Nowele i opowiadania

subiektywny wybór

 










*** Jan Józef Szczepański - Wszarz

... - Zara - chrypi dziadek, wcale nie przestraszony krzykiem. Schylił się, zgarnia coś powoli. - Jak mokro, to niedobrze - mamrocze zrzędnie. - Sucho ma być. Nikt nie rozumie sensu jego czynności. Obstąpili go, patrzą w osłupiałym milczeniu. A on grabi pazurami, stęka, szeleści wśród poszycia. Wreszcie podnosi się z pełnym naręczem zwiędłych liści i drobnego chrustu, wraca nad dół, sypie ten ładunek do środka. Nie przeszkadzają mu. Obraca jeszcze ze dwa, trzy razy, potem sam włazi do jamy, znika w niej. Pochylają się, stłoczeni ciasno wokół. Stary leży na dnie, mości się na kwaśno pachnącej podściółce, ręce podkłada pod głowę. Wygląda jak kukła z brudnych szmat. Ktoś zachłystuje się pierwszy i raptem wszyscy wybuchają śmiechem. Kukła nieruchomieje, patrzy niedowierzająco w górę ku tym hałaśliwym twarzom. Po chwili wokół małych oczu zbierają się zmarszczki, w niechlujnym zaroście rozwiera się szrama ust, wargi odsłaniają kilka zielonkawych pieńków. Jakby bezbronny wobec wesołości tych ludzi, dziadek uśmiecha się także.










*** Stanisław Rembek - Serce kaprala

...Rysiecki nie zawsze był tak zniechęconym i krnąbrnym żołnierzem. Gdy bateria w końcu października 1919 r. przyjechała w pole, należał do oddziału konnych wywiadowców. Odznaczał się wtedy niezwykłą energią, odwagą i brawurą. Stanowił nawet ozdobę oddziału. Wojna oszołomiła go: nagle znalazł się bez żadnych prawie hamulców dla swojego temperamentu i wybujałej indywidualności. Toteż rozszalał się. Podwodziarzy tłukł kolbą bez litości za najmniejszą próbę oporu; na rekwizycjach zawsze dzięki swej brutalności wynalazł ukryte zapasy; a nikt już nie miał tyle kochanek, co on; w każdej wsi potrafił sobie "przygadać" dziewczynę. Co prawda nielubiący Rysieckiego stary wyjadacz frontowy bombardier Kipa, który znał się na wojnie "jak sam Piłsudski" (chwalił się, jakoby służył jeszcze w pierwszej brygadzie), odzywał się niekiedy z przekąsem: "Znałem wielu takich zuchów i widziałem ich na froncie. Rysiecki jest dobry do wojowania, ale z dziewuchą pod pierzyną". Mimo to pierwsza bitwa baterii pod Lipskiem nad Berezyną wykazała co innego. Oddział wywiadowców natknął się wtedy na bolszewicki karabin maszynowy, który głównie dzięki zuchwałej odwadze Rysieckiego został zdobyty.










*** Jack London - Odszczepieniec

... Oto wstaję do pracy. Modlę się w pokorze:

Spraw, abym się nie lenił, dobry Panie Boże,

Abym jeśli przed nocą zemrzeć mi wypadnie,

Pozostawił robotę skończoną przykładnie.

Amen.








*** Jack London - Dwa tysiące "mocnych"

..."Mocny" to tramp. W swoim czasie miałem szczęście podróżować przez kilka tygodni z hordą, która liczyła dwa tysiące głów i znana była pod nazwą "armia Kelly’ego". W drodze z Kalifornii przez Dziki Zachód generał Kelly i jego bohaterowie szturmem brali pociągi, co się na nic nie zdało, bo po przekroczeniu Missouri napotkali zniewieściały Wschód. Wschód nie miał najmniejszej ochoty na bezpłatny transport dwu tysięcy łazików. Przez pewien czas armia Kelly’ego czekała bezradnie w Council Bluffs, by, przywiedziona zwłoką do rozpaczy, ruszyć na zdobycie pociągu akurat w dniu, kiedy do niej przystałem. Widok był imponujący. Generał Kelly dosiadł wspaniałego karego rumaka i przyjmował defiladę - swoich dwu tysięcy "mocnych", którzy pod rozwiniętymi chorągwiami, w takt bojowych tonów kapeli doboszów i trębaczy, kompania po kompanii maszerowali dwiema dywizjami w stronę torów kolejowych opodal maleńkiej mieściny Weston, odległej o siedem mil. Jako najświeższy rekrut, znajdowałem się w ostatniej kompanii ostatniego pułku drugiej dywizji - i to w ostatniej czwórce straży tylnej.








*** Jack London - Chińczak

...Pewnego razu w początkach pierwszego roku robót na plantacji Schemmer zwykłym uderzeniem pięści zabił jednego z kulisów. Oczywiście nie rozgniótł mu głowy jak skorupki jajka, ale cios wystarczył, by zniszczyć to, co było wewnątrz, i po tygodniowej chorobie ów człowiek umarł. Chińczycy nie poskarżyli się francuskim diabłom panującym na Tahiti. Woleli się w to nie wdawać. Schemmer - to był ich problemat. Musieli unikać jego gniewu - jak unikali skorpionów, czyhających w trawie lub wpełzających do sypialnych baraków w dżdżyste noce. "Chińczaki" - tak bowiem przezywali ich gnuśni, brunatnoskórzy wyspiarze - baczyli, by nie wywołać gniewu Schemmera, co równało się oddawaniu mu pełnej miary znojnej pracy. Owo uderzenie Schemmerowej pięści kosztowało firmę tysiąc dolarów, a Schemmera nie spotkała za to żadna nieprzyjemność.








*** Jack London - Befsztyk

...Ledwie Sandel wstał, King zaatakował, ale oba jego ciosy utknęły w obronnie nastawionych ramionach. Za chwilę Sandel już go trzymał w clinchu i kleił się do niego desperacko, podczas gdy sędzia starał się ich rozdzielić. King próbował się wyrwać. Wiedział, jak szybko Młodość powraca do sił, i wiedział też, że pokona Sandela, jeżeli nie pozwoli mu ich odzyskać. Wystarczy jeden mocny cios. Pokonał Sandela, niewątpliwie pokonał. Przewyższył go, zwyciężył, zdystansował. Sandel zataczając się wyszedł ze zwarcia i balansował teraz na cieniutkiej jak włos linii dzielącej porażkę od przetrzymania. Jeden porządny cios przewróci go, powali i wyeliminuje z walki. I w nagłym przebłysku goryczy Tom King przypomniał sobie befsztyk i pożałował, że go nie mógł zjeść przed tym ciosem, który musi za wszelką cenę teraz zadać. Zebrał się w sobie i uderzył, ale cios nie był ani dostatecznie silny, ani szybki. Sandel zachwiał się, jednak nie upadł, zatoczył się tylko na liny i przytrzymał się ich. King powlókł się za nim i z bólem, jak przy konaniu, zadał jeszcze jeden cios. Lecz ciało już mu odmówiło posłuszeństwa.








*** Jack London - Meksykanin

...W siódmej rundzie Danny znów zastosował swój szatański krótki cios z dołu. Tym razem Rivera tylko się zachwiał. Danny jednak wykorzystał chwilę słabości przeciwnika i drugim uderzeniem przerzucił go przez sznury. Rivera spadł na głowy siedzących pod ringiem dziennikarzy, którzy wepchnęli go z powrotem na róg platformy. Przyklęknął na jedno kolano i odpoczywał, podczas gdy sędzia szybko liczył sekundy. Na ringu, za sznurami, przez które musiał przeleźć, czekał Danny. Sędziemu ani się śniło interweniować i odsunąć Danny'ego. Publiczność odchodziła od zmysłów z zachwytu. Ktoś krzyknął:

- Zabij go, Danny, zabij!

Liczne głosy podjęły ten okrzyk i mogło się zdawać, że to bojowy zew wilków.








*** Jack London - Skarby Sezamu

...Ans Handerson przez całe lato pracował jako robotnik nad potokiem Millera, powyżej Sześćdziesiątej Mili. Pod jesień powędrował nad Bonanzę, unoszony wraz z wielu podobnymi mu ofiarami na fali złotej gorączki, która miotała nimi po całym północnym kraju. Był to chłop wielki i chudy jak szczapa. Ramiona miał długie niczym człowiek jaskiniowy, dłonie wielkości głębokich talerzy, niekształtne i sękate od ciężkiej pracy. Był powolny w mowie i ociężały w ruchach, oczy miał bladoniebieskie, a włosy słomiane. Oczy te zdawały się marzyć o jakichś nieziemskich sprawach, ale jakich - tego nikt nie wiedział, a już najmniej sam Handerson. Wygląd nieziemskiego marzyciela Szwed zawdzięczał być może temu, że był niewinny jak głąb kapuściany. W każdym razie tak go zakwalifikowali ludzie ulepieni ze zwyczajnej gliny, do których należeli Hootchinoo Bill i Kink Mitchell.








*** Jack London - Napój Hiperborejów

...W chacie wziąłem się do roboty. W miedzianym kotle Tummasooka zmieszałem trzy litry pszennej mąki z pięcioma litrami melasy i dolałem do tego dwadzieścia litrów wody. Kocioł postawiłem przy lampie, żeby mieszanina sfermentowała i nabrała mocy. Moosu zrozumiał co się święci i oświadczył, że mądrość moja przechodzi wszelkie pojęcie i że jestem większy od Salomona, o którym słyszał jako mędrcu dawnych czasów. Blaszankę umieściłem nad lampą. Do jej otworu przymocowałem lejek, łączący blaszankę z kością kształtu gęsiej szyi. Wysłałem Moosu, żeby utłukł lodu. Gdy go nie było, połączyłem lufę jego strzelby z gęsia szyją. Na środek lufy nałożyłem potem tłuczonego lodu. U jej wylotu, obok patelni z lodem, podstawiłem mały żelazny garnek. Gdy zacier dostatecznie sfermentował (minęło dwa dni, zanim stanął na własnych nogach), przelałem go do blaszanki i zapaliłem knoty własnoręcznie skręcone.








*** Jack London - Nieoczekiwane

...Kobieta odwróciła się, uszy zatkała palcami. Potem wybuchnęła śmiechem - ostrym, przeraźliwym, metalicznym śmiechem. Hans przeraził się tak, jak ani razu podczas długotrwałej tragedii. Nadeszło ostateczne załamanie Edyty Nelson. Mimo ataku histerii zdawała sobie z tego sprawę i była szczęśliwa, że wytrzymała pod brzemieniem do ostatka. Zatoczyła się w stronę męża.
- Hans, weź mnie do chaty - zdołała wyjąkać. - I pozwól mi odpocząć - dodała. - Ach, spać, spać, spać!...
Odeszła po śniegu. Mąż otaczał ją ramieniem, podtrzymywał z całej mocy, kierował chwiejnymi krokami. Ale Indianie pozostali. W skupieniu patrzyli, jak działa osobliwe prawo białych, które każe człowiekowi wykonywać dziwaczny taniec w powietrzu.








*** Jack London - Rozniecić ogień

...Mróz przenikał ze wszystkich stron w głąb jego ciała. Myśl o tym dała mu znów ostrogę, lecz nim zdążył przebiec sto stóp, potknął się znowu i runął do przodu. Była to ostatnia fala paniki. Człowiek usiadł na śniegu i odzyskując oddech i panowanie nad sobą doszedł do wniosku, że śmierć należy przyjąć z godnością. Ale sformułował to inaczej. Pomyślał, że za długo robił z siebie głupca biegając niby kura z odrąbaną głową - takie bowiem nasunęło mu się porównanie. Tak czy inaczej musi zamarznąć, więc lepiej chyba załatwić sprawę przyzwoicie. Wraz z nowo narodzonym spokojem pojawiła się senność. To niezły pomysł - rozumował człowiek - przespać własną śmierć, jak pod działaniem środka odurzającego. Zamarzanie nie jest aż tak przykre, jak się ludziom zdaje. Istnieje wiele gorszych sposobów umierania.








*** Jack London - Odyseja Północy

..."Chodź! - zawołałem ujmując ją mocno za rękę. - Droga jest daleka i ciemna. Spieszmy się!"
"Dokąd?" - spytała. Usiadła przy tym prosto i przestała się śmiać.
"Na Akatan" - odrzekłem oczekując w napięciu, że na tę myśl rozświetli jej się twarz. Tymczasem stała się ona podobna do jego twarzy; na ustach ukazał się pogardliwy grymas i zimny gniew.
"Tak - powiedziała - pójdziemy ręka w rękę na Akatan, ty i ja. I będziemy mieszkać w brudnych lepiankach, i żywić się rybami i tranem, i wydamy na świat pomiot - pomiot, z którego będziemy dumni przez wszystkie dni naszego życia. Zapomnimy o całym świecie i będziemy szczęśliwi, bardzo szczęśliwi. To dobre, to bardzo dobre. Chodź! Śpieszmy się. Wracajmy na Akatan".








*** Jack London - Przygoda Marcusa O'Briena

...- Dlaczegoście zabili Fergusona? - zapytał O'Brien. - Brak mi już cierpliwości do tych nie sprowokowanych zabójstw. To się musi skończyć, bo w Red Cow nie ma za dużo ludzi. To porządna osada i nigdy tu nie było morderstw, a teraz pienią się jak zaraza. Żal mi was, Jack, ale musicie posłużyć za przykład. Ferguson nie zrobił wam nic takiego, żeby go aż zabijać.
- Nie zrobił? - parsknął Jack z Arizony. - Powiadam wam, O'Brien, że nic nie rozumiecie. Nie macie za grosz artystycznej wrażliwości. Pytacie, dlaczego zabiłem Fergusona? A dlaczego Ferguson śpiewał: "Gdybym był ptaszkiem małym"? To chciałbym wiedzieć. Odpowiedzcie mi. Dlaczego śpiewał: "ptaszkiem małym, ptaszkiem małym"? Jeden ptaszek by wystarczył. Jednego jeszcze bym zniósł. Ale nie; on musiał śpiewać o dwóch! Dałem mu szansę. Podszedłem do niego strasznie grzecznie i poprosiłem uprzejmie, żeby z jednego zrezygnował. Namawiałem go. Są świadkowie, którzy to potwierdzili...








*** Jack London - Miłość życia

...Zmusił się do przybrania jak najbardziej wyprostowanej postawy, ścisnął nóż w ręce i wlepił oczy w niedźwiedzia. Ten przybliżył się niezgrabnie o parę kroków, stanął na tylnych łapach i zaryczał niepewnie. Gdyby człowiek rzucił się do ucieczki - pogoniłby za nim; człowiek jednak nie uciekał. Ogarnęło go teraz męstwo przerażenia. I on z kolei zaryczał dziko, straszliwie, wkładając w ten okrzyk cały strach, nierozłącznie związany z życiem i oplatający najgłębsze jego korzenie. Niedźwiedź odsunął się na bok, mrucząc złowrogo, sam zaskoczony zachowaniem tajemniczego stworzenia, które stało przed nim wyprostowane, nie okazując lęku. Człowiek nadal nie poruszał się. Stał jak posąg, aż niebezpieczeństwo minęło - wtedy dopiero w ataku drgawek osunął się na mokry mech.














*** AMBROSE BIERCE - FILOZOF

...Oficer dobył szabli i przenosząc wzrok na więźnia wskazał mu w milczeniu wyjście z namiotu. Szpieg ociągał się. Kapitan wziął go za kołnierz i popchnął lekko naprzód. Gdy mijali słup, zajadły człowiek skoczył z kocią zwinnością, schwycił myśliwski nóż, wyrwał go z pochwy, odepchnął na bok oficera i z szaleńczą furią rzucił się na generała. Zwalił go na ziemię przygniatając własnym ciałem. Stół się przewrócił, świeca zgasła, walczyli po omacku w ciemnościach. Szef żandarmerii skoczył na pomoc dowódcy i sam się zwalił na kłębowisko walczących. Przekleństwa, zduszone krzyki bólu i wściekłości dobywały się z plątaniny ciał. Namiot runął na nich, wśród krępujących fałd walka trwała dalej.








*** AMBROSE BIERCE - CHICKAMAUGA

...Malec nie wszystko z tego zauważył; na to trzeba byłoby starszego obserwatora; widział tylko, że są to mężczyźni, a jednak raczkują jak niemowlęta, i nie bał się ich wcale, choć byli jakoś obco poubierani. Swobodnie poruszał się wśród nich, zaglądał im w twarze z dziecięcą ciekawością. Mieli blade i pstrokate oblicza, czerwone strużki i plamy na policzkach. Przypominali mu klowna, którego latem widział w cyrku, i patrząc na nich, śmiał się. A oni pełzli i pełzli, okaleczeni, skrwawieni, nie bacząc na jego śmiech. Dla malca było to wesołe widowisko. Czarni niewolnicy ojca dla zabawy chodzili nieraz na czworakach, a malec ujeżdżał ich "na niby" jak konie. Podbiegł z tyłu do jednego z pełzających i zwinnie wskoczył mu na plecy. Tamten zarył nosem w ziemię, wierzgnął nie gorzej niż narowisty źrebak i malec wyleciał z siodła. Tamten obejrzał się za siebie ukazując twarz pozbawioną dolnej szczęki - krwawą jamę, okoloną strzępkami skóry i kawałeczkami kości. Nienaturalnie sterczący nos, brak policzków i zaciekłe oczy nadawały mu wygląd wielkiego drapieżnego ptaka zbroczonego na piersi krwią swojej ofiary. Malec podniósł się z ziemi, ranny potrząsnął mu pięścią przed nosem. Chłopiec przestraszył się, uciekł za drzewo i zaczął poważniej patrzeć na to, co się dzieje. I tak niezdarna rzesza wlokła się powoli i boleściwie w ohydnej pantomimie - wędrowała zboczem pagórka jak chmara wielkich czarnych chrząszczy - bezszelestnie, w głębokiej absolutnej ciszy.








*** AMBROSE BIERCE - COUP DE GRACE

...Sierżant Halcrow był śmiertelnie ranny. Leżał w potarganym mundurze, rozdartym na brzuchu. Na ziemi błyszczało kilka oderwanych od kurtki guzików, wokół poniewierały się strzępy garderoby. Ktoś musiał wyciągnąć mu spod pleców rozerwany pas. Krwi wyciekło niewiele. Jedyną widoczną raną było szerokie rozdarcie podbrzusza, zanieczyszczone ziemią i zeschłymi liśćmi. Wyzierała zeń pętla cienkiego jelita. Kapitan Madwell pierwszy raz widział taką ranę. Nie rozumiał, w jaki sposób ją zadano, skąd się wziął niesamowicie poszarpany mundur, rozerwany pas, smugi błota na ciele. Przyklęknął i zrobił dokładne oględziny. Po chwili zerwał się i zaczął bacznie rozglądać się dokoła, jak gdyby wypatrywał nieprzyjaciela. W odległości pięćdziesięciu jardów, na grzbiecie pagórka porośniętego rzadkim lasem, ujrzał kilkanaście czarnych brył poruszających się wśród zabitych - stado świń. Jakiś knur, wsparty racicami na ludzkim ciele, stał z zanurzonym łbem. Zjeżony grzbiet rysował się czarno na purpurowym niebie. Kapitan Madwell przeniósł wzrok na szczątki swego przyjaciela.








*** AMBROSE BIERCE - ZAGINĄŁ BEZ WIEŚCI

...Tak się jednak złożyło, że kapitan artylerii nie mając nic lepszego do roboty w oczekiwaniu na swoją kolej wymarszu zabawiał się wycelowywaniem działa na prawo w skos w stronę grzbietu pagórka, gdzie zdawało mu się, że dostrzegł grupkę nieprzyjacielskich oficerów. Dał ognia. Pocisk poszybował za daleko. W chwili gdy Hieronim Searing kładł palec na cynglu i wpatrując się w odległą kolumnę konfederatów rozważał, gdzie najlepiej posłać kulę, aby żonę pozbawić męża albo dziecko - ojca, albo matkę - syna, da Bóg, wszystko za jednym zamachem - w powietrzu rozległ się szum podobny do skrzydeł wielkiego ptaka. Zanim Searing zdążył się zorientować, z nieba wyskoczył pocisk z ochrypłym i straszliwym wyciem. Palnął prosto w słup, aż zaświszczały drzazgi, a idiotyczna rudera zawaliła się z łoskotem w oślepiających kłębach kurzu.














*** Izaak Babel - LIST

...W drugich słowach mojego listu śpieszę napisać mamie względem taty, że tato zarąbali brata Fiodora Timofieicza Kurdiukowa, będzie temu z rok czasu. Nasza czerwona brygada towarzysza Pawliczenki szła na miasto Rostów, kiedy w naszych szeregach zdarzyła się zdrada. A tato był w te czasy u Denikina za dowódcę kompanii. Te ludzie, co ich widzieli, to mówią, że tato mieli na sobie medale jak przy starym reżymie. I przez tę zdradę wszystkich nas wzięli do niewoli i brat Fiodor Timofieicz nawinął się tacie. I tatuś zaczęli Fiedię rżnąć, mówiąc: draniu, psie czerwony, sukinsynu i rozmaicie i dorzynali, aż się ściemniło, dopokąd brat Fiodor Timofieicz nie skonał. Ja napisałem wtedy do mamy list, jak mamin Fiedia bez krzyża leży. Ale tato złapali mnie z listem i powiedzieli: wyście - matczyne dzieci, wyście - jejne kurewskie nasienie, ja waszą matkę brzuchaciłem i będę brzuchacić, moje życie stracone, ja własny ród za prawdę wygubię i jeszcze rozmaicie. Ja znosiłem te męki od niego jak Zbawiciel Jezus Chrystus.








*** Izaak Babel - PRYSZCZEPA

...Pryszczepa chodził od jednego sąsiada do drugiego, krwawe pieczęcie podeszew znaczyły jego ślad. W chatach, gdzie znalazły się rzeczy matczyne albo ojcowski cybuch Kozak zostawiał podźgane staruchy, psy powieszone nad studnią, ikony wymazane łajnem. Stanicznicy ćmiąc fajki ponuro obserwowali tę jego drogę. Młodzi Kozacy zaczaili się w stepie i tylko rachowali w pamięci. Rachunek rósł, stanica milczała. W końcu Pryszczepa wrócił do opuszczonego domu ojcowskiego. Porozstawiał odwojowane meble na starych miejscach, tak jak to pamiętał z dzieciństwa, i posłał po wódkę. Później zamknął się w chacie, pił dwie doby, płakał i rąbał szablą stoły. Trzeciej nocy stanica zobaczyła dym nad chałupą Pryszczepy. Osmalony i obdarty, powłócząc nogami, wyprowadził z obory krowę, wetknął jej w pysk rewolwer i wystrzelił. Ziemia dymiła się pod nim, kółko sinego ognia wyleciało z komina i roztajało, w stajni ryknął zapomniany byczek. Pożar jaśniał odświętnie. Pryszczepa odwiązał konia, skoczył w siodło, rzucił w ogień kosmyk swoich włosów i zniknął.








*** Izaak Babel - KONKIN

...- W śmiertelną moją godzinę - krzyczy - w ostatnim moim tchnieniu, powiedz mi, Kozaku, bracie, czy naprawdę jesteś komunistą?
- Tak jest - mówię.
Siadł dziadyga na ziemi, całuje jakieś świętości zza pazuchy, łamie szablę i zapala pod krzaczastymi brwiami dwa światła, ognie dwa nad ciemnym stepem.
- Wybacz - mówi - nie poddam się komuniście. - Podaje mi rękę. - Wybacz - mówi - i rąb mnie po żołniersku...








*** Izaak Babel - U NASZEGO BAT'KI MACHNY

...Sześciu machnowców zgwałciło służącą zeszłej nocy. Dowiedziawszy się o tym rano, postanowiłem zobaczyć, jak też wygląda kobieta sześciokrotnie zgwałcona raz po raz. Zastałem ją w kuchni. Prała, zgięta nad balią. Była to gruba dziewucha o rumianych policzkach. Tylko ospałe bytowanie w żyznej okolicy napełnić może Żydówkę takimi krowimi sokami, wypucować jej policzki do takiego tłustego blasku. Nogi dziewczyny, tęgie, ceglaste, rozdęte jak balony, wydzielały ckliwy odór dopiero co rozpłatanego mięsa. I wydawało mi się, że z całego wczorajszego jej panieństwa zostały tylko policzki rozpalone bardziej niż zwykle i spojrzenie zwrócone w dół.








*** Izaak Babel - HISTORIA MOJEGO GOŁĘBNIKA

...Mój świat był mały i straszny. Zamknąłem oczy, by go nie widzieć, i przytuliłem się do ziemi, która leżała pode mną w niemym spokoju. Ta udeptana ziemia w niczym nie przypominała naszego życia i oczekiwania egzaminów w tym życiu. Gdzieś daleko jeździło po niej nieszczęście na wielkim koniu, lecz tętent kopyt słabł, ginął i cisza, gorzka cisza, która uderza nieraz dzieci w nieszczęściu, zatarła nagle granicę między moim ciałem a nieruchomą ziemią. Ziemia pachniała wilgotnym wnętrzem, grobem, kwiatami. Poczułem jej zapach i zapłakałem, wyzbyty lęku. Szedłem po obcej ulicy, zastawionej białymi skrzynkami, szedłem ustrojony w okrwawione pióra, sam, środkiem trotuarów, wymiecionych jak na niedzielę, i płakałem tak gorzko, głęboko i szczęśliwie, jak nie płakałem już nigdy więcej w życiu. Zbielałe druty huczały mi nad głową, przede mną biegła jakaś psina, w bocznej uliczce młody chłop w kamizeli rozbijał futrynę w domu Charitona Efrussiego. Rozbijał ją drewnianym młotem; brał rozmach całym ciałem, a potem, odetchnąwszy, uśmiechał się szeroko dobrym uśmiechem, pełnym odurzenia, potu i wewnętrznej siły. Cała ulica była wypełniona chrzęstem, trzaskiem, śpiewem rozlatującego się drzewa. Chłop walił tylko po to, by się przeginać, oblewać potem i wykrzykiwać niezwykłe słowa w jakimś nieznanym, nierosyjskim języku. Wykrzykiwał je i śpiewał, wytrzeszczał niebieskie oczy, gdy wtem na ulicy ukazała się procesja, idąca od strony dumy. Starcy z farbowanymi brodami nieśli portret cara z równym przedziałkiem, chorągwie ze świętymi pańskimi o grobowych licach łopotały nad procesją, rozpłomienione staruchy parły naprzód.














*** Franz Kafka - PRZEMIANA

...Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka. Leżał na grzbiecie twardym jak pancerz, a kiedy uniósł nieco głowę, widział swój sklepiony, brązowy, podzielony sztywnymi łukami brzuch, na którym ledwo mogła utrzymać się całkiem już ześlizgująca się kołdra. Liczne, w porównaniu z dawnymi rozmiarami, żałośnie cienkie nogi migały mu bezradnie przed oczami.








*** Franz Kafka - KOLONIA KARNA

...Gdy człowiek leży na łóżku, a ono zostało już wprawione w drgający ruch, brona opada na ciało. Sama ustawia się w ten sposób, że ledwie tylko dotyka ciała ostrzami; gdy osiągnie się to ustawienie, ta oto stalowa lina natychmiast napręża się jak sztaba. I teraz zaczyna się zabawa. Niewtajemniczony nie widzi z zewnątrz żadnej różnicy pomiędzy karami. Wydaje się, że brona pracuje jednakowo. Drgając, zagłębia ona swoje ostrza w ciało, które ponadto drga wraz z łóżkiem. Aby zaś umożliwić każdemu kontrolę wykonania wyroku, brona została zbudowana ze szkła. Spowodowało to pewne trudności techniczne w związku z umocowaniem w niej igieł, ale po wielu próbach to się udało. Nie cofnęliśmy się, jak pan widzi, przed żadnym trudem. A teraz każdy może widzieć poprzez szkło, jak powstaje napis na ciele. Czy zechce pan podejść bliżej i obejrzeć sobie igły?














*** Edgar Allan Poe - Zabójstwo przy rue Morgue

...Kiedy marynarz zajrzał do środka, potworne zwierzę ujęło Madame L'Espanaye za włosy (które były rozpuszczone, gdyż właśnie się czesała) i jęło wymachiwać brzytwą dokoła jej twarzy, naśladując ruchy golarza. Córka leżała nieruchomo na posadzce; postradała przytomność. Pod wpływem krzyków i szamotania się staruszki (której małpa wyrwała przy tym włosy) pokojowe - jak się zdaje - zamiary orangutana zamieniły się we wściekłość. Stanowczym ruchem potężnego ramienia niemal odciął jej głowę od tułowia. Na widok krwi gniew jego rozpłomienił się do szału. Zgrzytając zębami i sypiąc skrami z oczu rzucił się na ciało dziewczyny, wpił straszliwe szpony w jej gardło i dzikie spojrzenie zwróciło się w tej chwili ku wezgłowiu łóżka, znad którego wyjrzała właśnie twarz jego pana, zakrzepła z przerażenia. Wściekłość potwora, który bez wątpienia nie zapomniał jeszcze okrutnego bata, przedzierzgnęła się natychmiast w trwogę. Widząc, iż zasłużył na karę, i jak gdyby pragnąc ukryć swe krwawe czyny, miotał się w przystępie nerwowego podniecenia po pokoju, przewracał i druzgotał co krok meble i wyrzucał materace z łóżka. W końcu porwał najpierw trupa dziewczyny i wtłoczył w komin, gdzie go znaleziono, następnie zaś zwłoki staruszki, które głową na dół niezwłocznie wyrzucił przez okno.














*** James Joyce - PRZYPADEK GODNY UBOLEWANIA

...Od wielu lat był kasjerem w prywatnym banku na Baggot Street. Co rano jeździł do pracy tramwajem, a w południe szedł do Dana Burke na śniadanie złożone z butelki piwa i talerzyka placków ararutowych. O czwartej kończył pracę. Obiad jadał w restauracji na George's Street, gdzie nie obawiał się spotkać złotej młodzieży Dublina i gdzie mógł liczyć na jaką taką uczciwość w zakresie jadłospisu. Wieczory spędzał przy fortepianie swej gospodyni albo na włóczędze po peryferiach miasta. Upodobanie do muzyki Mozarta skłaniało go od czasu do czasu do pójścia na koncert lub na operę: były to jedyne rozrywki w jego życiu.














*** Truman Capote - Miriam

...- Mieszkam piętro wyżej i przyszła do mnie jedna dziewczynka. Ja jej się boję. Nie chce wyjść, nie mogę jej się pozbyć, a wiem... wiem, że zrobi coś strasznego. Ukradła mi już broszkę z kameą, ale wiem, że zrobi coś znacznie gorszego. Coś strasznego!

- To jakaś pani krewna? - zapytał mężczyzna.

Pani Miller potrząsnęła głową.

- Nie wiem, kto to. Ma na imię Miriam, ale nic pewnego o niej nie wiem.


O czym jest to niezwykłe opowiadanie? O nawiedzeniu przez demoniczną istotę? A może o początku schizofrenii? Wybór należy do czytelnika. 













*** Andrzej Bursa - Smok

...Już trzydzieści lat temu Towarzystwo Krzewienia Wiedzy wśród Ludu podjęło pierwszą kampanię przeciw smokowi, ale przegrało. Problemem tym interesowały się także czynniki rządowe i partyjne, ale jak dotąd nie podjęły w tej sprawie żadnych zasadniczych kroków. Wie pan, prawdę mówiąc, władze licząc się z konserwatyzmem i umiłowaniem tradycji przez miejscowych górali przymykają po trosze oczy na sprawę smoka. Ja sam blisko trzydzieści lat temu jako działacz TKWwL ostro występowałem przeciw smokowi i innym zabobonom szerzącym się wśród ludności wiejskiej. Napisałem nawet kiedyś artykuł specjalnie poświęcony sprawie smoka pt. "Potwór wysysa sok najżywotniejszy". Artykuł ukazał się w czasopiśmie "Pochodnia" będącym naszym organem. Już pięć lat przed wojną przestało wychodzić to czasopismo.














*** SŁAWOMIR MROŻEK - OSTATNI HUSARZ

...Tymczasem Lucuś wstępuje do szaletu publicznego. Starannie zamyka się w kabinie. Po upływie chwili z tygrysim światłem w oczach rozgląda się raz jeszcze czy jest sam - po czym błyskawicznie wyjmuje z kieszeni ołówek i pisze na ścianie: "Precz z bolszewizmem!". Wypada z ustępu, wskakuje do pierwszej lepszej dorożki lub taksówki i klucząc ulicami, wraca do domu.














*** Mark Twain - Jak redagowałem Gazetę Rolniczą

...Czternaście lat minęło, odkąd jestem dziennikarzem i pierwszy raz słyszę, że ktoś musi coś umieć, aby wydawać pismo. Któż pisze krytyki teatralne do drugorzędnych gazet? Wykolejeni szewcy i aptekarze bez zarobku, którzy wiedzą o sztuce aktorskiej akurat tyleż, co ja o hodowli bydła. Kto pisze krytyki literackie? Ludzie, którzy póki życia nie napisali ani jednej książki. Kto polemizuje na temat finansów? Ci, którzy nie mają o nich zielonego pojęcia. Kto redaguje nawoływania do wstrzemięźliwości? Panowie, którzy po raz pierwszy zakosztują czystej wody, gdy ksiądz pokropi ich zwłoki po śmierci. Któż wydaje pismo rolnicze? Może tacy durnie jak pan? Nie, przeważnie figury, którym się nie powiodło ani na polu poezji, ani na polu impresjonistycznej powieści, ani na polu sensacyjnego dramatu, ani na polu dziennikarstwa politycznego, tacy chwytają się pisma rolniczego, jako tymczasowej obrony przed Towarzystwem Dobroczynności.














*** Mikołaj Gogol - SZYNEL

...Tymczasem pan Akakiusz szedł, nastrojony we wszystkich swych uczuciach najbardziej odświętnie. Co chwileczka, co ułamek chwileczki czuł, że ma na ramionach nowy szynel, i kilka razy uśmiechnął się nawet, pełen wewnętrznej błogości. Jakoż korzyść podwójna: raz, że ciepło, po drugie - przyjemnie. Ani się spostrzegł, jak odbył długą drogę i znalazł w departamencie. W szatni zdjął szynel, obejrzał go ze wszystkich stron i polecił szczególnej opiece woźnego. Nie wiedzieć jakim cudem wszyscy się wnet dowiedzieli w departamencie, że pan Akakiusz ma nowy szynel i stara kapota już nie istnieje. Wszyscy w jednej chwili wybiegli do szatni, żeby obejrzeć nowy szynel pana Akakiusza. Zaczęli mu winszować, wiwatować - że początkowo uśmiechał się tylko, lecz potem zrobiło mu się nawet wstyd. Gdy zaś wszyscy, obstąpiwszy go, zaczęli mówić, że trzeba nowy szynel oblać, że pan Akakiusz powinien wyprawić dla wszystkich przyjęcie, stropił się zupełnie, nie wiedział, gdzie się podziać, co odpowiedzieć i jak się wykręcić.














*** FIODOR DOSTOJEWSKI - ŁAGODNA

...Wręczyłem jej pięć rubli.

- Nie trzeba nikim gardzić; ja sam bywałem w podobnych opresjach, nawet w jeszcze gorszych, i jeżeli obecnie zastaje mnie pan przy takiej robocie, to właśnie dlatego, po wszystkim, com przecierpiał...

- Pan mści się na społeczności? Tak? - z nagła przerwała mi ze zjadliwym uśmieszkiem, zresztą dosyć niewinnym, to znaczy zwróconym nie bezpośrednio do mnie, ponieważ ona mnie podówczas bynajmniej nie odróżniała od innych - tak, że powiedziała to prawie bez złośliwości. Aha, pomyślałem, toś ty taka, charakter się ujawnia, nowomodny.

- Widzi pani - oznajmiłem zaraz na poły żartobliwie, na poły tajemniczo: - "Jam częścią części, która ongi była, jam częścią tej ciemności, co światło zrodziła..."












*** Jarosław Iwaszkiewicz - PANNY Z WILKA

...Wiktor czuł, że między nimi na zawsze niezapomnianą przegrodą pozostaną ich dawne lekcje i antypatia, jaka się między nauczycielem a uczennicą wytworzyła z powodu jej lenistwa, a jego niechęci. Pierwotne urazy tych spotkań pozostawiły stałe ślady i Wiktor czuł w Zosi, spokojnej kobiecie oddanej trawieniu i macierzyństwu, ową dziewczynę, która pogardzała nim, robiła mu sceny w gorące, letnie południa, kiedy z nią przerabiał łacinę, a dziewczynie chciało się jeździć konno. Nazywała go wtedy ekonomem, jego wuja rządcą i do pasji ją doprowadzała równowaga Wiktora, którego zwłaszcza tak demokratyczne wymysły nie mogły wyprowadzić - rzecz prosta - ze spokoju. I teraz szukał w słowach Zosi, w jej wymówkach, że nie może iść na spacer, w jej pytaniach, których kilka mu zadała, wykazując wielkie wyrobienie towarzyskie i konwersacyjne, szukał śladów dawnej pogardy. I przyznał, że je znajdował. Łatwość, z jaką przeszła z nim na "ty", pytania, które jakoś omawiały, omijały kwestię jego pracy i zarobkowania, które nie mówiły także wszystkiego ani o jej siostrach, ani o jej mężu, który pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (po jego nazwisku sądząc Wiktor wiedział, że jest wicekonsulem w Lubece) - wszystko to do pewnego stopnia było tej pogardy i antypatii leciutkim wyrazem i pokrywką. A przy tym Wiktor czuł, że mu się ta mała Zosia, wówczas bardzo nieznośna, a która teraz była najbardziej damą ze wszystkich sióstr, ogromnie podobała. Imponowała mu spokojem, niefrasobliwością i umiejętnością cieniowania słów. Przy tym rzeczywiście była ładna i młoda, senna, trochę ociężała i jakby zmęczona swoją cielesnością. Miał w stosunku do niej coś z uczucia chama, który pragnie zgwałcić swoją panią, toteż naumyślnie był bardziej ordynarny i obcesowy w słowach, niż miał to we zwyczaju.








*** Jarosław Iwaszkiewicz - Brzezina

...Ostatecznie odnaleziono jakiś zaułek, w którym znajdowało się mieszkanie, gdzie był do odstąpienia fortepian. Było to mieszkanie jakiegoś zredukowanego urzędnika kolejowego czy bankowego, który chciał odnająć fortepian. Żona jego, jeszcze młoda kobieta, leżała chora w tym samym pokoju, gdzie stał instrument, i Staś, próbując klawiszów, zaczął z nią rozmawiać. Fortepian był jej własnością, nie chciała go w żaden sposób sprzedać, ale odnajmie go na parę miesięcy z przyjemnością, potrzebują pieniędzy, bieda straszna i dziecko im umarło. Za parę miesięcy, jak już będzie zdrowa, znowu fortepian będzie jej potrzebny: od jesieni będzie dawała lekcje muzyki. Staś popatrzał na nią uważnie, ale odwróciła wzrok. Zbyt się oswoił w sanatorium z widokiem chorych ludzi, aby twarz tej kobiety zrobiła na nim wielkie wrażenie, ale nie wątpił ani chwili, iż na jesieni fortepian nie będzie jej potrzebny. Ani jej, ani jemu, pomyślał.








*** Jarosław Iwaszkiewicz - MATKA JOANNA OD ANIOŁÓW

...- Odejdę - szepnął nietoperz ciemności - odejdę! Ale jeżeli ciebie porzucę, będę musiał wrócić do matki Joanny. I wtedy już nie opuszczę jej na wieki.
Ojca Suryna przeszedł dreszcz. Przypomniał sobie oczy matki Joanny wpatrzone w niego, jak gdyby chciała mu duszy swej udzielić, i ogarnął go straszny, niewyrażalny żal; szloch zdławił go i znowu ciężko oddychając pomyślał o ukochanej kobiecie. Więc szatan ma posiąść na powrót to łagodne ciało? Wstrząsnął się i miłość jego wyrosła nagle ponad noc, ponad żal i ponad szatana.
- Odejdę - powiedział szatan - chętnie cię odejdę. Bardziej lubuję sobie w ciele niewieścim.
Ksiądz Suryn poczuł noże boleści w sercu, w nogach, w żołądku.
- Nie odchodź - szepnął.


Oto mamy tajemnicę geniuszu artysty. Rok 1943, największa katastrofa w dziejach Polski, kilkadziesiąt milionów zabitych na wszystkich kontynentach. Pisarz zaś tworzy nowelę, która nie ma NIC wspólnego z otaczającym go piekłem. Umysł izoluje się i kreuje coś wielkiego, ponadczasowego.








*** Jarosław Iwaszkiewicz - Bitwa na równinie Sedgemoor

...Przez Bridgewater przewaliła uciekająca armia niedobitków, za nimi zniknęły spłoszone władze miasteczka. Przyjechali potem Churchill i Feversham i znowu dzwony dzwoniły na ich wjazd triumfalny. A potem przyjechały sądy królewskie. Krew polała się większymi strumieniami na szafotach niż na moczarach. Babka Anny, wtrącona do więzienia, umarła tam. Williama wraz z innymi młodymi załadowano na okręt i sprzedano jako niewolnika na Jamajkę. Dochód z tej sprzedaży przypadł królowej. Dziewczęta, które ofiarowały Monmouthowi (ścięto go w Londynie) sztandar, miano ciężko ukarać, ale rodzice ich wykupili je, składając olbrzymie sumy damom dworu królowej.


Opowiadanie to jest wykładnią światopoglądu Iwaszkiewicza: nie warto przeciwstawiać się wyrokom historii, bo nonkonformistów miażdży ona w sposób bezlitosny. Tłumaczy w jakiś sposób postępowanie pisarza w czasach PRL-u. Ten punkt widzenia miał zapewne rodowód w tragedii rodzinnej. Ojciec pisarza, represjonowany po powstaniu styczniowym, resztę życia przeżył, mimo zdolności jako skromny urzędnik.











*** TADEUSZ BOROWSKI - PROSZĘ PAŃSTWA DO GAZU

...Dopiero stąd, spod szyn, widać całe piekło kotłującej się rampy. Oto para ludzi padła na ziemię, spleciona rozpaczliwym uściskiem. On wbił kurczowo palce w jej ciało, zębami chwycił za ubranie. Ona krzyczy histerycznie, przeklina, bluźni, aż przyduszona butem rzęzi i milknie. Rozszczepiają ich jak drzewo i wpędzają jak zwierzęta na auto. Oto czterech z Kanady dźwiga trupa: olbrzymią, opuchniętą babę, klną i pocą się z wysiłku, kopniakami odganiają zabłąkane dzieci, które plączą się po wszystkich kątach rampy, wyjąc przeraźliwie jak psy. Chwytają je za karki, za łby, za ręce i wrzucają na kupę, na ciężarówki. Tamtych czterech nie da rady dźwignąć baby na auto, wołają innych i zbiorowym mozołem wpychają górę mięsa na platformę. Z całej rampy znosi się trupy wielkie, nabrzmiałe, opuchnięte. Między nie ciska się kaleki, sparaliżowanych, przyduszonych, nieprzytomnych. Góra trupów kotłuje się, skowycze, wyje. Szofer zapuszcza motor, odjeżdża.








*** TADEUSZ BOROWSKI - Kolacja

...Ledwie szpakowaty, ogorzały komendant zdążył szczęśliwie odjechać, milczący tłum, który napierał coraz natarczywiej na drogę, wybuchnął ponurym jazgotem, runął lawiną na okrwawione kamienie, przekotłował się po nich z wrzaskiem i rozpędzony pałkami blokowych i sztubowych, zwołanych z całego lagru, rozsypał się chyłkiem po blokach. Stałem nieco z boku od miejsca egzekucji i nie mogłem dodrapać się na czas, ale gdy nazajutrz wygnano nas znów do roboty, zmuzułmaniały Żyd z Estonii, który nosił wraz że mną rury, przez cały dzień zapewniał mnie żarliwie, jakoby mózg ludzki naprawdę był tak delikatny, że można go jeść bez gotowania, zupełnie na surowo.








*** TADEUSZ BOROWSKI - Milczenie

...Przy drzwiach zakłębiło się, do bloku wszedł młodziutki oficer amerykański w tekturowym hełmie na głowie i rozejrzał się przyjaźnie po pryczach i stołach. Miał na sobie ślicznie zaprasowany mundur. Rewolwer w otwartej pochwie zawieszony był na długich rzemieniach i obijał się młodemu żołnierzowi po udach. Oficerowi towarzyszyli tłumacz z żółtą opaską interpretera na rękawie cywilnego garnituru oraz prezes Komitetu Więźniów, który ubrany był w białą letnią marynarkę, spodnie do fraka i tenisowe pantofle. Ludzie na bloku umilkli i patrzyli uważnie w oczy oficera, wychylając się z prycz i podnosząc głowy znad saganów, misek i menażek.








*** Tadeusz Borowski - Ludzie, którzy szli

...Na rampę zajechał właśnie pociąg. Z towarowych wagonów poczęli wysiadać ludzie i szli w kierunku lasku. Z daleka widać było tylko plamy sukienek. Widocznie kobiety były już ubrane w letnie stroje, pierwszy raz w tym sezonie. Mężczyźni zdjęli marynarki i świecili białymi koszulami. Pochód szedł wolno, dołączali do niego ciągle nowi ludzie z wagonów. Wreszcie się zatrzymał. Ludzie usiedli na trawie i patrzyli w naszą stronę. Wróciłem z piłką i wybiłem ją w pole. Przeszła od nogi do nogi i wróciła łukiem pod bramkę. Wybiłem ją na korner. Potoczyła się w trawę. Znów poszedłem po nią. I podnosząc z ziemi znieruchomiałem: rampa była pusta. Nie pozostał na niej ani jeden człowiek z barwnego, letniego tłumu. Wagony też odjechały. Widać było doskonale bloki FKL-u. Pod drutami znów stali flegerzy i krzyczeli pozdrowienia dla dziewcząt, które z drugiej strony rampy odkrzykiwały im.
Wróciłem z piłką i podałem na róg. Między jednym a drugim kornerem za moimi plecami zagazowano trzy tysiące ludzi.












*** IWAN TURGIENIEW - PUNIN I BABURIN

... - Kiedy wreszcie nadejdzie kres? - tocząc wokół dzikim wzrokiem przemówił nagle urywanym, zdyszanym głosem, jakiego nigdy z jego ust nie słyszałem. - Człowiek żyje, żyje, spodziewa się, że może będzie lepiej, że lżej będzie oddychać, a zamiast tego wszystko układa się coraz gorzej. Całkiem już przycisnęli ludzi do muru! W młodości nacierpiałem się niemało... mnie... może... nawet bili... tak - dodał odwróciwszy się gwałtownie na obcasach, jakby chciał się na mnie rzucić - tak, już jako pełnoletni człowiek otrzymywałem kary cielesne, tak... nie będę już wspominał o innych niesprawiedliwościach... Ale czyżbyśmy mieli powrócić do tych dawnych czasów? Co teraz wyprawiają z młodzieżą! Przecież wszelka cierpliwość może się skończyć! I skończy się! Zobaczy pan!












*** ANTONI CZECHOW - PASKUDNA HISTORIA

... Hmm-tak, mój panie... - wymamrotał sędzia w zadumie. - Z drugiej jednakże strony, jeżeli kalkulować na zimno... (sędzia złapał komara i mocno zmrużywszy oczy oglądnął go ze wszystkich stron, przycisnął i wrzucił do miski do płukania szklanek)... to, rozumie pan, nie ma sensu go wyrzucać. Wyrzuci go pan, a na jego miejsce przyjdzie taki sam, a może i gorszy. Może pan ze sto osób zmienić, a dobrego pan nie znajdzie... Wszyscy szubrawcy (sędzia pogładził się pod pachami i zapalił niespiesznie papierosa). Z tym złem trzeba się pogodzić. Chcę panu powiedzieć, że teraz uczciwych i rozsądnych pracowników, na których można polegać, znajdzie pan tylko wśród inteligencji i chłopów, to znaczy wśród tych dwóch skrajności - wyłącznie. Znajdzie pan uczciwego lekarza, wspaniałego pedagoga, uczciwego oracza lub kowala, ale ludzie ze środka, to znaczy, można tak powiedzieć, osoby, którzy porzucili lud i nie doszli do inteligencji, to element niepewny. Bardzo ciężko więc znaleźć uczciwego i rozsądnego felczera, pisarczyka, sprzedawcę i tak dalej. Niezwykle ciężko! Pracuję w sądownictwie od niepamiętnych czasów i przez cały ten okres nie miałem jeszcze ani jednego uczciwego i rozsądnego pisarczyka, chociaż i przegoniłem ich w swoim życiu mnóstwo. To naród bez żadnych nawyków moralnych, nie mówiąc już o-o-o, powiedzmy, zasadach...








*** ANTONI CZECHOW - ZAGADKOWA NATURA

... - Waldemarze, niech mnie pan opisze! - mówi damulka uśmiechając się rzewnie. - Życie moje jest tak wezbrane, tak wielorakie i barwne... Ale - rzecz najważniejsza: jestem nieszczęśliwa... Skazana na cierpienie - w guście Dostojewskiego... Waldemarze, proszę ukazać światu moją duszę, tę moją biedną duszę! Pan jest psychologiem. Nie ma jeszcze godziny, jak siedzimy i rozmawiamy, a pan przeniknął mnie już całkowicie, na wskroś!








*** Antoni Czechow - CHÓRZYSTKA

... - Cóż ja mogę zrobić, pani moja? - powiedziała. - Pani mówi, żem łajdaczka i że zrujnowałam Nikołaja Pietrowicza, a ja pani jak przed Panem Bogiem... ja panią zapewniam, że z niego żadnych korzyści nie mam... W naszym chórze tylko Motia ma bogatego, co ją utrzymuje, a my wszystkie ledwo poradzimy, żeby mieć co do gęby włożyć. Nikołaj Pietrowicz wykształcony i delikatny pan, no tom go przyjmowała. Nam nie wolno nie przyjmować.

- Ja proszę o biżuterię! Biżuterię mi dawać! Ja płaczę... poniżam się... Chce pani, to na kolana padnę! Proszę bardzo!

Pasza krzyknęła ze strachu i zamachała rękoma. Czuła, że ta blada piękna pani, wyrażająca się szlachetnie jak w teatrze, może naprawdę przed nią uklęknąć, właśnie z pychy, ze szlachetności, żeby siebie wywyższyć, a chórzystkę poniżyć.








*** Antoni Czechow - ŻYWA CHRONOLOGIA

... - Swego czasu miasto nasze pod tym względem nie było tak upośledzone - mówi Szaramykin patrząc swymi łagodnymi oczami na żarzące się węgle. - Nie było zimy, żeby nie zawitała do nas jakaś gwiazda. Bywali tu i aktorzy znakomici, i śpiewacy, a dziś... licho wie, co się porobiło. Oprócz kuglarzy i kataryniarzy nikt nie zagląda. Nie ma żadnej przyjemności estetycznej... Żyjemy jak w lesie... Doprawdy... A pamięta pan, panie gubernatorze, tego tragika włoskiego... jakże mu tam?... taki wysoki brunet... No, wywietrzało mi z głowy... Aha! Luigi Ernesto de Rugiero... Niezwykły talent! Co za potęga! Wystarczyło, by wyrzekł jedno słowo, a cały teatr szalał... Moja Aniutka udzieliła mu gorącego poparcia. Wystarała się dla niego o salę, wyprzedała bilety na dziesięć przedstawień z góry. Uczył ją za to deklamacji i mimiki. Mówię panu: do rany go przyłożyć - taki był człowiek! Gościł u nas... żeby nie skłamać... ze dwadzieścia lat temu... Nie. Mylę się... Mniej. Chyba dziesięć... Aniutko, ile to lat ma nasza Ninka?








*** Antoni Czechow - RADOŚĆ

... - Siedzicie tu jak niedźwiedzie w barłogu, gazet nie czytacie, nie wiecie, co się na świecie dzieje, a przecie w gazetach tyle niezwykłych rzeczy! Niech się tylko coś stanie - wszystko już natychmiast wiadome: nic się nie ukryje! Jakże jestem szczęśliwy! O Boże! Dotychczas pisali w gazetach tylko o znakomitych ludziach, a tu raptem wzięli - i napisali o mnie!








*** Antoni Czechow - CÓRA ALBIONU

... - Przestań już... Nie wypada... Wsiadłeś na biedną kobietę...

- To nie kobieta, tylko panna... Ani chybi o kawalerach marzy - koczkodan! A czuć od niej stęchlizną, dalibóg! Znienawidziłem ją, bracie! Patrzeć obojętnie nie mogę! Jak wybałuszy na mnie te swoje ślepia, to aż się cały skręcam, jakbym się łokciem o coś twardego wyrżnął. Także amatorka rybołówstwa! Spójrz tylko, z jakim namaszczeniem zarzuca wędkę! Z jaką pogardą na świat patrzy! Stoi, kanalia, i myśli, że jest człowiekiem - panem stworzenia!








*** Antoni Czechow - MAŁŻEŃSTWO Z WYRACHOWANIA

... - Ja, Tatiana Pietrowna, zawsze szanowałem pani familię. A jeżeli co powiedziałem o elektrycznym oświetleniu, to wcale nie dlatego, że chcę się tu wynosić. Proszę bardzo, mogę nawet wypić. Ja zawsze, można powiedzieć, z duszy, z serca życzyłem pannie Daszeńce dobrej partii. W dzisiejszych czasach, Tatiana Pietrowna, nie łatwo się wydać za porządnego człowieka. Teraz każden jeden myśli tylko o tym, żeby żenić się z wyrachowania, dla pieniędzy...

- To przytyk! - zawołał pan młody czerwieniejąc i łypiąc oczami.








*** Antoni Czechow - ZEMSTA

... "Do pana kupca Dulinowa. Wielmożny panie! Jeżeli dzisiaj dnia 12 września do godziny szustej wieczur nie włożysz pan do marmurowego wazonu kturen się znajduje w ogrodzie spacerowym na lewo od altany z dzikim winem dwieście rubli to bendziesz pan zabity a pański sklep z galanterią wyleci w powietsze".

Napisawszy powyższe, Turmanow aż podskoczył z zachwytu.

- A co? Świetny pomysł - mruczał zacierając dłonie. - Doskonale! Lepszej zemsty sam szatan nie wymyśli! Naturalnie, kupczyk stchórzy i natychmiast doniesie policji, a policja przed szóstą zasiądzie w krzakach na czaty - i łapas-capas przyjemniaczka, kiedy zapuści rękę po liścik. To go dopiero strach obleci! A zanim się rzecz wyjaśni, posiedzi trochę, kanalia, i pomęczy się! Doskonale!"








*** Antoni Czechow - TRAGIK

... Nazajutrz odbył się u sprawnika obiad, w którym wzięli udział tylko impresario Limonadow, tragik Fienogienow i komik Wodołazow; reszta nie przyszła tłumacząc się brakiem czasu. Obiad był nudny. Limonadow przez cały czas zapewniał sprawnika, że go poważa i że w ogóle szanuje wszelką władzę. Wodołazow odgrywał pijanych kupców i Ormian, Fienogienow zaś - wysoki, zażywny Ukrainiec (w paszporcie był zapisany jako Knysz), o czarnych oczach i zachmurzonym czole, wydeklamował "Przed podjazdem pałacu" i "Być albo nie być". Limonadow ze łzami w oczach opowiedział o swym spotkaniu z generałem Kaniuczynem, byłym gubernatorem. Sprawnik słuchał, nudził się i uśmiechał dobrotliwie. Mimo iż Limonadowa czuć było spalonym pierzem, Fienogienow zaś miał na sobie pożyczony frak i wykoślawione trzewiki, sprawnik był zadowolony, goście bowiem podobali się córce, bawili ją - i to mu wystarczyło. A co do Maszy - wpatrzona była w aktorów jak w tęczę, nie spuszczała z nich oczu. Nigdy dotychczas nie widziała takich mądrych i niezwykłych ludzi!








*** Antoni Czechow - DARMOZJADY

... Spojrzał z nienawiścią na swoją stodółkę o strzesze wykrzywionej i omszałej: z jej drzwiczek wyglądał wielki łeb koński, któremu pochlebiło prawdopodobnie, że gospodarz zwrócił na niego uwagę, poruszył się bowiem, wysunął - i po chwili wyjrzał już cały koń, tak samo niedołężny jak Łysek, równie nieśmiały i zahukany. Suchonogi był, siwy, z zapadłym brzuchem i grzbietem sterczącym. Szkapa wyszła ze stodółki i przystanęła niepewnie, jakby zawstydzona.