Jack London

Chińczak

 

Koral rośnie i palma, a człowiek - umiera.

Przysłowie z Tahiti

 

 

Ah-Czo nie rozumiał po francusku. Siedział, zmęczony i znudzony, w natłoczonej sali sądowej i słuchał długich, hałaśliwych przemówień, wygłaszanych po francusku kolejno to przez tego, to przez innego z urzędników. Dla Ah-Czo była to tylko pusta paplanina; Chińczyk dziwił się głupocie Francuzów, którym potrzeba było tyle czasu na wykrycie mordercy Czung-Ga - aby go w końcu nie znaleźć. Każdy z pięciuset robotników z plantacji wiedział, że zabójstwo popełnił Ah-San, a oto Ah-San nie był nawet aresztowany. Prawda, wszyscy oni umówili się potajemnie, że nie będą świadczyć przeciwko sobie, ale przecież to takie proste, Francuzi sami powinni odkryć, że to Ah-San zabił. Jacy głupi ci Francuzi...

Ah-Czo nie zrobił nic złego, nie miał więc żadnych powodów do obawy. Nie brał udziału w morderstwie. Wprawdzie był jego świadkiem, a Schemmer, nadzorca plantacji, wpadłszy do baraków zaraz po wypadku przyłapał go tam wraz z czterema czy pięciu innymi; ale cóż stąd? Czung-Ga dostał tylko dwa pchnięcia - łatwo więc pojąć, że pięciu czy sześciu ludzi nie mogło zadać dwóch ran sztyletem.

W każdym razie, gdyby nawet liczyć po jednym ciosie na człowieka, to sprawców mordu byłoby najwyżej dwóch.

Tak rozumował Ah-Czo - podczas gdy wraz ze swymi czterema towarzyszami wyłgiwał się, wypierał i wykręcał w zeznaniach. Usłyszeli hałas i, tak jak Schemmer, przybiegli na miejsce. Tylko że przybyli tam przed Schemmerem - ot i wszystko. Co prawda Schemmer stwierdził, że na odgłos kłótni zatrzymał się przechodząc w pobliżu i stał najmniej z pięć minut na dworze; że gdy wszedł do baraku - zastał już w nim podsądnych, którzy nie mogli wejść tam przed chwilą, ponieważ on, Schemmer, stał przed jednym wejściem do baraku. A czegóż to dowodzi? Ah-Czo i czterej jego towarzysze zeznali, że Schemmer się myli. Ostatecznie puszczą ich, byli tego pewni. Niepodobna ściąć pięciu ludzi za dwa pchnięcia nożem. A zresztą żaden z cudzoziemskich diabłów nie widział zbrodni. Ale ci Francuzi są głupi! W Chinach - Ah-Czo dobrze wiedział - sędzia kazałby wszystkich wziąć na tortury i dowiedziałby się prawdy. To przecież taki prosty sposób. Lecz ci Francuzi nie stosują tortur - co za głupcy! W ten sposób nigdy nie dojdą, kto zabił Czung-Ga.

Lecz Ah-Czo nie wiedział wszystkiego. Angielska firma, właścicielka plantacji, przetransportowała na Tahiti tych pięciuset kulisów, ponosząc wielkie wydatki. Akcjonariusze wołali o dywidendy, a firma nie wypłaciła jeszcze nic, przeto nie życzyła sobie, by jej kosztowni robotnicy nabrali zwyczaju wzajemnego zabijania się. A poza tym byli Francuzi, którzy kwapią się do narzucania Chińczykom dobrodziejstw i doskonałości prawa francuskiego. Nic skuteczniejszego, jak co jakiś czas dobra nauczka, a zresztą do czego ma służyć Nowa Kaledonia, jeśli nie do wysyłania ludzi, by przeżywali na niej dni swoje w nędzy i utrapieniu, płacąc w ten sposób za to tylko, że są słabi i łagodni?

Tego wszystkiego Ah-Czo nie rozumiał. Siedział w sali rozpraw i oczekiwał, że sąd da się wywieść w pole i wyda wyrok, który pozwoli jemu i jego towarzyszom wrócić na plantacje i pracować aż do wygaśnięcia kontraktów.

Wyrok będzie ogłoszony niebawem. Formalności dobiegają końca, miarkował Ah-Czo. Nie było już zeznań, paplanina ustała. Diabły francuskie też były znużone i najwidoczniej czekały na wyrok. Oczekujący wraz ze wszystkimi Ah-Czo wrócił pamięcią w przeszłość - do owej chwili, gdy podpisawszy umowę wsiadł na statek odjeżdżający do Tahiti. Ciężko było żyć w jego rodzinnej nadmorskiej wiosce; gdy zaś podpisał kontrakt na pięcioletnią pracę na Morzach Południowych po pięćdziesiąt centów meksykańskich dziennie - uważał się za szczęśliwca.

Byli w jego wsi mężczyźni harujący cały rok za dziesięć dolarów meksykańskich, były kobiety, co wiązały sieci - przez cały okrągły rok - za pięć dolarów, i służące, co w domach sklepikarzy zarabiały po cztery dolary rocznie. A oto on, Ah-Czo, ma otrzymywać pięćdziesiąt centów dziennie, za dzień, za jeden dzień tylko pobierać będzie tę królewską pensję! Cóż z tego, że robota ciężka? Po upływie tych pięciu lat powróci do domu - jak było w umowie - i nie będzie już nigdy potrzebował pracować.

Będzie do końca życia człowiekiem bogatym, będzie miał własny dom, żonę i dzieci, wzrastające w szacunku do niego. Tak... a za domem będzie miał ogródek - miejsce wypoczynku i rozmyślań - z malutkim basenem ze złotymi rybkami, z zawieszonymi na drzewach dzwoneczkami, które wiatr porusza; a dokoła ogródka - wysoki mur, by nic nie przeszkadzało rozmyślaniom i wypoczynkowi.

No i odrobił już trzy lata z owych pięciu. Dzięki tym zarobkom w swej ojczyźnie byłby już człekiem zamożnym: dwa tylko lata dzieliły plantację bawełny w Tahiti od miejsca wypoczynku i rozmyślań. Ale w tej chwili, niestety, Ah-Czo traci pieniądze na skutek tego nieszczęsnego przypadku, który zrządził, że Ah-Czo był świadkiem sceny zabójstwa Czung-Ga. Próżnował przez trzy tygodnie w więzieniu, a każdy dzień tych trzech tygodni przynosił mu stratę pięćdziesięciu centów. Ale teraz wydadzą wyrok i Ah-Czo wróci nareszcie do pracy.

Ah-Czo miał dwadzieścia dwa lata. Był wesoły, dobroduszny i skory do uśmiechu. Szczupły jak wszyscy Azjaci, twarz miał okrągłą, okrągłą jak księżyc i jaśniejącą łagodnym zadowoleniem, słodyczą i uprzejmością, co było rzadkie wśród jego współziomków. Wygląd jego nie kłamał. Ah-Czo nigdy nie zakłócał spokoju, nigdy nie brał udziału w awanturach. W karty nie grał, gdyż na gracza miał zbyt łagodne usposobienie.

Ah-Czo zadowalał się rzeczami drobnymi, rozrywki jego były proste. Cisza i spokój w chwilach ochłody po znojnym skwarze na polu bawełny sprawiały mu niezmierną rozkosz. Mógł przesiadywać godzinami, wpatrując się w samotny kwiat i filozofując na temat tajemnic i zagadek bytu. Błękitna czapla na skrawku piaszczystego wybrzeża, srebrzysty błysk latającej ryby lub perłoworóżany zachód słońca nad laguną mogły wprawić go w ekstazę, tak że zapominał o szeregu nużących dni i o ciężkim bacie Schemmera.

Schemmer, Karl Schemmer - było to brutalne bydlę. Ale pensję swoją wypracowywał sumiennie. Wyciągał ostatek sił ze swych pięciuset niewolników, byli to bowiem niewolnicy - aż do wygaśnięcia kontraktów.

Schemmer ciężko pracował, by wyciskać siłę z tych pięciuset spotniałych ciał i zamieniać ją na bele włochatej bawełny gotowej do eksportu. Jego pierwotna, żelazna, władcza brutalność potrafiła dokonać takich przemian.

Do pomocy miał gruby rzemienny bat, trzy cale szeroki i jard długi, z którym zawsze jeździł i który przy sposobności spadał na nagie plecy pochylonego kulisa z hukiem rewolwerowego wystrzału.

Częste były te trzaskania, gdy Schemmer uganiał po bruzdach polnych.

Pewnego razu w początkach pierwszego roku robót na plantacji Schemmer zwykłym uderzeniem pięści zabił jednego z kulisów. Oczywiście nie rozgniótł mu głowy jak skorupki jajka, ale cios wystarczył, by zniszczyć to, co było wewnątrz, i po tygodniowej chorobie ów człowiek umarł. Chińczycy nie poskarżyli się francuskim diabłom panującym na Tahiti. Woleli się w to nie wdawać.

Schemmer - to był ich problemat. Musieli unikać jego gniewu - jak unikali skorpionów, czyhających w trawie lub wpełzających do sypialnych baraków w dżdżyste noce. "Chińczaki" - tak bowiem przezywali ich gnuśni, brunatnoskórzy wyspiarze - baczyli, by nie wywołać gniewu Schemmera, co równało się oddawaniu mu pełnej miary znojnej pracy. Owo uderzenie Schemmerowej pięści kosztowało firmę tysiąc dolarów, a Schemmera nie spotkała za to żadna nieprzyjemność.

Pozbawieni instynktu kolonizacyjnego Francuzi - nieudolnie, jakby po dziecinnemu bawiący się w eksploatowanie bogactw wyspy - radzi byli powodzeniu angielskiej firmy. Co ich obchodził Schemmer i jego pięść? I ten Chińczyk, co umarł? Cóż - to był tylko Chińczyk. A zresztą umarł od porażenia słonecznego - jak opiewał raport lekarski. Wprawdzie na Tahiti, odkąd sięgają dzieje, nikt nigdy nie umarł od porażenia słonecznego, ale właśnie ta okoliczność uczyniła śmierć tego chińskiego robotnika niejako jedyną w swoim rodzaju. Tyle napisał lekarz w swym sprawozdaniu. Doktor był rzetelny. Dywidendy muszą być wypłacane, gdyż w przeciwnym razie lista bankructw na Tahiti powiększyłaby się o nowy krach.

Niepodobna zrozumieć tych białych czartów! Ah-Czo, oczekując ogłoszenia wyroku, rozmyślał nad ich tajemniczością. Nie sposób przeniknąć, co kryje się w ich mózgach. Ah-Czo znał niewielu spośród nich. Wszyscy byli jednakowi: oficerowie i marynarze na statku, francuscy urzędnicy i biali ludzie na plantacji wraz z Schemmerem.

Umysły ich pracują w sposób tajemniczy, niepojęty. Wpadają w gniew bez widocznego powodu, a gniew ich - zawsze niebezpieczny. Wówczas są jak dzikie bestie. Przyczepiają się do głupstw, a czasem potrafią prześcignąć w pracy nawet Chińczyka. Nie zachowują umiaru jak Chińczaki, to obżartuchy; jedzą ponad miarę, a piją jeszcze więcej. Chińczak nigdy nie wie, kiedy im się co spodoba, a kiedy wywoła burzę gniewu. To, co im raz dogodziło, za chwilę sprowadzić wybuch złości. Za oczami białych diabłów jest jakaś zasłona ukrywająca ich zamysły przed wzrokiem Chińczaka. A poza tym ta straszliwa zręczność białych diabłów, ta ich obrotność, zdolność tworzenia, osiągania pożądanych wyników, podporządkowywania swej woli wszystkiego, co pełza i czołga się, a nawet ujarzmiania potęgi żywiołów.

Tak, biali ludzie dziwni są i nadzwyczajni. To diabły. Spójrzcie tylko na Schemmera.

Ah-Czo dziwił się, czemu tak długo nie ogłaszano wyroku. Żaden z oskarżonych nie podniósł był ręki na Czung-Ga.

Zabił go Ah-San, Ah-San przechylił głowę Czung-Ga w tył jednym chwytem za warkocz, a drugą ręką dwukrotnie dźgnął go nożem.

Siedząc w sali sądowej z przymkniętymi oczami, Ah-Czo przeżywał po raz wtóry scenę morderstwa: sprzeczkę, wyzwiska padające to z jednej, to z drugiej strony, plugawe obelgi rzucane na czcigodnych przodków, przekleństwa ciskane na nie spłodzone jeszcze pokolenia, skok Ah-Sana, gdy chwytał za warkocz Czung-Ga, dwukrotne pchnięcie nożem, nagłe otwarcie drzwi, wtargnięcie Schemmera, ucieczkę Ah-Sana, świst pejcza nadzorcy, gdy pozostałych zaganiał w kąt, i wystrzał z rewolweru, który Schemmerowi sprowadził pomoc.

Ah-Czo wzdrygnął się przeżywając to wszystko na nowo. Smagnięcie bata zdarło mu trochę skóry i posiniaczyło policzek. Schemmer wskazał te siniaki, stwierdzając tożsamość przesłuchiwanego świadka. Dopiero teraz, po trzech tygodniach, znaki zniknęły. To ci uderzenie! Pół cala wyżej - i byłoby po oku. Lecz już po chwili Ah-Czo zapomniał o całym tym zdarzeniu - przesłoniła je wizja owego ogródka rozmyślań i wypoczynku, który go czeka w przyszłości, po powrocie do kraju.

Gdy sędzia ogłaszał wyrok, Ah-Czo miał wyraz twarzy obojętny; czterej jego towarzysze tak samo. I tacy pozostali wszyscy, niewzruszeni nawet wtedy, gdy tłumacz oznajmił im, że sąd wszystkich pięciu uznał winnymi zabójstwa Czung-Ga i że Ah-Czou ma być ścięty, Ah-Czo skazany na dwadzieścia lat więzienia w Nowej Kaledonii, Wong-Li - na dwanaście lat, Ah-Tong zaś - na dziesięć.

Nie warto się było tym przejmować. Nawet Ah-Czou pozostał bez wyrazu, jak mumia, chociaż to jemu miano ściąć głowę. Sędzia dodał jeszcze kilka słów, a tłumacz je przełożył: oto fakt, iż Ah-Czou ma twarz najsilniej pokaleczoną rzemieniem Schemmera, tak dokładnie umożliwia jego zidentyfikowanie, że ponieważ jeden człowiek musi umrzeć, niechże nim będzie właśnie Ah-Czou. Podobnie okoliczność, że Ah-Czo ma również twarz mocno posiniaczoną - co dowodzi niezbicie jego obecności i współudziału w zbrodni - zdecydowała o owych dwudziestu latach więzienia. I tak dalej - aż do dziesięciu lat dla Ah-Tonga, stopniowanie każdego wyroku miało odpowiednie uzasadnienie. Niechaj Chińczaki zapamiętają tę nauczkę - orzekł sąd na zakończenie - niech wiedzą, że na Tahiti prawo będzie przestrzegane, choćby się świat walił!

Pięciu Chińczyków odprowadzono z powrotem do więzienia. Nie byli oburzeni ani przybici. Nieprzewidziane wyroki nie dziwiły ich - do takich rzeczy przywykli obcując z białymi diabłami.

Chińczak mógł oczekiwać od nich każdej niespodzianki. Ciężka kara za zbrodnię, której nie popełnili, nie była bynajmniej dziwniejsza od mnóstwa innych postępków białych diabłów. Podczas następnych tygodni Ah-Czo często przypatrywał się Ah-Czou z łagodnym zaciekawieniem. Jego to głowa miała być ścięta na gilotynie, wzniesionej w tym celu na plantacji. Dla niego nie będzie upływających lat ani ogrodów spokoju. Ah-Czo filozofował i dumał o życiu i śmierci. Co do siebie - nie doznawał niepokoju. Dwadzieścia lat - to raptem dwadzieścia lat. O tyle tylko oddala się jego ogródek - to wszystko.

Ah-Czo był młody i miał we krwi cierpliwość Azjatów. Może poczekać dwadzieścia lat - przez ten czas ogień w jego żyłach przygaśnie, co go jeszcze snadniej przysposobi do zażywania owego rozkosznego spokoju w swym ogrodzie. Pomyślał o nadaniu mu nazwy, na przykład: "Ogród Porannej Ciszy". Myśl to uszczęśliwiła go na cały dzień i natchnęła do ułożenia maksymy moralnej o cnocie cierpliwości, która to sentencja okazała się wielce pocieszająca - w szczególności dla Wong-Li i Ah-Tonga. Ah-Czou natomiast nie dbał o nią. Jego głowa miała być odcięta od tułowia w tak bliskim czasie, że niepotrzebna mu była cierpliwość, by czekać na to wydarzenie.

Jadł, spał, palił, nie żałując sobie; nie dręczył go też powolny bieg czasu.

*

Cruchot był żandarmem. Przesłużył dwadzieścia lat w koloniach - od Nigerii i Senegalu po Morza Południowe - ale te dwadzieścia lat bynajmniej nie wpłynęły na rozszerzenie jego ciasnego umysłu. Pozostał tak nierozgarnięty i powolnie myślący, jaki był za czasów swego chłopskiego bytowania w południowej Francji. Znał rygor dyscypliny i strach przed władzą: począwszy od Pana Boga aż do sierżanta żandarmerii; jedyną dla niego różnicą była miara ślepego posłuszeństwa, jakie okazywał.

W gruncie rzeczy w jego pojęciu sierżant więcej znaczył niż Bóg - z wyjątkiem niedziel, kiedy Najwyższy przemawiał przez usta swych sług. Zazwyczaj Bóg był bardziej oddalony, gdy sierżant - tuż pod ręką.

Ten to Cruchot otrzymał od prezesa sądu rozkaz dla dozorcy więzienia - rozkaz natychmiastowego wydania osoby Ah-Czou w jego ręce. Otóż zdarzyło się, że pan prezes poprzedniego wieczora podejmował u siebie obiadem kapitana i kilku francuskich oficerów marynarki wojennej. Ręka prezesa drżała, gdy pisał rozkaz, a oczy tak go bolały, że poniechał odczytania tego, co napisał. Toć chodziło tylko o życie Chińczaka. I nie zauważył pan prezes, że opuścił końcową literę w nazwisku Ah-Czou. Gdy tedy Cruchot przedstawił papier dozorcy więzienia - ten wydał mu Ah-Czo.

Cruchot usadowił więźnia obok siebie na wózku zaprzężonym w parę mułów i odjechał.

Ah-Czo radował się, że jest na dworze, w blasku słońca. Siedział obok żandarma - i promieniał. Rozpromienił się jeszcze bardziej, widząc, że muły dążą na południe, w kierunku Atimaono. To z pewnością Schemmer po niego posłał. Potrzebuje go do pracy. Doskonale, będzie pracował pilnie. Schemmer nigdy nie będzie miał powodu do niezadowolenia.

Dzień był upalny. Pasaty ustały. Muły pociły się. Pocili się także żandarm i Ah-Czo, ale Ah-Czo najlepiej znosił ten skwar. Wszak trzy lata mozolnie pracował pod tym słońcem, na plantacji.

Promieniał wciąż i radował się: był w tak dobrym humorze, że nawet mało bystry Cruchot zdumiał się.

- Jakiś ty zabawny! - rzekł wreszcie.

Ah-Czo kiwnął głową potakująco i uśmiechnął się radośnie. W przeciwieństwie do sędziego - Cruchot przemawiał do niego w narzeczu kanaka, które Ah-Czo rozumiał podobnie jak wszyscy Chińczycy, a także i obce diabły.

- I czemu się tak śmiejesz? - gderał Cruchot. - W taki dzień człowiek powinien zalewać się łzami.

- Cieszę się, że wyszedłem z więzienia.

- Tylko z tego? - Żandarm wzruszył ramionami.

- Alboż to nie dosyć? - brzmiała odpowiedź.

- A więc nie cieszysz się z tego, że ci utną głowę? 

Ah-Czo spojrzał na niego z nagłym zmieszaniem i rzekł:

- Jakże to? Toć wracam do Atimaono, żeby pracować na plantacji u Schemmera! Czyż nie tam mnie wieziesz? 

Cruchot w zadumie pogładził wąsiska.

- Hm, tak... - mruknął na koniec, smagając batem jednego z mułów. - To ty nie wiesz?

- O czym? - Ah-Czo zaczynał odczuwać niewyraźny lęk. - Czy Schemmer nie chce, bym u niego pracował?

- Nie po dzisiejszym dniu! - Cruchot roześmiał się serdecznie.- Dobry kawał! Widzisz, jutro niezbyt będziesz zdatny do roboty. Człowiek z uciętą głową pracować chyba nie może, jak myślisz, hę? - Dał Chińczakowi szturchańca pod żebro i zachichotał.

Ah-Czo milczał: muły tymczasem przekłusowały milę w upale. Wreszcie zapytał:

- Czy Schemmer zetnie mi głowę? 

Cruchot wyszczerzył zęby, przytakując.

- To pomyłka - rzekł Ah-Czo poważnie. - Ja nie jestem tym Chińczykiem, którego mają ściąć. Ja jestem Ah-Czo. Wielmożny sędzia orzekł, że mam przebyć dwadzieścia lat w Nowej Kaledonii.

Żandarm uśmiał się. To dobry żart - ten Chińczak chce oszukać gilotynę. Muły minęły kokosowy lasek i przemierzyły pół mili wzdłuż połyskliwego jeziora, zanim Ah-Czo przemówił na nowo:

- Mówię wam, że ja jestem Ah-Czo. Wielmożny sędzia nie powiedział, że moja głowa ma być ścięta.

- Nie bój się! - rzekł Cruchot ze wspaniałomyślnym zamiarem ulżenia więźniowi. - To nie tak trudno umrzeć w ten sposób. - Tu prztyknął palcami. - To idzie szybko. Ot tak. Nie to, co powieszenie na stryczku, kiedy człek wierzga nogami i wykrzywia się przez pięć minut. To tak, jakby zarżnąć kurczaka tasakiem. Ucinasz mu łeb - i po wszystkim. Z człowiekiem - zupełnie to samo. Ciach! - i już koniec. To nie boli. Nie zdążysz nawet pomyśleć, że boli. Nie myślisz w ogóle. Głowa twoja odpada, więc nie możesz myśleć. To bardzo dobre. Chciałbym tak umrzeć - szybko, ach, jak szybko! Ty masz szczęście, że umrzesz taką śmiercią. Bo, na przykład, mógłbyś dostać trądu, ciało odpadałoby ci kawałkami co jakiś czas, palec po palcu, to u ręki, to znów u nogi. Znałem człowieka, który poparzył się cały ukropem: no, ten konał przez dwa dni. O kilometr drogi słyszałeś jego jęki. Ale ty? Tak gładko! Cyk! Nóż spada ci na kark. Skończone. Nóż gotów nawet trochę połaskotać. Kto wie? Nigdy taki, co umarł w ten sposób, nie wrócił, by o tym opowiedzieć.

Ostatnie zdanie Cruchot uznał za świetny dowcip i używał na to konto, trzęsąc się ze śmiechu przez pół minuty. Wesołość ta była poniekąd udana, ale żandarm uważał za swój szlachetny obowiązek rozweselić Chińczaka.

- Ale powtarzam wam: ja jestem Ah-Czo - upierał się tamten. - Nie chcę, żeby mi ucięli głowę.

Cruchot spochmurniał. Ten Chińczak stanowczo za dużo sobie pozwala.

- Ja nie jestem Ah-Czou - zaczął znowu Ah-Czo.

- Dość tego - przerwał mu żandarm. Wydął policzki, przybierając wyraz surowy.

- Ależ mówię, że nie jestem... - próbował bronić się Ah-Czo.

- Stul pysk! - wrzasnął Cruchot.

Po czym jechali dalej, już w milczeniu. Dwadzieścia mil dzieli Papeete od Atimaono; ujechali już przeszło połowę drogi, gdy Chińczak odważył się zabrać głos na nowo.

- Widziałem was w sali sądowej, kiedy wielmożny sędzia nas badał. Czy pamiętacie, że ten Ah-Czou, któremu mają ściąć głowę, że on, Ah-Czou, by wysokim mężczyzną? Spójrzcie teraz na mnie.

Ah-Czo powstał raptownie: Cruchot zobaczył, że kulis jest małego wzrostu. I w tej chwili w umyśle żandarma błysnęło wspomnienie postaci Ah-Czou: Ah-Czou był wysoki.

Dla żandarma wszystkie chińskie twarze były jednakowe. Ale między wzrostem niskim a wysokim dostrzegał różnicę i widział teraz, że ma przy sobie na wózku nie tego, którego miał wieźć.

Szarpnął gwałtownie za lejce - tak że dyszel podniósł się, unosząc chomąta na mułach.

- Widzicie, że to była pomyłka - rzekł Ah-Czo uśmiechając się uprzejmie.

Ale Cruchot zamyślił się. Żałował już, że wstrzymał muły. Nie wiedział o pomyłce sędziego i nie potrafił się jej domyślić, ale wiedział jedno: że polecono mu przywieźć tego kulisa do Atimaono i że jego obowiązkiem jest dostawić go tam. Cóż, jeśli to nie ten, o którego chodzi, i jeśli zetną mu głowę?

Ostatecznie to tylko Chińczak - a cóż to jest Chińczak w gruncie rzeczy? Poza tym może to wcale nie omyłka. On, Cruchot, nie może wiedzieć, co myślą zwierzchnicy. Sami muszą najlepiej znać swoje sprawy. Kimże on jest, by miał myśleć za innych? Raz jeden, dawno temu, spróbował to zrobić, ale sierżant powiedział mu wtedy: "Cruchot, jesteś dureń! Im prędzej się o tym dowiesz, tym lepiej dla ciebie. Ty nie masz myśleć: masz słuchać, a myślenie pozostaw godniejszym osobom". Cruchot wzdrygnął się na to wspomnienie.

Otóż jeżeli zawróci do Papeete - odwlecze egzekucję w Atimaono; a jeśli w dodatku wróci niepotrzebnie - spotka go wymówka od sierżanta oczekującego przybycia więźnia; a poza tym w Papeete także go wyłają.

Trzasnął z bata i ruszył w dalszą drogę. Spojrzał na zegarek. I tak spóźni się pół godziny; sierżant na pewno będzie zły. Popędził muły. Im goręcej Ah-Czo nalegał wyjaśniając pomyłkę - tym bardziej Cruchot stawał się nieugięty. Świadomość, że wiezie kogoś innego, niż należy, psuła mu humor. To zaś, iż omyłka nie z jego była winy, utwierdzało go w przeświadczeniu, że zło, które spełnia, jest słuszne!

Aby uniknąć niezadowolenia sierżanta, Cruchot chętnie dostarczyłby nawet pół tuzina takich omyłkowych skazańców.

Co się tyczy Ah-Czo - z chwilą gdy żandarm trzasnął z biczyska, groźnie nakazując milczenie - nie pozostawało mu nic innego, jak siedzieć cicho. Długa jazda ciągnęła się dalej w zupełnym milczeniu. Ah-Czo zastanawiał się nad osobliwymi praktykami cudzoziemskich diabłów. Nie znajdował klucza do tej zagadki. To, co robili z nim, było tak samo niewytłumaczalne, jak wszystko inne. Tak oto przede wszystkim uznali za winnych pięciu niewinnych ludzi, a następnie chcą uciąć głowę człowiekowi, którego sami swymi zamroczonymi mózgami zasądzili tylko na dwadzieścia lat więzienia. A on nic na to poradzić nie może. Musi siedzieć bezczynnie i przyjąć to, co mu władcy życia i śmierci odmierzą. Zrazu ogarnęła go na chwilę panika i zimny pot wystąpił mu na czoło; lecz rychło przemógł się. Usiłował poddać się losowi, wspominając i powtarzając sobie wyjątki z Yin-Czih-Wen (Traktat o Gościńcu Spokoju); lecz zamiast tego widział wciąż swój wymarzony ogród rozmyślań i wypoczynku. Dręczył go ten natłok myśli, oddał się tedy wszystek marzeniom: siedział pośród drzew, zasłuchany w brzęk zawieszonych na gałęziach dzwoneczków. I o dziwo! oto siedząc tak w marzeniach, mógł snadnie rozpamiętywać i przepowiadać sobie ustępy z "Traktatu o Gościńcu Spokoju".

Tak więc czas upływał niepostrzeżenie - aż dojechali do Atimaono i muły zatrzymały się u samego podnóża szafotu, gdzie stał zniecierpliwiony sierżant. Ah-Czo został szybko wprowadzony po drabinie na rusztowanie. Z boku zobaczył na dole spędzonych wszystkich kulisów z plantacji. Schemmer - uważając, że ta egzekucja będzie dobrą lekcją poglądową - zwołał z pola wszystkich robotników i zmusił ich, by byli na tym widowisku obecni. Skoro Chińczycy ujrzeli Ah-Czo, poczęli między sobą szeptać. Spostrzegli pomyłkę, ale zatrzymali to przy sobie. Snadź te niepojęte białe diabły zmieniły zamiar. Zamiast stracić jednego niewinnego człowieka - wybrały drugiego równie niewinnego. Ah-Czou czy Ah-Czo - jakaż różnica? Nigdy nie mogli zrozumieć tych białych psów - tak jak tamci ich nie rozumieli. Ah-Czo będzie ścięty, ale oni po upływie jeszcze dwu lat niewoli powrócą do Chin.

Schemmer sam wybudował gilotynę. Zręczny był z niego majster - nie widział nigdy gilotyny, ale Francuzi wyłożyli mu jej zasady. Za jego to namową egzekucję wyznaczyli w Atimaono zamiast w Papeete. Miejsce zbrodni - dowodził Schemmer - jest najodpowiedniejsze do wymierzania kary i w dodatku pół tysiąca owych Chińczaków z plantacji otrzyma w ten sposób zbawienną nauczkę. Schemmer dobrowolnie ofiarował się też wystąpić w roli kata i w tym właśnie charakterze stał teraz na rusztowaniu, wypróbowując sprawność skonstruowanego przyrządu. Pień drzewa bananowego grubości i twardości ludzkiej szyi leżał pod gilotyną. Ah-Czo przyglądał się temu wszystkiemu w osłupieniu. Niemiec, kręcąc małą korbą, wzniósł ostrze ku górze niewielkiego wyciągu. Szarpnięcie za koniec mocnego sznura - i nóż spadł błyskawicznie, równiutko odcinając krąg z pnia banana.

- No, jakże działa? - zapytał sierżant podchodząc ku rusztowaniu.

- Wspaniale - brzmiała radosna odpowiedź Schemmera - pozwól, że ci zademonstruję.

Zakręcił znowu korbą, wznosząc nóż, szarpnął sznur i spuścił klingę z łoskotem na miękkie drzewo. Lecz tym razem przebyła zaledwie dwie trzecie grubości i zatrzymała się.

Sierżant zaklął.

- Tak to na nic! - rzekł. Schemmer otarł pot z czoła.

- Trzeba dać większy ciężar.

Podszedłszy na skraj szafotu, rozkazał kowalowi przynieść dwudziestopięciofuntowy kawał żelaza. Podczas gdy Schemmer zajęty był przytwierdzaniem ciężaru do szerokiego brzegu klingi, Ah-Czo spojrzał na sierżanta i uznawszy, że chwila jest odpowiednia, zaczął:

- Wielmożny pan sędzia mówił, że ścięty ma być Ah-Czou.

Sierżant mruknął coś niecierpliwie. Myślał o piętnastomilowej przejażdżce, którą miał odbyć tego popołudnia ku wysuniętemu pod wiatr krańcowi wyspy, tudzież o Bercie, ładnej Metysce, córce handlarza pereł Lafiere'a, czekającej na niego u kresu uciążliwej drogi.

- Otóż ja nie jestem Ah-Czou. Ja jestem Ah-Czo. Pan dozorca omylił się. Ah-Czou to mężczyzna wysoki, a ja - proszę spojrzeć - jestem niski. 

Sierżant obejrzał go szybko i stwierdził fakt pomyłki.

- Schemmer - zawołał rozkazująco - chodź tu!

Niemiec odburknął coś, ale tkwił dalej schylony nad robotą - aż wreszcie ku jego zadowoleniu bryła żelaza umocowana została jak należy. Wówczas zapytał:

- Czy Chińczak gotów?

- Spójrz na niego - odrzekł sierżant. - Czy to ten?

Schemmer zdziwił się. Klnąc siarczyście przez kilka sekund, patrzał z żalem na własnoręcznie zbudowany przyrząd, którego działania tak był ciekaw.

- Słuchaj - rzekł wreszcie - niepodobna odłożyć tej sprawy. Straciłem już trzy godziny pracy tych pięciuset Chińczaków. Nie mogę tracić drugich trzech godzin, zanim odszukają właściwego skazańca. Doprowadźmy to do końca, tak jak jest. Cóż, to tylko Chińczak.

Sierżant wspomniał czekającą go wycieczkę i córkę handlarza pereł; bił się z myślami.

- Jeżeli rzecz się wykryje, winę poniesie Cruchot - nalegał Niemiec. - Ale to mało prawdopodobne. W każdym razie Ah-Czou nie piśnie ani słówka, to pewne.

- To nie wina Cruchota, omyłkę niewątpliwie popełnił dozorca.

- No, to skończmy z tym. Nam nic nie mogą zarzucić. Któż odróżni jednego Chińczaka od drugiego? Możemy powiedzieć po prostu, żeśmy wykonali wyrok na Chińczaku, którego nam dostawiono. Zresztą ja doprawdy nie mógłbym po raz drugi odrywać od roboty tych wszystkich kulisów.

Rozmawiali po francusku; lecz Ah-Czo, który ani słowa nie rozumiał, wiedział dobrze, że w tej chwili rozstrzygano jego losy. Wiedział także, iż decydował tu sierżant - wzrokiem tedy zawisł na wargach tego władcy.

- W porządku - oznajmił sierżant. - Zaczynaj egzekucję. Przecież to tylko Chińczak.

- Jeszcze tylko jedna próba, żeby się upewnić. - Schemmer podsunął pień banana pod nóż wzniesiony na wierzchołek rusztowania.

Ah-Czo usiłował przypomnieć sobie jakąś maksymę z "Traktatu o Gościńcu Spokoju". "Żyj w zgodzie" - nawinęło mu się, ale jakoś nie widział możliwości jej zastosowania - przecież nie będzie już żył. Ma umrzeć. Nie, to się nie nadaje. "Wybaczaj złość". Tak, ale tu nie było złości do wybaczenia. Schemmer i tamci czynili to wszystko bez złości. Dla nich to była robota, która musi być wykonana - podobnie jak karczowanie dżungli, kopanie kanału lub uprawa bawełny. Schemmer szarpnął postronek. Ah-Czo zapomniał o "Traktacie o Gościńcu Spokoju". Nóż opadł z brzękiem, zgrabnie odrzynając płat drzewa.

- Znakomicie! - wołał zachwycony sierżant zapalając papierosa. - Wspaniale, przyjacielu! 

Schemmer był zadowolony z pochwały.

- Chodź no, Ah-Czou - rzekł w narzeczu Tahiti.

- Ale ja nie jestem Ah-Czou... - zaczął Chińczyk.

- Milcz! - usłyszał w odpowiedzi. - Jeśli raz jeszcze gębę otworzysz, to ci łeb rozbiję.

Nadzorca pogroził mu zaciśniętą pięścią. Ah-Czo zamilkł. Na co zdałoby się protestować? Te zamorskie diabły i tak zrobią, co im się będzie podobało. Dał się przywiązać do pionowej deski o rozmiarach jego postaci. Schemmer zaciągnął węzły tak mocno, iż rzemienie werżnęły się boleśnie w ciało Ah-Czo. Ale Ah-Czo nie skarżył się. Ból nie potrwa długo. Uczuł, jak deska zmieniła położenie z pionowego na poziome - i przymknął powieki. W tej chwili przed oczyma zamajaczył mu po raz ostatni widok ogrodu rozmyślań i wypoczynku. Wydało mu się, że siedzi w owym ogródku wśród kępy drzew; świeży wietrzyk powiewa, dzwonki pobrzękują łagodnie, ptaki też czynią swą wieczorną wrzawę przed spoczynkiem, a spoza wysokiego muru dociera przytłumiony gwar wiejskiego życia.

Wówczas uprzytomnił sobie, że deska leży nieruchomo, a po ucisku i naprężeniu mięśni odgadł, że położono go na wznak. Rozwarł powieki. Wprost nad sobą ujrzał zawieszony nóż, połyskujący w słonecznym blasku. Widział również ciężar dodany z wierzchu, zauważył też, że jeden z zaciągniętych ręką Schemmer a węzłów rozluźnił się. Wtem usłyszał głos sierżanta wydającego krótki rozkaz. Ah-Czo spiesznie zamknął oczy. Nie chciał patrzeć, jak nóż będzie opadał, ale uczuł go - przez jedną krótką, lecz ważką chwilę. Wtedy wspomniał Cruchota i jego słowa. Lecz Cruchot mylił się: nóż nie łaskotał. Tyle jeszcze pomyślał Ah-Czo - zanim przestał myśleć.

 

Przeloźyl Gabriel Karskl







Nowele i opowiadania - subiektywny wybór