Stanisław Rembek

Serce kaprala

 

 

Od czasu przełamania przez wojska sowieckie linii Wilii armie północne ogarnęło zniechęcenie i zupełna niewiara w możliwość zatrzymania najazdu. Żołnierze wlekli się śmiertelnie pomęczeni w żarze lipcowego słońca, wiecznie oddychając tym samym kurzem, zatykającym gorącym osadem nosy, zawalającym spragnione gardła. Było im już wszystko jedno.

Czasem po kilka razy na dobę zatrzymywały się kolumny; tyraliery brnęły pokrwawionymi bosymi nogami przez krzaki oraz ścierniska i okopywały się na wzgórkach, zasypiając w nie ukończonych dołach; baterie wlekły swe znudzone cielska za lasy i budynki, a potem wyły ku zbliżającym się wrogom; ale wiadomo było, że po to tylko, aby znowu przyszła wieść, że front gdzieś na lewym skrzydle został przerwany, i aby znowu rozpocząć nieskończony marsz w brunatnych oparach pyłu, w piekielnym zaduchu rozprażonej skóry, rozkładających się trupów końskich i ludzkich oraz gnijących ran u poodparzanych koni.

Było im wszystko jedno.

Dotąd uważali za punkt honoru wynieść wszystko, co który "wyfasował" - teraz zaś całe kompanie składały na stosy i podpalały przepocone plecaki. Porzucały nawet pasy z ładownicami, pchając ładunki w ponadrywane kieszenie postrzępionych mundurów i spodni. Hełmy rozpalały się tak, że parzyły skronie; wielu więc rzucało w rowy żelazne garnki i paradowało w podszewkach ze skóry na głowach. Buty porozsychały się i pospadały z nóg, toteż często nawet oficerowie maszerowali boso, z nogami pełnymi głębokich do kości a świerzbiących ran, w których roiło się ohydne robactwo.

Wszystkim dokuczało niewypowiedziane pragnienie, od którego gasły prześwietlone cierpieniem źrenice. W każdej wiosce po drodze rzucano się do chałup i studzien w poszukiwaniu wody. Ale te często były już wyczerpane przez przeklęte tabory, wlekące się długimi łańcuchami przed wojskiem. Wysysano więc pozostałe na dnie błoto lub mimo surowych zakazów czerpano brudną i ciepłą ciecz z rowów i kałuż.

Od dwóch przeszło tygodni nie było ani jednej spokojnej nocy. Korzystano też z szczęśliwych wypadków zatrzymania się pochodu, gdy przednia straż musiała odrzucać jaki oddział kozacki, który zatarasował drogę kolumnie, aby paść w proch drogi i zasnąć choć na chwilę z wyszczerzonymi zębami, z cieknącą z kącików ust gorzką i wodnistą śliną, z czarną od kurzu twarzą, zwróconą ku bezlitosnemu ognisku słońca.

Wygasły wszelkie uczucia. Padające ze zmęczenia konie wyprzęgano, rozbierając z rzędów i zostawiona na drodze bez kropelki wody, bez garstki siana; zmarłych, rannych i chorych porzucano w rowach, gdzie konali i puchli na słońcu w potworne białe banie, śmiejące się do przechodzących głębokimi szpareczkami ukrytych pod wzdętymi policzkami oczu. Nieraz też trzeba było omijać cuchnące nie do zniesienia, rozlane w czarną jak smoła maź bezokie trupy końskie, przy których strażowały złe jak jędze kruki. Kruków ciągnęły za wojskiem całe chmury, pokrywając nieraz nieprzejrzaną czernią przydrożne zagony. Ale nad wszystkim panował przemożny władca planety - szatan głodu. On dzierżył żelazną garścią wnętrzności nawet nie uznających już żadnego prawa nad sobą wojowników, on zmuszał do ruchu obumierające ze znużenia członki, on otwierał krwawe z bezsenności oczy. Przy wejściu do ludzkich osiedli żołnierze, obszarpani, pokryci grubą warstwą kurzu, niby zgraje płowych wilków, szperali w milczeniu po chałupach, ogrodach, podwórkach, wypatrując ślepiami, błyszczącymi nieludzko, zasnutymi popielatą pajęczyną pokrytych pyłem rzęs, jakiegokolwiek pożywienia. Zżerano malutkie zielone jabłka, wygrzebywano ze spiekłej ziemi młode kartofle, aby niedopieczone skrobać wściekłymi zębami.

W ślad za głodem szło czerwone widmo krwawej biegunki. Za kolumnami wlekły się wychudłe, sczerniałe postacie chorych na nią żołnierzy, aby w końcu paść i zostać na pastwę wroga, w opuszczeniu od towarzyszy broni.

O byle co wybuchały strzelaniny między oddziałami; o skradzionego konia, o zastawienie drogi pochodu... Na pułk, który dopuścił do przełamania linii obronnej, patrzono z nienawiścią i pogardą. Gdy jeden jego batalion cofał się po odpartym przez bolszewików ataku, sąsiedni pułk otworzył nań ogień z karabinów maszynowych. Baterię, na której ciążyło posądzenie, że strzelała przez pomyłkę do swoich, witano zawsze obelgami i gwizdaniem. Pozostała jednak twarda solidarność wobec wroga: nie dać się! A nieprzyjaciel był wszędzie. Po nocach świadczyły o nim różowe słupy pożarów, wzniecanych przez kozaków Gaja; we dnie - niepokojąco ruda w dymnych oparach, płynących ku niebu z puszcz i wiosek - twarz słońca. Płonęły lasy.

Ruchliwe wesolutkie płomyki przeganiały się po poszyciu na kształt jasnych wiewiórek, pięły się po drzewach; rozkwitały w brudnoczerwone korony na szczytach chojaków. Na maszerujące w piekielnym żarze kolumny padał drażniący gardła i nosy, gryzący w oczy, leciutki, żałobny śnieg - sadzy.

A przy tym ten nieustanny bój o każdą piędź ziemi! Całe doby schodziły wśród nieskończonego, natarczywie zajadłego ujadania maszynek, wśród groźnego powarku karabinowej kanonady. Czasami tylko poważniej zagrzmiały armaty i pod rozżarzonym do białości niebem zaczęły wzdychać i kłębić się, jak fruwające pierze, żółtawe obłoczki szrapneli.

Żołnierz czuł się tropionym zwierzęciem. Gdy tylko wyszedł z rowu, gdy tylko ukazał się na jakim wzniesieniu, wokół niego ryczały w piachu rozpalone kule. Ale czuł się również zwierzęciem drapieżnym. Jego oczy, czerwone z niewyspania, prześwietlone niegasnącym prawie słońcem, jak szklane paciorki, wiecznie szukały w przestrzeniach sylwetki wroga. Jego karabin wysuwał się ciągle, niby język węża, ku wszelkiej figurce ludzkiej w polu widzenia. Oddziały bolszewickie, które próbowały przeciąć drogę odwrotu, miażdżone były bez litości.

Ale walczono właściwie stadami. Nie było dowództwa w całym tego wyrazu znaczeniu, nie było prawie komend, rozkazów, nie było oficerów, podoficerów, żołnierzy, wszystkich zrównała niedola klęski. Trudno było mieć szacunek dla oficera, który boso dreptał w białym kurzu kamienistego gościńca, któremu bielizna świeciła przez olbrzymie dziury w spodniach, i trudno było wynosić się ponad żołnierza, z którym razem błądziło się w poszukiwaniu kropli surowo zakazanej przez przepisy sanitarne mętnej wody z kałuży, aby zwilżyć zeschnięty na kołek język.

Trudno też było spotkać takiego podoficera jak kapral Piętka, który zachowywał się w baterii niczym w koszarach i jakby cały odwrót był tylko ćwiczeniem na placu Hallera w Łodzi, mieście garnizonowym pułku.

Dla niego nadal nie mogło być mowy, żeby jego podwładny mógł mówić doń nie poderwawszy się na "baczność", nadal nie rozumiał, żeby jaki kanonier mógł odejść od działa dla poszukania pożywienia lub słomy do spania, nie zameldowawszy mu o tym. Kiedy bateria nareszcie stawała na pozycji i kiedy już można było wyciągnąć trochę kości, zdrzemnąć się na parę minut przed bitwą, poszukać jedzenia czy choćby obmyć się w jakim strumyku z wrosłego w ciało kurzu, on wtedy kazał czyścić swojej obsłudze armatę, z której przecie i tak zaraz miano strzelać. Jezdni jego działonu musieli również czyścić konie, karmić je, czym się dało, i napoić, choćby wodę spod ziemi trzeba było wydostać.

- Jeśli ty zdechniesz - tłumaczył dobrotliwie skarżącemu się na zmęczenie jezdnemu - to niewielką Polska stratę poniesie, ale jeśli koń, to kto armatę wyciągnie?

Mimo bijącej w oczy racji takiego wywodu zarządzenia jego przyjmowano z zajadłą niechęcią.

Pociski, które dowożono przeważnie bez skrzyń, kapral kazał czyścić szmatami i chronić przed słońcem, choćby i tak miały być niebawem zużyte. Jakby nikomu się nie śniło o żadnej wojnie, "sztorcował" żołnierzy za brak guzików, orzełka na czapce, za zgubienie opatrunku czy karty tożsamości z adresem osoby, którą należy zawiadomić o śmierci żołnierza, a Waligórskiego nawet postawił na pozycji pod karabin za to, że nie miał "wyfasowanego" krzyżywa na piersiach! Dobrze chociaż, że pozwolił rozpinać kołnierze amerykańskich koszulek podczas upałów. Co pewien czas kazał wycierać kaptury od działa, bezustannie sprawdzał stan karabinów i ilość nabojów w ładownicach swojej obsługi, a niesłychaną było rzeczą, żeby jego armata wskutek nienasmarowania osi - piszczała. Mogła polec cała armia, mogła zginąć Polska, a on chyba zostałby zawsze "panem kapralem" i komendantem pierwszego działonu. Toteż nienawidzili go wszyscy żołnierze z całej duszy. Prawda, że nikt nie mógł powiedzieć, żeby z nim się specjalnie źle obchodził, nigdy się do nikogo "nie przyczepiał", ale też nigdy i do nikogo nie odezwał się "po ludzku". Jego szeroka gęba zdawała się być wystrzępiona od ciągłego krzyku; zadarty spiczasty nos i długi podbródek stały na jej straży jak dwa dzioby krucze; cofnięte w tył czoło i długie uszy wyglądały jak skrzydła nastraszonego indora, a głęboko osadzone pod opuchłymi powiekami oczy zdały się szperać aż w sercu rozmawiającego z nim żołnierza, by stamtąd nawet wydobyć coś niezgodnego z przepisami wojskowymi.

Jak ten człowiek mógł żyć wśród takich otaczających go uczuć, to już było jego tajemnicą. Dla innych podoficerów starano się o posłanie, o prowiant - dla niego nikt by nic nie zrobił bez wyraźnego rozkazu. A on nie mógł przecie kazać rabować dla siebie. I sam nie rabował. Co wobec tego jadł? Nie wiadomo. Prowiantów przecie na front nie dowożono. Uważał jedzenie za funkcję, ściągającą go z piedestału, na którym postawiła go szarża, toteż posilał się tylko ukradkiem. Ale czym? Czyżby mu jaki lizus dawał?

Skutek rygoru, jaki kapral Piętka utrzymywał w swoim działonie był taki, że jego zaprzęg i armata wyglądały zawsze najlepiej i wskutek tego zawsze były używane do najważniejszych, a więc i najniebezpieczniejszych zadań i zawsze zostawały na opuszczonej pozycji, aby bronić odwrotu reszty baterii. Im kto więcej się stara, tym więcej od niego wymagają. Nie przysparzało też to kapralowi miłości obsługi.

Teraz też. Bateria zatrzymała się na pozycji. Była zaledwie godzina do świtu, ale pierwszym zarządzeniem twardego podoficera był rozkaz zaświecenia latarki na punkcie pomocniczym.

Nie wiadomo było jeszcze, czy w ogóle będzie przeprowadzona łączność telefoniczna, a wprost wątpliwe, czy bateria rozpocznie ogień przed wschodem słońca, ale kapral w bezsensowny sposób trzymał się przepisów.

Celowniczy Rysiecki, który otrzymał to polecenie, próbował tłumaczyć:

- Panie kapralu, nie ma nawet gdzie powiesić światła na tych bagnach.

Rzeczywiście przed stanowiskiem artylerii rozciągały się podmokłe łąki, pokryte rozczochranymi kępkami ostrej jak bagnety trawy. Ale kapral był nieubłagany. Wysunął zaraz naprzód swoje wystrzępione, obmierzłe wargi i zaczął ryczeć:

- Żebym ja wam czasem nie powiedział, gdzie macie powiesić latarkę! Wyszukać tykę i ustawić przed baterią!

Rysiecki tak był zmęczony, że zdawało mu się, iż za najmniejszym wysiłkiem skóra popęka mu na grzbiecie i kości rozlezą, jak u zgniłej padliny. Rozdrażniony też był do najwyższego stopnia.

- Nie potrzebuje kapral tak na mnie krzyczeć! - odparł podniesionym głosem. - Sam wiem, co mam zrobić!

Dla Piętki kamieniem obrazy było, jeśli jego podwładny mówiąc do niego, nie używał tytułu "pan".

- Zamkniecie twarz, czy ja mam wam zamknąć?! - wrzasnął oburzony. - Co za "kapral"? Jaki "kapral"?! Nie wiecie jeszcze, jak się mówi do przełożonych? To ja was nauczę!

Rysiecki nic już nie odpowiedział.

Nie miał nawet do tego siły. Uśmiechnął się więc tylko szyderczo i zabrał do wykonania rozkazu. Ściął jakieś drzewko, obciosał sęki, odwiązał zawieszoną u przodkarzy latarkę... Robił to wszystko nader powoli, mając nadzieję, że nim skończy, nadejdzie dzień. Ale razem ze świtem gęsta mgła napełniła łąkę.

- Rysiecki! - krzyknął swoim niemiłym głosem kapral. - Jużeście zrobili, com wam kazał?

Nic nie odpowiedział, tylko szurając delikatnie po ostrej trawie poranionymi stopami, poszedł wypełnić rozkaz.

Niedługo blade światełko rozbłysło nikłym blaskiem w mlecznych oparach.

Tymczasem surowy podoficer po normalnym podkopaniu działa kazał jeszcze kopać dół do strzelania z kwadratem. Nie wiadomo, czy miał co do tego rozporządzenie dowódcy, obsługa więc przyjęła to jako nowy sposób dręczenia. Nikt nie zwrócił uwagi, że kapral również pracował łopatą.

- Chłopcy, kopta głęboko, bo do samego Trockiego do Moskwy będziem strzelać - kpiono sobie umyślnie głośno.

Z zawziętością naciskano szpadle obolałymi nogami, tnąc giętką trawę, wyrywając kępki z korzonkami w nadziei, że jeszcze się przecie odpocznie. Ale gdy nad horyzont wypłynął przezroczysty, czerwony balon słońca, dowódca baterii kapitan Wężyk zawołał:

- Bateria do boju! Celować we wschodzące słońce! 

Lufy armat pochyliły się groźnie, a kiedy już przeprowadzono telefony i dowódca pojechał na punkt obserwacyjny, działa zaczęły wyć ku ognistej kuli, jak psy do księżyca.

Obsługa zwijała się ochoczo, ponuro patrząc w płomienistą tarczę.

Bo słońce jest wrogiem żołnierza w odwrocie i ukazuje go działom i karabinom wroga, wyciąga z niego siły, wysysa pot, wznieca pragnienie... Armaty więc szczekały basem ku niemu, wytrząsając uzbrojonymi w rolki wylotami, szarpiąc się, podskakując i ryjąc ogonami w ziemi. Już też i maszynki poczęły klepać swój codzienny pacierz na cześć bóstwa wojny; widocznie bolszewicy doszli do polskich pozycji.

Pierwszy oficer baterii podporucznik Firusewicz stał za armatami, oschłym głosem podając komendy i rozkazy. Obsługa, rozpalona walką, nie zwracała uwagi na zmęczenie i zwijała się raźno, ale bez zapału. Rysiecki, przebiegając bezustannie okiem od krzyża lunetki do pęcherzyka powietrznego w poziomnicy, zapomniał o rozdrażnieniu, jakie wywołał w nim ostatni rozkaz kaprala Piętki, tylko pracował automatycznie, choć również bez entuzjazmu. I on, jak wszyscy, był przekonany, że bój ten jest beznadziejny, że lada chwila znowu musi rozpocząć się odwrót, jeśli tylko bolszewicy nie "zafasują" przedtem baterii.

Rzeczywiście zaczęło się na to zanosić. Na lewo od armat klekot maszynek i chrobot karabinów zbliżał się coraz bardziej. Coraz wyraźniej też było słychać cichy gwizd kul. Być może bolszewicy strzelali już do baterii. Niedługo w zaroślach przed wylotami dział ukazały się przebiegające figurki i ludzie, a wiatr zaczął donosić okrzyki i przekleństwa.

- Te skurczybyki już wieją! - wykrzyknął zrozpaczony tym widokiem podporucznik Firusewicz.

Bateria przestała bić i patrzała tępo przed siebie. Na prawo ciągnęła się wysoka grobla. Pod jej nasypem ukazała się kompania piechurów, idących gęsiego w tył.

- Dokąd oni idą? - rzucił retoryczne pytanie pierwszy oficer. - Kapral Piętka! Idźcie do nich i powiedźcie im, żeby tu zostali jeszcze, do stu jasnych!... Przynajmniej póki baterii nie zdejmie się z pozycji!

Kapral poszedł. Widać było, jak zasalutowawszy sprężyście, zameldował się oficerowi. Piechurzy, w liczbie kilkudziesięciu, przyglądali mu się gapiowato, z minami znudzonymi, jak zwykle u ludzi w dzień upalny. Widocznie jednak przyznali baterii rację, bo położyli się na nasypie, a potem nie wiadomo po co zaczęli się gramolić na wierzch grobli.

- Czego te bażanty tam szukają? - powiedział znowu podporucznik Firusewicz, przyglądając się z niesmakiem manewrom kompanii. - Jeszcze ich jaka bateria zmaca.

Artyleria bolszewicka dotychczas nie brała widocznego udziału w bitwie, teraz jednak zaświergolił niespodzianie pocisk i szrapnel buchnął białym dymkiem nade drogą. Przestraszona tym kompania potoczyła się z nasypu jak spadająca kupa kamieni. Obsługa, która również obserwowała ją, zaczęła się śmiać, klaskać w dłonie i gwizdać na palcach. Piechota uważała to za dowcip w zupełnie dobrym tonie, bo odkrzykiwała wesoło. Zaiste jest coś budzącego nieodparty śmiech w zawziętości, z jaką szrapnele, te srebrnopióre ptaki wojny, ścigają na polu bitwy szare robactwo piechoty.

Tymczasem nad groblą pękły jeszcze tylko dwa szrapnele, a trzeci prysnął tuż przed baterią, aż kulki jęknęły boleśnie nad głowami obsługi i groźny cień od obłoku przesunął się po działach. Za nim zaczęły pękać granaty, wszystkie niedaleko przed działami. Jasnym było, że teraz bateria jest ostrzeliwana. To już nie było śmieszne. Ludzie znikli, obsługa skryła się bowiem za rozstawionymi skrzydłami tarcz; zaczęła się tajemnicza, niezrozumiała dla człowieka rozmowa machin. Któż bowiem odgadnie, jaka myśl kryje się w maszynie. Człowiek, jej twórca, rychło staje się tylko jej niewolnikiem. Istota, posiadająca tylko zimny rozum, musi zawsze zapanować nad istotą, obdarzoną prócz tego uczuciem.

Podporucznik Firusewicz rzekł spokojnie w aparat:

- Bateria jest ostrzeliwana. 

Trzy armaty, stanowiące baterię, rozczapierzyły się jak kury siedzące na jajach; ich długie szyje zaczęły się podnosić ruchem powolnym a drgającym; potem gwałtownie szarpnęły się w tył, błyskając kłami ogni; rozpoczął się pojedynek dział. Nie było w tym nic ludzkiego: samo tylko szczękanie i trzeszczenie mechanizmów, metaliczny szelest wsuwanych do zamków nabojów, urywane huki i bezsensowny lament świdrujących powietrze pocisków. Nawet głosy komend brzmiały twardo, jak zgrzyt przeciąganych łańcuchów.

Tyraliera piechoty, która cofnęła się już pod same działa, oglądała się na nie z trwogą, zatykając palcami uszy od huku.

Nagle ni stąd, ni zowąd zjawił się galopem dowódca baterii.

- Stój! - krzyknął. Armaty umilkły. Podporucznik Firusewicz spojrzał nań pytająco.

- Odwrót - powiedział, wbijając złe oczy w przestrzeń. Ogień artylerii rosyjskiej ucichł również. Tylko maszynki trzeszczały coraz zajadlej.

Obsługa stała bezradnie, słuchając w nabożnym milczeniu świstu kul karabinowych.

Z lewej strony baterii piechota przebiegała już poza armaty. Kompania na nasypie rozsuwała się w tyralierę.

Na pozycję wpadł spocony i zziajany żołnierz.

- Panie kapitanie - meldował dowódcy - pan major kazał zawiadomić, że bateria ma natychmiast zdjąć się z pozycji, bo już nie można dłużej utrzymać bolszewików.

Kapitan Wężyk wysłuchał i krzyknął przeciągle:

- Przodki do dział!

Zaprzęgi wyjechały galopem z pobliskich zarośli. Zaczął brzęczeć telefon. Kapitan chwycił słuchawkę.

- Bolszewickie baterie wyjeżdżają już na odkryte pozycje! - zawołał do podporucznika Firusewicza, wysłuchawszy raportu z punktu obserwacyjnego. 

- Celownik 6500! - podał komendę obsłudze.

- Panie kapitanie, trzeba będzie kopać - zwrócił mu uwagę pierwszy oficer.

- Do diabła starego! - zaklął dowódca.

- Pierwsze działo podkopane - zameldował wtedy spokojnie kapral Piętka.

- To niech zostanie - rozkazał kapitan. - A pan - zwrócił się do podporucznika - odprowadź resztę baterii.

Zaczepiono błyskawicznie i dwie armaty wspięły się kłusem na wysoki nasyp.

Pierwsza armata została sama. Jej lufa drgając unosiła się w górę aż pod niebo. Potem zatrzymała się i zaczęła buchać płomieniem, cofając i wysuwając wiecznie zgłodniałą paszczę. Obsługa, skulona pod opuszczonym do dołu zamkiem, pracowała ze spokojem, charakterystycznym dla żołnierzy ostatniej placówki. Dowódca baterii sam siedział przy telefonie, rozmawiając z obserwatorem. Nagle krzyknął uradowany:

- Pięć pocisków - ogień ciągły!

- Chłopcy, trafiliśmy w zaprząg!

Obsługa była uradowana i zwijała się błyskawicznie przy szarpiącym się przy strzałach dziale.

Wtem powstało niesłychane zamieszanie. Z zarośli przed działem wyskoczyła gromada piechurów i zaczęła w popłochu uciekać wprost na armatę. Rozległy się krzyki:

- Artyleria, zjeżdżać z pozycji!

Kapitan Wężyk wołał:

- Stać! Zatrzymać się!

Zagwizdały natarczywie kule. Kompania stojąca pod nasypem zaczęła gorączkowo bić z karabinów. Obsługa na rozkaz dowódcy z nadludzkim wysiłkiem wyciągała z ziemi odwłok armaty. Jakiś oficer z piechoty, klęcząc za karabinem zdyszany, krzyczał coś ciągle do artylerzystów. W końcu działo zaczepiono i zaprzęg z poważnym chrzęstem ruszył ku drodze.

Rysiecki obejrzał się na opuszczoną pozycję i zauważył, że piechota strzelała w pobliskie zarośla już po tej stronie tyki z latarką.

"Bardzo nam było to światło potrzebne! - pomyślał nienawistnie. - Teraz za to stracimy latarkę."

Wjechali już na drogę, gdy zbliżył się do niego kapral Piętka.

- Gdzie latarka? - zapytał.

- Na punkcie pomocniczym - szyderczo odparł celowniczy.

- Na punkcie pomocniczym? Pójdziecie zaraz po nią.

W Rysieckim zakipiało. Spojrzał hardo w przymrużone oczy kaprala i powiedział z udanym spokojem, choć wargi mu drżały:

- Nie pójdę.

W tej chwili nastąpił szybki ruch podoficera i Rysiecki ujrzał przed oczyma wylot rewolweru.

- Wrócicie zaraz po latarkę - powtórzył kapral dobitnie swój rozkaz.

Rysiecki był blady jak pył drogi, na której stanęli. Patrzał w twarz Piętki; była również biała, a raczej szara od kurzu, ale tak nieruchoma, że nie drgnęły nawet rysy pokryte kurzem jak łapki leżącego na drodze owada. Obejrzał się na zaprzęg. Kapitan Wężyk i obsługa nie patrzyli w ich stronę. Wszyscy wiedzieli, co się święci, ale woleli udawać, że nie widzą.

- Idziecie już? - zapytał kapral. Rysiecki poszedł.

Gorzało w nim piekło upokorzenia i nienawiści. Nienawiści do świata, do ludzi, do siebie, a przede wszystkim do brutalnego podoficera. Szedł umyślnie wolno. Gdy doszedł do tyraliery, żołnierze jej zaczęli krzyczeć do niego z ziemi.

- Te, stary, gdzie się tu plączesz? Wróć! Tędy przechodzić nie wolno! Słyszysz, bażancie? On koniecznie chce w zęby dostać!

Nie zważał na to. "Niechby który podszedł - myślał, zaciskając zęby - to jakbym go wyrżnął kolbą"...

Minął tyralierę, zabrał latarkę i wrócił. Dopiero teraz usłyszał żałośliwie gwiżdżące kule. Widocznie bolszewicy bili do niego jak do zająca.

"A niech tam! - myślał. - Niech mnie raz zatłuką." Przeszedł znowu między walczącą piechotą i wlazł na szosę. Wlókł się niechętnie w białym jej prochu, smażąc się w bezlitosnym skwarze słońca i we własnej złości.

Rysiecki nie zawsze był tak zniechęconym i krnąbrnym żołnierzem. Gdy bateria w końcu października 1919 r. przyjechała w pole, należał do oddziału konnych wywiadowców. Odznaczał się wtedy niezwykłą energią, odwagą i brawurą. Stanowił nawet ozdobę oddziału. Wojna oszołomiła go: nagle znalazł się bez żadnych prawie hamulców dla swojego temperamentu i wybujałej indywidualności. Toteż rozszalał się. Podwodziarzy tłukł kolbą bez litości za najmniejszą próbę oporu; na rekwizycjach zawsze dzięki swej brutalności wynalazł ukryte zapasy; a nikt już nie miał tyle kochanek, co on; w każdej wsi potrafił sobie "przygadać" dziewczynę. Co prawda nielubiący Rysieckiego stary wyjadacz frontowy bombardier Kipa, który znał się na wojnie "jak sam Piłsudski" (chwalił się, jakoby służył jeszcze w pierwszej brygadzie), odzywał się niekiedy z przekąsem: "Znałem wielu takich zuchów i widziałem ich na froncie. Rysiecki jest dobry do wojowania, ale z dziewuchą pod pierzyną". Mimo to pierwsza bitwa baterii pod Lipskiem nad Berezyną wykazała co innego. Oddział wywiadowców natknął się wtedy na bolszewicki karabin maszynowy, który głównie dzięki zuchwałej odwadze Rysieckiego został zdobyty. Ten epizod jednak zakończył motylkowaty okres życia Rysieckiego jako wywiadowcy. Niedługo potem jego koń złamał nogę na gołoledzi (z powodu niespodzianie wczesnej zimy nie dostarczono jeszcze do baterii haceli). Potem do baterii zakradł się tyfus i między innymi powalił w zimny grób po wspaniałej salwie honorowej celowniczego pierwszego działa. Wobec tego kapitan Wężyk wyznaczył na miejsce nieboszczyka pozbawionego konia wywiadowcę. Rysiecki źle się czuł w obsłudze. Uchodził ciągle jeszcze za dzielnego żołnierza, ale jego energię i radość życia zaczął powoli wysysać krwawy wampir wojny. Mijały dnie, tygodnie, miesiące... i wiecznie ta sama nuda frontu, wiecznie te same niewygody i trudy wojenne, wiecznie ta sama groza śmierci... Żeby choć parę dni urlopu! Kapitan Wężyk nie lubił wypuszczać żołnierzy z baterii, ale dwa razy na Boże Narodzenie i na Wielkanoc wyjechały z oddziału partie urlopowanych. Oba te razy Rysieckiego ominęło to szczęście, zawsze dzięki kapralowi Piętce. Za pierwszym razem poszło o rabunek u chłopa, za drugim o krnąbrną odpowiedź temu znienawidzonemu podoficerowi. Z dnia na dzień wskutek tego rosła nienawiść Rysieckiego do kaprala. Aż niedawno stała się już uczuciem nieznośnym.

Kilka dni temu, gdy kolumna odwrotowa zatrzymała się na drodze, celowniczy, znużony śmiertelnie, położył się w rowie i zasnął. Gdy się obudził, na gościńcu nie było żywego ducha. Całe wojsko przeszło, nie zwróciwszy uwagi na śpiącego. Zresztą na pewno, jeśli go kto nawet widział, nie miał na tyle siły, aby schodzić do rowu dla budzenia leżących.

Rysiecki usiadł na pokrytej grubą warstwą lepkiego kurzu i spieczonej upałami trawie. Czuł zupełną niemoc w kościach, przepalonych wiecznym ogniem słońca. Dziurki u nosa miał zatkane gorącym osadem, usta pełne obrzydliwego smaku oraz wodnistej, brudnej a gorzkiej śliny, która ściekała mu aż na piersi. Bolały go oczy i głowa. Niedaleko odeń - jak zawsze - klekotały kulomioty. Przyszło mu na myśl, że pewnie znalazł się już po bolszewickiej stronie i że nie zobaczy już nigdy swojej baterii. Porwał go wskutek tego strach i tęsknota do swoich. Siedział długą chwilę nieruchomy w paraliżującej go rozpaczy. Nagle uczuł ciepło na zakurzonej twarzy i nieznośne swędzenie nieogolonych włosów na brodzie; po policzkach spływały mu gorące łzy. Płakał. Płakał za swoją armatą. Znał ją przecie tak dobrze! Znał wszelkie jej zalety i wady; wiedział, jak działają jej mechanizmy. Poznawał ją nawet z daleka pośród innych dział. A teraz został sam, porzucony w rowie, jak zagubiona cząstka jej mechanizmu. Pojął wtedy, że stracił już zdolność do samodzielnego życia, a stał się jedynie częścią motoru tej machiny.

To go złamało...

Gdy nareszcie dobił się do swojej baterii, nigdy mu się nie wydawała tak swoją i kochaną. Wszyscy byli bliscy i życzliwi. Nawet armata podskakiwała radośnie, gdy dotknął ręką jej szyi podczas pochodu. Tylko kapral Piętka przyjął go wtedy groźnie:

- Gdzieście się tak długo włóczyli? - zapytał go krzykliwie. - Jesteście celowniczym i odchodzicie od armaty?

- Zasnąłem i nikt mnie nie obudził - próbował się tłumaczyć.

- Zasnęliście? - podjął zjadliwie podoficer. - A dlaczego to ja nie zasnę? Czy myślicie, że mnie się nigdy nie chce spać?

Rysiecki wzruszył ramionami. Czyż ten przez piekło chyba wydany twór może być dostępny uczuciom czy potrzebom ludzkim? Czyż on może odczuć, co on, Rysiecki, przeżył tego dnia? Po co taki osobnik chodzi po świecie? Dla udręki istot czujących?

Te same myśli przyszły Rysieckiemu i teraz do głowy, gdy po raz drugi znalazł się sam z dala od baterii. Nękała go prócz tego obrażona duma. Groził mu rewolwerem! "Ja ci, ścierwo, pogrożę! - pienił się w sobie. - Raz trzeba zatłuc taką cholerę, żeby ludziom nie dokuczała!" - zapadło w nim nagłe postanowienie.

Doszedł do baterii, gdy ta stała już na drodze. Przyjechały właśnie wozy z taborów i przywiozły chleb oraz korespondencję. Nastąpiła szalona radość. Żołnierze nie mieli chleba w ustach od wielu już dni, teraz więc chwytali łapczywie świeże bochenki i pożerali od razu do ostatniej kruszyny. Przy tym wiadomości od swoich! Co za radość dowiedzieć się, że Czarnula się ocieliła, ma jałówkę zupełnie podobną do niej, że Wojtek Ulas, "wiesz, ten, co mieszka koło młyna", ożenił się z Nastką Kukulanką... Taboryci opowiadali z ożywieniem, jak zdobyli zboże, jak mełli je w wiatraku, jak zaraz potem zapędzili na całą noc Żydów w miasteczku do pieczenia chleba... Żołnierze z części bojowej baterii słuchali z roztkliwieniem tych egzotycznych historii o widzianym już tylko w marzeniach życiu na tyłach, o dziwnym gatunku ludzi, zwanych "cywilami"... Wszyscy czuli się polepszeni i świat wydał im się przez to lepszym i jaśniejszym. Niewysłowioną wdzięczność czuli nawet do "dorożkarzy", jak nazywali z pogardą jezdnych taborowych; jacy oni dobrzy, że o nich nie zapomnieli!

Tylko w Rysieckim wrzała nadal głucha złość. Z wściekłością napychał się "wyfasowanym" chlebem, patrząc ponuro w ziemię.

Kulomiotacz Rauber z małymi oczkami, z niezmiernie grubym nosem i mięsistymi wargami wiecznie otwartymi, z cofniętym w tył podbródkiem, na którym rosła rzadka biała szczecina, podszedł do niego.

- Nie mogłeś raz strzelić w łeb temu psu? - powiedział lizusowato.

Rysiecki odwrócił się od niego z pogardą. Nasłuchał się już chyba głupich i nieodpowiedzialnych pomysłów "skończenia" z nienawistnym kapralem i wiedział, że ich autorzy pierwsi by potępili śmiałka, który by miał odwagę je wykonać. Ale on już powziął decyzję i dlatego czuł pogardę dla tych "tchórzów", jak nazywał w duszy resztę towarzyszów broni.

- Rysiecki! List! - rozległo się naraz.

Poszedł i zabrał obojętnie. List był z domu, ale zbrodnicza myśl nie przyzwoliła mu cieszyć się niczym.

- Kapral Piętka! List! - zabrzmiało znowu. Rysiecki spojrzał zezem na wezwanego. Zdawało mu się, że ostre rysy podoficera wygładziły się na moment. Ale to było niemożliwe! Kto by zresztą mógł pisać do takiego drania? Chyba taki sam jak on...

Mijając celowniczego, kapral spojrzał mu w oczy. We wzroku była jakby nieśmiałość i prośba... Ale to było niepodobne do tego człowieka!

Nagle kapitan Wężyk zawołał:

- Dosyć tego dobrego! Jezdni do koni! Bateria maszerować!

Zaprzęgi jęknęły ciężko i boleśnie. Kolumna ruszyła.

Na drodze tymczasem ukazał się galopujący jeździec. Był to kapitan Szmit, dowódca artylerii grupy. Jego tłusta, blada twarz pokryta była perłową rosą potu. Zapotniałe były również okrągłe okulary w rogowej oprawie. Zatrzymał się przed baterią, zdjął szkła i zaczął wycierać je brudną chustką.

- Dlaczego pan zdjął się z pozycji?- zapytał zdenerwowanym tonem kapitana Wężyka.

- Bo piechota już się wycofała, panie kapitanie - odpowiedział dowódca baterii, nieco zmieszany.

- Jak to się wycofała? Nie słyszy pan, że dwudziesty ósmy jeszcze walczy?

Rzeczywiście, z prawej strony drogi dochodziły odgłosy gwałtownej strzelaniny i nad lasami widać było pryskające w górę obłoczki szrapnelowe.

- Na moim odcinku... - tłumaczył się stropiony kapitan Wężyk.

- Co mi tam z pańskim odcinkiem! Psiakrew! W życiu nie widziałem podobnego bałaganu! W tej chwili ma pan zająć pozycję!

- Jaką? - ośmielił się zapytać dowódca baterii.

- Jak to jaką? To ja mam panu jeszcze pozycję wybierać? Pan jest dowódcą baterii? - żołądkował się kapitan Szmit. - Tu pan zajedź! - zawołał, wskazując łan wysokiego zboża na prawo od szosy.

Kapitan Wężyk spojrzał w tę stronę spode łba. Był oburzony na nietakt przełożonego. Udzielił mu niezasłużonej nagany wobec jego baterii! Można to było wytłumaczyć jedynie ogólnym zdenerwowaniem odwrotu.

Tymczasem obsługa i jezdni z ukrytym zadowoleniem patrzyli, jak "sztorcowano" ich dowódcę. Kapitan Wężyk bowiem nie cieszył się miłością podkomendnych. Nie podobał się wszystkim arystokratyzm jego sposobu bycia, brak ciepła i ironia w stosunku do żołnierzy, nawet to, że nigdy nie używał nieprzyzwoitych wyrazów. Prócz tego przypisywano mu winę, bezpodstawnie zresztą, za utratę czwartego działa wraz z obsługą i podchorążym Szwarcem podczas czerwcowej ofensywy bolszewickiej. Nie chodziło już o poległych towarzyszów, ale jak wygląda bateria z trzema działami? Piechota, zawsze skłonna do głupich dowcipów, po stereotypowym: "Bateria - ognia!", wołała zawsze: "Te, antelerzysta, oddaj działo!" Uważano widocznie, że artylerzyści oddali działo bolszewikom. Posądzenie to okrywało niesławą cały oddział.

Kapitan Wężyk zlustrował wskazaną mu pozycję. Była to górka porosła pięknym, bujnym żytem. Za zbożem szła polna droga. Między opuszczonymi wdzięcznym łukiem kiściami widać było stary schylony krzyż i kilka wątłych drzewek. Bateria wjechała na pole wśród szelestu kłosów, trących się o tarcze i szczeble kół.

Tymczasem rozszalały kapitan Szmit zatrzymał idącą rowem gęsiego kompanię.

- Dokąd to, panowie, jeśli można wiedzieć? - zapytał z jadowitym uśmiechem na spoconej twarzy.

"Panowie" stropili się, nie umiejąc widocznie trafić w wersalski ton rozmowy, i stali, zadyszani, z rozdziawionymi gębami. Wobec tego dowódca artylerii ciągnął już dalej głosem gniewnym, zwracając się do dowódcy kompanii:

- Może by pan, panie poruczniku, zatrzymał jeszcze kompanię, dopóki artyleria nie zjedzie z pozycji?

Oficer piechoty nic nie odpowiedział, tylko spojrzał na swoich ludzi. Musiał być z nimi w doskonałym porozumieniu, gdyż natychmiast zaczęli rozciągać się w tyralierę.

W tym czasie artylerzyści podkopywali działa i wygniatali zboże zasłaniające cel pomocniczy w ten sposób, że kładli się wiankiem i toczyli po łanach, wciskając je w ziemię ciężarem swych ciał.

Rysiecki stale obserwował spod oka znienawidzonego kaprala. Ten w końcu znalazł odpowiednią chwilę, aby przeczytać swój list. Była to właściwie tylko karta pocztowa. Rysiecki dojrzał tylko jej odwrotną stronę z wymalowanym sercem z różnokolorowych kwiatuszków i z obrazkiem w środku, przedstawiającym jaskrawy fragment tonącej w słońcu wioski. Pod malowidłem umieszczony był również "kwiatowy" napis" "Z powinszowaniem imienin".

"Taki szubrawiec też obchodzi imieniny! - oburzył się celowniczy. - Kiedy to jest Piotra? - przypomniał sobie. - Przecież to już dawno było! Mieli też co przysłać takiemu bydlakowi - ale serce!..."

Niedługo bateria rozpoczęła swoją zwykłą monotonną pracę. Pierwsza seria pocisków wyżłobiła swoim pędem szerokie kanały w zbożu. Potem powtórzyła się stara historia. Znowu piechota cofnęła się pod same armaty, znowu odesłano baterię w tył, zostawiając na pozycji pierwsze działo. Tylko kapitan Wężyk kazał jeszcze na prawo od niego okopać się kulomiotowi.

Obsługa pracowała z ponurym spokojem. Rysiecki, z prawą ręką na kole mechanizmu wzniesień, z lewą na rączce koła mechanizmu zwrotnego, z okiem biegającym od lunetki do poziomnicy, zapomniał o bożym świecie. Krótkie gwałtowne wstrząśnienia przy strzałach podrywały go od ziemi, ale były to tylko dla niego sygnały do zgrywania poziomnicy, której pęcherzyk powietrzny rozbijał się od huku na pianę po prostu. W końcu obsługę sparaliżowała przeciągła komenda:

-Stój!

Rysiecki odskoczył od przyrządu celowniczego.

Szumiało mu w uszach. Był oszołomiony. Przez pewien czas nie mógł zorientować się w sytuacji. Po długiej chwili dopiero spostrzegł za położonym wystrzałami zbożem biegające figurki piechurów. Poprzez szum w uszach słyszał krzyki i ponure eksplozje granatów ręcznych. W końcu rozróżnił cichy, dojmujący świst kul.

Kapitan Wężyk lornetował przedpole.

- Najniższy celownik? - rzucił pytanie, wskazując ręką pochylony krzyż drewniany, odsłonięty już zupełnie wskutek obalenia zboża.

Rysiecki przywarł rzęsą do oczka na obsadzie zamka. Zamkowy powoli kręcił korbą.

- Sześćset pięćdziesiąt! - zaraportował w pewnym momencie.

- To za dużo!

- Nie można niżej, bo drzewka przeszkadzają - tłumaczył Rysiecki.

- Ściąć! - lakonicznie orzekł dowódca.

W tej chwili zaczął bić karabin maszynowy baterii. Wszyscy wzdrygnęli się od nagłego lęku. Było coś sprzecznego z naturalnym porządkiem świata w tej maszynce, broniącej potężnej machiny. Jakby piesek pokojowy bronił konającego lwa. Obsługa uważała, że źle się coś święci i przez chwilę patrzała unieruchomiona zgrozą na podskakujący zabawnie kulomiot, zaraz jednak pochwyciła karabiny i jęła strzelać gorączkowo na oślep. Huk wystrzałów rozgrzewał stygnącą krew i dodawał męstwa. Prócz tego był dla artylerzystów nowością. Dotychczas raz tylko przy obronie Wilii były w użyciu karabiny i kulomioty baterii, gdyż wysłana na osłonę dział kompania piechoty liczyła zaledwie kilku ludzi. Poległa też wtedy prawie do nogi. Ale i tam strzelali telefoniści i kulomiotacze z okopów przed pozycją, tu zaś strzelano od samego działa.

Rysiecki również chwycił za broń, ale nie wystrzelił ani razu. Przyszło mu do głowy, że teraz by można rozprawić się z kapralem. Z bijącym sercem oczekiwał dogodnego momentu.

- Prędzej pościnać te drzewka! - krzyczał wśród trzasku strzelaniny kapitan Wężyk. - Kapral Piętka, słyszycie?

Podoficer obejrzał się na obsługę. Wszyscy oczekiwali jego wrzasku, ale on milczał. Wreszcie wyjął z przodkary toporek działonowy i poszedł sam wolno przez wywrócone zboże. Patrzano za nim w najwyższym zdumieniu. Tylko Rysiecki nie zwrócił uwagi na niesłychane zachowanie się kaprala. Wszystko składało się dlań przecie jak najlepiej. Ukląkł za tarczą i ostrożnie, jak ślimak swój rożek, wysunął lufę karabinu. Kapral doszedł już do drzewek. Rysiecki wziął go na cel. Kapral schylił się po coś do ziemi, a potem wyprostował nagle, patrząc w dal w tajemniczej zadumie. Rysiecki szarpnął cyngiel. Podoficer chwycił się pnia i wolno obsunął się na ziemię...

Nikt tego nie zauważył.

Ale Rysieckiemu gwałtownie tłukło się serce. Czy to on go aby trafił? Przecie i tak ciągle gwiżdżą kule.

Aby nie budzić podejrzeń, zaczął systematycznie strzelać w jakieś zarośla.

Naraz ze zboża na lewo porwała się gromada piechurów i rzuciła się do ucieczki jak stado spłoszonych kuropatw. Rozległy się krzyki:

- Działo w tył! Działo w tył!

- Zaczep! - krzyknął dowódca baterii.

Obsługa skoczyła do kolby ogonowej ze wszystkich stron tak szybko jak opiłki żelazne do magnesu. Konie z własnego popędu pchnęły zadami przodek w kierunku wyciągniętej w górę zaczepy.

- A gdzie kapral Piętka? - zafrasował się dowódca. Zaczęto się rozglądać.

- Może ranny - zrobiono obojętne przypuszczenie. Działo już było zaprzodkowane.

- Iść tam ze dwóch po niego! - rozkazał kapitan.

Rysiecki odruchowo pobiegł do drzewek. Za nim skoczył jego zamkowy, ale zaraz został gwałtownie rzucony na ziemię. Podniósł się co prawda po chwili, ale kuśtykając zawrócił do armaty.

- Dostałem... - jęczał przerażony.

Celowniczy wobec tego dobiegł sam do krzyża.

Kapral Piętka nie żył. Leżał na twarzy w trawie głębokiej, a wokół czerwieniła się szeroką plamą krew. W ręce trzymał jeszcze siekierę. W jego plecach widać było zaklejony szklisty czerwoną masą otworek. Chmary much obsiadły ranę oraz porcelanowobiały kark i uszy zabitego.

Rysiecki wyszarpnął mu z ręki toporek i obrócił go na wznak. Kapral miał żebra potrzaskane i serce wyrwane na wierzch. Stanowczo kula tędy wychodziła, a więc był to strzał z tyłu.

Celowniczy konstatował to z ledwo tłumionym drżeniem.

- A jednak miał serce... - próbował zadrwić sobie.

Naraz dostrzegł obok trupa widocznie wyrzuconą uderzeniem kuli znaną już sobie pocztówkę. Podniósł ją mimo, że była zbryzgana krwią i odwrócił. Zapisana była starannym, ale niewprawnym pismem dziecinnym. Przeczytał:

"Kochany Pięciu! Bardzo nam smutno, że nie będziesz w domu na swoich imieninach. Przygotowałam dla Ciebie prezent, ale nie piszę Ci, jaki, bo dostaniesz go, jak przyjedziesz. Wszyscy do tej chwili tęsknimy. Mamie ciągle się śnisz, że przyjeżdżasz, ale jakiś smutny. Ja tam nie boję się o Ciebie. Wiem, że wrócisz zdrowy. Tymczasem życzę Ci wszystkiego najlepszego i żeby tam Cię wszyscy tak kochali jak my tutaj. Kochająca Cię siostrzyczka Hala".

Nim Rysiecki skończył czytać to pismo, obok niego przebiegło kilku piechurów. Rzucił je więc na trupa i sam skoczył w kierunku pędzącej już daleko drogą armaty. Ubiegłszy kilkanaście kroków, stanął jednak.

Niespodziewanie dla siebie wrócił do zabitego, podniósł list i zabrał go ze sobą...







Nowele i opowiadania - subiektywny wybór