Jack London
Przygoda Marcusa O'Briena
- Sąd postanawia, że musicie opuścić osadę... W sposób ustalony zwyczajem, tak, w sposób ustalony zwyczajem.
Sędzia Marcus O'Brien był roztargniony; Mucluc Charley trącił go pod żebro. Marcus O'Brien odchrząknął i ciągnął dalej:
- Zważywszy powagę przestępstwa, jak również okoliczności łagodzące, sąd doszedł do wniosku i postanowił, że należy zaopatrzyć was w żywność na trzy dni. To wszystko.
Jack z Arizony rzucił ponure spojrzenie na Yukon. Rzeka toczyła swe wzdęte, niezgruntowane, czekoladowe wody, rozlane na milę szeroko. Brzeg wznosił się tu zwykle na dwanaście stóp ponad wodę, ale teraz Yukon szumiał nieomal równo z jego poziomem, pożerając co chwila okruchy ziemi. Spadały one prosto w rozwarte gardziele nieskończonych zastępów brunatnych wirów i znikały natychmiast. Jeszcze kilka cali, a wody zalałyby Red Cow.
- Nie wystarczy - powiedział z goryczą Jack. - Żywność na trzy dni to za mało.
- A Manchester? - odparł poważnie Marcus O'Brien. - Nie dostał w ogóle jedzenia.
- No i znaleźli jego trupa wyrzuconego na brzeg Dolnej Rzeki i na wpół zżartego przez psy - brzmiała odpowiedź Jacka z Arizony. - A zabił bez zaczepki. Joe Beeves nawet słowa nie pisnął, a Manchester, tylko dlatego, że był nie w sosie, wsadził mu kulę. Nie jesteście sprawiedliwi, O'Brien, mówię wam otwarcie. Dajcie mi żarcia na tydzień, to będę miał jakąś szansę. Jak dostanę tylko na trzy dni, to leżę.
- Dlaczegoście zabili Fergusona? - zapytał O'Brien. - Brak mi już cierpliwości do tych nie sprowokowanych zabójstw. To się musi skończyć, bo w Red Cow nie ma za dużo ludzi. To porządna osada i nigdy tu nie było morderstw, a teraz pienią się jak zaraza. Żal mi was, Jack, ale musicie posłużyć za przykład. Ferguson nie zrobił wam nic takiego, żeby go aż zabijać.
- Nie zrobił? - parsknął Jack z Arizony. - Powiadam wam, O'Brien, że nic nie rozumiecie. Nie macie za grosz artystycznej wrażliwości. Pytacie, dlaczego zabiłem Fergusona? A dlaczego Ferguson śpiewał: "Gdybym był ptaszkiem małym"? To chciałbym wiedzieć. Odpowiedzcie mi. Dlaczego śpiewał: "ptaszkiem małym, ptaszkiem małym"? Jeden ptaszek by wystarczył. Jednego jeszcze bym zniósł. Ale nie; on musiał śpiewać o dwóch! Dałem mu szansę. Podszedłem do niego strasznie grzecznie i poprosiłem uprzejmie, żeby z jednego zrezygnował. Namawiałem go. Są świadkowie, którzy to potwierdzili...
- Ten Ferguson nie był znowu takie słowicze gardziołko - odezwał się ktoś z tłumu.
O'Brien zawahał się.
- Czy człowiek nie ma prawa do artystycznych uczuć? - pytał Jack z Arizony. - Ostrzegłem Fergusona. Dalsze słuchanie o tych jego ptaszkach było przeciwne mojej naturze. Ba, bywają tacy wytrawni i wrażliwi znawcy muzyki, że zabiliby człowieka za dużo błahszą rzecz niż ja. Chętnie zapłacę za swoje artystyczne uczucia. Przełknę lekarstwo i jeszcze łyżkę obliżę, ale żarcie na trzy dni to lekka przesada, bo to jest tak, jakbym już wykitował. No dalej, róbcie ten pogrzeb.
O'Brien jeszcze się wahał. Zerknął pytająco na Mucluca Charleya.
- Ja bym powiedział, sędzio, że żarcie na trzy dni to krzynkę za surowo - poddał tamten - ale to już sędzia decyduje. Wybraliśmy was do tego sądu, zgodziliśmy się stosować do waszych postanowień i takeśmy, psiakrew, robili, i dalej będziemy robić.
- No, może i byłem trochę za surowy, Jack - powiedział pojednawczo O'Brien - bo taki jestem podminowany tymi zabójstwami. Zgadzam się dać wam żywność na tydzień. - Odchrząknął dostojnie i rozejrzał się żwawo dookoła. - A teraz możemy już kończyć sprawę. Łódź jest gotowa. Idźcie po żywność, Leclaire. Rozliczymy się później.
Jack z Arizony był wyraźnie kontent. Mrucząc coś na temat "cholernych ptaszków" wsiadł do łodzi ocierającej się gwałtownie o brzeg. Było to spore czółno z nie heblowanych desek sosnowych, piłowanych ręcznie z drzew, które rosły nad jeziorem Lindeman, o kilkaset mil w górę rzeki, u stóp Chilcoot. W łodzi leżała para wioseł i koce Jacka. Leclaire przyniósł żywność w worku od mąki i załadował ją do łodzi szepcąc:
- Dałem ci dobrą miarkę, Jack. Boś zabił sprowokowany.
- Odepchnijcie! - zawołał Jack z Arizony.
Ktoś odwiązał cumę i wrzucił ją do łodzi. Prąd porwał łódź, okręcił ją i poniósł. Morderca nie kwapił się do wioseł; przysiadł tylko na rufie i skręcił papierosa. Gdy skończył, potarł zapałkę i zapalił. Patrzący z brzegu mogli dostrzec małe kłęby dymu. Pozostali tam, póki łódź nie zniknęła za zakrętem o pół mili w dół rzeki. Sprawiedliwości stało się zadość.
Mieszkańcy Red Cow ustanawiali prawa i wykonywali wyroki bez owego przewlekania, które jest właściwe łagodnej cywilizacji. Nad Yukonem nie było innych praw poza tymi, które sami sobie ustanowili. Musieli to czynić sami. Red Cow kwitło nad brzegami Yukonu od dawna - już w roku 1887 - kiedy Klondike i tłumne do niego wędrówki były jeszcze sprawą nie przeczuwanej przyszłości. Ludność Red Cow nie wiedziała nawet, czy jej osada znajduje się na Alasce, czy na Północno-Zachodnim Terytorium, czy żyją pod gwiaździstym sztandarem, czy też pod flagą brytyjską. Nie trafił tu żaden przedstawiciel władz, który by podał im długość i szerokość geograficzną tego miejsca. Wiedzieli, że Red Cow leży gdzieś nad Yukonem i to im wystarczało. Jeżeli idzie o sztandary, to i tak znajdowali się poza wszelką jurysdykcją. A jeśli idzie o prawo, to żyli na ziemi niczyjej.
Sami więc stanowili prawa, a były one bardzo proste. Wyroki wykonywał Yukon. Około dwóch tysięcy mil poniżej Red Cow wpada on do Morza Beringa deltą szeroką na sto mil. Te dwa tysiące mil były od początku do końca dzikim pustkowiem. Co prawda tam, gdzie Porcupine wpada do Yukonu w obrębie Kręgu Polarnego, znajdowała się placówka handlowa Kompanii Zatoki Hudsona, ale była ona o wiele setek mil dalej. Przebąkiwano również, że o kilkaset mil od tego miejsca są misje. To jednak była tylko pogłoska; ludzie z Red Cow nigdy tam nie dotarli. Tu, do tego pustkowia, przedostali się od strony Chilcoot i górnego biegu Yukonu.
Ludzie z Red Cow nie zwracali uwagi na wszelkie pomniejsze wykroczenia. Pijaństwo, burdy i używanie plugawych słów uznawali za przyrodzone i niezbywalne prawo. Byli indywidualistami i tylko dwie rzeczy uważali za święte: własność i życie. Nie było tam kobiet, które mogłyby skomplikować ich proste prawidła moralne. W Red Cow stały tylko trzy zbite z kloców domki - większość ludności, składającej się z czterdziestu mężczyzn, zamieszkiwała w namiotach i szałasach z chrustu. Brakowało aresztu, w którym można by zamknąć złoczyńców, a ludzie byli nazbyt zajęci kopaniem i szukaniem złota, aby oderwać się od pracy bodaj na jeden dzień i wybudować więzienie. Poza tym podstawowy problem wyżywienia uniemożliwiał zastosowanie tej metody. Toteż jeżeli ktoś pogwałcił prawo własności lub życia, wsadzano go do łodzi i puszczano z biegiem Yukonu. Ilość przydzielonego jedzenia była proporcjonalna do wagi przestępstwa. Tak na przykład zwyczajny złodziej mógł dostać żywność na okres dwóch tygodni; złodziej niezwykły - nie więcej niż połowę tego. Morderca nie sprowokowany nie dostawał nic. Człowiek, którego uznano winnym zabójstwa sprowokowanego, otrzymywał żywność na czas od trzech dni do tygodnia. Marcus O'Brien obrany został sędzią i on to przydzielał żywność. Ten, kto złamał prawo, zdawał się na los szczęścia. Unoszony przez Yukon docierał albo nie docierał do Morza Beringa. Żywność na kilka dni dawała mu pewne szansę. Pozbawienie jej było właściwie równoznaczne z karą śmierci, choć zostawała jeszcze wątła możliwość ocalenia w zależności od pory roku.
Załatwiwszy się z Jackiem i zaczekawszy, aż zniknął im z oczu, ludzie odeszli z brzegu i wrócili do swoich spraw - wszyscy z wyjątkiem Kudłatego Jima, który prowadził jedyną na całej Północy grę w faraona i spekulował na działkach, na których przeprowadzano próbne kopania. Tego dnia zdarzyły się dwie rzeczy doniosłe. Przed południem Marcus O'Brien natrafił na złoto. Z trzech kolejnych rynek wypłukał złoto najpierw za dolara, potem za półtora, wreszcie za dwa. Natknął się na żyłę. Kudłaty Jim zajrzał do wykopu, sam przepłukał kilka rynek i zaofiarował O'Brienowi dziesięć tysięcy dolarów za wszystkie prawa, z czego pięć tysięcy złotym piaskiem, a zamiast pozostałych pięciu - połowę dochodu z faraona. O'Brien odrzucił ofertę. Oświadczył ze wzburzeniem, że jest tu po to, aby wyciągać pieniądze z ziemi, a nie z ludzi. A zresztą faraona nie lubi, prócz tego zaś ocenia swoje znalezisko na sumę znacznie wyższą od dziesięciu tysięcy.
Drugie doniosłe wydarzenie nastąpiło po południu, kiedy Siskiyou Pearly przypłynął do brzegu i uwiązał swą łódź. Przybywał prosto z szerokiego świata i miał w posiadaniu gazetę sprzed czterech miesięcy. Co więcej, przywiózł pół tuzina baryłek whisky przeznaczonych dla Kudłatego Jima. Ludzie z Red Cow rzucili pracę. Zaczęli kosztować whisky - szklaneczka po dolarze odważonym w złocie na wadze Kudłatego - i omawiali nowiny. I wszystko byłoby dobrze, gdyby Kudłaty Jim nie powziął pewnego zgubnego planu, który polegał po pierwsze na tym, ażeby spić Marcusa O'Briena, po wtóre zaś, aby od niego odkupić działkę.
Pierwsza połowa planu udała się wspaniale. Zaczęło się wczesnym wieczorem, a około dziewiątej O'Brien doszedł już do stadium śpiewania. Jedną ręką obejmował Kudłatego Jima za szyję i usiłował nucić piosenkę nieodżałowanego nieboszczyka Fergusona o małych ptaszkach. Uznał, że może to robić zupełnie bezpiecznie z uwagi na fakt, że jedyny w osadzie człowiek odznaczający się wrażliwością artystyczną właśnie w tej chwili pędzi w dół Yukonu, unoszony prądem z szybkością pięciu mil na godzinę.
Natomiast druga połowa planu zawiodła. Bez względu na to, ile whisky wlewano O'Brienowi do gardła, nie dawał się przekonać, że jego absolutnym, przyjacielskim obowiązkiem jest odprzedać prawa do działki. Wahał się wprawdzie i chwilami już, już był bliski zgody, ale gdzieś w głębi swej zamroczonej świadomości chichotał sam z siebie. Był godnym partnerem w tej grze prowadzonej przez Kudłatego Jima i bawił się nią doskonale. Whisky była w dobrym gatunku, dostarczona w specjalnej baryłce i jakieś dziesięć razy lepsza od tej, która znajdowała się w pięciu pozostałych.
W szynku Siskiyou Pearly częstował trunkiem resztę mieszkańców Red Cow, podczas gdy O'Brien i Kudłaty urządzali ową handlową orgię w kuchni. Ale O'Brien nie był człowiekiem małostkowym. Przeszedł do szynku i wrócił z Mucluc Charleyem i Percy Leclaire.
- To są moi wspólnicy, tak, wspólnicy - oznajmił mrugając do nich i zarazem uśmiechając się niewinnie do Kudłatego. - Mam zawsze zaufanie do ich osądu, tak, zawsze. Porządne chłopy. Daj im trochę wody ognistej, Kudłaty, a potem obgadamy sprawę.
To brzmiało podejrzanie, ale Kudłaty Jim dokonawszy pośpiesznego obliczenia i pomny, że z ostatniej rynki wypłukał złota za siedem dolarów, doszedł do wniosku, iż warto postawić dodatkową whisky, chociaż w sąsiedniej izbie szła po dolarze od szklanki.
- Nie ma mowy, żebym się zgodził - wybełkotał O'Brien do swoich przyjaciół wprowadzając ich w sprawę i wyjaśniając, o co idzie. - Kto, ja? Ja miałbym to sprzedać za dziesięć tysięcy dolarów? Ale skąd! Sam wykopię złoto, a potem pojadę do tego boskiego kraju, do południowej Kalifornii... tam będę mógł siedzieć sobie do późnej starości... a potem zacznę... jakem już mówił... co to ja miałem zacząć?
- Hodować strusie - podpowiedział Mucluc Charley.
- O, właśnie; to będę robił. - O'Brien raptem znieruchomiał i spojrzał zdumiony na Mucluca Charleya. - A ty skąd wiesz? Nigdy tego nie mówiłem. Zdawało mi się tylko, że mówiłem. Ty umiesz czytać w myślach, Charley. No, jeszcze jednego!
Kudłaty Jim napełnił szklanki i miał przyjemność widzieć, jak znika whisky za cenę czterech dolarów, z czego równowartość jednego dolara przełknął on sam. O'Brien bowiem uparł się, że musi pić równo z gośćmi.
- Lepiej weź forsę od razu - nalegał Leclaire. - Kopanie w tej dziurze zabierze ci ze dwa lata, a przez ten czas mógłbyś sobie hodować maluśkie strusiątka i wyskubywać pióra starym.
O'Brien rozważył tę propozycję i kiwnął głową na znak zgody. Kudłaty Jim spojrzał z wdzięcznością na Leclaire'a i znowu napełnił szklanki.
- Czekajcie no! - wybełkotał Mucluc Charley, któremu język zaczynał się plątać. - Mówię ci jak ojciec spowiednik... jak brat rodzony... cholera! - przerwał i zebrał się, by zacząć od nowa. - Jak przyjaciel... jak wspólnik... doradzałbym raczej... pozwoliłbym sobie wspomnieć... to znaczy zwrócić uwagę, że może jest więcej tych strusi... Ach, cholera! - przełknął jeszcze jedną szklankę, po czym ciągnął z większym skupieniem: - Mnie idzie o to... o co to mi idzie? - Palnął się kilka razy dłonią w czoło, ażeby wstrząsnąć nagromadzone w głowie myśli. - No, mam! - wykrzyknął tryumfalnie. - A jeżeli w tym wykopie siedzi grubo więcej niż dziesięć tysięcy dolarów?
O'Brien, który najwyraźniej gotów już był dobić targu, obrócił się gwałtownie.
- Brawo! - ryknął. - Bycza myśl! Wcale mi to do głowy nie przyszło. - Serdecznie ścisnął dłoń Mucluc Charleya. - Dobry z ciebie przyjaciel! Dobry wspólnik! - obrócił się wojowniczo do Kudłatego Jima. - A może tam jest ze sto tysięcy dolarów? Przecieżbyś nie obrabował starego kumpla, prawda, Kudłaty? Jasne, że nie. Ja cię znam... lepiej, niż ty sam siebie... no, lepiej. Nalejcie jeszcze jednego. Wszyscyśmy tutaj przyjaciele, mówię wam, wszyscyśmy...
I tak płynęła rozmowa, płynęła whisky, a nadzieja Kudłatego Jima to wzbierała w nim, to opadała. Z kolei Leclaire zaczął nalegać na natychmiastową sprzedaż i omal nie przeciągnął na swoją stronę wzdragającego się O'Briena, jednakże ten w ostatniej chwili uległ bardziej błyskotliwym kontrargumentom Charleya. Potem znów Mucluc Charley wysunął przekonywające racje, które przemawiały za sprzedażą, a Percy Leclaire stanowczo się temu sprzeciwił. Nieco później opowiedział się za sprzedażą sam O'Brien, natomiast obaj przyjaciele z płaczem i przekleństwami usiłowali mu to wyperswadować. Im więcej pili, tym płodniejsza stawała się ich wyobraźnia. Przeciwko jednemu trzeźwemu "za" lub "przeciw" znajdowali tuzin pijackich argumentów, przekonywali się wzajem tak gorliwie, że w toku dyskusji ustawicznie zmieniali poglądy.
W pewnym momencie Mucluc Charley i Leclaire twardo obstawali przy sprzedaży, ochoczo odpierając wszelkie zastrzeżenia O'Briena, w miarę jak je wysuwał. O'Brien wpadł w rozpacz. Wyczerpał ostatnie argumenty i siedział w milczeniu. Spoglądał błagalnie na przyjaciół, którzy go opuścili. Kopnął pod stołem Charleya w goleń, ale ten podlec natychmiast przedstawił nowe i jak najlogiczniejsze racje, przemawiające za sprzedażą. Kudłaty Jim przyniósł papier oraz przybory do pisania i wykaligrafował umowę. O'Brien siedział trzymając pióro w pogotowiu.
- Napijmy się jeszcze po jednym - poprosił. - Jeszcze po jednym, zanim odpiszę te sto tysięcy dolarów.
Kudłaty Jim z tryumfem napełnił szklanki, O'Brien łyknął whisky pochylił się, aby położyć swój podpis niepewnym piórem. Zaledwie zdążył usadzić pierwszy kleks na papierze, zerwał się nagle, uderzony myślą, która przeniknęła do jego świadomości. Stał przed nimi chwiejąc się w przód i w tył, a w jego wybałuszonych oczach odzwierciedlał się proces myślowy, przebiegający pod czaszką. Na koniec powziął postanowienie. Oblicze opromieniła mu dobrotliwość. Obrócił się do karciarza, ujął go za rękę i powiedział uroczyście:
- Kudłaty, ty jesteś mój przyjaciel. Daj łapę. Słuchaj, stary, ja tego nie zrobię. Nie sprzedam. Nie ograbię druha. Żeby potem żaden skurczybyk nie mógł powiedzieć, że Marcus O'Brien okradł kumpla, bo kumpel był zalany. Ty jesteś zalany, Kudłaty, i ja cię nie okradnę. Właśnie mi przyszło do głowy... przedtem ani razu... nie wiem, co mi się stało, alem o tym dotąd nie pomyślał. No bo przypuśćmy, Kudłaty, mój stary, tylko przypuśćmy, że na tej całej cholernej działce nie ma złota za dziesięć tysięcy. Byłbyś wtedy obrabowany. Nie, mój kochany, tego nie zrobię. Marcus O'Brien wyciąga forsę z ziemi, a nie od przyjaciół.
Percy Leclaire i Mucluc Charley utopili protesty karciarza w powodzi zachwytów nad taką szlachetnością uczuć. Przyskoczyli z obu stron do O'Briena, objęli go czule za szyję, a potok ich słów zagłuszył propozycję Kudłatego, aby w akcie sprzedaży umieścić klauzulę, że w wypadku, gdyby działka nie zawierała złota za dziesięć tysięcy dolarów, nabywca otrzyma zwrot różnicy między wpłaconą ceną a rzeczywistą wartością wydobytego kruszcu. Im dłużej gadali, tym szlachetniejsza i bardziej ckliwa stawała się dyskusja. Wyrugowano z niej wszelkie przyziemne pobudki. Ot, po prostu trójka filantropów usiłowała obronić Kudłatego Jima przed nim samym i jego własną filantropią. Z uporem bowiem twierdzili, że istotnie jest filantropem. Odmawiali uznania choćby na chwilę, że w całym świecie można by znaleźć jedną jedyną niegodną myśl. Wdrapywali się, gramolili i wpełzali na niedosiężne wyżyny etyczne, bądź też tonęli w metafizycznych odmętach czułostkowości.
Kudłaty Jim pocił się i cały parował whisky. Stanął wobec dziesiątków argumentów, nie mających absolutnie nic wspólnego ze złotą żyłą, którą chciał kupić. Im dłużej gadali, tym bardziej oddalali się od niej i oto o drugiej nad ranem Kudłaty Jim uznał się za pobitego. Przeprowadził po jednym swych zataczających się gości przez kuchnię i wypchnął ich na dwór. O'Brien był ostatni; wszyscy trzej trzymając się za ręce, aby nie upaść, przystanęli chwiejąc się na podwórku.
- Z ciebie jest pierwszorzędny biznesman, Kudłaty - mówił O'Brien. - Muszę powiedzieć... że podoba mi się twoje podejście... szlachetna, hojna gość... gość... gościnność. Moje uznanie... Nie ma w tobie nic niskiego, za grosz chciwości... Zawsze mówiłem...
Ale właśnie w tej chwili Kudłaty Jim zatrzasnął drzwi. Cała trójka wybuchnęła radosnym śmiechem. Śmiali się długo. W końcu Mucluc Charley spróbował przemówić.
- Zabawne... takeśmy się uśmieli... nie, nie to chciałem powiedzieć. Idzie mi o to, że... że co? Aha, mam! Śmieszne, jak te myśli uciekają. Uciekające myśli... gonitwa za uciekającymi myślami - fajna zabawa. Tyś kiedy gonił za zającem, Percy, mój przyjacielu? Raz miałem psa... doskonały był na zające. Jakże mu było? Nie pamiętam imienia... w ogóle nie miał imienia... zapomniałem... uciekające imię... gonitwa za uciekającym imieniem... nie, za myślą... uciekającą myślą... Ale już mam... chciałem powiedzieć, że... a niech cię diabli!
Zaległo dłuższe milczenie. O'Brien wyśliznął im się z objęć i siadł na ziemi, gdzie najspokojniej zasnął. Mucluc Charley gonił uciekającą myśl poprzez wszystkie zakamarki i szczeliny roztapiającej się świadomości. Leclaire czekał jak urzeczony na jego opóźniającą się wypowiedź. Nagle uczuł, że tamten grzmotnął go w plecy.
- Mam! - ryknął Mucluc Charley stentorowym głosem.
Wstrząs ten przerwał ciągłość procesu myślowego Leclaire'a.
- Po ile od rynki? - zapytał.
- Guzik tam, rynka! - rozzłościł się Charley. - Mam tę myśl... mam... trzymam... dogoniłem ją.
Twarz Leclaire'a przybrała wyraz podziwu i zachwytu; znów zawisł wzrokiem na ustach Charleya.
- ...O, cholera! - zaklął Mucluc Charley.
W tej chwili drzwi kuchni otworzyły się i Kudłaty Jim wrzasnął:
- Wynocha do domu!
- Śmieszne - rzekł Mucluc Charley. - To ssamo pomyślałem, to ssamo. Chodźmy do domu.
Dźwignęli O'Briena, wzięli go między siebie i ruszyli. Mucluc Charley rozpoczął na głos pogoń za inną myślą. Leclaire z entuzjazmem przyłączył się do tego pościgu. O'Brien natomiast nie. Nic nie słyszał, nie wiedział i nie czuł. Był po prostu zataczającym się automatem, którego tkliwie, choć niezbyt pewnie podtrzymywali obaj wspólnicy.
Szli ścieżką biegnącą wzdłuż brzegu Yukonu. W tej stronie nie było wprawdzie domu, była natomiast owa nieuchwytna myśl. Mucluc Charley zaśmiewał się, że nie może jej złapać ku zbudowaniu Leclaire'a.
Doszli do miejsca, gdzie stała przy brzegu łódź Siskiyou Pearly'ego. Lina, którą była przywiązana do pnia sosnowego, przebiegała w poprzek ścieżki. Potknęli się o nią i wywrócili; O'Brien znalazł się na spodzie. Nikły przebłysk świadomości rozświetlił jego mózg. Uczuł, że tamci zwalają się na niego i począł zapamiętale grzmocić ich pięściami. Potem znów zasnął. Rozległo się jego łagodne chrapanie, a Mucluc Charley zachichotał.
- Mam nową myśl! - oznajmił. - Nowiuteńką. Właśniem ją złapał... bez żadnego trudu. Po prostu sama przyszła i tylko ją poklepałem po główce. Już ją trzymam. O'Brien zalał się, zalał się jak świnia. Wstyd... cholerny wstyd... ale damy mu szkołę. Tam stoi łódź Pearly'ego. Wsadzimy do niej O'Briena, odepchniemy... i niech sobie spływa Yukonem. O'Brien budzi się rano... prąd za mocny... Nie można wiosłować pod prąd... musi wracać na piechotę. Przyjdzie wściekły jak cholera. A my do lasu... Ale mu damy nauczkę, dobrą nauczkę.
W łodzi Siskiyou Perly'ego nie było nic prócz pary wioseł. Burta ocierała się o brzeg w miejscu, gdzie leżał O'Brien. Wturlali go do środka, Mucluc Charley odwiązał linkę, a Leclaire zepchnął łódź w prąd. Następnie, wyczerpani tym ciężkim wysiłkiem, ułożyli się na brzegu i zasnęli.
Nazajutrz całe Red Cow dowiedziało się o kawale, który spłatano Marcusowi O'Brienowi. Ludzie robili wysokie zakłady o to, co spotka obu winowajców, gdy ich ofiara powróci. Po południu wystawiono obserwatora, który miał dać znać, gdy tylko ujrzy O'Briena. Każdy chciał być świadkiem tej chwili. Ale O'Brien nie wrócił, choć go oczekiwali do północy. Nie wrócił też następnego dnia, ani w dwa dni później. Red Cow nigdy więcej nie ujrzało Marcusa O'Briena i chociaż snuto wiele domysłów, nie zdołano uzyskać klucza do tajemnicy jego zniknięcia.
O tym, co się zdarzyło, wiedział tylko sam Marcus O'Brien, ale nie wrócił więcej, by to wyjawić. Nazajutrz obudził się w męce. Niezwykła ilość wypitej whisky przepaliła mu żołądek, który był wysuszony i rozprażony jak piec. O'Brien miał głowę obolałą od środka i od zewnątrz, lecz jeszcze gorszy był ból twarzy. Przez sześć godzin żarły O'Briena nieprzeliczone chmary moskitów i cała twarz obrzmiała mu od ich trującego jadu. Z najwyższym wysiłkiem zdołał rozewrzeć wąskie szpareczki powiek, aby wyjrzeć na świat. Poruszył rękami, ale go zabolały. Zerknął na nie, lecz ich nie mógł poznać, tak były spuchnięte od jadu moskitów. Poczuł się zagubiony i niejako utracił własną tożsamość. Nie znajdował w sobie nic znajomego, nic, co by mogło przez skojarzenie myślowe obudzić w jego mózgu poczucie ciągłości własnego istnienia. Rozstał się całkowicie ze swoją przeszłością, albowiem nie miał nic, co mogłoby w nim wskrzesić jej wspomnienie. Prócz tego był osłabiony, nieszczęśliwy, że brakowało mu chęci i energii do ustalenia, kim lub czym jest w istocie.
Dopiero gdy odkrył skrzywienie małego palca - skutek źle zestawionego złamania sprzed lat - poznał, że jest Marcusem O'Brienem. Natychmiast cała przeszłość stanęła mu przed oczami. Kiedy zaś ujrzał krwawy wylew pod paznokciem dużego palca, samorozpoznanie stało się podwójnie pewne i wiedział już, że te obce ręce należą do Marcusa O'Briena czy też może raczej Marcus O'Brien należy do owych rąk.
Pierwszą jego myślą było, że jest chory, że dostał malarii. Otwieranie oczu zadawało mu taki ból, że przez cały czas miał je zamknięte. Niewielka gałąź, niesiona przez wodę, uderzała rozgłośnie w bok łodzi. Wydało mu się, że to ktoś puka do drzwi jego chaty, powiedział więc: "Proszę". Odczekał chwilę, po czym rzekł z irytacją: "To nie wchodź, szlag by cię trafił!" Mimo to pragnął, by weszli i powiedzieli mu, na co jest chory.
Jednakże gdy tak leżał, wydarzenia ubiegłej nocy zaczęły odtwarzać się w jego pamięci. Pomyślał, że wcale nie jest chory, tylko spił się, a teraz pora już wstać i iść do roboty. "Robota" nasunęła mu na myśl wykop i wtedy przypomniał sobie, że odmówił przyjęcia zań dziesięciu tysięcy dolarów. Podniósł się raptownie i z wysiłkiem otworzył oczy. Zobaczył, że siedzi w łodzi, unoszonej przez wzdęte, brunatne wody Yukonu. Porosłe świerkami brzegi i wysepki były mu nie znane. Przez pewien czas siedział otumaniony. Nie mógł nic zrozumieć. Przypomniał sobie wczorajszą orgię pijacką, ale nie widział związku między nią a swym obecnym położeniem.
Zamknął oczy i ścisnął oburącz rozbolała głowę. Co to się stało? Z wolna w jego mózgu zaczęła się budzić przerażająca myśl. Pasował się z nią, usiłował ją odegnać, ale powracała uparcie: widocznie kogoś zabił. To jedno mogło być wytłumaczeniem, dlaczego spływał teraz Yukonem. Prawo Red Cow, które sam tak długo stosował, zastosowano teraz do niego. Zamordował kogoś i dlatego puszczono go na rzekę. Ale kogo? Chciał wydrzeć z obolałego mózgu odpowiedź, lecz nasuwało mu się jedynie mgliste wspomnienie czyichś ciał walących się na niego i ciosów, które zadawał. Kim byli ci ludzie? A może zabił kilku? Sięgnął do pasa. W pochewce nie było noża. Bez wątpienia zamordował nim właśnie. Ale musiała być jakaś po temu przyczyna. Otworzył oczy i z przerażeniem zaczął przeszukiwać łódź. Nie było w niej ani jednej uncji żywności. Usiadł z jękiem. Zabił nie sprowokowany. Zastosowano do niego najsurowszy wymiar kary.
Przez pół godziny siedział bez ruchu trzymając się za bolącą głowę i usiłując myśleć. Potem ochłodził sobie wnętrzności łykiem wody zaczerpniętej z rzeki i poczuł się lepiej. Wstał - i samotny na szeroko rozlanym Yukonie, zagubiony pośród pierwotnej puszczy - zaczął przeklinać wódkę. Później przywiązał łódź do olbrzymiego pnia sosny, który był głębiej zanurzony w prądzie i przez to płynął szybciej. Obmył twarz i ręce, usiadł na rufie i znowu pogrążył się w rozmyślaniach.
Był koniec czerwca. Od Morza Beringa dzieliły O'Briena dwa tysiące mil. Łódź płynęła z przeciętną szybkością pięciu mil na godzinę. W tej porze roku na tak dalekiej Północy nie zapadał zmierzch, mógł więc płynąć bez przerwy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To wypadało sto dwadzieścia mil dziennie. Po odliczeniu dwudziestu na nie przewidziane wypadki, zostawało sto mil na dzień. Za dwadzieścia dni dopłynie do Morza Beringa. Nie wymagało to żadnego nakładu energii; całą pracę wykona rzeka. Mógł leżeć na dnie łodzi i oszczędzać siły.
Przez dwa dni nie jadł nic. Potem, spłynąwszy na rozlewiska Yukonu, wylądował na jednej z płaskich wysepek i nazbierał jaj dzikich gęsi i kaczek. Nie miał zapałek, zjadł je więc na surowo. Podtrzymały go na siłach. Minąwszy Krąg Polarny natrafił na placówkę Kompanii Zatoki Hudsona. Załoga nie powróciła jeszcze z Mackenzie i placówka była zupełnie ogołocona z żywności. Poczęstowano go jajami dzikich kaczek, ale odpowiedział, że w łodzi ma ich na kopy. Zaproponowano mu także szklankę whisky, ale odmówił z gwałtowną odrazą. Dostał jednakże zapałki i potem mógł już gotować jaja.
W pobliżu ujścia rzeki powstrzymały go przeciwne wiatry i przez dwadzieścia cztery dni żywił się wyłącznie jajami. Na nieszczęście przepłynął nie obudziwszy się obok obu misji: Świętego Pawła i Świętego Krzyża. Toteż mógł uczciwie powiedzieć, co zresztą później czynił, że cała gadanina o misjach nad Yukonem jest wierutną bzdurą. Nie ma tam żadnych misji, co sam najlepiej sprawdził.
Znalazłszy się na Morzu Beringa zamienił dietę jajczaną na mięso fok i nigdy nie potrafił rozstrzygnąć, co mu mniej przypadało do smaku. Pod jesień wziął go na pokład kuter amerykańskiej straży granicznej, a następnej zimy O'Brien odniósł w San Francisco poważny sukces wygłaszając pogadanki na temat wstrzemięźliwości. Na tym polu znalazł swoje powołanie. "Unikajcie butelki!" - oto jego hasło i zawołanie bojowe. Potrafi delikatnie dawać do zrozumienia, że w jego własnym życiu wódka spowodowała okropną katastrofę. Napomyka wręcz, że utracił fortunę za sprawą owej pokusy szatańskiej, ale słuchacze wyczuwają za tym wydarzeniem cień jakiegoś straszliwego, nieodgadnionego zła, które przypisać należy butelce. Ma wielkie sukcesy w tej kampanii; posiwiał już oraz zyskał sobie szacunek biorąc udział w świętej wojnie przeciwko pijaństwu.
Natomiast nad brzegami Yukonu zniknięcie Marcusa O'Briena przeszło do legendy. Jest taką samą tajemnicą jak zaginięcie sir Johna Franklina.
Przełożył Bronisław Zieliński