Życie
z dnia 2001-02-08
Cezary
Michalski
Biesy 2001 - portret nowej lewicy
Sojusz polskich liberałów z nową lewicą opierał się na fałszywej
przesłance, że ludzie nowej lewicy szanują autonomię społeczeństwa
obywatelskiego
Polski inteligent dostrzega ostatnio wokół siebie wiele
niewytłumaczalnych zjawisk, które zwykle próbuje interpretować w sposób
oderwany. Oto najpierw znaczącej przemianie uległy w naszym kraju sztuki
plastyczne. Strategia wystawiennicza Andy Rottenberg w Narodowej Galerii
Zachęta stała się jedynie pointą trwającego kilka lat procesu.
Pornograficzne zdjęcia i dosyć obrzydliwe zestawienia przedmiotów zaczęto
wystawiać w najważniejszych państwowych galeriach kraju, opatrując je
ideologicznymi komentarzami, w myśl których fotografia waginy Alicji
Żebrowskiej z wbitą w nią lalką Barbie ma leczyć Polaków z fallocentryzmu,
fotografia nagiej Kozyry z przyprawionym fallusem ma pomagać Polakom
rozumieć liberalizm, prezentowane w państwowej galerii zdjęcia
zdeformowanych ludzkich płodów mają być orężem w walce z fundamentalizmem
katolickim, a wizerunek Jana Pawła II przygniecionego przez meteoryt ma
uczyć nas głębszego rozumienia chrześcijaństwa. Mniej więcej w tym
samym czasie pani Bożena Umińska - z wykształcenia filolog, z zamiłowania
ideologiczna policjantka - tłumaczy na łamach "Res Publiki Nowej", że
Stefan Żeromski szerzył w "Przedwiośniu" antysemickie stereotypy,
przygotowując późniejsze przyzwolenie Polaków na Holocaust. Z kolei
najbardziej wpływowa gazeta codzienna kraju, zamiast bezstronnie
informować o rzeczywistości, zajmuje się wychowaniem obywatelskim
prowadzonym na poziomie lekcji "Przysposobienia do życia w rodzinie
socjalistycznej". Jej redaktorzy na oczach całej Polski usiłują dokonać
pośmiertnej lobotomizacji Zbigniewa Herberta, po której zacznie on
przypominać bohaterów kultowego filmu Milosa Formana "Lot nad kukułczym
gniazdem" (w wyniku chirurgicznego zabiegu lobotomii bohaterowie tego
filmu stawali się nader łagodnymi klasycystami). Jako specjalista od spraw
Kościoła promowany jest na łamach tej samej gazety Roman Graczyk, który co
prawda świetnie potrafi opisywać spory w polskim Episkopacie w kategoriach
ideologicznej walki pomiędzy liberałami i konserwatystami, postępowcami i
reakcjonistami, jednak jego zmysł religijny jest rozwinięty mniej więcej
tak jak u Fryderyka Engelsa (przy którym nawet Karol Marks był nieomalże
fideistą-mistykiem). Mniej więcej w tym samym czasie Adam Michnik
podejmuje odważny projekt uczynienia z historii PRL-u poręcznego narzędzia
w doraźnej walce o władzę. Przyświeca mu Orwellowskie hasło: ten, kto ma
władzę nad przeszłością, kontroluje także teraźniejszość. Cele tego
projektu zostały zdefiniowane w artykule o potrzebie ustalenia wspólnej
wersji historii PRL-u, podpisanym przez Adama Michnika i Włodzimierza
Cimoszewicza, a jednym z jego ostatnich etapów stała się rozmowa Adama
Michnika z generałem Czesławem Kiszczakiem, opublikowana w
sobotnio-niedzielnej "Gazecie Wyborczej". O historii PRL-u rozmawiają
osoby, które nigdy nie traktowały historii jako autonomicznej dziedziny
wiedzy: redaktor "Gazety Wyborczej", który dzięki spolegliwości ministra
Krzysztofa Kozłowskiego spędził trochę czasu przeglądając ubeckie teczki,
aby później z wyżyn swojej unikalnej wiedzy blokować powstanie Instytutu
Pamięci Narodowej oraz generał kierujący komunistycznym MSW, którego
podwładni zniszczyli ongiś podstawowe źródła pozwalające badać historię
PRL-u po to, aby jedynym historycznym źródłem stał się ich szef.
Wierchowieńscy nadchodzą
Wszystkie te przykłady pozwalają
stwierdzić, że w polskie życie publiczne wkroczyła z wielkim impetem
formacja polityczno-kulturowa, którą na Zachodzie dawno już opisano jako
nową lewicę. Nowa lewica różni się od starej tym, że mniej interesuje się
"bazą" (stosunkami produkcji, wyzyskiem człowieka przez człowieka,
niesprawiedliwą dystrybucją bogactw itp. przebrzmiałymi kwestiami
społecznymi), a swoje zainteresowanie ulokowała w sferze "nadbudowy"
(ideologia, kultura, wychowanie - widziane zresztą przez ludzi tej
formacji jako jedna spójna całość). Dzisiaj owa formacja z zapałem
wprawia się w Polsce w trudnej sztuce rządzenia. Mówiąc o rządzeniu nie
mam na myśli naszego raczej słabego rządu i naszego państwa - raczej
minimum, choć bynajmniej nie w znaczeniu liberalnym. Myślę o instytucjach
prawdziwej władzy: o znacznej części masowych mediów, o fundacjach
finansujących wychowanie młodzieży i formację polskiej inteligencji, o
organizacjach pozarządowych, o uniwersytetach i szkołach, o placówkach
kulturalnych. Myślę o rządach nad tym, co w liberalnym języku miało być z
"rządzenia" wyłączone - o władzy nad instytucjami społeczeństwa
obywatelskiego. Czy nie dziwi ta nadzwyczajna moda na zajmowanie się
społeczeństwem obywatelskim zamiast czystą polityką przez ludzi znanych ze
swego zamiłowania do władzy i dominacji? A jeśli państwo nie jest już
dzisiaj główną instytucją służącą do sprawowania władzy? A jeśli formalna
polityka nie zaspokaja już niczyich ambicji?
Poczciwość
Karmazinowa
Trudność, jaką polscy liberałowie mają z krytycznym
opisaniem lub choćby zauważeniem fenomenu nowej lewicy, przywodzi na myśl
jedną z najlepszych powieści Dostojewskiego - "Biesy". Dzisiejsi polscy liberałowie zbytnio
przypominają Karmazinowa - szlachetnego, ale i zanadto poczciwego liberała
z "Biesów" (jego pierwowzorem był równie szlachetny, ale i zanadto
poczciwy Turgieniew), który do samego końca nie potrafił zrozumieć, że
Piotr Wierchowieński (literacki pierwowzór liderów nowej lewicy), jest
najgorszym możliwym sprzymierzeńcem w walce o poszerzanie obywatelskich
swobód. Profesor Edmund Wnuk-Lipiński, profesor Marcin Król i wielu innych
wybitnych polskich inteligentów różniących się poglądami, ale szanujących
podstawowe założenia liberalizmu; wszyscy oni używają pojęcia
"społeczeństwo obywatelskie", tak jak używali go klasycy tradycji
liberalnej. Dla klasycznych liberałów i dla myślących ich kategoriami
współczesnych polskich liberałów, którzy wraz z ludźmi nowej lewicy
współtworzyli lub wspierali Unię Wolności, aby późnej oglądać ideologiczne
przepoczwarzenie się swoich sojuszników, społeczeństwo obywatelskie miało
być autonomiczne wobec polityki, miało stanowić antytezę państwa. Zgodnie
z tą wizją społeczeństwo obywatelskie powinno pozostać zaledwie
metapolityczne. Jeśli jego instytucje mają wpływ na władzę, to wyłącznie
pośredni, poprzez lepsze lub gorsze przygotowanie obywateli do udziału w
jej sprawowaniu. Literatura, sztuki plastyczne, szkoła, uniwersytet,
Kościół powinny zachować swoją autonomię, nie należy włączać ich w bieżące
polityczne i ideologiczne połajanki. Nie powinna tego robić ani lewica,
ani prawica. Nie należy posługiwać się w bieżącej polityce i w doraźnych
sporach ideologicznych ani wolną prasą, ani publicznymi mediami, ani
historią, ani religią (zarówno polityczny klerykalizm, jak też polityczny
antyklerykalizm są nadużywaniem religii do celów politycznych). Taka była
ongiś wizja liberałów i - muszą Państwo przyznać - nie była ona zupełnie
godna pogardzenia.
Wierchowieński jako teoretyk
Nowa lewica
także używa pojęcia "społeczeństwo obywatelskie". Używa go jednak w
zupełnie innym sensie. Odwołajmy się do jednego z jej najważniejszych
teoretyków - włoskiego marksisty Antonio Gramsciego. Siedząc w
faszystowskim więzieniu po nieudanej rewolcie komunistycznej, w swoich
"Zapiskach więziennych" przedstawił on po raz pierwszy nowolewicową
interpretację tradycyjnych formuł liberalnego języka. Kluczowe pojęcia
Gramsciego to "hegemonia" i "społeczeństwo obywatelskie". Hegemonia to
światopogląd dominującej klasy (dla Gramsciego była to burżuazja), który
jest tak powszechny i wszechogarniający, że brany jest przez większość z
nas po prostu za neutralne widzenie świata i kultury. Zdaniem
Gramsciego katolicy powtarzają swoje wieczorne Ojcze Nasz, sądząc, że jest
to zachowanie ideologicznie neutralne - tymczasem służy ono społecznej
dominacji burżuazji. Historycy badają wiarygodność źródeł, sądząc, że
takie są obiektywne wymagania ich warsztatu naukowego. Tymczasem sama
zasada bezstronnego weryfikowania źródeł historycznych jest narzędziem
społecznej dominacji burżuazji. Pisarze tworzą, a ich czytelnicy czytają
wielką literaturę, sądząc, że dostarcza im ona bezinteresownego
estetycznego doświadczenia. Tymczasem najważniejsze powieści i poematy są
narzędziem społecznej dominacji burżuazji. Bywalcy prywatnych i dotowanych
przez państwo galerii oglądają holenderskie martwe natury, a nawet
umiarkowaną awangardę impresjonistów, sądząc naiwnie, że rozkoszują się
bezinteresownym pięknem. Tymczasem urabiani są przez narzędzie służące
społecznej dominacji burżuazji. Utrwalaniu kulturowej hegemonii
dominującej klasy społecznej (będącej fundamentem jej dominacji
politycznej) służą wszystkie instytucje i formy aktywności społeczeństwa
obywatelskiego: szkoła, uniwersytety, media, kościoły, organizacje
pozarządowe, literatura, sztuki plastyczne, muzyka itp. Zatem co powinni
robić prawdziwi rewolucjoniści? Każdą instytucję społeczeństwa
obywatelskiego należałoby najpierw krytycznie opisać, demaskując jej
służebne działanie na rzecz społecznej hegemonii burżuazji, a następnie
przekształcić w taki sposób, aby zamiast służyć utrzymywaniu tej
hegemonii, zaczęła ona służyć do celów rewolucyjnych, zaczęła wychowywać i
przekształcać społeczeństwo, kształtować nową hegemonię, tym razem
hegemonię rewolucyjnego proletariatu. Gramsci dostrzegał proces
słabnięcia państwa, wycofywania się go z gospodarki, kultury i z wielu
innych obszarów codziennego życia obywateli. Precyzyjnie opisywał
dokonujący się w państwach liberalnego Zachodu proces przejmowania różnych
tradycyjnych funkcji państwa przez coraz silniejsze instytucje
społeczeństwa obywatelskiego. Szydził z tradycyjnych marksistów, którzy
pragną wywołać rewolucję, aby przejąć słabnące państwo; gotowi są
doprowadzić do rozlewu krwi wyłącznie po to, aby zdobyć narzędzie, które
już do niczego nie służy, bo prawdziwa władza i prawdziwa polityka
(rozumiana w Schmitteańskich kategoriach przyjaciela i wroga, których
Gramsci co prawda nie znał, ale doskonale je rozumiał) przeniosła się do
instytucji społeczeństwa obywatelskiego. (Warto w tym miejscu
zauważyć, że historia przyznała Gramsciemu rację. Współcześnie państwo
jest słabe, podczas gdy instytucje społeczeństwa obywatelskiego są silne.
Wystarczająco silne, aby zaczęły być używane we wszystkich
najistotniejszych ideologicznych i politycznych konfliktach
współczesności. Na łamach ŻYCIA przytoczyliśmy kiedyś wypowiedź
jednego z konserwatywnych urzędników administracji Richarda Nixona, który
w apogeum afery Watergate powiedział, że zjednoczona władza amerykańskich
prywatnych stacji telewizyjnych, będących przecież instytucjami
społeczeństwa obywatelskiego, jest dzisiaj silniejsza niż zjednoczona
władza amerykańskiej administracji centralnej, stanowej i lokalnej.
Prawdziwy tryumf naszej myśli to przyznanie nam racji przez naszych
ideowych przeciwników. A w tym przypadku średnio oczytany w europejskiej
literaturze filozoficznej konserwatywny republikanin przyznawał rację
Gramsciemu, o którym zapewne nigdy nie słyszał.) Takie, mówiąc w
ogromnym uproszczeniu, były tezy Gramsciego. Oczywiście Gramsci był
utalentowanym filozofem. Potrafił zdobywać się na intelektualną
bezinteresowność. Dostrzegał na przykład oczywisty paradoks możliwych
negatywnych konsekwencji nowej hegemonii - hegemonii lewicy. Jeśli
sprowadzam jego tezy do dość prostackiego podręcznika dla rewolucjonisty,
to jedynie dlatego, że w taki właśnie sposób zrozumiała i wprowadziła je w
życie nowa lewica, sławetne Pokolenie '68, od Joschki Fischera do Adama
Michnika, od Tony Blaire'a do Aleksandra Smolara.
Wierchowieński
jako praktyk
To odpowiednio uproszczone tezy Gramsciego stały się
źródłem znanego wezwania nowej lewicy do "długiego marszu przez
instytucje" społeczeństwa obywatelskiego, który zmieni ich społeczną
funkcję i okaże się skuteczniejszy niż doraźne próby rewolty mającej na
celu zawładnięcie państwem. To uważna lektura Gramsciego przez
ideologiczne skrzydło postmodernizmu przełożyła się na dzisiejsze
przekonanie nowej lewicy, że walka polityczna (walka o prawa mniejszości
etnicznych i obyczajowych, walka o prawa kobiet, walka z reakcyjnymi -
narodowymi i religijnymi - tożsamościami) nie powinna zatrzymywać się na
poziomie instytucji politycznych, ale powinna być prowadzona w obrębie
instytucji społeczeństwa obywatelskiego i za pomocą instytucji
społeczeństwa obywatelskiego: w literaturze, w gazetach, na fakultetach
historii, w Kościele, a nawet w muzeach. To właśnie dlatego
dziennikarze "Gazety Wyborczej" nie uważają się za dziennikarzy, ale za
wychowawców społeczeństwa i strażników polskiej demokracji; dlatego Piotr
Piotrowski, z zawodu krytyk sztuki, który powinien bronić jej autonomii
wobec polityki, może uprawiać ideologiczną młóckę w stylu późnego Gomułki
i pisać, bez obawy ośmieszenia się, że "muzea są w społeczeństwie
liberalnym instytucjami władzy"; dlatego Bożena Umińska analizuje dzieła
literackie tak, jakby to były odezwy partyjne, Roman Graczyk płynnie
wykrywa postępowe i reakcyjne frakcje w polskim Episkopacie, a Adam
Michnik traktuje historię wyłącznie jako narzędzie władzy. Już
wyobrażam sobie szyderstwa Marka Beylina czy Janusza Andermana z faktu, że
im i ich szefom przypisuję posiadanie jakiejkolwiek intelektualnej
tradycji, czy choćby zdolności do autorefleksji. Niechybnie zostanę przez
nich po raz kolejny nazwany zwolennikiem spiskowej teorii rzeczywistości.
Bo oni przecież naprawdę nigdy nie pomyśleli o sobie w kategoriach
teoretycznych. No cóż. Przyznam szczerze, iż nie interesuje mnie to,
czy Adam Michnik, Aleksander Smolar, Roman Graczyk, Piotr Piotrowski, Anda
Rottenberg i inne współczesne personifikacje Piotra Wierchowieńskiego
wiedzą, że używają, w nieco tylko zwulgaryzowanej formie, najważniejszych
teoretycznych argumentów nowej lewicy. Molierowski pan Jourdain nie
wiedział nawet, że mówi prozą, a posługiwał się nią z niezwykłą wprost
sprawnością. Bardziej zależy mi na przekonaniu polskich liberałów, że
nowa lewica nie jest najlepszym sojusznikiem w budowaniu społeczeństwa
obywatelskiego, ponieważ nie uznaje podstawowego liberalnego dogmatu o
częściowej przynajmniej autonomii instytucji społeczeństwa obywatelskiego
wobec polityki i ideologii.
Pozory, które mylą
Wielu
polskich liberałów wychowanych na Locke'u i Hayeku, a nawet na Berlinie i
Rawlsie nie było w stanie zrozumieć pozorności nowolewicowego
zaangażowania w "budowanie społeczeństwa obywatelskiego" i nowolewicowej
zgody na "ograniczenie państwa". Adam Michnik czy Aleksander Smolar są za
redukcją i dalszym osłabieniem państwa wyłącznie dlatego, że uzyskali już
silne pozycje w instytucjach społeczeństwa obywatelskiego i pozycje te
wykorzystują do uprawiania doraźnej polityki oraz promowania ideologii.
Zresztą pozorność szerokiego sojuszu wokół liberalnego postulatu "państwa
minimum" nie odnosi się wyłącznie do nowej lewicy. W Polsce już prawie
wszyscy nauczyli się być hipokrytami liberalizmu. SLD jest za
niezależnością mediów publicznych od rządu czy parlamentu, bo poprzez
dominację w zarządach i radach nadzorczych publicznej telewizji i radia
uczyniła je powolnymi sobie narzędziami propagandy. Nawet ludzie Gazpromu
przyłapani na próbie przejęcia kontroli nad kluczowym sektorem polskiej
gospodarki chętnie podejmą dzisiaj liberalny dyskurs o konieczności
wycofania się państwa z jakiejkolwiek obecności w gospodarce. Choć nie są
liberałami w Rosji, gdzie Gazprom służy za narzędzie kontroli rządu
centralnego nad gospodarką i mediami, to bardzo chętnie stają się nimi w
Polsce. Bo w Polsce naiwnie liberalny dyskurs o złym, politycznym państwie
i dobrym, apolitycznym jak niemowlę, społeczeństwie obywatelskim jest
akurat w modzie. Polscy liberałowie związali się po roku 1989 z nową
lewicą. Czas przemyśleć sensowność tego sojuszu. Nie tak łatwo jest już
dzisiaj bronić tezy, że "Gazeta Wyborcza" jest gazetą liberalną, że
przestrzega liberalnych standardów informowania o historii, kulturze,
literaturze czy polityce. Nie tak łatwo jest też dzisiaj obronić tezę, że
Aleksander Smolar - wzywający Unię Wolności do współrządzenia z SLD (czyli
do bycia przez tę partię wchłoniętą) wyłącznie po to, aby jego organizacje
pozarządowe mogły jeszcze skuteczniej wychowywać polskie społeczeństwo do
tolerancji - jest szczerym, klasycznym liberałem. Odzyskujmy pojęcia.
Albo przynajmniej czyńmy je bardziej precyzyjnymi. Tylko precyzyjne
pojęcia pozwolą nam orientować się w rzeczywistości. Człowiek nowej
lewicy zawsze nieświadomie sparodiuje towarzysza Rakowskiego ze słynnego
skeczu Jacka Fedorowicza z 1981 roku. Kiedy negocjująca z władzą delegacja
"Solidarności" prosi o otwarcie okna, bo w budynku KC jest duszno, znany z
podejrzliwości wobec wrogów ustroju towarzysz Rakowski woła tryumfalnie -
chcecie dostępu do okna, bo chcecie władzy! Ten, kto ma dostęp do okna,
ten ma władzę! Literatura to władza! - wołają dzisiejsi polscy
nowolewicowcy. A skoro literatura to władza, lobotomizujmy pośmiertnie
Herberta, czytajmy "Przedwiośnie" tak, jakby to była partyjna odezwa.
"Muzea to instytucje władzy"! (To Piotr Piotrowski napisał, ja go tylko
cytuję.) A skoro muzea to instytucje władzy, obsadźmy tam Andę Rottenberg
i jej niezliczone ideologiczne klony. Sztuki plastyczne to władza! A skoro
sztuki plastyczne to władza, powierzmy ich ocenianie i interpretację
ludziom w rodzaju Piotra Piotrowskiego, którzy nawet przejawy ewidentnej
dewiacji zinterpretują jako przełamywanie hegemonii katolickiego
fundamentalizmu. Historia to władza! A skoro historia to władza, niech
zajmuje się nią Adam Michnik i Czesław Kiszczak. Oni odważnie odrzucą
warsztatowe przesądy burżuazyjnej historiografii.
Radykalizm
zdrowego rozsądku
Prawica może kiedyś odpowiedzieć nowej lewicy
własnym "długim marszem przez instytucje" społeczeństwa obywatelskiego,
który także zaowocuje ideologizacją Kościoła, literatury, uniwersytetu,
historii. W odpowiedzi na Herberta zlobotomizowanego na łamach "Gazety
Wyborczej" i uklasycznionego w "Zeszytach Literackich", może pojawić się
Herbert sprowadzony do roli autora politycznych manifestów. W odpowiedzi
na "Gazetową" wersję historii PRL-u może się pojawić jej ortodoksyjnie
antykomunistyczna wersja. W odpowiedzi na dzisiejsze wystawy w Zachęcie
może się pojawić pokusa urządzenia "Wystawy Sztuki Zdegenerowanej".
Ideologizacja społeczeństwa obywatelskiego, bez względu na to, pod jakim
znakiem się dokona, będzie jednak za każdym razem tryumfem scenariusza
Gramsciego - będzie końcem społeczeństwa obywatelskiego w sensie
liberalnym, będzie końcem autonomicznej literatury, historii, sztuki,
uniwersytetu, religii. Ja jednak wyobrażam sobie inny scenariusz.
Zamiast długiego prawicowego marszu przez instytucje jako odpowiedzi na
uwieńczony częściowym sukcesem marsz nowej lewicy, przydałby się po prostu
szeroki sojusz zwolenników zdrowego rozsądku na rzecz autonomii
społeczeństwa obywatelskiego. Jest wiele rzeczy godnych wspólnej obrony,
które mogłyby nas połączyć bez względu na to, czy pod koniec lat 80.
woleliśmy czytać felietony Stefana Kisielewskiego czy Jana Walca, czy
jesteśmy ludźmi wierzącymi czy niewierzącymi, czy bliska jest nam raczej
tradycja przedwojennego PPS-u, piłsudczyków czy Stronnictwa Narodowego.
Możliwy do wyobrażenia jest np. sojusz na rzecz nieużywania Kościoła
do uprawiania polityki, sojusz na rzecz nieużywania literatury pięknej do
rozwiązywania problemów narodowościowych, sojusz na rzecz nieużywania
Zachęty i szerzej sztuk plastycznych do zwalczania polskiego
fallocentryzmu i katolickiego fundamentalizmu, sojusz na rzecz nieużywania
historii Polski do doraźnej walki politycznej. To zabrzmi jak banał, ale
przecież spory światopoglądowe można w kulturze toczyć, zachowując
świadomość jej autonomii wobec czystej polityki. Wiem, że to trochę
naiwna propozycja. Ale nie mamy po prostu innego wyjścia. Po półwieczu
używania w Polsce wszystkich dziedzin kultury do uprawiania polityki i
propagowania ideologii nasza kultura znajduje się w naprawdę opłakanym
stanie. I dlatego nie możemy sobie pozwolić na kolejną dekadę
socrealistycznych egzorcyzmów nad polską kulturą. Ona po prostu tego nie
przetrzyma. Dzieła sztuki, które przetrwają w Zachęcie po kilku kolejnych
latach mecenatu Andy Rottenberg, nie będą się nadawały do oglądania.
Literatura, która przejdzie przez ucho igielne hermeneutyki podejrzenia w
wykonaniu Bożeny Umińskiej, nie będzie się już nadawała do czytania.
Katolicyzm, który zasłuży na pozytywną recenzję Romana Graczyka, nie
będzie się już nadawał do wierzenia. To nie jest wezwanie do
prawicowej czy katolickiej rekonkwisty polskiej kultury. To radykalny głos
w obronie zdrowego rozsądku.
|