Życie
z dnia 2001-06-07
Politycy naszych
czasów
Uprawianie polityki przy pomocy mediów, kultury czy biznesu nie
jest jedynie wynalazkiem "nowej lewicy"
W polskiej publicystyce, w której głównym celem autorów jest to, by
nie napisać niczego nowego, publicystyka Cezarego Michalskiego należy do
wyjątków. Można się spierać, czy jest to dowód jego dojrzałości, ale ten
autor wziął sobie do serca wolnościowe hasła epoki, w jakim żyjemy. Wbrew
zatem oczywistemu doświadczeniu uważa on, że intelektualista nie dość że
może, to jeszcze powinien opisywać to, co widzi, oraz pisać to, co myśli.
Jego esej "Biesy 2001 - portret nowej lewicy"
to próba uświadomienia polskim elitom, że uczestniczą dziś w
praktykach, które z wolnością myśli niewiele mają wspólnego. Chodzi nie
tylko o to, że aktywność czołowych postaci dzisiejszego życia "umysłowego"
ma charakter polityczny, ale że działalność ta jest w istocie budowaniem
systemu władzy wrogiej liberalnym instytucjom. I stąd porównanie do
"Biesów" Dostojewskiego. Michnik, Smolar czy Rottenberg to niszczyciele
wolnościowego ładu, ale niełatwo to dostrzec, ponieważ posługują się
wolnościową retoryką. Otaczają ich tłumy zakochanych w nich liberałów,
którzy nie widzą, że zakładają sobie pętle na szyje. Michalski kieruje
swój tekst właśnie do nich, chcąc im uświadomić, że z radykałami jest im
nie po drodze. Czytając ten tekst trudno się nie uśmiechnąć nad losem
Michalskiego. Bo to właśnie on - szczery liberał, sentymentalny i naiwny
intelektualista - przedstawiany jest przez opisywane przez niego "biesy"
jako niebezpieczny radykał. I mimo że jest na odwrót, liberalna elita
chętnie wierzy w sentymentalizm Michnika i radykalizm Michalskiego.
Ale mniejsza z Michalskim. Ciekawszy jest jego tekst, który jest
przecież najbardziej radykalną próbą obrony polskiej inteligencji, jaka
ukazała się w ostatnich latach. Próbą podjętą wbrew wszelkim faktom, wbrew
temu, co inteligencja polska robi i co
twierdzi, że robi. Bo Michalski postanowił dowieść, że całemu złu winne są
jedynie "biesy". To one oszukują elity, one manipulują, one zdradzają
liberalizm. W moim przekonaniu jest to diagnoza jednostronna. Dlatego
podzielając generalne oceny Michalskiego, krytycznie podchodzę do rachunku
win, gdzie oskarża się jedynie lewicową ideologię oraz korzystające z niej
"biesy". Opisana przez Michalskiego choroba - o ile w ogóle jest to
choroba - ma bowiem głębsze korzenie i wykracza daleko poza możliwości
lewicy i jej hałaśliwych ideologów. Zrodziła ją sama demokracja, która
okazała swą niemoc zarówno w kwestii organizowania władzy, jak też w
budowaniu nonkonformistycznych elit.
Władza w
gorsecie
Zacznijmy od opisu sytuacji. Otóż piętnowana przez
Michalskiego polityzacja społeczeństwa obywatelskiego jest skutkiem
procesu słabnięcia demokratycznych struktur władzy. Słabnięcia w pełni
zresztą zamierzonego. Wbrew obiegowym opiniom większość wysiłku
założycieli demokracji poszła nie na to, by zapewnić rządy ludu, lecz by
osłabić reprezentującą go władzę. U podstaw tej logiki leżało mniej lub
bardziej świadome przekonanie, że silna władza zawsze zrodzi despotę.
Pomysłem na osłabienie władzy - jedynym zresztą możliwym - było jej
podzielenie. Nie tylko na owe trzy części, które pamiętamy z modelu
Monteskiusza. Podziały idą dużo głębiej. Na przykład władza wykonawcza
jest w Polsce podzielona między prezydenta, premiera i - wbrew pozorom -
także Sejm. Te części mocą konstytucji zostały skonfliktowane (główne
prerogatywy dotyczą przecież blokowania innych). Ale i to nie wszystko -
przecież premier czy parlament nie są jednolitymi podmiotami: premier jest
zakładnikiem koalicji, a Sejm jest konglomeratem walczących ze sobą
frakcji. Władza wykonawcza w demokracji jest zatem jak atom - z początku
wydawałoby się twardy i niepodzielny, z czasem okazujący się mgławicą
coraz to mniejszych elementów. Mało tego - ponieważ zdeterminowany polityk
nawet ze skrawka przywileju zbuduje sobie potężną machinę, demokracja
każdemu z tych drobnych elementów wyznaczyła kilkuletnie kadencje.
Warto to mieć w pamięci, gdy obserwujemy instytucje społeczeństwa
obywatelskiego zamienione dziś w podmioty władzy. Bo właśnie za sprawą
owego gorsetu, jakim ściśnięto struktury władzy, owa władza przesunęła się
na inne pola. Ambitne jednostki zaczęły szukać takich miejsc, których nie
poddano konstytucyjnym ograniczeniom i w których można realizować plany z
perspektywą dłuższą niż kilka lat. To nie ideologia, ale natura demokracji
sprawiła, że władzę znajdujemy tam, gdzie się jej nie spodziewaliśmy.
Na poziomie intuicji ten przepływ realnej władzy jest dla nas dość
oczywisty - raczej powszechnie skłaniamy się do poglądu, że Solorz i
Michnik, Kulczyk czy Gudzowaty mają władzę nie mniejszą niż najpotężniejsi
ministrowie. Rezygnujemy z tej intuicji dopiero wtedy, gdy próbujemy ją
wyrazić. Zbija nas z tropu, że ich władza jest nieformalna, tymczasem
prawo i dzisiejsza politologia nauczyły nas pojmować władzę jedynie jako
wyraźnie skrojoną instytucję. Jednak to zwykły mit - władza, co teoria
polityki wie od stuleci, to siła i wpływ. Jeśli chcemy lokalizować władzę
i mierzyć jej potencjał, to jak świat światem istnieje jeden sposób - opis
konkretnych przejawów siły. Na przykład jeśli chcemy się dowiedzieć, jaką
rolę spełnia "Solidarność", to nie czytamy konstytucji, ale patrzymy, ilu
ministrów wyznaczył szef związku.
Kariera czwartej władzy
To
samo dotyczy mediów. Kiedy gazeta obala ministra (mimo że konstytucja nie
wskazuje prasy jako podmiotu dokonującego zmian w rządzie) albo kiedy
polityk pod ostrzałem krytyki podejmuje wskazaną przez media decyzję, to
jest dowód siły, a zatem przejaw władzy. Oczywiście media nie przyznają
się do władzy, bo bierze się ona z jawnego nadużycia, jakim jest
rezygnacja z opisu na rzecz politycznej gry. Przypisywanie sobie władzy
piętnują zatem jako myślenie "spiskowe" (zupełnie zresztą od rzeczy, bo
przecież teza o sile mediów opiera się tylko na tym, co widać gołym
okiem). Kiedy zastanawiamy się, dlaczego właśnie mediom dostała się
tak duża porcja owej rozlanej władzy, odpowiedź nasuwa się bez trudu -
przejęły ją media, ponieważ dzisiejsza demokracja ma charakter medialny.
To media dają obywatelom poczucie uczestnictwa, to media pokazują władzę,
to media w zastępstwie obywatela władzę krytykują i wreszcie - to media
relacjonują kampanie wyborcze. Nic dziwnego, że warunkiem sprawowania
władzy okazało się zawiązywanie koalicji przez polityków i dziennikarzy.
Koalicji, w której obie strony są równie ważne, a bywa że to media są
ważniejsze (przykład Michnika i jego wpływu na Unię Wolności albo casus
Berlusconiego). Tak często używana formuła "czwartej władzy" nie jest
zatem żadną metaforą. Olbrzymie koncerny skupiające w swych rękach środki
masowej komunikacji - media, fundacje, wytwórnie filmowe - stały się
takimi samymi podmiotami władzy jak partie polityczne czy państwowe
instytucje. Decyzje rządu, sejmowe ustawy, personalne nominacje są
wypadkową tego, jak te wszystkie podmioty widzą swój interes własny oraz
interes ogółu. Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, to proszę
spojrzeć, jak sami aktorzy tej gry definiują siłę centrów władzy. Przecież
jeszcze dla pokolenia Tadeusza Mazowieckiego, Wiesława Górnickiego czy
Mieczysława Rakowskiego oczywistą ścieżką kariery politycznej była droga
"od mediów do rządu". Dziś - dla Adama Michnika, Aleksandra Smolara czy
ks. Tadeusza Rydzyka - wejście do oficjalnych struktur politycznych byłoby
jawną degradacją, zastąpieniem realnych wpływów pozorem władzy.
Problem inteligencji
Piszę o tym wszystkim z dwóch powodów.
Po pierwsze w funkcji polemicznej - otóż w przeciwieństwie do Michalskiego
w upolitycznieniu instytucji społeczeństwa obywatelskiego widzę proces
wypływający z natury demokracji. A zatem nie jest to wysiłek grupy
"biesów", które dokonują ustrojowego zamachu. Powiedziałbym raczej, że
wymienione przez Michalskiego nazwiska - Smolara, Michnika, Rottenberg,
Graczyka, Umińskiej - jedynie symbolizują proces ideologizacji nauki,
dziennikarstwa, literatury, historii, sztuki czy religii. Po wtóre,
chciałbym wskazać na ważny i rzadko wskazywany problem, który porusza w
swym tekście Michalski. Chodzi o miejsce, jakie w tak zarysowanych
realiach przypadło inteligencji. Otóż tu rzeczywistość rysowałbym
wyraźniejszą kreską. Konsekwencją polityzacji wspomnianych wcześniej
instytucji społeczeństwa obywatelskiego jest polityzacja życia
intelektualnego. Okazuje się bowiem, że te zmiany upowszechniły używanie
intelektu w jego roli politycznej, czyli - inaczej mówiąc -
podporządkowały go ideologicznym interesom. Łatwo zrozumiemy ten
mechanizm, gdy uświadomimy sobie, że niemal wszystkie instytucje, które
rozdzielają strumień grantów, zamówień wydawniczych oraz szeroko
rozumianego prestiżu, uległy upolitycznieniu. A zatem sprzyjają konkretnym
obozom politycznym lub konkretnym poglądom. Nagrody - owe granty,
zamówienia i prestiż - dostają więc "swoi". Losy zbuntowanych - Herberta i
Hertza, Legutki czy Łagowskiego - są tego dowodem. Ich polityczna
niepokorność sprawiła, że nie byli promowani na narodowych wieszczów, ich
książki nie są wielbione na łamach wpływowych gazet, ich twarze nie są
znane z telewizji, a ich prac nie wydaje się w prestiżowych edycjach
"dzieła wszystkie...". Nikt ich nie gnębił, nikt nie szykanował, ale
stracili nie tylko materialne korzyści, jakie daje sława. Utracili także
możliwość silniejszego oddziaływania na teraźniejszość. Ich los został
przez innych głęboko przemyślany. Nic zatem dziwnego, że zdolny naukowiec
z PAN-u lęka się publikować w prawicowej prasie. Albo że wybitny historyk
pisze do gazety, którą prywatnie nazywa "najgorszą szmatą". Nic dziwnego,
że pewne wydawnictwo wycofuje się z druku książki wybitnego
intelektualisty, w której padły słowa krytyczne wobec dyrektora ważnej
fundacji, a inne wykreśla tekst autora, który wziął w obronę znajdującego
się w niełasce poetę. Kiedy się robi wywiad z polskim intelektualistą, z
reguły składa się on z dwóch części - pierwszej przy włączonym
magnetofonie i drugiej, prywatnej, w czasie której rozmówca wszystko
odwołuje. Mimo że presja, jakiej poddane są elity, jest nieduża -
przynajmniej nieporównywalna do tego co było w PRL - ich determinacja do
szczerego formułowania poglądów jest coraz mniejsza. A życie intelektualne
ulega powolnej kartelizacji. Coraz sprawniej działają mechanizmy uczące
elity intelektualnego konformizmu. Nie są to mechanizmy cenzury; to raczej
system miękkich bodźców nagradzających ideową lojalność. To za ich sprawą
polityka przestała być tematem poważnego namysłu. Nawet prawicowi
intelektualiści niechętnie zabierają głos, a jeśli już coś powiedzą, to na
temat Rewolucji Francuskiej.
Liberalne lekarstwo?
Wróćmy
jednak do Michalskiego. Polityzację społeczeństwa obywatelskiego postrzega
on jako chorobę, ale uleczalną. Sposób, w jaki konceptualizuje problem
jest w istocie pomysłem na jego rozwiązanie. Otóż Michalski polityczną
aktywność "biesów" definiuje jako zamach na autonomię społeczeństwa
obywatelskiego, a zatem jako działalność antyliberalną. A to wymaga
liberalnej kuracji. Metoda Michalskiego ma pewne zalety. Przede
wszystkim ujawnia hipokryzję "biesów" w traktowaniu myśli liberalnej. Ta
bowiem gwarancji wolności upatrywała właśnie w politycznej autonomii
społeczeństwa obywatelskiego, a przez wolność negatywną rozumiała
możliwość przejścia przez życie bez ocierania się o politykę. Innym atutem
odwołania się do liberalnych zasad jest wygodna formuła krytyki. Opierając
się na nich, elity mogą krytykować Michnika nie za to, co mówi, a jedynie
za to, jak mówi. Po trzecie wreszcie, uruchomienie liberalnej retoryki
jest pójściem w ślady zachodnich konserwatystów, którzy już dawno
dostrzegli, że głównym przeciwnikiem nie jest teraz liberalny świat, ale
jego postliberalna mutacja. A z tą najskuteczniej walczy się za pomocą
liberalnych haseł. Nie tylko demaskują one celnie antywolnościowe
tendencje współczesnego świata, ale zarazem skutecznie mobilizują opinię
publiczną. Zarazem siła liberalnej ofensywy nie wydaje się
wystarczająca, by sprostać nowolewicowym kaznodziejom. Powodem jest
istotna słabość polskiej kultury liberalnej, która została przyswojona na
poziomie wolnościowej retoryki, a nie w wymiarze ustrojowym. Zrozumienie
dla instytucjonalnych gwarancji wolności jest zbyt małe, by uświadomić
ludziom, iż to, że Anda Rottenberg robi to, co robi, pod hasłami wolności,
wcale nie znaczy, że służy ona wolności.
Antylewicowa
mikstura
Podejrzewam, że również Michalski musiał mieć podobne
wątpliwości, bo zbyt często wskazuje na to, że inwazja na społeczeństwo
obywatelskiego bierze się z nowolewicowej wizji polityki. A zatem krytykę
ustrojową zastępuje krytyką ideową. Jednak ten zabieg wydaje się
jeszcze bardziej wątpliwy. Nie tylko dlatego, że przy konceptualizacji
ideowej trudniej ośmielić elity, bo będą musiały wystąpić przeciw "biesom"
z pozycji ideowego przeciwnika. Opis w języku ideowej tożsamości rodzi
znacznie poważniejszą trudność i to dla prawej strony. Przecież prawica
zawsze była przeciw politycznie neutralnemu społeczeństwu, dostrzegając w
nim liberalny fortel służący walce z tradycją, religią i obyczajowością.
Takie liberalne koncepty jak wolną od wartości politykę, apolityczne
społeczeństwo obywatelskie czy rozdział Kościoła od państwa definiowała
jako ten sam akt separacji od moralnych wartości. Michalski analizuje
Gramsciego, by pokazać, że antyliberalna inwazja na społeczeństwo
obywatelskie jest wpisana w naturę lewicy. Zgoda. Da się nawet dowieść, że
cała tradycja lewicowa - komunistyczna, reformistyczna, feministyczna,
lewacka itd. - oparta jest na zniesieniu granicy między polityką a
prywatnością, polityką a nauką, polityką a sztuką. Jednak ten rozdział nie
jest dogmatem także dla znacznej części prawicy. Zapewne po prawej stronie
brak jest nienawiści wobec liberalnych instytucji, która tak mocno bije z
lewicowych klasyków. Ale ten spokój bierze się z przekonania, że liberalny
ład można naprawić, obudowując go silnymi instytucjami metapolitycznymi,
które wzmocnią to, co liberalizm osłabił. I ten pomysł przez blisko sto
lat definiował różnicę między prawą a lewą stroną. Ale już nie definiuje.
Dziś lewica przejęła prawicową strategię. Dzięki swej sprawności ona
rządzi "liberalnym" społeczeństwem i buduje mu metapolityczne
stabilizatory. Poza tym, przeprowadzana dziś polityzacja społeczeństwa
obywatelskiego jest typowym dla lewicy konstruowaniem religii
obywatelskiej. Skoro racjonalne poglądy są zbyt słabe, by kierować naszymi
reakcjami (o czym wiedział już Robespierre), to potrzebny jest system
wierzeń, na którym oprzeć można stabilny ład. Dziwić to może tylko tych,
którzy retorykę dzisiejszej lewicy potraktowali nazbyt dosłownie. Przecież
postulat powszechnego oświecenia od dawna funkcjonuje w myśli lewicowej w
roli oderwanego od praktyki ideału (na prawicy nigdy nie był nawet
ideałem). Natomiast praktyka - zarówno lewicy, jak i prawicy - opiera się
na wizji natury ludzkiej, w której intelektualna i moralna samodzielność
jednostki jest na tyle wątpliwa, że ważniejsze okazuje się konstruowanie
(lewica) lub utrzymywanie (prawica) mechanizmów budujących polityczne
posłuszeństwo i sprawiedliwy ład. Praktykami lewicowych kaznodziejów
oburzać się mogą jedynie liberałowie, z ich wiarą w samodzielność
człowieka, szacunkiem dla cudzych poglądów oraz marzeniem o powszechnym
oświeceniu. Ale nawet oni są podzieleni. Dla Hayeka, Friedmana czy Graya
gwarancją wolności będzie materialna samowystarczalność jednostki. Od
jazgotu "biesów" ważniejsze będą dla nich wolności gospodarcze,
rozpowszechnienie własności prywatnej oraz swoboda poruszania się.
Wina jajogłowych
Ale prócz tych dwóch linii krytyki istnieje
jeszcze trzecia, często stosowana, której Michalski świadomie nie
eksponował. Polega ona na definiowaniu problemu jako zdrady elit.
Demokracja zawodzi, wolność słowa topnieje za sprawą intelektualistów,
którzy te idee opuścili, wymieniając je na korzyści, jakie serwują im
spolityzowane instytucje społeczeństwa obywatelskiego. Otóż do tej
argumentacji też można podejść sceptycznie. Towarzyszy jej bowiem zupełnie
niepotrzebna egzaltacja. Bierze się ona z szeregu naiwnych wyobrażeń,
przede wszystkim z wyobrażenia o heroicznej naturze inteligencji. Otóż ma
to być grupa rycerzy prawdy, która pojawia się wszędzie tam, gdzie rządy
obejmuje kłamstwo. Nie dojedzą, nie dośpią, nie dorobią się dachu nad
głową, ale przed żadną władzą się nie ugną. Tymczasem inteligencja jest taką samą grupą społeczną jak
inne, podlega tym samym pragnieniom dobrobytu i spokoju, a odwaga jest u
niej (tak jak gdzie indziej) zjawiskiem rzadkim i rodzi się w sytuacjach
ekstremalnych. A demokracja takich sytuacji nie dostarcza. Pretensje
do elit mają ten tylko sens, że wyraźnie odnotowują śmierć mitologii, jaką
grupa liberalnych myślicieli zbudowała wokół inteligencji. Na przykład
nadziei Johna Stuarta Milla, że system wolności powoła do życia całe
legiony niepokornych myślicieli. Okazało się że Wolterów, Brunów i
Herbertów rodzą czasy trudne. Natomiast w epokach wolności rozum staje się
narzędziem zarobku. A inteligencja jedną
z wielu grup zawodowych.
Mickiewicz naszych czasów
Od
naiwnego ubóstwienia ludzi pióra ciekawsza jest konstrukcja, jaką wokół
inteligencji zbudowało Oświecenie i na której oparto ustrojowe wyobrażenie
mediów w demokracji. Chodzi tu oczywiście o opinię publiczną. Otóż jej
pozycja zrodziła się z oświeceniowego marzenia o poskromieniu władzy przez
rozum. Po latach marzeń o filozofie-królu, które z reguły kończyły się
podobnie - w królu instynkty władzy zwyciężały postulaty mądrości -
narodził się pomysł zinstytucjonalizowanego podziału pracy. A zatem władza
rządzi, zaś opinia publiczna - ów nowy podmiot spraw publicznych - myśli.
Siłą owej opinii miała być izolacja od władzy; dzięki temu mogła aspirować
do bezstronności oraz racjonalności. Oczywiście cała powyższa
konstrukcja była niczym innym jak definicją gazety. Ona miała być
miejscem, gdzie toczy się debata publiczna i gdzie kształtuje się ów głos
rozumu. Instytucją chroniącą mądrych ludzi przed represjami władzy. Nic
dziwnego, że Hegel mawiał, iż gazeta jest biblią nowoczesnego człowieka.
Co z tego ideału zostało? Otóż w praktyce uległ on poważnemu
przeobrażeniu. Przede wszystkim media usamodzielniły się. Zamiast
sytuacji, w której media miały być instrumentem w rękach elit, to właśnie
elity stały się narzędziem w rękach mediów. Dzisiaj media wobec elit
występują z pozycji pracodawcy, który płaci i wymaga. Elity padają więc
ofiarą swego instytucjonalnego sukcesu. Płacą za prawo stałego
wypowiadania się, za zamianę silnych, ale trudnych do szybkiego użycia
wpływów Mickiewicza i Żeromskiego na stabilną władzę Michnika. Czy
elitom się to opłaciło? W jakiejś mierze tak. Zwłaszcza że koszty były
nieuchronne. Za każdą instytucjonalizację trzeba płacić - w walce o
przywództwo nad instytucją zawsze zwycięża nie rozum, lecz polityczna
zręczność. Po wtóre, owo poczucie alienacji, jakie mają elity, patrząc na
powołane przez siebie instytucje, jest w życiu społecznym powszechne. Na
przykład tak samo patrzą obywatele demokracji na swoich reprezentantów, co
nie zmienia faktu, że władza bardziej się dziś liczy z potrzebami
obywateli. Po trzecie, co zawsze powtarzał Walter Lippmann, opinia
publiczna z jej rozsądkiem w sprawach publicznych jest jedynie fantomem,
który żyje w umysłach sentymentalnych demokratów. Wolność słowa,
sprowadzona w demokracji do władzy mass-mediów, strywializowała duchowe
przywództwo. Jednak trudno poważnie marzyć o tym, by redakcyjne komentarze
przypadły w udziale wielkim filozofom i poetom. Nic dziwnego, że
przywództwo wieszczów w medialnej demokracji musiało przekształcić się we
władzę menadżerów ideologicznego kartelu.
Więcej
światła
Cezary Michalski upatruje główny problem w polityzacji
instytucji, które winny być bardziej wobec bieżącej polityki zdystansowane
- gazet, fundacji naukowych, muzeów, a czasem nawet uniwersytetów. Zapewne
ma wiele racji, ale mnie osobiście bardziej gnębi to, że w rozpoczętym
przez niego sporze nie mamy kryteriów, do których moglibyśmy się odwołać.
Największym mitem współczesnej myśli politycznej jest bowiem powszechne
przekonanie, że dys- ponujemy teorią liberalnej demokracji. Tymczasem
modele, którymi opisujemy demokrację, zostały stworzone kilka wieków temu,
w czasach gdy demokracja była dopiero marzeniem. Na przykład formuła
społeczeństwa obywatelskiego zrodziła się trzy wieki temu, gdy budowano
przeciwwagę dla władzy monarszej (ostateczny kształt nadano jej na
początku XIX wieku). Nie była więc opisem stanu rzeczy, a jedynie
postulatem. To samo dotyczy innych pryncypiów politycznych. Nie wiemy
zatem, czy polityzacja takich sfer jak kultura czy edukacja narusza logikę
realnej liberalnej demokracji. Być może ojcowie założyciele demokracji
popełnili błąd, tak ostro oddzielając politykę od innych sfer życia. W
końcu w Atenach - źródle wszelkiej demokratycznej mitologii - polityka
rządziła wszystkim, nawet filozofią (po życie filozofów włącznie). W
rozstrzygnięciu tej kwestii nie pomogą nam te wszystkie opasłe tomiska
pisane przez ostatnie trzy stulecia, bo są one zapisem argumentów na rzecz
powołania demokracji, a nie katalogiem problemów, jakie ona przyniesie.
Nie pomoże nam też współczesna politologia, która nie potrafi włączyć
nowych zjawisk w generalną teorię. (Nawet najwięksi teoretycy - tacy jak
Lipset, Huntington, Sartori czy Dahl - o wiele sprawniej opisują
demokratyzację autorytarnych reżimów niż problemy zasiedziałych
demokracji.) Z braku wiedzy skazani jesteśmy na intuicje. Otóż moja
mówi mi, że niemożliwy jest dziś powrót do całości liberalnych pryncypiów.
A zatem, że na przykład nie da się zredukować mediów do funkcji
kontrolnej. Trzeba raczej przyjąć do wiadomości, że stały się one władzą i
zastanowić się, jak ją zrównoważyć. Może ją podzielić (tak jak konstytucja
podzieliła władzę wykonawczą), a może wymusić pluralizm (tak jak to robi
ordynacja proporcjonalna). Pluralizm może być wymuszany na poziomie linii
gazet albo na poziomie ich własności (tak jak to jest w ustawodawstwie
antymonopolowym). Trzeba się również zastanowić, czy praktyki, które
dziś wprowadza lewica, nie staną się w przyszłości akceptowanym
instrumentem społecznej pedagogiki. Bo być może warto sobie pozwolić na
łamanie niektórych liberalnych standardów. W końcu sam Karl Popper, papież
społeczeństwa otwartego, pod koniec życia opowiedział się za cenzurowaniem
telewizji. A przecież cenzurę, czyli selekcję negatywną, można zastąpić
pozytywną, czyli kształtowaniem postaw społecznych. W dzisiejszym formie
ta społeczna pedagogika jest ze strony lewicy zwykłą uzurpacją, jednak
kiedy podda się ją odpowiedniej kontroli (na przykład demokratycznej),
może się okazać filarem demokracji.
Kłopot
Jest tylko jedna
trudność. Otóż nikt się nie chce nad tym wszystkim pochylić. W swej
większości intelektualiści - nie tylko polscy - zatracili potrzebę opisu
ładu politycznego, w jakim żyją. Demokracja została zredukowana do obiektu
zrytualizowanych hołdów. A refleksja nad wewnętrznymi zagrożeniami, jakie
płyną z natury demokracji, nie potrafi się wznieść ponad rozpoznania
typowe dla mas, a zatem ponad banały o wiecznych kłótniach i prywacie
polityków. Poza kilkoma wyjątkami - takimi jak Łagowski, Legutko czy
Michalski - intelektualiści ignorują nowe zjawiska: upolitycznienie elit,
manipulacje, jakim poddaje się opinię publiczną, polityzację kultury i
nauki oraz intelektualne mody, na jakich się te praktyki wspierają. Elity
odsuwają się od tych problemów tłumacząc, że nie chcą się wikłać w
polityczny spór. Problem w tym, że to właśnie ich milczenie ma charakter
polityczny. Bo to ono jest warunkiem kontynuowania tych praktyk.
Robert
Krasowski |