Gazeta Wyborcza - 4 grudnia 2014
Anna Bikont
Zagłada Żydów ze wsi Strzegom
Przyszły do nas dzieci z lasu. Zjadły ziemniaki, co stały dla świń. Potem mi mama powiedziała, że je Polacy zabili.
Jakieś strzępy zdarzeń, to wszystko, co udało mi się z
Rutki wydobyć.
- Uwielbiałam babcię, była moją ostoją. Ale raz wyszła z kryjówki, złapali ją,
zbili tak potwornie, że wkrótce umarła.
- Nie umiem sprecyzować, ile było napadów, dużo. Mniej w lecie, może dlatego, że
mieli żniwa. Pamiętam jeden z napadów, było po deszczu, szmaty, które służyły
nam za ubrania, schły rozwieszone na gałęziach. Strzelali z daleka do szmat i to
nas uratowało.
- Przed każdym napadem, gdy się zbliżali, ptactwo odfruwało i już wiedzieliśmy,
że trzeba uciekać. Moja siostra do dziś nie jest w stanie znieść krakania
odlatujących wron.
- Nie wolno nam było rozmawiać. Miała być kompletna cisza. Bolał mnie ząb i
dostałam lanie od ojca za to, że płaczę.
- Nie miałam wyobraźni, że to się może kiedyś skończyć, że może być jakieś inne
życie. Nikt mi tego nie powiedział.
Trudno uwierzyć: Rut Zilberman, śliczna, filigranowa paryżanka, ma 78 lat.
Jesienią 1942 r. była sześcioletnią dziewczynką żyjącą w ukryciu w lasach wokół
Strzegomia, niewielkiej wsi na Sandomierszczyźnie.
Jej relacja, złożona po wojnie, znajduje się w Żydowskim Instytucie
Historycznym. O koszmarze, z którego ledwie co wyszła żywa, 11-letnia uczennica
trzeciej klasy opowiada spokojnie i rzeczowo, emocji nie więcej niż w naparstku.
Mogę sobie wyobrazić, jaką była dziewczynką: rezolutną, inteligentną i dzielną w
najwyższym stopniu, niczym walcząca samotnie bohaterka z kreskówki.
Bardzośmy płakali bez dorosłych
Strzegom mógł być idealnym schronieniem. Rozrzucone chałupy na granicy lasu,
wieś oddalona od świata i ludzi, Niemcy rzadko się tam zapuszczali. Przed wojną
rodzina Zilbermanów miała tu pola i sady. Kiedy zaczęły się wywózki Żydów,
ojciec Rut - Fiszel - ukrył całą rodzinę: matkę, żonę, czwórkę dzieci, w lesie
sąsiadującym z jego polem. "Tatuś urządził nam bardzo wygodny schron - opisywała
Rut zaraz po wojnie. - Sporządził prycze, postawił piec". Nie wiadomo, na ile
osób zaplanowana była ziemianka, z pewnością nie na ponad 30 - pięć rodzin z
dziećmi - które w niej zamieszkały. W większości byli miejscowi, chodzili do
jednej szkoły z Polakami, nie było szkoły żydowskiej. "Wszyscy chłopi w okolicy
wiedzieli - opisywała dalej - że w lesie są Żydzi. Tatuś przekupywał chłopów,
jak mógł, gajowemu dał srebrną papierośnicę i dużo rzeczy". Strzegomscy Żydzi
zdążyli się przygotować i sprzedać część majątku. W ukryciu wyrabiali koszyki z
korzeni młodych drzew i sprzedawali je zaufanym ludziom. Pewnie starczyłoby im
do końca wojny na opłacanie jedzenia i doraźnej pomocy.
"Tej zimy spadł wcześnie śnieg - wspominała Rutka pierwszą zimę w leśnym
bunkrze, z 1942 na 1943 rok. - Nie mieliśmy co jeść i ja z chłopcem, nieco
starszym ode mnie, z Zelkiem, wybraliśmy się na wieś do znajomych chłopów. Bali
się nas wpuścić, ale dali dwa worki prowiantu. Zapadł już wieczór, spadł duży
śnieg. Weszliśmy kilka metrów i Zelek nie mógł iść dalej, usiadł na śniegu i
powiedział: niech się dzieje, co chce, on dalej nie pójdzie. Wzięłam drugi worek
na plecy, Zelka pod ramię i wlokłam go przez las. Przyszliśmy na skraj lasu,
ściemniło się całkiem i Zelek oświadczył, że dalej nie pójdzie. Usiedliśmy na
workach i usnęliśmy. Obudziliśmy się rano, śnieg był do kostek, co tu robić.
Zelek ledwo powłóczył nogami. Muszę dźwigać oba worki, jego trzymam za rękę, nie
mogłam utrzymać w drugiej ręce gałązki, żeby zatrzeć ślady, więc robiłam
zygzaki, wracałam kilka razy na to samo miejsce. Uszłam duży kawał za naszą
ziemiankę, żeby zatrzeć ślady. Przyszliśmy wreszcie na miejsce. Mama rozpaczała,
bo była przekonana, że mnie więcej nie zobaczy".
Miejscowi napadli na nich po raz pierwszy latem 1943 roku. "Niespodziewanie
wpadli do ziemianki. Kazali wszystkim wyjść, ustawić się rzędem, potem kazali
dzieciom wejść do kryjówki, a starszym pozostać. Zeszliśmy do kryjówki i
bardzośmy płakali, bo co byśmy poczęli sami bez dorosłych. Bandyci zażądali
kosztowności, mamusia im dała kolczyki i złoto. Od tego czasu nie mieliśmy
więcej spokoju, wpadali co kilka dni. Wreszcie skończyły się pieniądze i nie
mieliśmy za co kupić żywności. Tak trwało dłuższy czas. Pamiętam, że raz nie
jedliśmy cztery dni. Dzieci były głodne, ale nikt nie powiedział słowa, dzieci
wytrzymywały głód tak jak dorośli. Ale ja już miałam dość głodowania i
postanowiłam iść na wieś, do moich koleżanek. Prosiłam siostrę, żeby ze mną
poszła, ona się bała, ale ja miałam silną wolę i postanowiłam pójść sama.
Poszłam do znajomej dziewczynki, z którą bawiłam się czasem, gdy jeszcze byłam
na wolności. Ucieszyła się na mój widok, dobrze mnie przyjęła, dała mi jeść, a
jej matka tymczasem przygotowała dla mnie woreczek z żywnością. Wtem wszedł
jeden chłop, który tropił Żydów, zlękłam się i pobladłam. Koleżanka mnie
uspokoiła, natychmiast się opanowałam, wyjęła zabawki i lalkę i bawiłyśmy się
jak gdyby nigdy nic, a ja nie dałam nic poznać po sobie. Ale jak się bałam, to
chyba tylko sam Bóg wiedział. Wreszcie poszedł i ja od razu wybrałam się w
drogę. Szłam polami, żyto było wysokie, myślałam sobie, że świat jest taki
piękny, a ja jestem osaczona jak zwierz. Bezpiecznie zeszłam do ziemianki".
Żadnych przyjaźni i żadnych zabaw
"Bandyci wciąż na nas napadali i tatuś bał się, żebyśmy pozostawali w ziemiance,
bo gdyby nas okrążono, to by wystrzelali wszystkich, nikt by się nie uratował.
Całą zimę spaliśmy pod gołym niebem - opisywała Rut drugą zimę ukrywania, z 1943
na 1944 rok. - Tatuś palił wielkie ognisko, a gdy się drzewo wypalało, wysypywał
ciepły jeszcze popiół, który służył nam jako podściółka, a przykrywałyśmy się
kurtką tatusia. Wszyscy byli zawszeni, ale żadni rodzice nie utrzymywali dzieci
tak czysto jak tatuś. Po niektórych dzieciach łaziła nieskończona ilość wszy,
cały dzień kucały przed ogniem. Nam tatuś nie pozwalał siedzieć bezczynnie, cały
dzień byłyśmy w ruchu, pomagałyśmy ścinać gałęzie, pracowałyśmy, byłyśmy bardzo
zahartowane, tak że dziś jeszcze jestem bardzo wytrzymała".
Teraz, czy zima, czy lato, spali na gołej ziemi w lesie.
"Raz bandyci okrążyli las. Rozbiegli się wszyscy, każdy uciekał w inną stronę.
Wtedy kilku Żydów zginęło. Z głodu, wyczerpania prawie wszyscy mieli kurzą
ślepotę, z wyjątkiem mnie. Ja się najlepiej trzymałam, dziwię się, skąd się
brało we mnie tyle sił. Mnie posyłano po prowiant, wszędzie na wsi byłam znana.
Polacy dawali mi żywność, ale bali się mnie zatrzymywać u siebie. Co noc
chodziliśmy spać na inne miejsce. Ja jedna nie miałam kurzej ślepoty i co noc
prowadziłam naszych ludzi na bezpieczne miejsce".
- Nie ma tak wiele rzeczy do opowiadania - tłumaczy mi niecierpliwie Rut, gdy w
końcu, z dużymi oporami, godzi się na rozmowę. - Ciągle było tak samo: strach,
głód, strach, ktoś umierał, ktoś nie wracał. Nic się nie zmieniało, tylko było
coraz mniej ludzi i mniej nadziei.
Jest ogromnie zdziwiona, że istnieje jej powojenna relacja, nie pamięta, że ją
składała. - To, co tam powiedziałam - stwierdza po jej przeczytaniu - wygląda,
jakby nasze ukrywanie było zabawą. Nic nie umiałam oddać z mojego cierpienia.
Próbuję przekonać Rut, że jej relacja jest przejmująca, ale ją to tylko złości.
Może to ona ma rację i każda relacja z czasu Zagłady jest tylko cieniem, znakiem
tego, co było, i czego zrozumieć i opisać nie sposób.
"Już nie mieliśmy butów, chodziliśmy boso po śniegu - opowiadała. - Krew lała
się z nóg, znaczyła ślady po śniegu i wlekliśmy za sobą gałęzie, by zatrzeć
ślady. Nie było prawie dnia bez napadu i została nas mała garstka. Już nam się
nie chciało żyć. Raz napadł na nas młody chłopak i strzelał i myśmy już nie
uciekali, było nam już wszystko obojętne, niechby się raz skończyła ta męka, ale
on chybił".
W ogóle śmierci było dużo. Na samym początku ukrywania zmarł jej braciszek,
potem babcia. Rut wspomina też śmierć jednej dziewczynki, że pochowali ją w
lesie i że chodziła często na jej grób. - Miała chyba na imię Hania. Gdy ktoś
chorował, kładło się go najbliżej ogniska, i ona tak leżała. Ktoś powiedział:
"Umarła", i ona się wtedy podniosła, popatrzyła na nas wszystkich i dopiero
umarła naprawdę.
Pytałam, czy to była jej najbliższa przyjaciółka. - Nie było tam żadnych
przyjaźni i żadnych zabaw z innymi dziećmi.
Jan Pisula dotrzymał umowy
Fiszel Zilberman oddał pola i gospodarstwo Janowi Pisuli, miejscowemu rolnikowi,
którego dobrze znał jeszcze sprzed wojny, w zamian za część zbiorów z tych pól.
Pisula dotrzymał umowy. Wybudował w stodole podwójne przepierzenie i tam
zostawiał żywność. Córka Pisuli, która wciąż tam mieszka, pamięta, że można było
wejść do stodoły od strony lasu, i zdarzało się, że zimą któreś z dzieci
nocowało na górze na słomie.
Ale chodzenie do ich domu stawało się coraz bardziej niebezpieczne: partyzanci
wiedzieli, że to Pisula uprawia żydowskie pola, podejrzewali go więc o kontakty
z ukrywającymi się. Nic mu nie zrobili, zresztą Jan Pisula też był w AK, ale
kilkakrotnie ostrzegali, że mają go na oku - doprowadzali schwytanych Żydów i
mordowali na jego posesji, podrzucali mu też ciała pomordowanych gdzie indziej.
Coraz dramatyczniej było z jedzeniem. Powtarzał się schemat znany z wielu
historii o ukrywaniu się Żydów na wsi. Obrabowani ze wszystkiego, co udało im
się ocalić, nie mieli już za co kupować żywności, mogli tylko coś podkraść na
polu.
- Najlepiej było kraść w Boże Narodzenie, można było iść do obory i wypić mleko
prosto z cycka krowy - opowiedziała mi kuzynka Rutki Pola Milstein, którą
odwiedziłam w Izraelu. - Kradliśmy kartofle na polu i chowaliśmy do
przygotowanego dołu. Kiedy napadał śnieg, Polacy poszli po naszych bosych
śladach i wlali karbol do tego dołu. Już nie mieliśmy się czym zimą żywić. Po
wojnie, gdy wojskowi prowadzili jeńców niemieckich, kupiłam im bułki. Miałam
wyrzuty sumienia, że to zrobiłam, ale zobaczyłam w nich siebie samą.
Trzech moszków, każdy swego rąbnął
W 1944 roku, kiedy stało się jasne, że Niemcy zaraz przegrają wojnę, nasiliły
się polowania na Żydów.
"Kilku silniejszych mężczyzn z tatusiem chciało się wybrać na wieś do kupców po
kartofle - opisywała Rutka. - Mama miała złe przeczucie i błagała ich, by nie
szli. Tamtych mężczyzn nie zdołała powstrzymać, ale tatusiowi stanowczo nie
pozwoliła. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że ich rozstrzelali polscy bandyci".
Zamordowani to ojcowie trzech ukrywających się wraz z nimi rodzin: Mosze Kaufman,
Wolf Kaufman i Pinchas Betel.
Mordercy to Edward Brzyszcz, Wacław Brzyszcz, Daniel Stawiarz, Władysław
Janowski. Pseudonimy: "Czajka", "Świerk", "Sęk", "Rączka". Należeli do Armii
Krajowej, potem część przeszła do Batalionów Chłopskich. Po wojnie sądzono ich z
tzw. dekretu sierpniowego, za współpracę z okupantem.
Jak wynika z materiałów Instytutu Pamięci Narodowej, ojciec Rut, Fiszel, złożył
doniesienie o morderstwach w 1949 roku. Rok później zaczął się proces. Jan
Pawełek, u którego Żydzi kupowali żywność, zeznawał, że na przełomie stycznia i
lutego 1944 roku pojawiło się w jego sklepie czterech mężczyzn, powiedzieli, że
zaczekają na Żydów. "Około godziny 1.00 w nocy przyszli do mojego mieszkania
trzech żydów. W tym czasie zaraz zastawił im drzwi Brzyszcz Edward, po czym
zapalili światło, związali tym żydom ręce sznurkiem i wszystkich związali do
siebie i poszli". Żydów wyprowadzili poza wieś i zastrzelili. Jeden z morderców
Władysław Janowski chwalił się potem, że w nocy zabrali od Pawełka "trzech
moszków, których każdy swego rąbnął".
Czytając relacje, dzienniki, wspomnienia z czasu Zagłady, wciąż natykam się na
pustkę, czarną dziurę, ktoś był, a zaraz go nie ma - ale gdzie, kiedy zginął i
jak? Tu każda historia opowiedziana przez małą dziewczynkę znajduje
potwierdzenie i uzupełnienie w materiałach procesowych. Jakby każda jej opowieść
została inną ręką dopisana do końca.
Za każdym razem powtarza się ten sam schemat: polowanie na Żydów przez
miejscowych chłopów, partyzantów z AK bądź BCh.
Moją mamę zjadły lisy
"Poszła na wieś ciocia Bajla, siostra tatusia, i więcej nie wróciła" -
relacjonowała Rutka. Na podstawie zeznań świadków i oskarżonych można odtworzyć
dokładny obraz zdarzeń. Gdy Bajla Milstein i Sara Kaufman zeszły do piwnicy
domu, gdzie były umówione na odbiór kartofli, zauważył je Wacław Brzyszcz,
patrolujący wieś w poszukiwaniu Żydów. Poszedł po odsiecz pod miejscowy sklep.
Było mroźno i ciemno, ale udało mu się zgromadzić miejscowych morderców: Stefana
Bąka, Edwarda Brzyszcza, Władysława Stawiarza, Stefana Tałaja. Spotkali jeszcze
jednego mieszkańca Strzegomia, Stefana Kwiatkowskiego, który do nich dołączył
(wszyscy z AK bądź BCh). Wyprowadzili Bajlę Milstein (Sara zdążyła się ukryć w
beczce). Bajla próbowała uciekać. "Idąc na wieś w stronę lasu w odległości około
500 metrów od wsi, żydówka poczęła się szarpać z Bąkiem Stefanem, on ją puścił i
ona upadła na śnieg - zeznawał Wacław Brzyszcz. - Żydówka ta nie chciała iść,
mówiąc po imieniu do Kwiatkowskiego Stefana, aby ją puścił". Po pierwszym
strzale ranna jeszcze raz próbowała uciec, ale padł drugi i trzeci strzał. "Po
czym wypiliśmy trochę wódki i rozeszliśmy się do domu" - zakończył Brzyszcz.
"Znaleźliśmy tą Żydówkę leżącą na śniegu - zeznawał świadek, który ją zakopywał
- i widać było, że kula weszła z półkuli głowy z jednej strony, a wyszła z
drugiej, prócz tego miała przy sobie i trzymała ręką dwa kawałki chleba i trochę
kaszy jęczmiennej, i była w ubraniu". Musieli ją płytko zakopać - była
zamarznięta ziemia - bo ciało znalazła rodzina.
Pola Milstein, córka zabitej, mówi mi: - Mama, jak żyła, to nam powtarzała: "Do
jedzenia jest śnieg, a Pan Bóg jest stary, głuchy i was nie słyszy". Brat
poszedł szukać mamy i znalazł. Kopaliśmy rękoma ziemię, brat rozłożył na wierzch
gałęzie, ale po dwóch dniach, jak wróciliśmy, nie było nic. Moją mamę zjadły
lisy.
Kazał dzieciom stanąć i strzelił
Niedługo później zginęła dwójka dzieci: Zelek, ten chłopiec, którego poprzedniej
zimy Rutka niosła na barana, i jego starsza siostra Pela. "Zelek poszedł ze
swoją 12-letnią siostrą na wieś - opisywała Rutka - czekaliśmy godzinę, dwie, a
ich nie widać, nazajutrz nie wrócili. Dowiedzieliśmy się później, że ich
zastrzelił jakiś bandyta na skraju lasu".
Wiemy dokładnie, co się z nimi stało.
"Przyszło do mojego domu dwoje dzieci narodowości żydowskiej, mnie było ich żal
- opowiadał świadek. - Kazałem im się bawić z moimi dziećmi, chciałem ich
przenocować, ponieważ były biedne, jedna dziewczynka miała około 7 lat i jeden
chłopczyk około 6 lat. Po pewnej chwili przyszedł do mojego domu Janowski
Władysław i zapytał mnie, co te żydy tu robią, i krzyknął na nich, żeby wyszli
na dwór, więc te dwoje dzieci wyszło, a Władysław Janowski wyszedł za nimi, a na
drugi dzień rano dowiedziałem się, że te dzieci były zastrzelone na polu Pisuli
Jana. Ja nie mogłem sprzeciwić się Janowskiemu Władysławowi, ponieważ bałem się
go, bo on należał do AK".
"Przyszedł Władysław Janowski do mnie, zawołał mnie i poprosił, abym ja dał mu
karabin, nie mówiąc mi, w jakim celu - zeznawał Stefan Bąk. - Ja dałem mu
karabin, którego miałem z organizacji AK, i zawołał mnie, abym szedł z nim. Ja
poszedłem z nim. Po odejściu do wsi około 200 metrów kazał tym dzieciom stanąć
sobie naprzeciw siebie, jednak one kręciły się, więc jedno położył na ziemi,
drugie położył na nim i strzelił w głowy obydwu, na wskutek którego strzału
oboje dzieci zostały zabite".
Gajowy: Jesteście tu bezpieczni
Ojciec dzieci już wtedy nie żył, to był Mosze Kaufman, jeden z zabranych ze
sklepu. Matka, Sara, ta, która się ukryła w beczce, niedługo później też została
zamordowana. Relacjonowała to Rutka, opisując dalej kolejne morderstwo.
"Raz sprowadził leśniczy Niemców na inną grupę Żydów, która się ukrywała po
tamtej stronie rzeczki. Prawie wszystkich z tej grupy wystrzelano z wyjątkiem
13-letniego chłopca, Jerzyka. Z nim uciekał mały chłopczyk i byłby się uratował,
ale krzyknął >> mamo <<, i to go zdradziło".
Ta inna grupa to była rodzina Żydów ze Strzegomia, Betelowie, którzy się
odłączyli od reszty po opuszczeniu bunkra. Joe Betel, wtedy Jerzyk, zeznał dla
Shoah Foundation: "Dwa tygodnie padało, nie mieliśmy schronienia, i wreszcie był
ładny dzień, słoneczny, rozwiesiliśmy ubrania, żeby wyschły. Przyszedł ten
gajowy, którego nazwiska nie pamiętam. Wszystkich znał. Powiedział: "Jesteście
tu bezpieczni", przyjacielsko spędził z nami 10-15 minut, poszedł. Dlaczego
przyszedł do nas? On już miał u siebie niemieckich żandarmów, chciał się
upewnić, gdzie jesteśmy. Usłyszeliśmy z jednej strony strzały - płacze. -
Biegłem i biegłem, w odwrotną stronę niż strzały. Jak ucichły, usiadłem i tak
siedziałem koło godziny. I doszedł ojciec, poczekaliśmy, aż ściemnieje, i żeby
wrócić. Dlaczego wrócić? - słychać w nagraniu jego płacz. - Zobaczyłem mamę i
siostrę, nieżywe i inne osoby nieżywe. Myślę wciąż, że ich nie pochowaliśmy,
baliśmy się".
Z rodziny Betelów, ojca, matki, trójki dzieci, ocalał tylko Jerzyk. - Gdyby nie
Polacy, wielu by przeżyło. Nie trzeba było, żeby nam pomagali, tylko żeby nas
nie zabijali - mówi mi, gdy dzwonię do niego do Toronto.
Wyrwali jej zęby, połamali palce
Mamę i młodszą siostrę Rutki zabili w niedzielę 25 kwietnia 1944 roku. Na tych
terenach brakowało kilku tygodni do końca wojny.
"Nad ranem ukazała się duża grupa chłopów w lesie, zdziwiliśmy się, że co oni tu
robią tak wcześnie, przecież w niedzielę nie przyszli do lasu po drzewo - mówiła
w zeznaniu Rutka. - Rzuciliśmy się do ucieczki, mamusia nie spostrzegła, że
siostra śpi, i uciekała z nami. Chłopi strzelali za nami, za czwartym strzałem
siostra się obudziła i krzyknęła: mamo, i mamusia wróciła się po nią, i obie
zastrzelono. Nazajutrz tatuś odszukał zwłoki mamusi, zaglądnął jej do ust i
zobaczył, że wyrwali jej złote zęby i połamali dwa palce u rąk, z których
ściągnęli pierścionki".
"Nasza grupa została zaatakowana rano przez kilkunastu uzbrojonych osobników -
zeznawał Fiszel Zilberman. - Za mną biegł Cieniek Leon i Dzieciuch Eugeniusz,
wobec czego ich dokładnie rozpoznałem. Wówczas została zastrzelona moja żona,
której wyrwano zęby, na których były złote korony, oraz zastrzelono dwoje
dzieci. Kto z wymienionych rozstrzelał, stwierdzić nie mogę, gdyż uciekłem i
naocznie nie widziałem".
"Ob. Cieniek Leon powyrywał po śmierci zęby złote obywatelce żonie Fiszela
Zilbermana, o tym nie tylko ja stwierdzam, ale może stwierdzić cała wioska
Strzegom, gdyż Cieniek Leon publicznie zęby te sprzedał Kamósowi Franciszkowi" -
zeznawał Stefan Bąk.
Leon Cieniek też należał do strzegomskiej placówki AK.
"Myśmy z siostrą bardzo rozpaczały - opisywała Rutka - ale nie mogłyśmy płakać,
chociaż czułyśmy, że płacz by nam ulżył".
- Nie pamiętam twarzy mamy - mówiła mi - tylko sylwetkę i spódnicę, taką podobną
do tych folklorystycznych na Mazowszu.
A ja biegłam obok
"Z całej naszej grupy zostało sześcioro dzieci z Jerzykiem, a z dorosłych tylko
mój tatuś - opisywała Rut wkroczenie Armii Radzieckiej w maju 1944. - Poszliśmy
za wojskiem 10 km do Staszowa. Tu było silne bombardowanie, Niemcy ostrzeliwali
z powietrza miasteczko, wszystko płonęło dokoła. Uciekaliśmy wszyscy do boru.
Tam zgubiliśmy się z tatusiem. Gdy się uspokoiło, ja z siostrą zgodziłyśmy się
do służby do bogatego chłopa Rogali i opowiadałyśmy wszystkim, że się ochrzcimy,
bo tak nam radził tatuś przed rozstaniem, byśmy w sercu pozostały Żydówkami, ale
dla bezpieczeństwa mówiły, że przyjmiemy chrzest, bo choć już byli Rosjanie,
tatuś nie dowierzał naszym chłopom. Tak przeszedł rok. Mieli nas już ochrzcić,
tymczasem przyjechała do tej wsi ciocia, która wróciła z obozu w Mauthausen,
dowiedziała się, że żyjemy, i zabrała nas do Krakowa".
Pola Milstein opowiadała mi, jak weszli Rosjanie i powiedzieli resztce
ocalałych: "Jeżeli macie się na kogoś skarżyć, to się poskarżcie". - Ale kto
wtedy myślał o skarżeniu. Ja już nie wierzyłam nikomu, żeby się skarżyć -
dodała.
Rutka miała dziesięć lat, gdy przyjechała do Krakowa. Nie umiała czytać ani
pisać. Trafiły z siostrą do żydowskiego domu dziecka. Ojciec powtórnie się
ożenił, mieszkał też w Krakowie, w jednym pokoju, z żoną i nową córeczką. Nigdy
w rozmowie z ojcem nie wracała do tamtego czasu. Rozmawiałam z kilkoma osobami,
które były w domu dziecka z Rutką: dzieci nie opowiadały, co przeżyły, dorośli
nie dopytywali.
Raz jeden Rut wróciła do tamtego czasu. W liceum zadano wypracowanie:
"Wydarzenie, którego nigdy nie zapomnę". - Opisałam ostatni napad, jak tata
złapał siostrę na ręce, a ja biegłam obok i dookoła strzelali. Starsze dzieci
uciekały przed nami. W pewnym momencie ojciec chyba miał dosyć i się zatrzymał.
Przed nami była polana, strzelali ze wszystkich stron, może pomyślał, że przez
polanę i tak się nie da przebiec, może nie chciał już żyć. Spojrzałam, skąd do
nas strzelali, i zobaczyłam jednego, który stał niedaleko, a drugiego młodszego,
który oparł karabin o gałęzie. Wydawało mi się, że widzę jego niebieskie oczy.
Myśmy zaczęły bardzo płakać i wtedy ojciec pobiegł dalej, a ja za nim.
Nauczycielka oddała im wypracowania i kazała wszystkim po kolei czytać, tylko
nie Rutce.
- Czekałam, dzwonek, wszyscy poszli, "Pani profesorko, nie dostałam zeszytu", a
ona przycisnęła mnie do piersi, łzy jej leciały, "Dziecko, z czego ty wyszłaś" -
powiedziała. Po maturze zawołała mnie, miałam bardzo dobre świadectwo: "Dziecko,
ty powinnaś zmienić sobie nazwisko". Odpowiedziałam, że moja mama zginęła, bo
się nazywała Zilberman.
Moja córka nie dostała się na studia!
W 1950 roku odbył się proces. Oskarżeni mówili, że ich zeznania były wymuszone
biciem, ale sąd nie dał im wiary. Siedmiu z nich: Stefan Bąk, Edward Brzyszcz,
Wacław Brzyszcz, Władysław Janowski, Daniel Stawiarz, Stefan Tałaj, Władysław
Konat, dostało wyroki śmierci, które im zamieniono na kary od 10 lat więzienia
do dożywocia.
Ocaleli wyjechali z Polski. Najpóźniej Rut, która zdążyła pojechać do Radomia do
sądu, gdzie w ramach procesów rehabilitacyjnych AK-owców po 1956 roku miała się
odbyć rewizja nadzwyczajna. Jej przyjaciel z domu dziecka i ówczesny chłopak
Adam Daniel Rotfeld zapamiętał, co mu Rut opowiadała po powrocie. - Czekała na
korytarzu, przechodząc obok, jeden ze skazanych zagroził, że jeżeli będzie
zeznawać, to może źle się dla niej skończyć.
- Główny oskarżony Brzyszcz - przypomniała sobie Rut - podszedł do mnie: "Ty
jesteś córką Zilbermana, przez twojego ojca to moja córka się nie dostała na
studia, a ty na pewno jesteś na studiach". Odpowiedziałam mu: "Ale twoja córka
miała ojca i matkę, a ty moją matkę zabiłeś, ja byłam sama".
Przyszły dzieci z lasu
W 1957 roku wszyscy skazani byli już na wolności. Dziś nikt z nich nie żyje.
Starsi ludzie w Strzegomiu pamiętają ich.
- Była legenda, że to było siedem strzałów do dwójki dzieci, bo nie mogli ich
dobić.
- Były takie, co nie miały innego zajęcia, tylko o tym myślały, żeby zabić.
- Jak zobaczyłam, że Tałaj jest jednym z bohaterów święta runa leśnego,
organizowanego przez wójta, myślałam, że nie wytrzymam.
- To były Brzyszczaki, Bąk Stefan, Janowski Władysław. Tylko niech pani nie
powie, że ja, bo by mi ktoś głowę ukręcił - wyszeptała mi do ucha jedna starsza
mieszkanka.
Starsi mieszkańcy pamiętają też ofiary mordów. - To byli sąsiedzi z pola.
Ojciec, jak przychodzili, to dawał im jeść, i buty dał. Oni mieli spanie tam,
gdzie są brzozy. Oglądałyśmy z mamą ich rozwłóczone kości i płakałyśmy.
- Stały ziemniaki dla świń i dla kur, i przyszły dzieci z lasu, i je tak łapały
rączkami. Mama mówiła, że im ugotuje naszych ziemniaków, bo nasze to nie były w
łupinkach, ale bały się poczekać. Jak mama mi opowiedziała, że ich zabili,
płakałam i później wiele razy nad nimi płakałam, że nie miały nikogo, ich
rodzice byli już zabici, i jeszcze ktoś czyhał na to życie, żeby im je zabrać.
Wolna Polska daje odszkodowanie
Władysław Janowski, ten, który jednym strzałem zabił Zelka i jego siostrę Pelę,
a też miał na sumieniu inne morderstwa przeciwko Żydom, po wojnie zapisał się do
partii i pracował w kieleckim Urzędzie Bezpieczeństwa. W wolnej Polsce wystąpił
o 40 tysięcy złotych jako zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, powołując się na
ustawę z 1991 r. "o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób
represjonowanych na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego".
Sąd Rzeczypospolitej Polskiej przychylił się do jego prośby i w 1997 roku
przyznał mu odszkodowanie, o jakie wystąpił.
"Dowody wskazują, że wyrok wydano z powodu działalności niepodległościowej
Władysława Janowskiego" - napisał w uzasadnieniu Sąd Najwyższy. Sędziowie mieli
w aktach te same dokumenty, które tu cytowałam.
Rut zmaga się przez całe życie z tym, co próbuje zapomnieć. Bywają okresy, kiedy
się poddaje. - Muszę mieć naprawione łóżko, ale po to muszę zejść do dozorcy, a
nie chciałabym mu zawracać głowy - skarży się.
- Ty, ta niewyobrażalnie odważna dziewczynka, obawiasz się pójść do dozorcy? -
pytam.
- To ja byłam kiedyś odważna? - dziwi się.
Nazwisko i imię Rut zostało zmienione na prośbę jej
rodziny
Więcej o morderstwach w Strzegomiu i powojennych procesach w tekście Anny Bikont
"Raz napadł na nas młody chłopak i strzelał, myśmy już nie uciekali. Morderstwa
popełniane przez członków AK i BCh na Żydach ze wsi Strzegom" w numerze 10 pisma
"Zagłada Żydów. Studia i Materiały", który ukaże się 11 grudnia