Fantastyka - kwiecień-maj 1990 r.
Bob Leman
Czas robaka
(The Time of the Worm)
Jakieś
osiem czy dziewięć lat temu w Sturkeyville mieszkał człowiek nazwiskiem
Harvey Lawson, którego żona była robakiem.
Należy
to rozumieć zupełnie dosłownie: była czerwonobrązowym, wieloczłonowym
robakiem długości około pięciu stóp, o chitynowym szkielecie zewnętrznym,
niezliczonej ilości krótkich odnóży od spodu i złowieszczych, ostrych szczękach
z przodu. Tak wyglądała jej naturalna, stała postać. Jednak w dzień, a dokładniej
mówiąc od wschodu do zachodu słońca, przybierała postać kobiety i w tym
przebraniu pokazywała się publicznie jako żona Lawsona. Ludzie zaakceptowali
ją w tej roli, chociaż miała opinię osoby nadzwyczaj ekscentrycznej i bardzo
niesympatycznej.
Wielu
ludziom trudno jest uwierzyć w fakt pojawienia się takiej istoty w małym,
amerykańskim miasteczku. Plotki na ten temat dochodziły nieraz z bardziej gorących
szerokości geograficznych, na przykład z Dalekiego Wschodu, ale nigdy z samych
Stanów Zjednoczonych. W związku z tym Lawson nie mógł zwrócić się do
nikogo o pomoc, jeśli nie chciał, żeby wzięto go za szaleńca, a poza tym i
tak nie byłby w stanie tego dokonać, bowiem robak utrzymywał jego umysł pod
ścisłą kontrolą i ukarałby go okrutnie, gdyby Lawson spróbował ujawnić
fakt jego istnienia.
Zanim
została jego żoną, była jego matką. Lawson nie pamiętał swojej prawdziwej
matki, ale wydawało mu się, że może sobie przypomnieć chwilę, kiedy nagle
zniknęła, a zamiast niej pojawiła się imitacja. Był wtedy mały i często płakał,
kiedy więc zobaczył ją po raz pierwszy zaczął szlochać, ale od razu doświadczył
na sobie siły robaka; jego przerażenie rosło i wreszcie zamieniło się w ślepą
panikę, lecz mimo to nie mógł wydobyć z gardła żadnego dźwięku. W swojej
głowie poczuł nagle obecność jakiegoś obrzydliwego intruza, który
momentalnie zapanował nad jego ciałem, rozluźniając struny głosowe i
zamykając usta. Na zewnątrz nie wydobył się ani jeden z rozpaczliwych wrzasków;
robak nie lubił głośnych, długotrwałych dźwięków.
Prawdziwa
matka już nie wróciła, natomiast imitacja pozostała. Z początku wcale nie
przypominała prawdziwej matki, ani nawet prawdziwej kobiety, ale z czasem
upodobniła się do istoty ludzkiej i możliwe nawet, że dla kogoś obcego
niczym nie różniła się od jego matki, ale mały Harvey Lawson nie dał się
zwieść i od tamtej chwili odczuwał nieustający, potworny strach.
Ojciec
był prawdziwy, ale nie mógł pomóc swemu synowi, podobnie jak nie mógł pomóc
sobie samemu. Robak zapanował nad nim całkowicie, tak że przez większość
czasu ojciec nie był tym samym ojcem, którego znał Harvey, ale czasem chwyt
stawał się nieco lżejszy i wtedy mógł być sobą. Właśnie te chwile
Harvey najbardziej lubił wspominać; stanowiły chyba najbliższy odpowiednik
szczęścia, którego nie dane mu było zaznać. Kiedy był mały, siadali po
prostu i obejmowali się mocno, dopóki twarz ojca nie przybrała znowu
ziemistego, sflaczałego wyglądu. Odsuwał wtedy swego syna i wstawał, żeby
wypełnić polecenie robaka. Kiedy Harvey urósł, rozmawiali tak długo, jak
mogli.
Moglibyśmy
uciec, tato.
Już
próbowałem. Ty tego pewnie nie pamiętasz. Sprowadził mnie z powrotem i ukarał
ciebie. To było okropne. Już nigdy nie odważę się spróbować.
Więc
co zrobimy?
Nie
wiem. Coś na pewno. To nie może tak trwać. Mój biedny, mały chłopczyk.
Kiedy
miał czternaście lat, ojciec wreszcie zrobił to "coś". Powinien był
wiedzieć, co mu grozi i chyba wiedział, ale żaden człowiek nie byłby w
stanie znieść tego, co on, a poza tym nie był już w stanie jasno myśleć.
Pewnego dnia zapomniał o tym, o czym pamiętał przez tyle lat: że kara za
nieudaną ucieczkę spadnie na jego syna. Zapomniał o tym, zabrał chłopca i
spróbował uciec. I zginął.
Jechali
samochodem na wieś po warzywa, którymi Wylie Lawson karmił robaka. Robak nie
jadł, gdy znajdował się w ludzkiej postaci, ale nocą, zagrzebany w swojej
jamie, przeżuwał bezustannie rzepę, marchew i buraki. Wylie Lawson podejrzewał,
że farma, na której kupował warzywa znajduje się blisko granicy zasięgu
mocy robaka, bowiem kilkakrotnie wyczuwał jej znaczne wahania, kiedy znajdował
się w pobliżu tego miejsca. Tego dnia, zamiast skręcić do bramy, wdusił
pedał gazu w podłogę.
Trzeba
pamiętać, że już od dawna znajdował się na krawędzi szaleństwa; był świadkiem
śmierci swej ukochanej, młodej żony i widział, jak jej miejsce zajmuje
topornie wykonana imitacja, czuł w swoim umyśle obecność obcej inteligencji
przypominającej oślizłego, cuchnącego ślimaka, zdawał sobie z przerażeniem
sprawę, że nie jest w stanie przeciwstawić się jego rozkazom, obserwował,
jak jego syn wyrasta na podobną do niego, udręczoną marionetkę, na życiowego
rozbitka nie mającego żadnego kontaktu z rzeczywistością i wreszcie miał
okropną świadomość, że nic nie może na to poradzić. Żył z tą świadomością
przez dziesięć lat i wreszcie nie wytrzymał.
Wdepnął
w pedał gazu i samochód skoczył z rykiem silnika do przodu.
-
Tatusiu, co ty robisz? - wykrzyknął Harvey, jednocześnie uradowany i
przerażony.
-
Uciekam! Uciekamy, Harvey! Zostawiamy go!
Jeszcze mówił, kiedy śmierdzący
śluz zalał jego umysł, a stopa
raptownie nacisnęła hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Silnik
zgasł.
Jednak
jego przypuszczenia, że wraz z rosnącą odległością malała moc robaka, nie
były zupełnie pozbawione podstaw. Z olbrzymim wysiłkiem udało mu się
otworzyć drzwi i wypełznąć na szosę.
-
Wysiadaj! - szepnął ochrypłym głosem do Harveya. - Będziemy biec.
Wstał
z trudem na nogi. Cała moc robaka skoncentrowała się na nim i Harvey poczuł,
że jest niemal wolny. Wyskoczył z samochodu i chwycił ojca za ramię.
-
Biegnij, tatusiu! - błagał przez łzy. We dwóch ruszyli powoli przed
siebie, byle dalej od miasta, byle dalej od domu, w którym mieszkał robak.
Dla
Wylie'ego Lawsona każdy krok stanowił osobną, wielką bitwę i możliwy był
po pokonaniu bezwzględnego, kontrolującego go umysłu. Zacisnąwszy zęby i pięści
zmuszał swoje stopy do posłuszeństwa, aż wreszcie jego obciążone
nadmiernie serce zatrzymało się i upadł na drogę, martwy i nareszcie wolny.
Udało im się oddalić od samochodu nie więcej niż o dziesięć stóp.
Wówczas
cała odrażająca siła umysłu robaka zwróciła się przeciw Harveyowi, który
najpierw zatoczył się, niemal upadając, a potem wyprostował, zawrócił i z
obojętną twarzą i pustymi oczami powlókł się w kierunku miasta. Przeszedł
mniej więcej dwie mile, kiedy zrównał się z nim radiowóz.
-
Nazywasz się Lawson, synu? - zapytał policjant. Harvey nie zatrzymał
się ani nie spojrzał na samochód,
tylko człapał dalej przed siebie, nie dostrzegając sunącego obok
niego radiowozu.
-
Wsiadaj do wozu, chłopcze - powiedział policjant. - Odwieziemy cię do
domu. Matka będzie cię potrzebować.
Harvey
nie reagował.
-
Jest w szoku - odezwał się kierowca. - Nie wie, co robi. Wsadź go
lepiej siłą.
Chłopiec
opierał się ze wszystkich sił, kopiąc i wymachując ramionami. Był duży
jak na swoje czternaście lat, więc zdążył nieźle posiniaczyć policjanta,
zanim ten zdołał wciągnąć go na tylne siedzenie.
-
Co się z tobą dzieje, chłopcze? - zapytał, zadyszany. - Chcemy cię
tylko odwieźć do domu.
Na
pustej do tej pory twarzy Harveya pojawił się nagle wyraz przerażenia i
rozpaczy.
-
Moja matka jest... była... - wykrztusił przez ściśnięte gardło. -
Pomóżcie mi...
-
Oczywiście, chłopcze. Co możemy zrobić?
Ale
robak tymczasem odzyskał już pełnię władzy i twarz Harveya znowu zamieniła
się w niewzruszoną maskę.
-
Proszę, zawieźcie mnie do domu - powiedział bezdźwięcznym głosem.
-
Jasne, synu. - Zawieźli go do domu i od tego momentu dla Harveya Lawsona
zaczęło się niemal dziesięć lat piekła.
Oczywiście
już od dziesięciu lat miał do czynienia z robakiem, gdyż ten zjawił się,
kiedy Harvey miał nieco ponad cztery lata - zjawił się, zabił jego matkę i
zajął jej miejsce. Jednak główną marionetką pozostawał przez ten czas
jego ojciec, natomiast nacisk na chłopca był stosunkowo niewielki. Pełny ciężar
dominacji robaka odczuł dopiero wtedy, kiedy ojciec już nie żył.
Za
jego życia rozmawiali, kiedy im na to pozwalano, o swoim osamotnieniu,
beznadziejnym męczeństwie. Pod koniec umysł Wylie'ego Lawsona zaczął
trzeszczeć pod potwornym ciężarem i w chwilach pozornej wolności, kiedy mógł
mówić ze swoim synem, powracał wciąż do okoliczności towarzyszących
pojawieniu się robaka, ożywiając ponure wydarzenie, od którego zaczęło się
ich nieszczęście.
Wylie
Lawson i jego żona, obydwoje świeżo po studiach, przybyli do miasta, ponieważ
Wylie został zatrudniony w miejscowej odlewni jako inżynier metalurg. W pracy
powodziło mu się dobrze, więc kiedy urodził mu się syn, kupił działkę i
wybudował dom. Trudno by znaleźć szczęśliwszą rodzinę; byli młodzi,
przystojni i dawali się lubić. Oni zaakceptowali miasteczko, a miasteczko
zaakceptowało ich. Stare rody - szczególnie Hodge'owie, do których należała,
odlewnia - polubiły ich i starały się jak najbardziej ułatwić im życie.
Jednak
właśnie dobre serce Hodge'ów legło u podstaw całego nieszczęścia. Will
Hodge, najstarszy z braci i zarazem przewodniczący rady nadzorczej, poczuł się
niemal opiekunem Lawsona i pomógł mu urzeczywistnić jego zamiar wybudowania
domu, sprzedając po niezwykle niskiej cenie należącą do rodziny działkę
przy Wetzel Avenue. Nie zrobił tego jednak bez ukrytych zamiarów; działka,
chociaż duża i znakomicie położona przy najelegantszej ulicy miasta, od lat
nie mogła znaleźć nabywcy. Po okolicy krążyła nie wiadomo jak stara
plotka, że coś jest z nią nie w porządku i że próba osiedlenia się tam
sprowadzi na właściciela same nieszczęścia.
Ale
Lawson był w miasteczku nowy, ponieważ zaś w ten przesąd wierzyli tylko ci,
którzy wyssali go z mlekiem matki, nie zwlekając wybudował dom i wraz z
rodziną się do niego sprowadził. Zło pojawiło się w rok później.
Wieczór
zaczął się pogodnie, tak jak wszystkie wieczory w tym domu. Zjedzono obiad,
mały Harvey został położony
spać,
zaś Lawsonowie wymienili między sobą dyskretne znaki świadczące o tym, że
najprzyjemniejsza część wieczoru dopiero na nich czekała po położeniu się
do łóżka. Na razie usiedli na kanapie, by przez godzinę lub dwie pooglądać
telewizję.
Annie
Lawson poszła do kuchni, może po szklankę wody. W chwilę później Wylie usłyszał
dziwny odgłos, jakby zduszony, nie wyartykułowany do końca krzyk. Był to
ostatni dźwięk, jaki wydała w życiu jego żona. Zerwał się z miejsca i
popędził do kuchni.
...Robak już tam był. Wypełzł z piwnicy po schodach i wciągnął do kuchni
mniej więcej trzy czwarte swego ciała, tak że bezlitosne, wielościenne oczy
znajdowały się na wysokości bioder człowieka. Annie Lawson przyglądała mu
się z zamarłym na twarzy wyrazem nieopisanego przerażenia; w chwili, kiedy
Wylie wpadł do środka, osunęła się na podłogę.
Lawson
z pewnością wpadłby w panikę, gdyby nie to, że jego żona leżała na podłodze,
nie dając znaku życia. Rozejrzał się błyskawicznie w poszukiwaniu jakiejś
broni, niczego nie znalazł, więc rzucił się na robaka z gołymi rękami. W
tym samym momencie poczuł, jak coś niewypowiedzianie obrzydliwego wślizguje
się do jego mózgu i jego rozpaczliwy skok zamienił się w bezradny podryg, po
którym padł na podłogę obok swojej żony.
Kiedy
się obudził, wciąż czuł w swojej głowie czyjąś obecność, ale jakby
bardziej dyskretną - wiecznie czuwający strażnik, który donosił robakowi o
tym, co strzeżony robi, a także, do pewnego stopnia, o czym myśli. Już do końca
swoich dni miał być skazany na współżycie z tym budzącym odrazę
donosicielem, pasożytniczym systemem alarmowym, uruchamiającym w razie
najmniejszego nieposłuszeństwa narzędzie okrutnej kary. Od tej chwili był
niewolnikiem.
Przekonał
się o potędze robaka niemal natychmiast po odzyskaniu. przytomności. Zerwał
się na nogi, próbując przypomnieć sobie, skąd znalazł się na podłodze w
kuchni, a kiedy udało mu się, krzyknął przeraźliwie "Annie!" i zaczął
biegać od pokoju do pokoju, na dół i w górę (mały Harvey spał spokojnie),
do piwnicy (gdzie zobaczył nisko w ścianie dziurę o średnicy mniej więcej
dwóch
stóp), a potem z powrotem do kuchni. Cały czas wydawał ciche, przerażone jęki.
-
Policja - powiedział na głos. - Muszę zawiadomić policję.
Wziął
do ręki słuchawkę. Na to robak nie mógł pozwolić. Nie można rzecz
jasna, stwierdzić z całą pewnością, na ile rozumiał wtedy poszczególne słowa
i pojęcia. Można jednak przypuszczać, że jego znajomość języka była
jeszcze wówczas mocno ograniczona i że najprawdopodobniej wyczuł po prostu, iż
Lawson usiłuje wezwać pomoc i ma zamiar poinformować innych o jego istnieniu.
W każdym razie w chwili, kiedy Wylie podniósł słuchawkę uderzył w niego z
taką siłą, że Lawson ponownie stracił przytomność.
Kiedy
tym
razem doszedł do siebie zobaczył, że koło niego stoi jego syn. Przez okna
wpadał do wnętrza blask porannego słońca.
-
Tatusiu, dlaczego śpisz na podłodze? - zapytał chłopiec.
Lawson
nie odpowiedział, tylko chwycił go w objęcia i rzucił się do drzwi. Otworzył
je raptownie, wybiegł przed dom i popędził w stronę ulicy. Udało mu się
przebyć około pięćdziesięciu jardów, zanim robak go zatrzymał; teraz
potrafił już lepiej kontrolować swoją siłę, więc Lawson nie stracił
przytomności, tylko przystanął, odwrócił się i nienaturalnym, sztywnym
krokiem wrócił do domu. Jego twarz przypominała sflaczałą, obwisłą maskę.
W taki
właśnie sposób zapoznał się z uczuciem zniewolenia, które miało mu odtąd
towarzyszyć przez całe jego życie. Nigdy nie dane mu już było ujrzeć żony
ani zobaczyć robaka w jego naturalnej postaci, ale niewidzialny strażnik na
zawsze zagnieździł się w jego umyśle i gdy Lawson nie wykonywał w należyty
sposób poleceń lub usiłował się im przeciwstawić, był surowo karany: śmierdzący
muł zalewał mu niespodziewanie mózg, blokując wszystkie zmysły, wywołując
nieopisany wstręt i nienawiść, i zamieniając go w bezwładną marionetkę.
W ciągu
pierwszych dni wykształcił się pewien modus vivendi; robak nie miał
najmniejszego pojęcia ani o zwyczajach ludzi, ani o świecie, w którym żyli,
lecz jednocześnie potrafił bezbłędnie przewidzieć wszelkie zagrażające mu
niebezpieczeństwa i znaleźć sposoby samoobrony. Można się tylko domyślać,
jak bardzo był inteligentny i czy zachodzące w jego umyśle procesy można by
w ogóle mierzyć miarą inteligencji, ale w każdym razie zawładnął całkowicie
mózgiem Wylie'ego Lawsona i nauczył się odczytywać wszystkie myśli i
zamiary w jakikolwiek sposób z nim związane tak, że nawet najmniejsza próba
ucieczki spotykała się z natychmiastową reakcją. Wydaje się, iż niemal od
razu wyczuł, że jego bezpieczeństwo zależy w dużej mierze od normalnego,
nie zmienionego zachowania Lawsona, więc zmusił go do tego, żeby codziennie
chodził do pracy i opowiadał znajomym, że jego żona pojechała w odwiedziny
do przyjaciół, zaś podczas jego nieobecności w domu dzieckiem zajmuje się
piastunka.
W
chwilach, kiedy robak sondował jego umysł, Lawson odnosił często wrażenie,
że intruza w szczególny sposób interesują wspomnienia o Annie, jego tęsknota
i rozpacz; czuł się zmuszany do tego, żeby przypominać sobie w
najdrobniejszych szczegółach jej postać i ich wspólne życie. Wspomnienia te
sprawiały mu niewysłowiony ból, zaś ich owocem była stworzona przez robaka
imitacja.
Odebrał
Harveya od opiekunki i przygotowywał w kuchni obiad z mrożonek, kiedy otworzyły
się prowadzące do piwnicy drzwi; odwrócił się, by ze zdumieniem zobaczyć
stojącą w nich Annie. Jednak niemal natychmiast zdał sobie sprawę z tego, że
to nie ona, że to nawet nie ludzka istota, tylko jej potworna imitacja
stworzona przez coś, co postrzegało świat oczami, ale nie potrafiło zrozumieć
pewnych subtelnych szczegółów i związków, tworzących zindywidualizowany
wygląd. Z całą pewnością jednak to miała być Annie i przyglądając się
odrażającemu tworowi nie mógł się powstrzymać, żeby nie zacząć go
z nią porównywać, korygując w myślach niedokładności i deformacje. W tej
samej chwili na jego oczach twarz imitacji zaczęła się przekształcać i
zmieniać zgodnie z jego poprawkami, tak że po kilku minutach stała przed nim
niemal idealna kopia jego żony.
Niemal
idealna, ale wciąż nie mająca nic wspólnego z człowiekiem. Lawsona ogarnęło
potworne przerażenie i czując, że nie jest w stanie tego znieść, otworzył
usta, żeby wykrzyczeć z całych sił swój strach, ale z jego gardła nie
wydobył się żaden dźwięk. Robak przejął kontrolę nad jego głosem i
nakazał mu milczenie.
Odezwała
się natomiast imitacja.
-
Jaki... głos? - wyskrzeczała z trudem, a potem powtórzyła to samo
piskliwym falsetem.
To
chce się zapytać: "Czy mój głos brzmi tak jak głos Annie?", domyślił
się Wylie Lawson. Boże, dlaczego?
-
Czy mój głos brzmi tak jak głos Annie? - zapytała imitacja zupełnie
normalnym, ludzkim głosem.
Oczywiście,
że nie, pomyślał, przypominając sobie, w jaki sposób mówiła jego żona.
-
Czy mój głos brzmi tak jak głos Annie? - powtórzyła po raz trzeci
imitacja, tym razem rzeczywiście j e j głosem. Lawson poczuł się tak, jakby
za chwilę miał zwymiotować albo zemdleć.
-
Teraz codziennie będę Annie. I codziennie będę nią lepiej.
To
chyba ma znaczyć, że ćwiczenie czyni mistrza, przemknęło mu przez głowę.
-
Tak. Ćwiczenie czyni mistrza - potwierdził głos Annie. Tego dnia robak
stał się żoną Wylie'ego Lawsona i matką
Harveya,
i było tak przez dziesięć lat, aż do chwili, kiedy Wylie podjął próbę
ucieczki i umarł na asfalcie. Początkowo przez kilka miesięcy mówił
wszystkim, że jego żona nie czuje się dobrze i nie życzy sobie żadnych
odwiedzin ani telefonów. Potem robak zaczął ostrożnie pokazywać się
publicznie, co najpierw bardzo ucieszyło mocno zaniepokojonych przyjaciół, a
następnie wprawiło ich w zdumienie. Zauważyli, że zmieniła się nie do
poznania - nie chodziło o wygląd, bowiem nie znać po niej było ani śladu
choroby, ale o osobowość. Zniknęły beztroski śmiech, skłonność do
najrozmaitszych figli,
serdeczna troskliwość, jednym słowem wszystko to, dzięki czemu tak ją
wszyscy lubili. Nowa Annie była wyniosła, oziębła, roztargniona, powolna -
po prostu nudna. Niewiele osób żałowało, że przestała w ogóle przychodzić
na wieczorne przyjęcia - i że ograniczyła wyraźnie swoją obecność na tych,
które odbywały się w ciągu dnia.
Codziennie
Wylie Lawson wychodził do pracy w odlewni a Harvey do szkoły. Żaden z nich,
rzecz jasna, nie mógł nikomu powiedzieć o tym, co ich spotkało, a ich współpracownicy
i koledzy z klasy zaczęli powoli uważać ich za dziwaków. Nie mieli przyjaciół:
ojciec stracił swoich, zrażając ich do siebie kolejnymi opryskliwymi
odmowami, zaś syn nigdy ich nie miał. Mogli liczyć tylko na siebie, wracając
codziennie do uroczego, piętrowego domku, w którym rządził robak.
Dzielili
jedną sypialnię, żeby móc jak najczęściej ze sobą przebywać, a także
dlatego, że Wylie nie potrafił zmusić się do spania w pokoju, w którym
mieszkała Annie. Przestawił łóżko do sypialni Harveya i tam właśnie
rozmawiali tak długo, jak tylko mogli. Nie było to dużo: po zachodzie słońca,
kiedy robak przybierał swoją zwykłą postać i zagrzebywał się w swej
norze, żując pokarm, buszował po umyśle Wylie'ego wchłaniając to, co
wydawało mu się interesujące. Po pewnym czasie wydawało się, że poznał już
wszystko - nie tylko fakty, ale także emocje, obawy i wspomnienia. Z pewnością
wiedział, że przed ucieczką powstrzymywała Lawsona jedynie miłość do
syna; Wylie nieraz zastanawiał się nad tym i był przekonany, że zdołałby
rzucić się przez okno lub wyskoczyć przed pędzący samochód, zanim robak
zawładnąłby jego kończynami, ale nie uczynił tego, bowiem bał się o swoje
dziecko.
Bracia
Hodge, sp. z o.o., dbali o własne interesy. Kiedy Wylie Lawson z pełnego
entuzjazmu, ambitnego młodego człowieka przeistoczył się nagle w odpracowującego
pańszczyznę woła roboczego, nie spuszczającego z oka zegara i całkowicie
bezradnego, gdy przychodziło mu zmierzyć się z jakimkolwiek zadaniem
wykraczającym poza zwykły zakres jego obowiązków, jego przełożeni
zareagowali początkowo troską i zdziwieniem, potem nerwowością i gniewem, a
wreszcie rezygnacją. Posadzili go przy biurku, na którym leżał kalkulator,
stały dwa pudełka, jedno z napisem DO ZAŁATWIENIA, drugie z napisem ZAŁATWIONE
i przydzielili najprostszą, urzędniczą pracę - wypełnianie ksiąg i
mechaniczne przekładanie papierków, pożyteczną, ale nieskomplikowaną i nie
związaną z niemal żadną odpowiedzialnością. Z roku na rok stawał się
coraz bardziej dziwny: niesamowicie chudy, wynędzniały, nerwowy i przygnębiony.
Był też coraz bardziej nietowarzyski i zgorzkniały.
Kiedy
robak przybierał ludzką postać, wolał porozumiewać się i wydawać
polecenia przy użyciu głosu. Nie chciał jednak lub nie potrafił nauczyć się
czytać, więc Wylie i Harvey spędzili wiele godzin czytając mu na głos i
odpowiadając najlepiej, jak potrafili na dotyczące lektury pytania. Robak oglądał
także telewizję i również żądał wyjaśnień. Był niezwykle dokładny w
zbieraniu informacji na interesujące go tematy; po pewnym czasie Wylie zauważył,
że jego największą ciekawość wzbudzają zagadnienia związane w jakiś sposób
z problemem utrzymania go przy życiu, zapewnienia bezpieczeństwa i utrzymania
jego istnienia w jak najściślejszej tajemnicy.
Początkowo
próbował czasem go wypytywać, żeby dowiedzieć się czegoś na temat jego
pochodzenia i zamierzeń, a także, czy on i jego syn mieli już na zawsze
pozostać jego niewolnikami.
Skąd
przybyłeś?
Przybyłem?
Nie przybyłem. Tutaj.
Tutaj?
Gdzie? Ten kraj? Planeta? Ten dom?
Ten
dom. Pod tym domem.
Jak się
tam dostałeś?
Dostałem?
Nie dostałem. Byłem.
Zawsze?
Tak.
Chyba nie. Może.
Kim
jesteś?
Jestem
(obraz robaka w jego naturalnej postaci).
Są
jeszcze inni, tacy jak ty?
(Podniecenie).
Wystarczy. Koniec pytań.
A więc
są.
Wystarczy.
Jestem tylko ja. Wystarczy.
I to
było wszystko. Jeżeli kontynuował pytania, spotykała go surowa kara.
Niewiele więcej osiągnął próbując z innej strony.
Dlaczego
nam to robisz?
Żeby
się chronić.
Przecież
przedtem nic ci nie groziło, prawda? Nikt nie wiedział, że tutaj jesteś.
To
konieczne. To... cykl.
Co
jest konieczne? Żebyś zajął miejsce ludzkiej istoty?
Tak.
Teraz ludzka istota. Ty mnie chronisz.
Ale
jak długo jeszcze? Boże, jak długo?
To
cykl. To konieczne.
Nigdy
nie udało mu się nic więcej dowiedzieć, nie zdołał uzyskać wyjaśnienia,
dlaczego dotknęła go ta potworna tragedia. Cierpiał przez długie, ponure
lata, nie znając przyczyny pojawienia się robaka, ani powodu, dla którego stał
się jego niewolnikiem. Trwało to dziesięć lat, aż wreszcie nie wytrzymał i
spróbował się wyrwać.
Policjant
odprowadził Harveya do drzwi, zadzwonił i powiedział:
-
Przywieźliśmy chłopca, proszę pani. Przykro mi z powodu pani męża.
Zawiadomiliśmy już Hostetlera, żeby przyjechał po... Hm, żeby przyjechał.
Może pani do niego zadzwonić, żeby wszystko... eee... ustalić. Do widzenia.
Radiowóz
odjechał.
Harvey
wszedł do domu, poruszając się niczym nakręcana lalka. Robak zatrzasnął
drzwi i rozluźnił uchwyt; chłopiec padł bezwładnie na. podłogę. Dopiero
po kilku minutach zdołał doczołgać się do krzesła i usiadł na nim, ciężko
dysząc.
-
Teraz porozmawiamy - powiedział robak. - Od tej pory musisz przejąć
rolę swojego ojca i chronić mnie. Będziemy się utrzymywać z pieniędzy za
ubezpieczenie. Będziesz dalej chodził do szkoły. Wszystko musi wyglądać
normalnie. Nie wolno ci nikomu powiedzieć o moim istnieniu. Gdybyś spróbował,
zrobię ci t o.
Zdołał
już wiele się nauczyć o ludzkim umyśle i uczuciach. Harvey poczuł nagle, że
wpada w bezdenną otchłań straszliwej, samobójczej depresji; przez chwilę
znajdował się w pustce, którą można było porównać jedynie z przestrzenią
międzygwiezdną, w samotności przesyconej bólem, rozpaczą i beznadziejnością.
W rzeczywistości był to zwykły stan jego umysłu, wzmocniony i powiększony
do maksymalnego natężenia. Nie mógł się z tym równać nawet najgorszy,
fizyczny ból. Harvey wiedział z absolutną pewnością, że drugi raz już by
tego nie wytrzymał.
-
Zrobię, co zechcesz - powiedział. O mało nie dodał: "Będę
grzeczny, mamusiu".
Życie,
jakie było, toczyło się nadal i powoli mijały kolejne lata. Zmizerowany, spięty
młodzieniec o twarzy wstrząsanej nerwowymi drgawkami uczęszczał pilnie na
wszystkie lekcje, najwyraźniej nie przywiązując żadnej wagi do szyderstw,
jakich nie szczędzili mu jego koledzy. Po zajęciach natychmiast wracał do
domu, gdzie aż do zachodu słońca czytał robakowi książki i odpowiadał na
jego pytania. Kiedy robak zagrzebywał się w swojej jamie, zmuszał się do
przełknięcia czegokolwiek, odrabiał lekcje, po czym kładł się do łóżka,
gdzie zawsze bardzo długo czekał na sen. Leżał, pogrążony w rozpaczy, żalu
i nienawiści, starając się z całych sił znaleźć jakieś wyjście, gotów
nawet popełnić samobójstwo, przed którym wzdragał się jego ojciec, ale cały
czas w najdalszym zakątku swego umysłu czuł leniwą obecność czuwającego
bez przerwy strażnika, który zdawał się już być niemal jego nierozerwalną
częścią, towarzysząc mu swoim oślizłym dotknięciem bez chwili przerwy,
we śnie i na jawie.
Mieszkali
w brudzie, bowiem ani Harvey, ani robak nie mieli pojęcia o tym, jak należy
dbać o dom. W powietrzu unosił się przykry odór, a każda powierzchnia była
pokryta grubą warstwą kurzu. Kuchnia stanowiła jeden śmietnik, pełen
brudnych naczyń, gnijących odpadków i najróżniejszych resztek. Trawnik zarósł
chwastami, okna kurzem, aż wreszcie nic prawie nie było przez nie widać, zaś
nie naprawiana dziura w dachu powiększała się po każdej ulewie. Psuły się
kolejne urządzenia, ale nikt się o to nie troszczył. Dywany zrobiły się śliskie,
wszędzie walały się sterty śmieci. Harvey kąpał się tylko w szkole, po
gimnastyce, zaś podczas wakacji nie kapał się w ogóle. On również cuchnął.
Wiedział
o tym, ale było mu wszystko jedno.
Skończywszy
szkołę nie poszedł ani do pracy, ani na studia. Żył jak pustelnik,
opuszczając swoją zaniedbaną samotnię tylko po to, żeby kupić coś do
jedzenia dla siebie i warzywa dla robaka. Mając dwadzieścia trzy lata
przedstawiał sobą zaiste dziwny widok: nędznie ubrany, cuchnący strach na wróble,
dotknięty jąkaniem, nerwowymi drgawkami i paraliżującą nieśmiałością.
Mimo to ów zdecydowanie nieatrakcyjny osobnik znalazł, usidlił i pokazał
mieszkańcom miasta tak oszałamiającą piękność, iż wszyscy byli pewni, że
przybyła prosto ze świata filmu i telewizji.
Rzecz
jasna, był to robak. Pewnego dnia wezwał Harveya
i powiedział:
-
Nadszedł czas. Twoja matka teraz umrze, a ty niebawem znajdziesz sobie
żonę. Zadzwoń do... - sięgnął do jego pamięci, żeby znaleźć
odpowiednie słowo - ...przedsiębiorcy pogrzebowego. Powiedz mu, że twoja
matka umarła i żeby przyjechał ją pochować.
Harvey
wpatrywał się w robaka ze zdumieniem.
-
Umarła? Pochować? Jak to? Czy to znaczy, że t y... Że ty umrzesz?
-
Mam ciało - odparł robak. - Przyniosłem je. Leży w kuchni. Idź i
zobacz.
Na podłodze
w kuchni leżało ciało jego matki. Ręce miała przyciśnięte do boków, oczy
zamknięte, a twarz i ubranie pokryte grubą warstwą kurzu. Harvey przyjrzał
się jej uważnie.
-
Ona żyje! - wykrzyknął w pewnej chwili.
Na
ciele nie było widać żadnych oznak śmierci, nie mówiąc już o upływie
dziesięciu lat. Pod warstwą kurzu policzki wciąż jeszcze były rumiane, a
ciało wydawało się jędrne i zdrowe. Wyglądała bardzo młodo.
-
Nie żyje - powiedział robak. - Nie żyje od dziesięciu lat.
Zakonserwowałem jej ciało.
-
Ale dlaczego? - zapytał przez łzy Harvey. - Dlaczego chcesz ją teraz
pochować?
-
Zadzwoń do przedsiębiorcy - powtórzył robak, a ta jego część, która
na stałe zamieszkała w umyśle Harveya, poruszyła się ostrzegawczo.
Harvey
zrobił, co mu kazano.
Kiedy wrócił po pogrzebie do domu, zastał robaka
wciąż w znienawidzonej postaci fałszywej matki.
-
Jeszcze tu jesteś? - zapytał. - Przecież przed chwilą cię pochowaliśmy.
- Był to chyba jedyny, ponury żart, jaki powiedział w swoim życiu.
-
Ostatni raz - odparł robak. - Teraz będę kimś innym. Będziesz miał
żonę.
-
Żonę? Ale jeśli zależy ci tylko na tym, żeby tu mieszkać, to czy to
ci nie wystarczy? Przecież możesz wyglądać jak... Tak, jak teraz.
-
Wrócę do mojej jamy - powiedział robak. - Nikt nie
może zobaczyć mnie w tej postaci. Będziesz przynosił mi jedzenie,
tak jak zawsze.
Po dwóch
miesiącach powrócił jako telewizyjne bóstwo.
Tym
razem nie musiał eksperymentować z twarzą i głosem; bóstwo pojawiło się w
pełni uformowane, cudowne, o uwodzicielskim, łagodnym głosie. Stanowiła połączenie
cech najwspanialszych aktorek i była doskonale piękna. I doskonale ludzka, ale
o tym można się było przekonać dopiero spędziwszy jakiś czas w jej
towarzystwie, a poza domem pokazywała się rzadko i nieregularnie.
Zmiana
nie wpłynęła w żaden sposób na życie Harveya. Podczas dwóch miesięcy, które
robak spędził w swojej jamie, lepki dotyk w mózgu był wciąż taki sam, zaś
polecenia, choć może nieco rzadsze, nie straciły nic ze swojej bezwzględności.
Nowe przebranie ciemiężyciela nic dla niego nie znaczyło; w imitacji nie
widział olśniewającej piękności, podziwianej przez innych ludzi, podobnie
jak wcześniej nie widział w niej swojej matki. Nawet na nią nie patrzył, bo
przecież była z nim zawsze, niezależnie od tego, jak wyglądała. Nie mógł
się uwolnić od obecności robaka, a jego fizyczna postać nie miała dla
niego żadnego znaczenia.
Czekało
go jeszcze siedem lat, siedem lat ukradzionych z jego życia, z jego człowieczeństwa.
W chwili, kiedy nadszedł koniec, miał dwadzieścia siedem lat, z czego dwadzieścia
trzy spędził we władzy robaka. Nigdy nie umówił się na randkę z dziewczyną,
nie spędził ani jednej nocy poza swoim zrujnowanym domem, nie przeczytał żadnej
książki dla własnej przyjemności, nigdy z nikim się nie zaprzyjaźnił.
Prawie oduczył się mówić; rzadko widywał kogokolwiek oprócz robaka. Była
to ponura, beznadziejna parodia życia.
Nadszedł
dzień, kiedy robak powiedział:
-
Jutro jedziemy. Dopilnuj, żeby samochód był w porządku.
Nie było
w tym nic niezwykłego; od czasu do czasu Harvey zabierał żonę do miasta na
zakupy, albo sam jeździł po stanowiące pokarm robaka warzywa. Przypuszczał,
że te wycieczki miały na celu nadanie ich życiu pozorów normalności i nie
dopuścił do tego, żeby zaintrygowani mieszkańcy miasta doszli do wniosku, że
trzeba przyjrzeć się dokładnie temu, co się dzieje w domu Lawsonów.
-
Fatalna pogoda - powiedział.
-
Zajmij się samochodem - powtórzył robak.
Harvey
poszedł do garażu i uruchomił silnik. Stary samochód był bardzo zaniedbany
- wydawał różne dziwne odgłosy i potwornie kopcił, ale działał. Harvey drżąc
z zimna siedział za kierownicą, aż niepokojące odgłosy ucichły, a dym
nieco się przerzedził, po czym wyłączył silnik i brnąc przez śnieg powlókł
się do domu.
-
Naprawdę fatalna pogoda - powiedział do robaka. Nie otrzymał
odpowiedzi.
Następnego
dnia śnieg ciągle padał, a w dodatku zerwał się porywisty wiatr. W
telewizji powiedzieli, że temperatura spadła do dwunastu stopni Fahrenheita.
-
Opony są prawie zupełnie łyse, bez bieżnika - powiedział Harvey. - Będziemy
się ślizgać. A w tym śniegu widoczność jest bardzo kiepska.
-
Masz rację. Zobaczę, może śnieg przestanie padać. Po południu
nic się nie zmieniło.
-
Nie mogę dłużej czekać - oświadczył robak. - Uruchom samochód.
Harvey
prowadził ostrożnie w białej zamieci.
-
Dokąd jedziemy? - zapytał.
-
Na cmentarz. Na grób twojej matki.
Harvey
myślał, że nie jest już zdolny do żadnych uczuć oprócz nienawiści, wściekłości
i żalu, ale tym razem jeszcze raz poczuł zdumienie.
-
Nie wiem, czy trafię - powiedział. - Byłem tam tylko dwa razy.
-
Zapytamy kogoś.
Okazało
się, że jednak pamięta drogę, która zresztą wcale nie była skomplikowana:
prosto Donley Street, a potem wyboista, boczna droga do samego cmentarza - w
sumie jakieś pięć lub sześć mil. Samochód prychał, czkał i zarzucał na
zakrętach. Było bardzo zimno. Dmuchawa prawie nie działała, a
zimny wiatr wciskał się do środka przez szpary w przerdzewiałych drzwiach i
podwoziu. Harvey szczękał zębami, nie czując prawie zaciśniętych na
kierownicy dłoni i spoczywających na pedałach stóp. Zerkał na robaka,
zastanawiając się, czy jemu też dokuczał przenikliwy mróz.
Pokonanie
tych kilku mil zajęło im ponad godzinę. Droga prowadziła głównie z góry,
dzięki czemu mogli nabrać dość rozpędu, żeby pokonać nieliczne podjazdy.
Kiedy zatrzymali się przed bramą cmentarza, Harvey czuł pod pachami i dłoniach
krople lodowato zimnego potu.
Robak
wysiadł z samochodu, przez chwilę stał bez ruchu, po czym ruszył
zdecydowanym krokiem przez sięgający powyżej łydek śnieg. Szedł idealnie
prosto, jakby wiedział dokładnie, dokąd się kieruje. Zniknął w zamieci, a
Harvey wygramolił się na zewnątrz i zaczął przytupywać, usiłując się
rozgrzać uderzeniami ramion.
Po
godzinie robak pojawił się nagle wśród szalejącej burzy i usiadł na swoim
miejscu. Głowę i ramiona miał pokryte śniegiem. Jedź już - Szybko. Myślał
do niego, nie mówił. W sposobie, w jaki wydał to polecenie było coś nowego,
czego na razie jeszcze Harvey nie potrafił nazwać. Może zmęczenie?
-
Po co tam poszedłeś? - zapytał.
To
było konieczne. Ważne. Milcz. Pośpiesz się.
W tę
stronę zjeżdżali z góry, więc z powrotem czekały ich głównie podjazdy.
Łyse opony ślizgały się, buksowały, a chwilami w ogóle traciły przyczepność.
Harvey musiał wtedy ostrożnie cofać i ponownie atakować wzniesienie, biorąc
rozpęd na w miarę równym odcinku drogi. Była to ciężka i irytująca praca,
więc nic dziwnego, że kłębiąca się od tylu lat w jego duszy wściekłość
zwróciła się na moment przeciwko drodze i samochodowi. Po dwóch nieudanych
próbach pokonania bardziej stromego niż inne pagórka cofnął się, żeby spróbować
po raz trzeci, kiedy usłyszał kategoryczne, niemal bolesne polecenie: Szybciej.
Musisz wjechać. Jego wściekłość sięgnęła zenitu.
-
W porządku! Dobra, ty śmierdzący robalu! - ryknął.
Dusił
pedał gazu w podłogę. Jakimś cudem koła odzyskały przyczepność i samochód
ruszył pod górę. W trzech czwartych podjazdu koła zaczęły znowu buksować;
należało w tym momencie zmniejszyć moc silnika, ale Harvey nie potrafił już
logicznie myśleć i nie uniósł stopy. Koła obracały się coraz szybciej, aż
wreszcie tył samochodu zaczął uciekać w bok. Harvey cały czas nie zmniejszał
gazu i silnik wył na najwyższych obrotach. Poślizg trwał nadal i w pewnej
chwili samochód stanął w poprzek szosy.
W tym
samym momencie robak zorientował się w grożącym niebezpieczeństwie i błyskawicznie
przejął całkowite kontrolę nad ciałem Harveya. Jego stopa zwolniła pedał
gazu, przenosząc się na hamulec. Silnik zgasł, samochód zaczął toczyć się
do tyłu, coś łupnęło, jeszcze raz, tylne koła wjechały do rowu, po czym
zapadła cisza.
Harvey
siedział bez ruchu, porażony odrazę i szokiem, a potem jego ciałem zaczęły
targać potworne skurcze. Robak wysłał do jego ciała impuls znacznie
silniejszy, niż był w stanie przyjąć; przestała działać koordynacja mięśni,
więc polecenie uruchomienia silnika zaowocowało jedynie gwałtownymi ruchami
nadgarstka i zmianą wysokości niesamowitego dźwięku, który cały czas
wydobywał się z ust Harveya. Robak zauważył to i na chwilę całkowicie się
wycofał, pozostawiając go obolałego i zadyszanego. Kiedy zorientował się,
że Harvey wraca do sił, natychmiast, zdesperowany i natrętny, pojawił się w
jego umyśle.
Musimy
natychmiast wracać do domu. Za godzinę zajdzie słońce. Wydostań nas stąd.
Harvey
wysiadł i obejrzał zagrzebane w rowie koła.
-
Nic z tego. Muszę iść po pomoc.
Nie. Nie nie nie. Wydostań nas.
-
Mówię ci, że nic z tego. Przecież wiesz, bo jesteś w mojej głowie.
Więc
idź. Szybko. Szybko. Czuł wyraźnie desperacje i... czyżby strach? Sprawiło
mu to przyjemność.
-
Wrócę najszybciej, jak tylko będę mógł - powiedział. Miał zamiar
iść bardzo wolno, żeby maksymalnie przedłużyć
jego niepewność, ale robak odebrał mu władzę nad ciałem i zmusił do
szybkiego biegu. Od chwili ostatniego przejazdu pługa dopadało dwa lub nawet
trzy cale śniegu i teren był bardzo trudny, szczególnie dla takiego prowadzącego
siedzący tryb życia i żywiącego się ochłapami lektora książek jak Harvey.
Po przebyciu ćwierć mili płuca i nogi odmówiły mu posłuszeństwa; szlochając
i chwytając łapczywie powietrze padł bez sił na drogę.
Robak,
teraz już bez wątpienia przerażony, szalał w jego umyśle. Wstawaj!
Wstawaj! Biegnij! Harvey zaczął się czółgać, ale niemal od razu
zerwał się na nogi i ruszył biegiem. Zanim upadł, zdążył pokonać
zaledwie kilka stóp. Ponownie zerwał się, ale tym razem przewrócił się
niemal natychmiast. Jego nogi i ręce nie przestawały się poruszać, chociaż
w znacznej części były to ruchy zupełnie bezproduktywne. Znowu się podniósł...
Potem
już tylko się czołgał. Coś stanęło mu na drodze; próbował to odsunąć,
ale nie mógł. Potrząsnął głową i zamrugał, żeby zobaczyć, co to jest.
Słup. Niedobrze. Nie da rady przesunąć słupa. Spojrzał wyżej i dostrzegł
wiszącą na słupie skrzynkę pocztową. Skrzynka. Gdzieś w pobliżu musi w
takim razie być dom. Może mają ciągnik. Szybciej, szybciej, krzyczał
rozpaczliwie robak.
Jęcząc
i łkając zatoczył się w kierunku drzwi. Zaczął walić w nie pięścią, a
kiedy otworzyły się, runął po raz kolejny na ziemię i stracił przytomność.
Odzyskał
ją na chwilę w karetce. Słyszał myśli robaka: Jest za późno słońce
zachodzi umrę jeżeli nie znajdę ciepłego miejsca nie mogę w mojej
prawdziwej postaci żyć na zimnie słońce zachodzi umieram... Ponownie
ogarnęła go błogosławiona ciemność.
Obudził
się w szpitalu, w ciepłym pokoju, w miękkim łóżku, koło którego stała
ładna pielęgniarka.
-
Co się stało? - zapytał.
-
Zemdlał pan wczoraj wieczorem przy farmie Detweillerów. Sam wezwał
karetkę.
-
A co mi... Co mi jest?
-
Właściwie nic. Zemdlał pan z powodu zimna i wyczerpania. Lekarz mówi,
że jest pan w nie najlepszej formie. Musi pan dużo jeść i zażywać ruchu,
ale to nic groźnego. Lekarz przyjdzie około dziesiątej. Myślę, że pana
wypisze.
Wyszła
z pokoju.
Haryey
rzeczywiście czuł się dobrze, nawet bardzo dobrze, niemal znakomicie. Czegoś
mu jednak brakowało, czegoś, bez czego nie był zupełnie sobą... Oczywiście,
że nie był sobą. Do tej pory zawsze czuł się podle, a teraz czuł się świetnie.
Dlatego, że...
Dlatego,
że robak wyniósł się z jego umysłu. Boże, on naprawdę zniknął! Lepki
dotyk, obrzydliwa obecność towarzysząca mu od czwartego roku życia -
wszystko zniknęło! Robak odszedł! A może... Czy to możliwe? Może zginął?
To by było dopiero wspaniale!
Zjadł
z wilczym apetytem nędzne, szpitalne śniadanie, wziął od lekarza wypis i
pomaszerował do domu.. Zdumiała go ruina, w jakiej się znajdował. Kiedy
wszedł do środka, zaszokował go panujący w środku brud, smród i nieporządek.
Zerknął przypadkiem do lustra i niemal załamał się swoim
niechlujnym wyglądem. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że jeszcze
wczoraj wszystko to wydawało mu się zupełnie normalne. Teraz nareszcie mógł
rozkoszować się wolnością. Ciesząc się wciąż jeszcze nie był w stanie
do końca uwierzyć w jej nadejście. Kiedy zaglądał po kolei do wszystkich
pomieszczeń w domu, jakby widząc je po raz pierwszy, przyłapał się na tym.
że cały czas oczekuje w napięciu na niespodziewane polecenie lub karę"
Robak wyniósł się z jego umysłu, to prawda; ale czy na pewno nie żył?
Musiał się co do tego upewnić.
Nie był
przyzwyczajony do samodzielnego rozwiązywania problemów, bo nigdy w życiu nie
musiał tego robić. Dojście do wniosku, że osiągnąć swój zamiar może
tylko wtedy, jeśli odszuka samochód, zajęło mu sporo czasu, Zaraz zresztą
pojawiła się nowa zagadka: jak ma tam dotrzeć. Ostatecznie postanowił wziąć
taksówkę i niebawem znalazł się przy swoim samochodzie, zepchniętym
tymczasem do rowu przez pług śnieżny.
Samochód
był pusty. Drzwi po stronie pasażera były szeroko otwarte i na siedzeniu oraz
na podłodze nagromadziło się sporo śniegu. Obszedł samochód dookoła; żadnego
śladu, śnieg po obydwu stronach drogi był nienaruszony, ale to nic nie znaczyło;
robak mógł opuścić samochód - i zapewne tak uczynił - kiedy jeszcze trwała
zamieć. Dokąd mógł pójść?
U podnóża
drugiego wzniesienia, w odległości kilkuset jardów zaczynała się czarna ściana
lasu; jeżeli ma szukać, to równie dobrze może zacząć właśnie stamtąd.
Popędził w dół zbocza i wszedł między drzewa.
Śnieg
był tutaj znacznie płytszy, a po pewnym czasie Harvey dostrzegł podejrzanie
symetryczny pagórek. Zaczął kopać; niebawem jego dłonie natrafiły na coś
twardego. Ze zdwojone energią odrzucał śnieg, odsłaniając skryty pod nim
przedmiot.
Robak.
Czerwonobrązowy, chitynowy pancerz zdawał się świecić własnym blaskiem.
Harveya ogarnęła panika, podchodząc mu do gardła falą mdłości, wprawiając
w drżenie kończyny i pozbawiając resztek sił, tak że z trudem mógł
utrzymać się na nogach. Nie rzucił się jednak do ucieczki; został, wpatrując
się z zapartym tchem w swego wroga. Robak nie poruszył się. Z pewnością nie
żył. Zacisnął zęby, objął go oburącz i z całej siły szarpnął go do góry.
Okazał
się niespodziewanie lekki, niemal nieważki. Przeleciał kilka stóp w
powietrzu i upadł na grzbiet. Harvey spiął się cały do ucieczki - niewiele
by mu dała, gdyby robak dysponował swoją dawną mocą - ale nic się nie stało.
Powoli, krok za krokiem podszedł i przykucnął, nachylając nisko twarz.
Skorupa
była pusta.
Nie żyje!
Wszystko jedno, zjedzony przez zwierzęta, czy zniszczony działaniem nieznanych
reakcji chemicznych. Nie żyje!
Mógł
wreszcie odpłacić za długie lata przerażenia, frustracji i tłumionej
nienawiści; w radosnej, bezmyślnej gorączce kopnął skorupę, a potem skoczył
na nią, tłukąc z całej siły ułamaną z powalonego drzewa gałęzią. Okazała
się cienka i bardzo krucha, być może z powodu zimna; trzasnęła, rozpadając
się na niezliczone, rozsypane w śniegu fragmenty. Nie żyje!
I taki
już pozostał, chociaż Harveya często chwytał w swe szpony potworny lęk, że
robak może znowu się pojawić. Kiedy jednak czas mijał i nic nie wskazywało
na taką możliwość, ataki strachu stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie
nawiedzały go od przypadku do przypadku jedynie w nocy, kiedy robak pojawiał
się w przerażających snach. Harvey budził się wtedy, wstawał z łóżka i
spacerował po domu, znajdując ukojenie w czystości i porządku, panujących
we wszystkich pomieszczeniach. Postukał w betonową plombę, która wypełniała
dziurę w ścianie piwnicy, obejrzał dokładnie swoją twarz w lustrze,
przejrzał wiszące schludnie w szafie ubrania, a czasem wziął prysznic i
ogolił się. Wszystko to pomagało mu odzyskać równowagę; potrzebował
fizycznych dowodów swego nowego życia i odzyskanej wolności.
Przemiana
w normalnego człowieka nie była łatwa, ani też nie mogła zakończyć się
całkowitym sukcesem. To, co się z nim działo, trwało zbyt długo i za wcześnie
się zaczęło. Zawsze już miał pozostać trochę dziwny: nie bardzo potrafił
zachować się w towarzystwie innych ludzi, ani oni w jego, nie umiał płynnie
mówić i precyzyjnie myśleć, nie był w stanie osiągnąć długotrwałej
koncentracji, niezbędnej podczas nauki. Mimo to uczynił znaczne postępy na
drodze ku temu, żeby stać się normalnym obywatelem. Znalazł pracę
(wspaniałomyślni bracia Hodge zatrudnili go jako chronometrażystę), próbował
czytać najróżniejsze samouczki, zajął się kręglami i pielęgnacją swego
trawnika, stał się miłośnikiem filmów komediowych i z samozaparciem usiłował
rozbudzić w sobie zainteresowanie zawodowym futbolem.
Bardzo
chciał być normalnym, przeciętnym człowiekiem. Chciał zapomnieć o czasie,
kiedy znajdował się we władzy robaka. Co prawda nie było to możliwe, ale
kiedy zaczął chodzić do kościoła (a nigdy wcześniej tam nie bywał),
przekonał się, że nawet pierwsze, niezobowiązujące kontakty z wiarą
stanowią dla niego wielką pomoc w rozprawieniu się z okrutną przeszłością.
Nadeszła
i minęła kolejna zima. Nocne koszmary pojawiały się już bardzo rzadko, a w
pracy Harvey dostał podwyżkę. Stosował dietę przepisaną w książce, którą
polecano w jakimś telewizyjnym show, co w połączeniu z fizyczną pracą przy
sprzątaniu domu i pielęgnacji trawnika przyczyniło się do wyraźnej poprawy
jego kondycji fizycznej. Powoli uczył się uśmiechać, a nawet zaczął nieśmiało
adorować pewną pracującą razem z nim w odlewni kobietę - prostą, trochę
skrytą, podobną do niego. Widywał ją codziennie w pracy, a każdej niedzieli
w kościele i sądził, że może być dobrą żoną. Jej niczym nie wyróżniającą
się urodę uważał za jedną z jej zalet; doświadczenia z robakiem uprzedziły
go do olśniewających piękności.
Zaczęli
jadać wspólnie lunch w niedzielę po mszy, czując się w swoim
towarzystwie coraz bardziej swobodnie i przekonując się, że im dłużej ze
sobą rozmawiają, tym więcej mają sobie do powiedzenia. Każde z nich chciało
wiedzieć wszystko o tej drugiej, cudownej osobie.
Jedna
z rozmów dotyczyła rodziców.
-
Oboje nie żyją - powiedział Harvey. - Dlatego mieszkam sam.
-
Tak mi przykro. Czy... Czy to już dawno?
-
Jak miałem siedemnaście lat. - Prawdziwe okoliczności były zbyt
skomplikowane, żeby miał je teraz wyjaśniać, a zresztą nawet gdyby spróbował
jej o wszystkim opowiedzieć, bez wątpienia wzięłaby go za szaleńca.
-
Czy są tutaj pochowani? - zapytała. Harvey skinął głową.
-
A troszczysz się o ich groby? Wyrywasz chwasty i w ogóle?
Była
to rzecz, która nigdy nie przyszła mu na myśl; jedna z luk w jego wiedzy o
tym, jak żyją ludzie.
-
Nie - odparł. - Nie wiedziałem, że powinienem.
-
W takim razie pójdziemy tam w następna sobotę - powiedziała. - Nie można
zaniedbywać ich grobów.
-
Dobrze - skinął głową Harvey. Kocham ją, pomyślał. Nauczy mnie
wszystkiego, o czym powinienem wiedzieć. Dzięki niej stanę się normalnym człowiekiem.
Wzięli
ze sobą rydle, nożyce, motykę, grabki, dwa kwiaty w doniczkach, sierp i
drugie śniadanie. Harvey nie miał pojęcia, gdzie znajdują się groby, ale
cmentarz nie był zbyt wielki i na mogiłę jego ojca natrafili po bardzo krótkich
poszukiwaniach. Ponieważ od dwudziestu lat nikt się nią nie opiekował, była
pokryta plątaniną martwych i żywych chwastów, sprawiając wrażenie
opuszczonej i zapomnianej.
O, Boże.
Bierzmy się do pracy.
Po
kilku godzinach grób zmienił całkowicie swój wygląd. Wrócili wówczas do
samochodu, wyjęli jedzenie i rozłożyli koc na trawie w zacienionym miejscu.
Panowała tam niezwykła cisza, przerywana jedynie rozlegającym się co chwila
śpiewem ptaków. Harvey poczuł, jak ogarnia go fala zadowolenia i spokoju,
uczuć których nigdy do tej pory nie dane mu było zaznać.
-
Kocham cię - odezwał się niespodziewanie. - Bardzo cię kocham.
Wyjdziesz za mnie?
A ona
odpowiedziała:
-
Oczywiście, Harvey.
Objęli
się mocno; dwoje życiowych rozbitków, którzy na przekór wszystkiemu odnaleźli
w sobie kogoś, kogo warto było kochać.
Nagle
znalazła się cała masa spraw, które trzeba było natychmiast omówić, więc
kiedy przypomnieli sobie, że mają
jeszcze
coś do zrobienia, słońce chyliło się już ku zachodowi. Schowali koszyk z
resztkami posiłku do samochodu, po czym wyruszyli na poszukiwanie grobu jego
matki.
Żadne
z Lawsonów nie miało w miasteczku rodziny, a że oboje umarli w młodym wieku
i nie zdążyli zatroszczyć się o miejsce pod rodzinny grobowiec, pochowano
ich w dużej odległości od siebie, na przeciwległych krańcach cmentarza; ta
jego część, w której leżała jego matka, została otwarta krótko przed jej
pogrzebem. Tu właśnie przyszedł robak, żeby złożyć w jej brzuchu jajko.
Zwłoki
matki Harveya nie były w gruncie rzeczy zwłokami; przez te wszystkie lata tliło
się w niej spowolnione w niewyobrażalny sposób życie, podtrzymywane dzięki
wstrzykniętemu przez robaka jadowi. Miała żyć, aby dostarczyć pokarmu małej,
uzbrojonej w potężne zęby istocie, która wykluła się z jaja i zaczęła jeść.
I rosnąć.
Tego
ciepłego, czerwcowego popołudnia szli przez cmentarz trzymając się za ręce
i odczytując napisy na nagrobkach.
-
Za wolno nam to idzie - powiedziała po pewnym czasie. - Rozdzielmy się
i szukajmy w różnych miejscach.
-
Dobry pomysł - odparł. Były to ostatnie słowa, jakie ktokolwiek od
niego usłyszał.
Zakończywszy
poszukiwania na obszarze, który sobie wyznaczyła, obejrzała się, żeby
sprawdzić, jakie postępy poczynił Harvey. Stał bez ruchu, wpatrując się w
jedną z mogił.
-
I jak tam? - zawołała. - Znalazłeś?
-
Nie odpowiedział. Pospieszyła w jego kierunku, a gdy się przy nim
znalazła, spojrzała na tabliczkę; to był rzeczywiście grób jego matki.
Przeniosła wzrok na niego i wtedy zaczął się koszmar.
Jego
twarz była pusta, bez żadnego wyrazu.
-
Harvey? - zapytała nieśmiało, a potem głośniej, z przerażeniem: - H
a r v e y?
Nie
zareagował ani teraz, ani nawet później, kiedy krzyczała, szarpiąc go za
ramię i gdy w popłochu pobiegła do samochodu, żeby sprowadzić z miasta
pomoc.
Przyjechał
ambulans i zabrał nieszczęsnego katatonika, którego umysł nie był w stanie
znieść szoku, jaki wywołał ohydny, przerażająco znajomy głos, który
przemówił do mego z grobu. Nie miał żadnych szans na ucieczkę. Jego świadomość
natychmiast się cofnęła, zagrzebując się błyskawicznie w pokładach umysłu,
coraz głębiej i głębiej, bezustannie się kurcząc, aż wreszcie była już
tylko drobniutkim pyłkiem unoszącym się w najgłębszej, najczarniejszej otchłani.
I tam miała pozostać.
A
prosta, młoda kobieta, która właściwie owdowiała zanim jeszcze zdążyła
wyjść za maż, powróciła do szarego, bezcelowego życia, jakie prowadziła
zanim spotkała Harveya, rozpaczając nad straconymi tak nagle nadziejami. Opłakiwała
go tak, jakby nie żył - bo pod każdym względem można go było uznać za
martwego - i pogodziła się z tym, że jedyna okazja na to, żeby zaznać w życiu
trochę szczęścia, zgasła wraz ze światełkiem płonącym w jego umyśle.
Stała się nawet jeszcze bardziej ekscentryczna niż do tej pory.
W rok
później zjawiła się na cmentarzu z kwiatami, które chciała złożyć na
mogiłach rodziców Harveya, pragnąc w głębi duszy (chociaż bała się do
tego przyznać nawet przed sobą), żeby jeden z tych grobów był także i jego
grobem, dzięki czemu te kwiaty byłyby również dla niego. Położyła bukiet
na mogile ojca, po czym przeszła do drugiego grobu, uczyniła to samo i
zatrzymała się na chwilę z pochyloną nisko głową.
Stojąc
samotnie w spowijającej cmentarz ciszy drgnęła nagle i wyprostowała się,
sztywna niczym posąg. Niespodziewanie, bez żadnego uprzedzenia jej umysłem
zawładnęła emanująca z grobu moc, a obcy, ohydny głos wyszeptał: Teraz
powiem ci co masz robić.
Cykl
trwał nadal.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Bob Leman - współczesny
autor amerykański. W numerze 10 z roku 1988 drukowaliśmy jego oryginalne i piękne
opowiadanie o wampirze "Pielgrzymka
Clifforda M." Nowe opowiadanie Lemana demonstruje tę samą wrażliwość -
za klasycznym tematem spotkania cywilizacji kryje się
obraz człowieka wyobcowanego,
uwięzionego, zrozpaczonego,
obarczonego straszliwą tajemnicą, której nie może zdradzić. W
opowiadaniu Lemana bardzo wyraźnie widać romantyczny i surrealistyczny
rodowód SF, a dobrą ilustrację
do tekstu mogłaby stanowić słynna
grafika Muncha "Krzyk". Co
więcej, opowiadanie to mogłoby
stanowić odpowiedź na
niepokojące pytanie, dlaczego ten
ktoś krzyczy.
L.J.