Tadeusz BOY Żeleński
UROCZY ZNACHOR
Przed paru tygodniami ozwał się w moim gabinecie dzwonek telefonu. Mówi - Wincenty Lutosławski; pyta, kiedy mógłby mnie odwiedzić. Umówiliśmy się na po południu; oczekiwałem tej wizyty z zaciekawieniem. Samego Lutosławskiego spotkałem tylko raz w życiu, przed trzydziestu może laty; ale Kraków ówczesny pełen był dymów jego działalności. Potem straciłem go z oczu. Myślałem, że jest starszy; kiedy wszedł do pokoju, zdziwiłem się czerstwości i żywotności tego siedemdziesięciolatka o smagłej twarzy okolonej siwą brodą, z bardzo czarnymi, bystrymi a mętnymi oczkami.
Wyjaśnił przedmiot swej wizyty. Czytał - powiada - moje studia o Przybyszewskim; otóż obecnie zapoznał się z powieściami Anglika D. H. Lawrence i uderzyło go jakby wyraźne echo Przybyszewskiego - aż do pojedynczych zdań i zwrotów; pragnął podzielić się tym spostrzeżeniem, skontrolować je. Ale przyznaję, że ta kwestia mało mnie przejmowała, bardziej zaciekawiał mnie człowiek, który siedział koło mnie na kanapie; starałem się sprowadzić rozmowę mego gościa na niego samego. Dobrze trafiłem, bo okazało się, że właśnie w tej chwili wychodzi pamiętnik jego życia - Jeden łatwy żywot, jak brzmi tytuł. Żegnając się mistrz Wincenty wręczył mi egzemplarz książki, zachęcając mnie, abym napisał o niej.
W trzy dni później odwiedził mnie znowu. Przez ten czas zdążyłem przeczytać jego wspomnienia; rozmowa bardziej się kleiła. Niespodzianką był dla mnie duchowy f r a n k o f i l i z m Lutosławskiego. Okazało się, że był uczniem Gastona Paris, kolegą Josepha Bedier, że pisał za młodu po francusku pracę o szaleństwie Tristana i że wyniósł z owych lat niewygasły podziw dla francuskiej jasności myśli i elegancji formy. To nas zbliżyło.
- O, na przykład pan - rzekł Lutosławski - pan jest szkodnik, ale pan jasno pisze.
- To może gorzej? - rzekłem śmiejąc się.
- O nie, to lepiej, zawsze lepiej - odparł. - Ot, niech pan napisze o mojej książce, to bardzo jej pomoże. Może pan pisać o mnie absolutnie, co się panu podoba, ja się o nic nie obrażam.
- Kto wie - rzekłem - może napiszę. Co by pan powiedział na przykład na taki tytuł: Uroczy znachor?
Zastanowił się.
- Owszem, może być i tak. Znachor to szerokie pojecie... Znachor... Czemu nie? - mruknął jeszcze i wyszedł.
Kiedy wziąłem do rąk książkę Lutosławskiego i przerzuciłem jej kartki, najpierw pociągnął mnie okres, który budził jakieś echa mojej pamięci: jego czasy krakowskie. Najpierw docent Uniwersytetu Jagiellońskiego, usunięty z katedry, powrócił jako mistrz zakonu elsów; przemawiał, agitował, fanatyzował, odbierał przysięgi na poczwórne śluby abstynencji, głosząc ideał etyczny, oparty głównie na wstrzymywaniu się od różnych rzeczy.
Należałem wówczas do tych, którzy sceptycznie patrzyli na tę propagandę; jest nawet w Słówkach jakiś wierszyk poświęcony "nowej wierze". Ale zdziwiłem się niemało, kiedy ujrzałem, że we wspomnieniach swoich sam Lutosławski poddaje dziś ową działalność druzgocącej krytyce. Stwierdza, że założenie w r. 1903 towarzystwa "Eleusis", opartego na poczwórnej wstrzemięźliwości, było "ciężkim błędem, bardzo szkodliwym w skutkach"; że negatywne te podstawy wcale nie zapewniały odrodzenia duchowego; że "motywy abstynencji mogą być całkiem ujemne - najczęściej działa tu ambicja górowania nad innymi i wynoszenia się nad nich... Później się okazało - pisze - że wszystkie te abstynencje nie wykluczają wcale skłonności do kłamstwa, oszczerstwa, zazdrości, ambicji, próżności - i przez hasła negatywne ściągałem ku sobie ludzi ciasnych, słabych i marnych, a odstręczałem najlepszych..."
To szczere wyznanie godne jest filozofa, ale z drugiej strony nasuwa wątpliwość, czy człowiek, popełniający tak naiwne omyłki i zdolny w nich tkwić przez lat kilkanaście (boć, ostatecznie, przyczyną usunięcia się mistrza z "Eleusis" był fakt, że go właśni uczniowie wygryźli), nadaje się na "wychowawcę narodowego", za jakiego zawsze Lutosławski się uważał? A wreszcie, czy tej samej diagnozy nie przyjdzie mu rozszerzyć na inne ogniska swojej działalności? Przekonamy się o tym przy opisie genewskiej Kuźnicy. Ale zwłaszcza, na tle tych wyznań, szczególnej wymowy nabiera dla nas ustęp, w którym Lutosławski opowiada o tworzeniu kół elsów na Śląsku. "Bywałem - pisze - w Zabrzu i Gliwicach i zbierałem tam elsów górników potajemnie. Później władze pruskie skazały ich na sto kilkadziesiąt lat więzienia za te zebrania..."
Sto kilkadziesiąt lat więzienia za zebrania, których wartość sam mistrz skwalifikował jak powyżej; jest w tym w istocie wisielczy humor. Jeden łatwy żywot...
Ale mówmy po porządku. Zaletą książki Lutosławskiego jest, że pozwala nam objąć okiem całe jego życie i całą działalność. Życie to było długie, a czynność odbywała się na tylu planach, w tylu krajach, a nawet częściach świata, że bez takiego przewodnika łatwo się w niej zgubić.
Lata szkolne, lata uniwersyteckie. Gimnazjum w Mitawie, potem Ryga, Dorpat. Zrazu politechnika, bo jako najstarszego ojciec przeznaczał Wicusia do prowadzenia browaru. Paradoksalne jest, że ten apostoł abstynencji był całe życie współwłaścicielem gorzelni i browaru (piwo drozdowskie!), że z tych źródeł czerpał swobodę nauczania i że od przypadku, od woli ojca, zależało, aby jako posłuszny syn poświęcił się zawodowemu pędzeniu wódki.
Opisując dzieje swej młodości, opowiada nam Lutosławski dość obszernie, w jaki sposób ustrzegł się "zarazy socjalizmu" i rozwiązał sobie raz na zawsze kwestię socjalną. Po prostu, patrząc na życie swego ojca, nie mógł uwierzyć w krzywdy robotników. Bez kasy chorych ojciec dbał o zdrowie pracowników. Kiedy w Wielki Piątek r. 1870 spłonęła kaplica, zebrał ludzi i zbudowali pod jego komendą w ciągu dwóch dni nową, tak aby na Wielkanoc wieś nie była bez mszy. "Nie było rażącej różnicy między życiem tego kapitalisty a jego robotników. Życie było w domu skromne, wino tylko przy gościach, obiad zwykle z trzech dań, na kolację jedno. Zyski były używane na wychowanie dzieci i na spłatę długów zaciąganych na przedsiębiorstwa przemysłowe..." Słowem, kwestia socjalna wydała mu się fikcją, i w tych pojęciach wytrwał. Mimo to w swojej późniejszej działalności nie zaniedbał i robotników: Czytywał im Króla-Ducha.
Przemęczonemu forsowną nauką chłopcu lekarze zalecili odpoczynek. Puścił się w podróż po Europie, starając się poznawać życie i ludzi. W Paryżu zasięgnął rady słynnego lekarza Charcot, który poradził mu zaniechać wyższych studiów, a poświęcić się ogrodownictwu, co obudziło w nim "oprócz oburzenia i przekorę, i postanowienie, aby w nauce czegoś dokonać i dowieść temu Francuzowi, że się mylił". Zwiedza Niemcy, Heidelberg, gdzie "czeka przeszło tydzień na ojca i poczytuje sobie za swój obowiązek poznać różne odmiany win reńskich"; wreszcie wraca do Dorpatu, gdzie go czekają nowe egzamina. Zostaje kolejno kandydatem chemii, kandydatem, a potem magistrem filozofii, głównie pod wpływem profesora swego Teichmüllera, który poznał w nim "złotą naturę" filozoficzną. I wówczas, przy czytaniu Platona, zdarza mu się "rzecz najważniejsza, jaka mu się w całym życiu przydarzyła" - odkrycie lub uświadomienie własnej jaźni. "Uczułem się nagle odwiecznym i wiekuistym duchem, różniącym się zasadniczo od ciała, przeto nieśmiertelnym i niezniszczalnym, a co za tym idzie - niematerialnym." W ślad za tym idzie wiara, że on sam przeżył już wiele istnień i że "spowodowałoby ogromną przemianę, gdyby ludziom można było ukazać jasno, że są odwiecznymi duchami i że wszystkie nędze i krzywdy życia ludzkiego są tylko echem naszych zapomnianych grzechów..."
W swoich badaniach naukowych zdradzał młody kandydat inicjatywę, nawet tendencje odkrywcze. W chemii rzucił myśl analogii między przyśpieszoną szybkością reakcji chemicznej a ruchem przyśpieszonym spadających ciał; w filologii - pomysł "fonetycznej poetyki", skrytykowany przy egzaminie i odrzucony przez prof. Baudouina de Courtenay. Miał lat dwadzieścia trzy, kiedy złożywszy egzaminy puszcza się w świat na dalsze studia. Paryż - tu następują entuzjastyczne karty na chwałę myśli francuskiej; Londyn - tu niemal liryczny opis znakomitej organizacji pracy w British Museum, istnym raju dla pracowników naukowych, gdzie sam katalog biblioteki składa się z 2000 tomów, nie licząc znakomicie zgrupowanych katalogów specjalnych. Dalej Portugalia, Hiszpania. I tu zachodzi znów w jego życiu fakt świadczący o jakichś odrębnych cechach jego psychiki. Lutosławski poznaje w Madrycie (1886) młodą pannę, wcale już głośną poetkę hiszpańską *[Zofia Casanova (ur. 1862)]. Na drugi dzień po poznaniu, ona ofiarowuje mu swoją książkę, on dopisuje po polsku pod jej dedykacją: "Ta kobieta będzie moją żoną." Od tej pory traktował ją jak przeznaczoną sobie, jak swoją oblubienicę, narzucił jej niejako tę wiarę. Ale nie była to miłość w zwykłym znaczeniu. "To jakiś tajemniczy mus mnie wołał, niepodobny do miłości ani do pożądania... Od samego początku nigdy nie wyrażałem najmniejszej wątpliwości, że musi się stać tylko to, co ja sam zechcę. Nie pytałem się wcale o zgodę, tylko arbitralnie objawiałem wyrok nieodwołalny i zaraz pisałem o celu, mianowicie o powołaniu do życia syna, który by czegoś mógł dokonać dla Polski. Przytaczałem widzenie Księdza Piotra, ukazujące mu bohatera narodowego, urodzonego z matki obcej. Wprawdzie sobie nie mogłem przypisywać krwi dawnych bohaterów, bo nigdy w historii nie napotykałem żadnej wzmianki o moich przodkach, lecz przecież każdy polski szlachcic czuł się równy dawnym wojewodom. Więc mogłem i ja spełnić wróżbę księdza Piotra, spełniając zarazem wróżbę osobistą. Nawet imię miałem gotowe dla syna..."
Ta dość zadziwiająca w młodym kandydacie chemii i filozofii wiara, że on właśnie ma spłodzić syna, którego imię będzie 44, ma swoje źródło w przeżyciu lat chłopięcych. W gimnazjum w Mitawie, w czternastym roku życia, poznał pierwszy raz trójcę wielkich poetów, których dzieł, jako zakazanych, w domu nie było; wrażenie było wstrząsające i pozostało mu na całe życie. W i e s z c z e nasi, których traktuje ryczałtowo, raczej niby jakąś Biblię polską niż indywidualnie jako utwory poetyckie, stali się przedmiotem jego kultu, podstawą jego swoistego mesjanizmu.
Wiara w przeznaczenie tego małżeństwa miała doznać bolesnego zawodu. Widzenie Księdza Piotra zawiodło. Ze związku z "matką obcą" przyszły na świat - same córki. Nie zachwiało to mistycznej wiary filozofa w posłannictwo swoich lędźwi. Cytowałem swego czasu list Sewera do Elizy Pareńskiej, w którym dobry Sewer, zaprzyjaźniony z żoną naszego mistyka, informuje:
"Pisała L..., że 44 już w drodze, tylko nie przez nią. Znalazł Lutuś podobno na Wołyniu matkę «cudzoziemkę», która pozwoliła na to, aby z niej (i Lutusia) przyszedł na świat «a imię jego 44»..."
Na razie doprowadził młody uczony do skutku małżeństwo, mimo pewnego oporu rodziny. Zarazem szukał dla siebie pola do pracy, do głoszenia myśli filozoficznej. Nie było o to łatwo przy dyplomie jego, ważnym jedynie dla cesarstwa rosyjskiego. Wreszcie otrzymał profesurę filozofii w Kazaniu, gdzie spędził lat trzy. Wśród tego umiera ojciec, zostawiając do podziału z rodzeństwem znaczny majątek, co pozwala filozofowi swobodnie zorganizować sobie życie. Po uregulowaniu schedy, odwiedza Amerykę i jest świadkiem osobliwego "kongresu religii, gdzie zaproszono przedstawicieli różnych wiar, aby sobie wzajemnie wyjaśnili, co stanowi treść ich przekonań". Przypomina się powiastka Woltera... *[Kandyd, czyli optymizm (1759)] Zarazem amerykański przyjaciel ułatwia na prośbę filozofa poznanie większej ilości milionerów, którzy odsłaniają mu sekret swego życia. "Ogólnym rezultatem - pisze nasz Pangloss-optymista - było potwierdzenie tego doświadczenia, jakie wyniosłem z dzieciństwa patrząc na rodzonego ojca... Ci ludzie przede wszystkim budzili od pierwszego wejrzenia duże zaufanie jako pracownicy rzetelni, którzy najmniej dbali o siebie, a zawsze najwięcej dbali o to, by innym w jakiś osobliwy sposób życie ułatwić." Każdy z nich, "dążąc do tego celu bezinteresownego, zrobił duży majątek"...
To było w roku 1893; podejrzewam, że od tego czasu milionerzy cokolwiek się zmienili.
Po Ameryce jeszcze Londyn, gdzie pochłaniając wszystkie gałęzie wiedzy jawnej i tajnej, zapoznaje się z Hoene-Wrońskim *[(1778-1853) - matematyk i filozof mesjanistyczny], którego określa jako "trzeciorzędnego niemieckiego filozofa, piszącego po francusku i pragnącego uchodzić za Polaka".
Wreszcie osiedla się z rodziną w Hiszpanii, gdzie kończy dzieło o Platonie. Tam pędzi rajski żywot, pracując nago na wielkiej oszklonej werandzie. Tam przychodzi na świat - czwarta córka; utwierdza to naszego mistyka w przekonaniu, że związek jego był omyłką, co się też wyraża "przesileniem wewnętrznej jedności rodziny".
Z dzieła Lutosławskiego o Platonie największe uznanie zyskało to, co on sam traktował raczej ubocznie, mianowicie s t y l o m e t r i a; bardzo pomysłowy system, w którym za pomocą pewnych właściwości stylu, powtarzających się form, słów i zwrotów badacz nasz znalazł nową podstawę do ustalenia chronologii dialogów Platona. Dzieło, wydane po angielsku, dało mu kredyt moralny dla działalności, jaką później rozwinął w tym języku.
Ale już głos wewnętrzny wzywał filozofa do kraju. Robiono mu nadzieję katedry w Krakowie. Doktoryzuje się w Helsingforsie, w Lipsku wydaje dzieło Seelenmacht *[Potęga duszy], w którym rozwija pogląd oparty na świadomości odwiecznej i niezniszczalnej jaźni własnej. "Przyznawałem - dodaje szlachetnie - podobne jaźnie innym ludziom, a także zwierzętom i roślinom... Sięgałem wyżej i uznawałem jaźnie istot wyższych niż ludzie, aniołów i archaniołów. U szczytu tej hierarchii duchów przeczuwałem Boga lub bogów."
Nie dziw, że w r. 1899 powołano go na katedrę filozofii w Krakowie. Ale w drodze coś się zepsuło: katedrę jego dano księdzu Pawlickiemu, a naszego filozofa zdegradowano na docenturę, przy czym nigdy nie mógł uzyskać wyjaśnienia tej filozoficznej wolty.
W styczniu r. 1900 zaczynają się wykłady. Największa sala Kopernika natłoczona jest stale słuchaczami. Ale już po pierwszym półroczu zachodzi między nowym docentem a wydziałem uniwersyteckim konflikt, który prowadzi do zawieszenia wykładów. Wysłano do docenta komisję, którą przyjął - nago. "Proszę, badajcie mnie panowie..." I ustąpiwszy, jako odwet stara się o habilitację w Szwajcarii, podejmując wykłady równocześnie w Lozannie i w Genewie.
W owej epoce, tuż przed ostatnimi wykładami, zachodzi w życiu Lutosławskiego drugie wielkie wydarzenie. W czasie bytności w łaźni parowej przychodzi mu myśl, że "dobrze by tak duszę oczyścić, jak się w łaźni oczyszcza ciało". Udał się tedy do kościoła kapucynów i wyspowiadał się przed ojcem Wacławem, ale nie chciał przyjąć komunii, nie wierząc w obecność Chrystusa. Spowiednik zmusił go prawie do przyjęcia komunii na jego kapłańską odpowiedzialność; jakoż w tym momencie filozof doznał łaski żywej wiary.
Zaczęła się "praca trwająca lata całe, poznawanie i interpretacja dogmatyki", spowiedzi generalne w Jerozolimie, Rzymie, w Lourdes... I jako filozof, i jako wyznawca pozostał mistrz Wincenty tym samym globtroterem. Pewien kłopot był z tym, że nie chciał ustąpić ze swej wiary w preegzystencję *[doktryna o istnieniu duszy przed wcieleniem], "która była dlań tak oczywistym pewnikiem, że, gdyby był pewien, że Kościół ją potępia, nie mógłby wierzyć w Kościół". Ale w takich rzeczach Kościół ma szeroką rękę: patrzano przez palce na p r e e g z y s t e n c j ę Lutosławskiego, jedynie ojciec Honorat w Nowym Mieście i proboszcz w jakiejś zapadłej kolonii polskiej w Ameryce zgromili go jako heretyka.
Ta łaska, która spłynęła na człowieka, będącego wprzód niedowiarkiem, miała się z czasem objawić w nieoczekiwany sposób. "W pięćdziesiątym roku życia dopiero doszedłem do zrozumienia nierozerwalnego związku małżeńskiego i wobec nieważności pierwszego małżeństwa, zawarłem nowy związek..." - pisze.
Zdumiewające! Gdy na człowieka spłynie łaska wiary, najczęściej zaczyna przemawiać językiem Tartufa. Bo w istocie sam Tartufe nie wymyśliłby kunsztowniejszej formuły. "Doszedł do zrozumienia nierozerwalności małżeństwa" i dlatego - r o z e r w a ł małżeństwo, zawarte z katoliczką, po katolicku, w arcykatolickiej Hiszpanii, małżeństwo pobłogosławione czworgiem dzieci, po dwudziestu pięciu latach trwania. Jak na w y c h o w a w c ę n a r o d u to nieźle...
Nie dość na tym. Dokonawszy tego czynu, przerabia swój dawny, "heretycki" - jak pisze - traktat o sprawach małżeńskich i wydaje go "z późniejszem opracowaniem tegoż zagadnienia, zawierającym gorącą obronę nierozerwalności małżeństwa i przedstawienie piekła małżeńskiego jako najskuteczniejszego środka przyśpieszenia rozwoju moralnego obojga małżonków ku doskonałości, która stanowi ostateczny cel życia ludzkiego".
W istocie, warto jest być autorem grubego dzieła (po angielsku) o logice Platona, aby rozumować z taką oszołamiającą logiką...
Na lata 1907-1908 przypadają wykłady w Ameryce, które przygotował, odbywszy piętnastodniowy post. Tematem - dzieje porozbiorowe Polski, w duchu rozgrzeszenia przodków, a oskarżenia o dzieło rozbiorów jedynie chciwości sąsiadów.
Wykłady miały być wielką apologią Polski; płatne były po 150 dolarów za wykład (angielski): "amerykanizm" ten sprawia niekłamaną satysfakcję naszemu filozofowi. Miał wielkie powodzenie; czasem po sześć wykładów dziennie! W koloniach polskich brał tylko po 50 dolarów. Kursy jego zyskały wielki rozgłos: zaproszono go nawet w Sacramento do synagogi, gdzie zaimprowizował wykład o dwóch mesjanizmach, kończąc hasłem Mickiewicza z r. 1848: "Cześć dla Izraela." Trzeba tu podnieść zadziwiającą łatwość Lutosławskiego w improwizowaniu przemówień w kilku językach oraz w doraźnym przekładaniu na obce języki utworów polskiej poezji i komentowaniu ich; jak w ogóle samą łatwość słowa, które płynęło z niego ciurkiem. Pożegnalny wykład w Chicago zaczął się o siódmej wieczorem i trwał, z przerwami co dwie godziny, do siódmej rano.
"Z początku było kilkuset słuchaczy, potem coraz mniej, a gdy został tylko jeden, odprowadził mnie do domu. Tematem wykładu była interpretacja wieszczów i polski pogląd na świat... O tym jednym, co wytrwał do końca, miałem sposobność przekonać się, że niewiele zrozumiał - a tylko miał ambicję zawiązania ze mną osobistego stosunku."
Wraca do Warszawy i zaczyna tu działać z amerykańskim rozmachem. W r. 1908 parę tysięcy słuchaczy tłoczy się w Filharmonii na wykładzie o Darwinie i Słowackim. "Chodziło o wykazanie wyższości polskiej teorii ewolucji nad teorią Darwina." Ale Lutosławski nigdzie długo nie mógł usiedzieć na miejscu; ruchliwość jego jest zdumiewająca. Wpaść z Londynu do Kosowa na głodówkę albo z Francji pod Jasło dla zrobienia porządku z nieposłusznymi elsami - to dla niego drobnostka. Jakoż niebawem zwija w Warszawie mieszkanie i postanawia "szukać jakiegoś stanowiska w Anglii, Francji lub Ameryce". Wpada na chwilę do Hiszpanii, potem do Londynu, gdzie pertraktuje o katedrę filozofii w Australii, lecz pertraktacje zawiodły. Poznaje wówczas Bernarda Shaw, którego odwiedza na wsi, mając do niego list polecający. "Nie zrobił on na mnie wrażenia człowieka myślącego, tylko kpiarza lubującego się w olśniewaniu ludzi pospolitych paradoksami, które dla ludzi myślących stanowią bezpłodną akrobatykę. Są to efekty przemijające, jak u Makuszyńskiego."
Z Anglii zagląda do Paryża, gdzie styka się z kołem ludzi interesujących się jego doświadczeniami psychofizycznymi. Powstaje myśl stworzenia "Kuźnicy" Lutosławskiego w - Tlemcenie, w Algerze; niejaka pani Paris, Francuzka, ofiarowuje na ten cel cały majątek i osobisty udział. Kuźnica powstaje za miastem, w willi otoczonej roślinnością. "Wkrótce sprowadziłem jedną parę robotniczą z Westfalii - pisze - i mieliśmy z nią rozpocząć ćwiczenia psychofizyczne." Ale pani Paris nagle umarła, niestety bez testamentu. Rzecz upadła, brat pani Paris ledwie zgodził się wypłacić 20000 franków "na koszta likwidacji Kuźnicy". Kuźnica istniała parę miesięcy.
Ale myśl nie umarła. Zdeptawszy jeszcze sporo lądów, osiada filozof w okolicach Bonneville koło Genewy i tam tworzy nową Kuźnicę. Cel - "rozpowszechnienie polskiego poglądu na świat i zupełne przełamanie partyjnych waśni, aby wytworzyć jednolitość twórczego życia narodowego, które by mogło być wzorem dla innych narodów, i prowadzić je do harmonijnej organizacji całej ludzkości". Filozof najmuje ładny domek w uroczym położeniu, organizuje bibliotekę i pracownię "w tych rajskich warunkach" - jak pisze - spędza lat siedem (1913-1920) goszcząc tam przeszło czterdzieści osób. Było tam kilka polskich dziewcząt wiejskich, które pełniły pracę domową, przy tym słuchały wykładów. Jedna umarła, drugą usunął z powodu "przewrotnego charakteru", trzecia nie umiała wytrwać, czwarta - pisze - "po kilku latach przyjęła służbę w Szwajcarii, stopniowo dochodząc do stanowiska ochmistrzyni w zamożnych domach. Ona jedna swoją dalszą pracą dowiodła zrozumienia narodowych ideałów. Poza tym cel wychowania innych dziewcząt w Kuźnicy nie został osiągnięty. Ideałów myśli narodowej im przedstawianych nie mogły w pełni zrozumieć - i nie były zdolne nimi się przejąć."
Z mężczyznami było niewiele lepiej. Paru podobno wyszło na ludzi, ale w ogóle i bez Kuźnicy ludzie wychodzą czasem na ludzi. Jeden umarł, drugi został dyrektorem związku współdzielczego, trzeci oficerem. To, zdaje się, jedyni, którymi można się pochwalić. "Był też inny uczeń Kuźnicy - pisze mistrz - który w niej długo przebywał i często powracał, ale potem wielce nas zawiódł i okazał się człowiekiem równie marnym jak pierwszy uczeń kuźnicy tlemceńskiej. W ogóle tego doświadczyłem, że nigdy nie warto nagle zmieniać warunków życiowych ludzi, którym Opatrzność dała najniższy poziom bytowania. Im więcej się im daje, tym więcej wymagają i prawie zawsze źle kończą. Niejeden z tych, których mozolnie dźwigałem własnym kosztem, wykoleił się i dużo ludzi skrzywdził, czego by nie było, gdybym go pozostawił w tej nędzy, w której go zastałem... Jednak w Kuźnicy i tacy ludzie nie zdradzali się jeszcze ze złymi skłonnościami, które w nich później się rozwinęły. Owszem, przyczyniali się oni mimo woli do wrażenia, że w Kuźnicy coś się dzieje, że ma oma wartość dla życia narodowego..."
Smutny los Kuźnicy, jeżeli na takich ludziach musiała budować pozór, że "coś się w niej dzieje"... Ale to nie zraża filozofa do ukochanej myśli. Na razie kres pracom Kuźnicy kładzie powołanie go do Wilna na katedrę filozofii (1920). Lata wileńskie wspomina profesor bardzo niewdzięcznie; wykłady jego i hasła nie miały oddźwięku, wskutek czego przeniósł punkt ciężkości swego działania na teren Anglii, gdzie zaopatrywał swymi pracami przeglądy o charakterze filozoficzno-teozoficznym. Ale wciąż woła z Wilna o stworzenie Kuźnicy Wychowania Narodowego, nie tracąc nadziei, że "znajdzie się bezdzietny zamożny ziemianin, co by zechciał ofiarować swój majątek na ten cel. Dla takiej Kuźnicy - pisze - w każdej chwili gotów jestem opuścić katedrę uniwersytecką i nawet przedłużyć termin obecnego wcielenia na czas nieograniczony, wyrzekając się wiekuistej szczęśliwości w bezcielesnym bycie, do której od dawna tęsknię..."
Bezdzietny ziemianin się nie znalazł... Niemniej Kuźnica powstała, dzięki zapałowi jej twórcy, w Dzięgielowie na Śląsku, gdzie po ustąpieniu z katedry wileńskiej filozof osiadł.
Na tym kończy się ów żywot malowniczy, wielopostaciowy, spisany z całą prostotą, można
rzec, z całą naiwnością. Pomieszanie rzetelnej zasługi naukowej, erudycji, pracowitości z jakimś
zdumiewającym bałamuctwem myśli daje temu żywotowi smak bardzo oryginalny. Europejski
spec od Platona, komiwojażer Króla-Ducha, arcykapłan własnego obrządku, Lutosławski,
zwłaszcza jako mag, jako prorok, jest arcyciekawym zjawiskiem. Jest może ostatnim refleksem
naszej tragedii narodowej, wielkiej emigracji. Ale wszystkie jej elementy destylują się w nim w
szczególny sposób. Ta pszczółka filozoficzna wyciągnęła z najbardziej gorzkich kwiatów same
miody. Bez męki twórczej prześwietlił sobie skronie aureolą wielkiej poezji. Ze znaku 44 przejął
samą pychę bez cierpienia; widzenie Księdza Piotra przetłumaczył sobie na - wyrób dziecka.
Tułaczkę emigracyjną złagodził na podróżomanię za paszportem. W katolicyzmie dojrzał boczne
schodki do konsystorza. Pustelnię zmienił na rajski ogródek, posty na kurację owocową,
biczowanie na gimnastykę rytmiczną, westchnienia na głębokie oddychanie, ogołocenie na
nudyzm. Wszystkie krzyki i wołania mesjanizmu, zrodzone niegdyś z gorączki, rozpaczy i
nadziei, skanalizował w potok słów, beznamiętny a mętny, kołyszący do snu swoim szmerem.
Nieświadomy życia jak dziecko, przeszedł, w pogodnej autohipnozie, obok wszystkich
rzeczywistości społecznych i narodowych. Krzywdy ludzkie wytłumaczył sobie szczęśliwie
grzechami minionych istnień. Sam rozgrzeszył się z omyłek i rozrzutności jednego żywota,
czyniąc ten żywot nieodpowiedzialnym epizodem całego łańcucha egzystencji. Jeden łatwy żywot
- w istocie dość łatwy; ale czy równie pożyteczny? Obawiam się, że z tego długiego, głośnego i
ruchliwego żywota zostaną dwie rzeczy: stylometria Platona, o ile jej kto nie obali, i... wydana w
r. 1909 broszurka Jak tanio podróżować? - o ile ją kto zaktualizuje...
1933
«WYCHOWAWCA NARODU» PRZY ROBOCIE
Z felietonu p. Wysz. i p. Charkiewicza w "Słowie" wileńskim dowiedziałem się o nieprawdopodobnym wystąpieniu prof. Lutosławskiego na odczycie w Wilnie. Komentując ten odczyt, p. Wysz. przytacza następujący ustęp z przemówienia prof. Lutosławskiego:
"Wprawdzie ogłosiłem w pismach, że odpowiem dzisiaj recenzentom mojej ostatniej książki Jeden łatwy żywot, ale ci słuchacze, których to moje ogłoszenie ściągnęło, będą srodze zawiedzeni... Nie mam zamiaru odpowiadać tym osłom i świniom. Przenigdy."
P. Charkiewicz zaś streszcza pretensje prof. Lutosławskiego do mnie w następujący sposób:
"Dr Boy-Żeleński zaraz po ukazaniu się książki w druku zwrócił się do prof. Lutosławskiego z prośbą o egzemplarz recenzyjny, a gdy otrzymał, nie tylko napisał niepoważną recenzję, ale bezczelnie skłamał (znowu określenie profesora), że autor prosił go o recenzję, i zmyślił ośmieszającą autora rozmowę."
Na to mogę nadmienić tyle. O ile przytoczona przeze mnie w artykule pt. Uroczy znachor ("Wiadomości Literackie") rozmowa ściśle odpowiadała prawdzie, o tyle każde słowo prof. Lutosławskiego mija się z prawdą w sposób niepojęty. O egzemplarz recenzyjny nie zwracałem się do nikogo, ponieważ ani o pobycie prof. Lutosławskiego w Warszawie, ani o jego książce nie wiedziałem i w ogóle byłem o sto mil od interesowania się wówczas jego osobą. Książkę Jeden łatwy żywot otrzymałem na tydzień czy dwa przed jej pojawieniem się w księgarniach, we własnym moim mieszkaniu, z rąk prof. Lutosławskiego i z jego inicjatywy. Zapowiedziawszy swoją wizytę telefonicznie i podawszy jako jej powód chęć porozmawiania ze mną o Przybyszewskim i o Lawrensie, prof. Lutosławski - z którym przedtem nigdy nie pozostawałem nawet w najdalszych stosunkach - był u mnie w ciągu kilku dni trzy razy. Raz nie zastał mnie i rozmawiał pół godziny z moją żoną. Dwa razy zastawszy mnie spędził u mnie za każdym razem przeszło godzinę. Za drugą wizytą prof. Lutosławski był tak łaskaw, iż spożył porcję truskawek, które, poznawszy już jego pamiętnik i dowiedziawszy się z niego, że p. Lutosławski jest miłośnikiem owoców, dla niego przygotowałem. W trakcie pierwszej wizyty oznajmił mi, że niebawem wyjdą jego pamiętniki, których egzemplarz równocześnie mi wręczył, zachęcając do napisania o nich w "Wiadomościach Literackich" i zapewniając, że dla książki byłoby to bardzo korzystne. Skarżył się na ciężką dlań umowę z wydawcą, wedle której prof. Lutosławski (jak mówił) ma otrzymać honorarium autorskie dopiero po sprzedaży całego nakładu. Współczułem z nim i przyznawałem, że istotnie warunki są bardzo ciężkie. Zachęcając mnie do napisania o jego książce, prof. Lutosławski parę razy powtarzał: "Może pan pisać, co pan chce, ja się o nic nie obrażam." Tytuł Uroczy znachor poddałem, półżartem, jego aprobacie. Było to już w przedpokoju. W czasie rozmowy, nie taiłem mego żartobliwie sceptycznego stosunku do jego "wychowawczej" misji; zdjąłem nawet z półki tom Słówek, aby pokazać prof. Lutosławskiemu wierszyk poświęcony jego dawnej krakowskiej Eleuterii; odpowiedział mi, że zna ten wierszyk.
Pod wrażeniem odwiedzin prof. Lutosławskiego, opowiadałem o nich bezpośrednio potem kilku znajomym. Urywek rozmowy z prof. Lutosławskim podałem na wstępie mojej recenzji, tak jak się odbyła, z pominięciem paru szczegółów, które przytaczam dziś.
Toteż grubiański, oszczerczy i kłamliwy wybryk szanownego profesora przejąłby mnie zdumieniem, gdybym po licznych "kampaniach", jakich wciąż jestem przedmiotem, był jeszcze zdolny czemukolwiek się dziwić w tej mierze.
Tadeusz Boy Żeleński