Władimir Bukowski

I powraca wiatr... - cz. 2

 

(...)

 

Czemu leningradczycy zawsze spiskują? Skąd w nich ta konspiratorska dusza? W Moskwie jak w dużym salonie - zawsze znajdziesz, kogo pragniesz, z miejsca was sobie przedstawią, nawet prosić nie trzeba. Stale tłoczno w mieszkaniach, gwar taki, że własnego głosu nie słychać. Długo po północy siedzą w moskiewskich kuchniach i wciąż dyskutują, dyskutują. W Moskwie można tłumem zwalić się do znajomych o północy i nikt się nie zdziwi. A jeżeli z butelką, to się ucieszą. I nad ranem spór niezmiennie schodzi na odwieczny temat - kiedyż to się wszystko zaczęło? W tysiąc dziewięćset czternastym? W dziewięćset piątym? A może już od dekabrystów wszystko poszło na opak? Inni sięgają jeszcze dalej - wieszają psy na Piotrze: oto właśnie największy łotr, zgwałcił biedną niezależną Ruś i zrodziła ona bękarta, na nasze nieszczęście.

Przynajmniej jedna jego zbrodnia nie podlega dyskusji - wybudował Petersburg, miasto spiskowców. Z niedobrymi myślami budował, najwidoczniej na kacu, stąd stale snuje się po mieście petersburska mgła, zatruwa wszystkich namiętnością do konspiracji. Siedzą po domach petersburżanie, pichcą potajemne myśli i każdą znajomość uważają za nielegalny związek.

Wysiadłszy z dworca moskiewskiego wczesnym letnim rankiem, brodziłem po bezludnych, olśniewających alejach Petersburga, zachwycałem się wspaniałymi fasadami. Każdy dom to wielmoża, spogląda z pogardą, wyniośle. Ale wystarczy dostać się do środka, w łańcuch mrocznych, wilgotnych podwórek-studni i staje się zrozumiałe - oto gdzie się ona zakorzeniła, ta tajna petersburska psychologia. Przecież z nimi nawet rozmawiać można tylko na osobności, szeptem, i nigdy cię z nikim nie zaznajomią: "Ależ skąd, ależ skąd, mieszkam samotnie, kontaktów nie utrzymuję...".

Ojczulek, mój sąsiad ze szpitala psychiatrycznego, już na pierwszy rzut oka wzbudzał w prostym sowieckim człowieku podejrzenia - do złudzenia przypominał zagranicznego szpiega z sowieckich filmów. Niewysoki, otyły, łysy, z czujnym spojrzeniem zza grubych szkieł okularów - wypisz, wymaluj agent światowego imperializmu. Nawet dzieciarnia na ulicy zatrzymywała się i uważnie za nim spoglądała - czy aby nie zawołać milicjanta. Z miejsca stawał im przed oczami film o tym, jak to czujni pionierzy złapali amerykańskiego szpiega.

Zmierzając do niego przez petersburskie podwórka i kuchenne schody, nieustannie chwytałem niespokojne spojrzenia sąsiadów: "Znowu goście do naszego szpiega...".

Mieszkał z dwiema leciwymi cioteczkami i choć był już po pięćdziesiątce, nie mógł uwolnić się od ich stałej opieki:

- Borieńka, znowu nie zjadłeś z rana, jak należy - mówiła jedna.

- Ubierz ciepły sweter, chłodno dziś - wtórowała druga.

- No, cioteńko, dosyć już tego. Przecież to w końcu niemożliwe - gęgotał Ojczulek. - Błagam was, przestańcie, dość.

Przy tym był to zawzięty spiskowiec, siedział już trzy razy w więzieniu psychiatrycznym i tak przyzwyczaił się do swego podwójnego życia, że konspirował, zdaje się, sam ze sobą. Po każdym zwolnieniu niezmiennie wracał do partii, dostawał pracę ideologiczną: pisał artykuły do prasy partyjnej, wykładał, jednym słowem "wkradał się w zaufanie", "maskował się". Gdy trafił kiedyś ze mną do zatłoczonego moskiewskiego mieszkania, ogarnęło go nieopisane przerażenie.

- To wpadka - syczał mi do ucha - mają nas wszystkich na oku. Trzeba się natychmiast wynosić. - I nie mogłem go już nigdy więcej zaciągnąć do Moskwy.

Wszystkie szczegóły o listach proskrypcyjnych i przypuszczalnej rehabilitacji Stalina znał ze źródeł partyjnych i bynajmniej nie siedział z założonymi rękami. Przygotowywał zawzięcie kolejny spisek. W leningradzkiej mgle nie znajdziesz przyjaciół, ale spiskowców - zawsze.

Odmłodzony dosłownie o dwadzieścia lat, kręcił się po Leningradzie: nieustanne spotkania konspiracyjne, kontakty, pertraktacje.

- Borieńka, załóż czapkę, chłodno dziś. I nie wracaj późno do domu.

- Cioteńko, dosyć tego, przestań wreszcie - burczał, zamykając za sobą drzwi.

 

Siergiej Pietrowicz Pisariew był całkowitym przeciwieństwem Ojczulka. Jako czternastoletni chłopiec zwiał w wirze pierwszej wojny światowej z domu - walczyć za cara i ojczyznę. Złapali go dopiero na froncie i żeby znowu nie uciekł, odesłali do domu razem z aresztantami, etapami. Po drodze spotkał w rostowskim więzieniu aresztowanych bolszewików i od tego czasu był bolszewikiem do szpiku kości. Gdzież tylko nie siedział! Podczas wojny domowej - w celi śmierci kontrwywiadu Denikina, w trzydziestym siódmym - w więzieniu lefortowskim, w pięćdziesiątym trzecim - w leningradzkim szpitalu psychiatrycznym. Nic nie było w stanie zachwiać jego komunistycznej wiary. Przy tym nieustannie walczył ze swą proletariacką władzą.

W trzydziestym piątym roku, gdy aresztowano mu przyjaciela, walczył o jego uwolnienie i nawet zbierał w tej sprawie podpisy. Naturalnie, w trzydziestym siódmym sam okazał się wrogiem ludu. Torturowali go okrutnie i na lefortowskich dybach złamali mu kręgosłup - niczego nie podpisał.

Z przetrąconym grzbietem cisnęli go jak psa, by zdychał na narach butyrskiej tiurmy, i zapomnieli o nim. Cały rok przeleżał, nie będąc się w stanie poruszyć - sąsiedzi z celi karmili go i nosili do ubikacji. I przez cały rok pisał skargi, drobnym maczkiem na skrawkach papieru toaletowego. Nie w swojej sprawie - w sprawie bezprawnie aresztowanego towarzysza. Koledzy nabijali się z niego:

- Do kogo piszesz? Te twoje skargi dojdą najwyżej do strażnika. Zmiłuj się, papieru i tak brakuje.

A po upływie roku, w 1938 został niespodziewanie wezwany. Dokąd - nie wiadomo. Z trudem dowlekli go strażnicy do gabinetu. Pomocnik generalnego prokuratora otworzył teczkę i zapytał:

- To pan pisał? - Pisariew ujrzał starannie uporządkowane i ponumerowane wszystkie swoje karteczki. - Pański towarzysz - rzekł prokurator - istotnie był oddanym komunistą, niewinnie aresztowanym przez szajkę dywersantów, którzy zdołali zakraść się do Organów. Zostali zdemaskowani i poniosą zasłużoną karę. Niestety, pański towarzysz nie doczekał tego dnia - zmarł w śledztwie.

Okazało się, że w ciągu roku zaszły duże zmiany: Jeżów został rozstrzelany, a wszyscy jego poplecznicy okazali się wrogami. Na nowego naczelnika NKWD wyznaczono Berię i tortur chwilowo zaniechano.

Zwolniony w tak cudowny sposób Pisariew z miejsca powlókł się do KC i zaczął dowodzić, że wszystkie osoby siedzące z nim w butyrskiej celi to niewinni ludzie, którzy na torturach złożyli obciążające siebie zeznania. I udało mu się doprowadzić do zwolnienia wielu spośród nich. Była wówczas taka "beriowska odwilż", o której mało kto dziś pamięta.

Podczas wojny Pisariew był na froncie, w stopniu komisarza do spraw politycznych. Jak zdołał ze swym złamanym kręgosłupem walczyć - niepojęta sprawa, ale wiadomo z całą pewnością, że na własnych barkach wyciągnął z okrążenia rannego kolegę.

A w pięćdziesiątym trzecim, w pełnym toku sprawy lekarzy-trucicieli, przekazał Stalinowi memoriał: zapewniał, że cała ta sprawa jest sfałszowana, a aparat MGB *[MGB - Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego] - zakłamany od góry do dołu. Najwidoczniej jego zuchwałość tak oburzyła Stalina, że Pisariewa z miejsca wpakowano do leningradzkiego szpitala psychiatrycznego. Ale nawet stamtąd pisał swe niekończące się skargi i potajemnie przekazywał je na widzeniach. Po śmierci Stalina wywalczył sobie nie tylko całkowitą rehabilitację, ale też obalenie diagnozy. Co więcej, wykorzystując swoje powiązania w KC, spowodował wyznaczenie specjalnej komisji, która zbadała Instytut Serbskiego, leningradzki i kazański szpital psychiatryczny, i ustaliła, że przetrzymuje się tam wiele osób zdrowych, niewinnych, uwięzionych z przyczyn politycznych. Wiele z nich z miejsca uwolniono - trwała chruszczowowska odwilż.

Po każdym zwolnieniu Pisariew naturalnie wracał do partii, ale wcale nie dla kamuflażu, jak Ojczulek, lecz dlatego że nadal szczerze wierzył w komunistyczne doktryny. Uważał się za wyznawcę Lenina, Stalina zaś nienawidził do tego stopnia, że nigdy nie wymawiał jego imienia - nie nazywał go inaczej jak Dżugaszwili.

Winowajcą wszystkich nieszczęść był - według niego - oczywiście Stalin, który, mówiąc jego słowami, dokonał w trzydziestych latach przewrotu państwowego, likwidując prawdziwych leninowców.

Siedząc na specjalnym fotelu z podwyższonym oparciem, mówił powoli, często tracąc oddech: - Partia się całkiem zdegenerowała. W tych warunkach wszyscy winniśmy wstępować w jej szeregi, by ją uzdrowić. Pan na przykład - pan jest uczciwym człowiekiem. Pańskie miejsce jest w partii, po to, by od wewnątrz walczyć ze zwyrodnialcami.

Taka logika była dla mnie niezrozumiała. Nie wierzę przecież w żaden komunizm - leninowski czy stalinowski. Jak więc mam się zapisać do partii?

Pewien nasz znajomy żartował dosadnie, odpowiadając na takie namowy: "To tak, jak gdyby zaproponowano mi ożenić się z syfilityczką i spłodzić z nią zdrowe dzieci: i ona nie wyzdrowieje, i dzieci będą chore, i sam się zarażę".

Moja niewiara w komunizm nie zrażała Pisariewa i twierdząc, że Lenin pragnął tego samego, czego ja pragnę, dowodził mi, że tak naprawdę to ja wierzę w komunizm, tyle że nie zdaję sobie z tego sprawy. Na wszelkie sposoby nakłaniał mnie do ponownego przeczytania dzieł Lenina.

Mieszkał w maciupeńkim pokoiku, zapchanym do ostatnich granic tomami klasyków marksizmu i rocznikami gazety Prawda, niemalże od pierwszego numeru. Od czasu kolejnej rehabilitacji otrzymywał jakąś śmiechu wartą rentę, którą wydawał w całości na książki. Żywił się mlekiem skondensowanym. Znajomi - znając jego sytuację - często pozostawiali u niego po kryjomu puszki z tym mlekiem, wciskając je gdzieś niepostrzeżenie.

Czasami na jakimś szczególnie ostrym etapie swej walki z wypaczeniami zmuszony był się ukrywać i mieszkał wtedy u któregoś ze znajomych. On również wiedział o spisach, o przypuszczalnej rehabilitacji Dżugaszwili i naturalnie walczył - pisał niezliczone petycje do wszystkich instancji partyjnych.

Słuchałem go z zaciekawieniem, ale w żaden sposób nie byłem w stanie zaakceptować tego stanowiska. Nie tylko wewnątrzpartyjna walka o czystość leninizmu była dla mnie nie do przyjęcia - nie mogłem nawet odwoływać się do władz, byłoby to de facto uznaniem ich przeze mnie. Zwyczajna praca w przedsiębiorstwie państwowym oznaczała faktycznie popieranie tego systemu, zbudowanego na przemocy.

Coraz częściej zacząłem bywać u Alika Wolpina. Od początku naszej znajomości gdzieś w sierpniu sześćdziesiątego pierwszego roku, jeszcze przed rozbiciem Majaka, a później także w trakcie przesłuchań w sprawie majakowców, widywaliśmy się dość często, a nawet przez jakiś czas pracowaliśmy w tym samym instytucie naukowo-badawczym. Prowadził tam seminarium z semantyki, a ja chodziłem go słuchać. Gdy siedziałem w więzieniu, odwiedzał moją matkę. W ogóle jego zasadą było odwiedzać rodziny aresztowanych, nawet jeśli ich nie znał. I, rzecz jasna, w pierwszej kolejności tłumaczył wszystkim prawa.

Zdumiewała mnie powaga, z jaką snuł swoje rozważania o jurysdykcji w tym państwie uprawomocnionej samowoli. Jak gdyby nie było rzeczą oczywistą, że kodeks czy konstytucja istnieją u nas tylko na papierze, dla celów propagandy, i wszędzie obracają się przeciw tobie. Czyż nie mówiono nam zupełnie otwarcie w KGB: "Dajcie tylko człowieka, paragraf zawsze się znajdzie"? Prawo niczym dyszel - i obracali ten dyszel zawsze przeciw nam. Decydującą rolę ma zatem nie samo prawo, ale kto nim będzie obracał.

Dopiero dziesięć lat temu wyszło na jaw, że na podstawie tych samych praw wymordowano niemalże dwadzieścia milionów niewinnych ludzi. Sam autor naszej konstytucji, Bucharin, ledwie zdążył ją zakończyć i już został rozstrzelany.

Jaki sens ma dyskusja o prawach? To tak jak dyskutować z ludożercą o człowieczeństwie.

Sam Alik zresztą dwukrotnie już znalazł się w więziennym szpitalu psychiatrycznym, i to jedynie za deklamowanie swoich wierszy. Nie na placu nawet, lecz w domu, dla przyjaciół, Czy to go nie przekonało? Słowem, zdawał mi się kimś na kształt tych zatwardziałych marksistów, których już nawet więzienie nie jest w stanie oświecić. Jego stale potargana głowa, całkowity brak zmysłu praktycznego, nieprzystosowanie do życia, zupełna obojętność wobec własnego wyglądu uzupełniały szkolny niemal portret dziwaka-uczonego. Był zresztą uczonym - matematykiem, logikiem.

Urzekająca była jego dziecięca bezpośredniość i bezbronność, niezwykła u czterdziestoletniego mężczyzny. Sądzę, że większość jego przyjaciół - wszyscy niemal mieli za sobą stalinowskie łagry - lubiła w nim te właśnie cechy. Zaś na rozważania o praworządności patrzyli pobłażliwie, jak na wybaczalne dziwactwo, i tylko kiwali z uśmiechem głowami, gdy po raz kolejny rozwijał swe logiczne konstrukcje.

Czy to stała praca w dziedzinie logiki wywarła swe piętno, czy też przeciwnie, wybrał on ten przedmiot z uwagi na szczególne pokrewieństwo jego stylu myślenia z logiką formalną, faktem pozostaje, że wszystkie jego rozważania ściśle trzymały się schematów logicznych. Dowolne stwierdzenie winno było być prawdziwe bądź fałszywe. Względności tych pojęć nie uznawał w najmniejszym stopniu i srożył się na zwykłą w języku potocznym nieprecyzyjność sformułowań, uważając ją niemalże za główną przyczynę nieszczęść ludzkości. W zasadzie wszystkie jego rozważania wypływały z prostej, dziecięco naiwnej zasady: nie chcę kłamać. To my sami, wnosząc w swoje życie kłamstwo, dwuznaczność i nieokreśloność, cierpimy później z tego powodu. Ale jako że prawdziwość dowolnego osądu w życiu realnym zawsze jest rzeczą względną, wszystkie jego rozważania, zwłaszcza w trakcie dyskusji, z miejsca obrastały w niezliczone dygresje, zastrzeżenia, odsyłacze, wyjątki, poprawki, nieuchronnie stawiały problem zgodności samego pojęcia z tym, co ono oznacza, i kończyły się w takich zawiłościach semantyki, że nikt już dosłownie niczego nie był w stanie pojąć. Jedynie Alik, opromieniając rozmówców błękitnym spojrzeniem, uważał, że wszystko jest nader proste. Ludzie nie mają po prostu dość cierpliwości, by dotrzeć do sedna spraw.

Łatwo sobie wyobrazić, co działo się w momencie zderzenia Alika z sowiecką machiną represyjną. Pamiętam, jak przez kilka lat KGB wzywało go na przesłuchania w pewnej sprawie. Żona, wiedząc z własnego doświadczenia, czym się to może skończyć, zawczasu uprzedzała śledczego, żeby po dobroci odstąpił od tego zamysłu. Nie usłuchał jej. Nie wiem, jak się przesłuchanie zaczęło. Wiadomo jedynie z całą pewnością, że po dwóch godzinach Alik szkicował śledczemu na pustym formularzu protokołu jakieś schematy, koła i trójkąciki, usiłując wyjaśnić jedną, najprostszą ze swych myśli. Po czterech godzinach, gdy po przerobieniu skróconej teorii mnogości dotarli do problemu denotacji, spieniony śledczy w półprzytomnym stanie zadzwonił do żony Alika, błagając, by zabrała męża. Odmówiła naturalnie, słusznie uważając, że śledczy sam jest sobie winien, bo nie usłuchał jej zawczasu.

- Teraz wyplątujcie się, jak potraficie - odpowiedziała.

Całe szczęście, że Alik wezwany był jako świadek, a nie obwiniony. W przeciwnym razie śledztwo całkiem logicznie przeniosłoby się wraz z nim do kliniki psychiatrycznej. Ale wszak i psychiatrzy to nie matematycy ani logicy. Prawda i fałsz nie są przedmiotami badań psychiatrycznych. Dlatego wszystkie śledztwa kończyły się dla Alika tak samo - specjalnego typu szpitalem dla wyjątkowo niebezpiecznych.

A cóż innego mogło się zdarzyć? Wyobraźcie sobie na moment, że KGB przyjdzie do głowy pomysł, by aresztować komputer. Z jednej strony, komputera nie można zastraszyć albo zbić z pantałyku, nakłonić do kompromisu, fałszywego zeznania albo nawet półprawdy. Z drugiej strony, po prostu nie zrozumie on dwuznacznego języka pytań podczas śledztwa, nie zrozumie sowieckiego prawa. Jego systemy logiczne albo zaczną wydawać odpowiedzi typu "prawda-fałsz", albo, gdy spróbuje się uzyskać odpowiedź rozwiniętą, konkluzję rozważań, wyskoczy długa taśma perforowana z jakimiś niekończącymi się jedynkami i zerami. Co z nią zrobić? Dołączyć do protokołu? Daję głowę, że rzecz skończy się jak u Alika - szpitalem psychiatrycznym. Przecież ile można walić pięścią w stół? I tak nic się nie zmieni, chyba że lampa się przepali.

 

Wkrótce po zwolnieniu z leningradzkiego szpitala specjalnego poznałem Walerego Jakowlewicza Tarsisa.

Dopiero przed paroma miesiącami usunięto Chruszczowa, do władzy doszedł triumwirat Breżniew-Kosygin-Podgorny. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na rychłą rehabilitację Stalina, na Kremlu kompletowano listy proskrypcyjne, a Waleryjakowlewicz otoczony przez zagranicznych korespondentów przeprowadzał w swoim mieszkaniu w centrum Moskwy konferencje prasową.

- Mister Tarsis - pytali go - jaki jest pański stosunek do zmian w sowieckim kierownictwie?

- Wielki rosyjski bajkopisarz Kryłow - odpowiadał Tarsis - powiedział: "A wy, przyjaciele, jakkolwiek siadacie, na muzykantów się nie zdacie".

Cóż to - halucynacje?

Dopiero parę miesięcy temu widziałem człowieka, który osiem lat przesiedział za to tylko, że napisał krytyczny list do KC, drugi był nadal więziony za dowcipy o Chruszczowie, opowiedziane na ucho przyjacielowi. Trzeciego za zwykłą znajomość z cudzoziemcami oskarżono o szpiegostwo. I jeżeli rzeczywiście nie zwariowałem i nie bredziłem, to nie tylko sam Tarsis, ale i wszyscy jego goście, wszyscy ich krewni i sąsiedzi powinni do wieczora znaleźć się na Łubiance. Czy pozwolą im choć na opuszczenie mieszkania?

Tarsis zaś niemal codziennie urządzał takie konferencje prasowe i włos mu z głowy nie spadał. Ale cuda! Któż to taki, ten nieosiągalny dla KGB Tarsis?

- Wszystko to jest jedna wielka prowokacja KGB - rozprawiali eksperci od konspiracji. - Chcą nas zwyczajnie zwabić, ujawnić. Tarsis to po prostu przynęta, potrzask. - I jeszcze głębiej zagrzebywali się w swoje nory.

Ot ci wynalazek: Tarsis! Też nie mają czym zadziwiać obytego człowieka sowieckiego. Przeżyliśmy, dzięki Bogu, NEP, spisek trockistowski, bucharinowowską opozycję, kosmopolitów i lekarzy-trucicieli. Pewnych rzeczy już się nauczyliśmy, my nie w ciemię bici. Nie damy się już złapać na jakiegoś Tarsisa, szukajcie głupszych. Najważniejsze w socjalizmie - przeżyć. Uchować się! I gdy jakiś prowokator zacznie na głos lżyć władzę sowiecką - przede wszystkim trzeba mu dać odpór, głośno i wyraźnie, żeby wszyscy usłyszeli. A potem czym prędzej biec do KGB, żeby cię nikt nie prześcignął. Jak w tym dowcipie:

Pytają więźnia:

- Za co siedzisz?

- A wiesz, za lenistwo. Byłem na prywatce. Jakiś gość opowiedział dowcip o komunizmie. No, myślę sobie, dziś już późno, jutro pójdę donieść. A następnego dnia okazało się, że wszyscy przyszli jeszcze wieczorem i byłem ostatni...

Możliwe, że sam Tarsis również ze dwadzieścia lat myślał podobnie. Uczył się na uniwersytecie, wstąpił do partii, był na froncie, został sowieckim pisarzem. Ale życie mijało, kończyła się szósta dekada - i żeby choć jakiś promyk. Podczas odwilży chruszczowowskiej Tarsis wychylił się nieco bardziej niż ludzie rozważni, solidni, i w 1960 roku całkiem go przestali drukować. Wtedy to właśnie zaczął potajemnie przerzucać swe rękopisy za granicę.

Ten tradycyjny w późniejszych czasach sposób publikacji wziął swój początek od Borysa Pasternaka i szczególnie zaczął kusić po przyznaniu mu Nagrody Nobla. I czy to trwając w milczeniu, czy też przyłączając swój głos do chóru gniewnego potępienia, każdy pisarz podziemia marszczył brwi w geście dezaprobaty:

- Ech, scykorował staruszek! Zabrakło odwagi - odmówił. Żeby tak mnie tę nagrodę, ja bym za nic w świecie... Niech mnie choć rozstrzelają, między ludźmi i śmierć miła.

Dlatego gdy w październiku 1962 roku pierwszą książkę Tarsisa ostrożni wydawcy opublikowali w Anglii pod pseudonimem, z miejsca ujawnił on ten pseudonim i zażądał, by w przyszłości drukowali go wyłącznie, pod prawdziwym nazwiskiem. To go właśnie uratowało. M.A. Narica, którego rękopis opublikowano wówczas w RFN pod pseudonimem Narymow, nie zdążył się ujawnić i trafił na trzy lata do szpitala specjalnego.

Chruszczow był akurat gdzieś za granicą i ktoś z jego współpracowników przyniósł mu książkę. Chruszczow naturalnie wściekł się i zażądał, by Tarsisa wpakować do domu wariatów. Sprawa była pilna: aresztować, oskarżyć, posłać na ekspertyzę i wreszcie wysłać do szpitala specjalnego typu - nie mieli czasu na to wszystko, zresztą nie było to na rękę, skandal zataczał coraz szersze kręgi. I wsadzili Tarsisa do zwyczajnego miejskiego szpitala psychiatrycznego im. Kaszczenki. Chociaż według obecnych standardów skandal był stosunkowo niewielki, po trzech miesiącach zmuszeni byli go jednak zwolnić. Sam Snieżniewski przyleciał wściekły z jakiegoś międzynarodowego sympozjum, gdzie ktoś odważył się zapytać o Tarsisa, i wypuścił go, schlebiając mu na wszelkie sposoby.

Usiłując jakoś zatuszować te niezręczną sprawę, wezwali Tarsisa do KGB, do zastępcy Semiczastnego, generała Pieriepielicyna.

- Waleryjakowlewiczu - mruczał łagodnie generał - rozumiemy, jak wielki z pana pisarz, jaki talent. Mógłby pan zrobić tyle pożytecznego dla naszego narodu. Czemu nie weźmie się pan do opisywania pozytywnych stron naszego życia? Tyle przecież u nas dobrego, tyle osiągnięć.

Tarsis był nieubłagany.

Wtedy generał zmienił taktykę.

- Wie pan, Waleryjakowlewiczu - mówił tym samym tkliwym głosikiem - jest pan przecież zwykłym śmiertelnikiem. Może pana nawet samochód potrącić, zabić. Nikt nie jest pewien dnia ani godziny... - i kiwał współczująco głową.

- Cóż - odpowiadał Tarsis - będzie mi do twarzy z cierniowym wieńcem. Proszę się zastanowić: nikt wam nie uwierzy, nawet jeżeli przypadkiem wpadnę pod samochód albo cegła spadnie mi na głowę. Za granicą i tak będą uważać, że to krwawi czekiści zamordowali Tarsisa. Dlatego nie tylko nie zabijecie mnie, ale w dodatku będziecie ochraniać, by, nie daj Boże, coś mi się nie przydarzyło.

W roku 1964, tuż przed upadkiem Chruszczowa, Tarsis opublikował nową książkę pod tytułem Sala nr 7, w której opisał wszystkie swoje perypetie w szpitalu im. Kaszczenki. Książka miała szalone powodzenie i w krótkim czasie stała się bestsellerem. Tarsis zaś od tej chwili żył tak, jakby nie istniała żadna władza sowiecka: udzielał wywiadów, urządzał konferencje prasowe, jawnie niemalże wysyłał za granicę kolejne rękopisy, nawet samochód sobie kupił. Zazdrościł mu cały Dom Pisarzy, w którym nadal mieszkał.

Ludzie walili do niego drzwiami i oknami, szczególnie korespondenci i turyści zagraniczni - zobaczyć ósmy cud świata. Wszyscy zaś czekali, wstrzymując oddech: kiedyż aresztują tego Tarsisa, przejadą na ulicy albo ukrzyżują...

Zupełna paranoja! Po cóż strzec granic, rewidować na cle, utrzymywać cenzurę, śledzić obcokrajowców i trzymać armię agentów KGB, jeżeli w środku Moskwy siedzi sobie facet i mówi na głos to, co myśli, udziela wywiadów i publikuje w Anglii książki? A wieczorem wszystkiego, co powiedział, można wysłuchać w BBC! Gdzież jest żelazna kurtyna? Po raz pierwszy pojawił się w Związku Sowieckim człowiek, którego nie można wsadzić.

I o ile ludzie starsi, bardziej doświadczeni, omijali dom Tarsisa wielkim łukiem, o tyle młodzież po prostu stamtąd nie wychodziła. W tym samym mniej więcej czasie, na początku roku 1965, pojawiła się nowa fala młodych poetów usiłujących wskrzesić Majakówkę. Urządzili na placu parę występów, ponownie zaczęli kolportować w samizdacie swoje tomiki, organizować dyskusje itp. Nazywali siebie dziwnym słowem SMOG, co tłumaczyli jako Smielost', Mysl', Obraz, Glubina albo też Samoje Molodoje Obszczestwo Genijew *[Odwaga, Myśl, Wizja, Głębia; Najmłodsze Stowarzyszenie Geniuszów]. Nie wiem, jak z ich talentami, ale odwagi im nie brakowało. Występowali, gdzie tylko się dało, i oczywiście za pośrednictwem Tarsisa wszyscy niemalże drukowali swe prace za granicą. Liczba ludzi bezkarnie publikujących na Zachodzie wynosiła tym sposobem kilkadziesiąt osób i miało to wielkie znaczenie.

Jasne, że oficjalna sowiecka literatura nie uznawała ich, nie drukowała, zakazywała im występować, ale KGB nie decydowało się też na aresztowanie naraz takiej gromady ludzi. Poeci mieli swoje szerokie sfery znajomości i wspólnie z tym kręgiem, który istniał od czasów pierwszej Majakówki, stanowiliśmy znaczną siłę. Na serio zaczęliśmy się zastanawiać nad założeniem metodą faktów dokonanych rosyjskiej sekcji PEN-Clubu i zwróceniem się o przyjęcie do międzynarodowego PEN, gdy wydarzyła się rzecz o niezwykłych wprost konsekwencjach: we wrześniu aresztowano dwóch pisarzy - Siniawskiego i Daniela.

Trudno było wówczas powiedzieć, co właściwie skłoniło władze do tego kroku - czy chciały w ten sposób zastraszyć chętnych do publikowania za granicą i przełamać tę rodzącą się modę, czy też uważały, że w ogóle nadeszła pora, by przytemperować rozhukaną inteligencję, czy chciały się odegrać za klęskę z Tarsisem, a może po prostu wciągnęły ich poszukiwania tajemniczych nieznajomych i nie byli w stanie powstrzymać się po ich odkryciu - w każdym razie wyglądało to tak, jak gdyby zaczęto realizować plany wskrzeszenia stalinizmu, a Siniawski i Daniel to pierwsi delikwenci z przewidzianych pięciu tysięcy.

Sądzę, że fakt publikowania za granicą pod pseudonimami, a nie pod własnymi nazwiskami, odegrał niemałą rolę. Przede wszystkim dlatego, że zgodnie z logiką KGB takie zachowanie stanowiło niemal dowód ich winy: skoro ukrywali się, konspirowali - znaczy, że zdawali sobie sprawę, że popełniają przestępstwo. Dla człowieka sowieckiego mogło to brzmieć przekonująco, zresztą nie tylko dla sowieckiego.

Z propagandowego punktu widzenia sprawa zapowiadała się pomyślnie, miała posmak powieści kryminalnej: skryci wrogowie wcisnęli się w grono pisarzy, zakonspirowali i podstępnie knuli. Tu piszą jedno, tam drugie! Niby że jest im wszystko jedno, co piszą, byle tylko płacono. Mało to można namotać wokół tych pseudonimów?!

Ponadto taka nie dość otwarta, niezdecydowana postawa pozwalała przypuszczać, że aresztowanym brak odwagi lub zwyczajnie zasad, i rodziła nadzieję, że zaczną się kajać i pomogą KGB w zorganizowaniu wielkiego procesu pokazowego przy otwartych drzwiach.

KGB uwzględniało też fakt, że niejasność z pseudonimami oddali nieco i osłabi reakcję za granicą - w każdym razie uniemożliwi jakiekolwiek protesty przed rozprawą. Słowem, podobnie jak Naricy, pseudonimy nie wyszły Siniawskiemu i Danielowi na zdrowie. Zwiodła ich konspiracyjna psychologia.

W początkowym okresie spełniły się oczekiwania KGB: pierwsze reakcje Zachodu na aresztowania były spóźnione i niejasne. Dopiero po miesiącu pojawiły się w zagranicznej prasie jakieś mętne informacje o aresztowaniu dwóch czy też trzech pisarzy, plątano nazwiska i pseudonimy i wszystko razem nie wyglądało zbyt przekonująco.

Władze zwiększały naturalnie ten galimatias ze sporym powodzeniem i sztucznie uspokajały "postępową" opinię publiczną, negując fakt aresztowań, zezwalając od czasu do czasu na wyjazdy tak zwanych kontrowersyjnych poetów, publikując pewne kontrowersyjne artykuły itd. Za granicą powstało wrażenie, iż nowe kierownictwo zajmuje znośne stanowisko wobec inteligencji twórczej.

Zgodnie z oczekiwaniami, wydawcy i inne dobrze poinformowane osoby przez długi czas bali się ujawnić pseudonimy aresztowanych, obawiając się, że im jeszcze bardziej zaszkodzą. Miały nawet miejsce oficjalne dementi niektórych zachodnich domów wydawniczych.

Bardzo prędko jednak literackie kręgi na Zachodzie zdały sobie sprawę, że aresztowania te są wymierzone przeciw całej liberalnej inteligencji, jak sami ją określali, i że dla nowych sowieckich hersztów stanowią swego rodzaju kamień probierczy. Pewnej pikanterii dodawał wszystkiemu fakt, że literacką Nagrodę Nobla otrzymał w 1965 roku sowiecki partyjny czynownik Szołochow. Pojawiła się możliwość - zdaniem wszystkich niezwykle dowcipna - by kierować na jego ręce najróżniejsze humanitarne apele i wezwania. On ze swej strony, spełniając swój partyjny obowiązek, nagadał naturalnie podczas uroczystości wręczania Nagrody Nobla masę bzdur. Poruszyła się światowa społeczność pisarzy, posypały się protesty, listy, odezwy, telegramy i nawet jawnie prokomunistyczne gazety zmuszone były zareagować. Jednym słowem, skandal przybierał tak poważne rozmiary, że gdyby rozklekotana sowiecka machina potrafiła się zatrzymywać, to by się zatrzymała. Ale ten system do tego stopnia nie jest przyzwyczajony do korygowania swoich działań, tak dalece pozbawiony jest umiejętności przyznawania się we właściwym czasie do błędu, posiada takie zasoby bezczelności i tępej pychy, że tylko groźba całkowitego zerwania stosunków z cywilizowanym światem byłaby w stanie zmusić go w tym momencie do opamiętania.

Władze nie spodziewały się, rzecz jasna, takiej reakcji. Gdyby były w stanie zawczasu ją przewidzieć, wątpię, czy wpakowałyby się w tę kabałę. Teraz zaś, gdy tkwiły już w niej po uszy, robiły dobrą minę do złej gry, całkowicie ignorując opinię publiczną.

 

Później często zdumiewał nas idiotyczny upór władz, niechęć dostrzegania oczywistych faktów, co stawało się dla nich samych źródłem katastrofalnych szkód. Czasami wydaje się wręcz, że władze jakby umyślnie wybierały najgłupsze rozwiązania i potem za żadne skarby nie chciały się z nich wycofać.

Przypomina mi się pewien epizod, który miał miejsce w latach 1970-71. Jeden z moich znajomych, Lonia Rigerman, urodzony w USA i przywieziony w dzieciństwie do ZSSR, zwrócił się do konsula amerykańskiego z prośbą o rozpatrzenie jego prawa do amerykańskiego obywatelstwa. W celu przedyskutowania tego problemu amerykański konsul zaprosił go do swego biura. Uważał sprawę za zagmatwaną i był przekonany, że trzeba będzie wiele czasu i wysiłków, by Rigerman mógł uzyskać amerykański paszport.

Władze pod żadnym pozorem nie zezwalają obywatelom sowieckim wchodzić do zagranicznych ambasad, mimo iż prawo tego nie zabrania. Wiedząc o tym, Rigerman uprzedził konsula, że nie sądzi, by udało mu się do niego dostać. Konsul nie był w stanie w to uwierzyć: dopiero co podpisana została konwencja między ZSSR i USA, której dwunasty artykuł przewidywał właśnie prawo obywateli jednego państwa do odwiedzania konsulatów drugiego w sprawach dotyczących obywatelstwa. Na wszelki wypadek wysłał jednak pracownika konsulatu, by oczekiwał Rigermana i wprowadził go do środka.

Oczywiście Rigermana zatrzymano przy wejściu i na oczach pracownika konsulatu przewieziono na komisariat. Tam go zrewidowano, zabrano mu wszystkie papiery i przez dłuższy czas prowadzono z nim wychowawczą pogawędkę o sytuacji na Bliskim Wschodzie.

Oburzony konsul zwrócił się o wyjaśnienie tego incydentu do MWD, pytając, czy ma wnioskować, że strona sowiecka zamierza wypowiedzieć konwencję konsularną. W MWD obdarzono go promiennym uśmiechem i zapewniono, że nie mają wcale takich zamiarów, przeciwnie - sowiecko-amerykańska przyjaźń umacnia się z każdym dniem. A zajście wytłumaczono przykrym nieporozumieniem.

Pokrzepiony na duchu konsul ponownie zaprosił Rigermana. Tym razem sam wyszedł na jego spotkanie z konwencją konsularną w dłoni i usiłował wytłumaczyć ją obstawie na dole. Ale i tym razem Rigermana zawleczono do samochodu na oczach wstrząśniętego konsula. Znowu przywlekli go na milicję, przeszukali i zmusili do wysłuchania nowej pogadanki - o polityce partii w dziedzinie emigracji.

Po wyjściu z komisariatu Rigerman ponownie zadzwonił do konsula i znowu się do niego udał. I znowu został zatrzymany. Tym razem jednak skazano go na siedem dni aresztu za "złośliwe niepodporządkowywanie się prawnym żądaniom przedstawicieli władzy".

Za każdym razem ambasada USA i Departament Stanu kierowały do władz sowieckich protest przeciw łamaniu konwencji i za każdym razem uzyskiwali zapewnienia, że strona sowiecka przestrzega jej bez zarzutu. Wreszcie rząd amerykański, tracąc ostatecznie cierpliwość, ogłosił, że Rigermanowi i jego matce przyznano obywatelstwo amerykańskie poza jakąkolwiek procedurą biurokratyczną.

Rigerman wpadł do mnie przed Nowym Rokiem; zapytałem go, czy chociaż teraz wpuszczą go do ambasady po odbiór dokumentów i wizy.

- Nie wiem - odpowiedział smętnie. - Pewnie przyślą po mnie służbowy samochód z chorągiewką.

W lutym 1971 roku wyjechał z matką do USA.

 

Momentami ten autodestrukcyjny upór władz wydaje się wręcz nieprawdopodobny, zapominamy jednak, że władza terrorystyczna nie może być inna. Różni ją od władzy demokratycznej fakt, że nie jest zależna od opinii publicznej. W takim państwie człowiek nie może mieć jakichkolwiek uprawnień-każde niezbywalne prawo pojedynczego człowieka momentalnie odbiera państwu cząstkę władzy. Obywatel winien przyswoić sobie jeszcze w dzieciństwie jak aksjomat, że nigdy, w żadnej dziedzinie i żadnym sposobem nie zdoła wpłynąć na władze. Decyzje przychodzą wyłącznie z góry. Władza jest niewzruszona, nieomylna i nieugięta, całemu światu zaś pozostaje tylko jedno - dostosować się do niej. Można ją pokornie prosić o łaskę, ale nie można żądać od niej należnych praw. Nie potrzebuje ona świadomych obywateli, domagających się praworządności-potrzebuj e niewolników. Dokładnie tak samo nie potrzebuje partnerów-potrzebuj e satelitów. Na podobieństwo paranoika opętanego swą fantastyczną ideą, nie jest w stanie i nie chce uznawać rzeczywistości. Realizuje swoje majaki i narzuca wszystkim własne kryteria.

Nigdy nie uwolnimy się od terroru, nigdy nie uzyskamy wolności i bezpieczeństwa, jeżeli nie odmówimy w całej rozciągłości uznawania tej paranoicznej rzeczywistości, jeżeli nie przeciwstawimy jej własnego pojmowania świata, własnych wartości.

Tysiące ksiąg napisano na Zachodzie, setki najróżniejszych doktryn stworzyli wybitni politycy w celu znalezienia kompromisowego wyjścia. Wszyscy jednak usiłują uniknąć jedynej słusznej drogi - moralnego oporu. Wymuskane demokracje zachodnie zapomniały już własną przeszłość, własną istotę, a mianowicie, że demokracja - to nie przytulny dom, ładny samochód albo zasiłek dla bezrobotnych, lecz w pierwszej kolejności prawo do walki i wola walki.

Wszystkie te przemyślne, acz naiwne, teorie wzmacniają jedynie niewolę, rozpalają apetyty drapieżców, wprowadzają dualizm standardów, podkopują postawy samych społeczności zachodnich, rodzą bezsensowne złudzenia i nadzieje. Krótkowzroczna polityka nieskończonych ustępstw i kompromisów stworzyła to potworne państwo, wykarmiła je i uzbroiła. Następnie, nie wymyśliwszy niczego lepszego, wykarmiła i uzbroiła Hitlera, stawiając całą ludzkość wobec konieczności walki o to, jakiego koloru będą obozy koncentracyjne na świecie -czerwone czy brunatne. Wybierajcie teraz: niewola czy śmierć? Innego wyjścia wasi teoretycy nie przewidzieli.

Nie, ani bomby atomowe, ani krwawe dyktatury, ani doktryny powstrzymywania czy konwergencji nie uratują demokracji. Nam, urodzonym i wychowanym w atmosferze terroru, znany jest tylko jeden środek - postawa obywatelska.

Istnieje jakościowa różnica miedzy zachowaniami jednego człowieka i tłumu w skrajnej sytuacji. Lud, naród, klasa, partia czy po prostu tłum w sytuacji ostatecznej nie są w stanie przekroczyć pewnej granicy: instynkt samozachowawczy okazuje się silniejszy. Mogą poświecić cześć, licząc, że ocalą resztę, mogą rozpaść się na grupki i w ten sposób szukać ratunku. To właśnie ich gubi.

Być samemu - to ogromna odpowiedzialność. Człowiek przyparty do muru uświadamia sobie: "Ja - to lud, ja - to naród, ja - to partia, ja - to klasa; nie ma niczego innego". Nie może poświęcić części siebie, nie może rozdzielić się, rozpaść, a jednak żyć nadal. Nie ma już dokąd się cofać i instynkt samozachowawczy skłania go do skrajności - przedkłada śmierć fizyczną nad duchową.

I - zadziwiająca rzecz - broniąc swej tożsamości, broni jednocześnie swego ludu, swej klasy czy partii. Tacy właśnie ludzie wywalczają prawo do życia dla swego środowiska, chociaż możliwe, że w ogóle o nim nie myślą.

- Dlaczego właśnie ja? - pyta sam siebie każdy w tłumie. - Sam niczego nie zdziałam.

I wszyscy przepadają.

- Jeśli nie ja, to kto? - pyta sam siebie człowiek przyparty do muru. I ratuje wszystkich.

W ten sposób człowiek zaczyna budować swój zamek.

Tak się więc właśnie złożyło, że w listopadzie 1965 roku parę osób rozpoczęło wśród swoich przyjaciół kolportować kartki maszynopisu z Odezwą obywatelską - tekst ułożył oczywiście Alik Wolpin:

"Przed paroma miesiącami zostali aresztowani przez organy KGB dwaj pisarze: A. Siniawski i J. Daniel. W tym przypadku istnieją podstawy do obaw co do jawności przewodu sądowego. Wszystkim jest wiadome, że przy drzwiach zamkniętych możliwe są dowolne bezprawia i że złamanie prawa do jawności (art. 111 Konstytucji i art. 18 kpk RFSSR) już samo w sobie jest bezprawiem. Wydaje się niewiarygodne, by twórczość pisarzy mogła stanowić przestępstwo wobec państwa.

W przeszłości samowola władz kosztowała życie i wolność milionów sowieckich obywateli. Krwawa przeszłość nakazuje nam obecnie czujność. Łatwiej poświęcić jeden dzień spokoju, niż latami ponosić konsekwencje nie powstrzymanej w porę samowoli.

Obywatele mają środki do walki z bezprawiem sądowym. Są to «wiece jawności», w trakcie których zebrani skandują jedno jedyne hasło: «Żą-da-my jaw-noś-ci roz-pra-wy przeciw...» (następują nazwiska obwinionych), bądź też trzymają odpowiedni transparent. Jakiekolwiek inne okrzyki i hasła wykraczające poza ramy żądania ścisłego przestrzegania praworządności są bezsprzecznie szkodliwe, a możliwe, że wręcz prowokacyjne i winny być przerywane przez samych uczestników wiecu.

Podczas wiecu niezbędne jest ścisłe przestrzeganie porządku. Na pierwsze wezwanie władz do rozejścia należy się rozchodzić, informując władze o celu tego wiecu.

Jesteś zaproszony na wiec jawności 5 grudnia br. o godzinie 18, skwer na placu Puszkina pod pomnikiem poety.

Zaproś jeszcze dwóch obywateli za pośrednictwem tekstu tej odezwy."

Jasne, że idea ta znalazła wielu przeciwników. Jak zwykle mówiono, że jest to prowokacja KGB w celu "ujawnienia" wszystkich itp. Większość jednak poparła ten pomysł i nawet taki pesymista jak Jurek Titow powiedział: - Ci intelektualiści wreszcie wymyślili coś sensownego.

Odezwa rozchodziła się ustalonymi samizdackimi kanałami, którymi wczoraj jeszcze szły wiersze Mandelsztama, Pasternaka i tomiki literackie. Te "kanały zaufania" okazały się największym naszym osiągnięciem w minionych dziesięciu latach i ich zasługą było, że do grudnia cała praktycznie Moskwa wiedziała już o zaplanowanym na Dzień Konstytucji mityngu.

Mając w pamięci nasze doświadczenia z występów na Majakówce, byłem przekonany, że skandowanie haseł to rzecz niepewna i niebezpieczna. Spróbuj później udowodnić, co krzyczałeś. Plakaty z hasłami byłyby lepsze pod każdym względem, dlatego umówiłem się z paroma osobami, że je przygotują.

Najpierw panowało niezwykłe ożywienie, w Moskwie mówiło się bez przerwy o tej manifestacji. Ale im bliżej Dnia Konstytucji, tym więcej zakradało się pesymizmu, a nawet strachu - nikt nie wiedział, czym się ten pomysł skończy. Władzę mamy taką, że zdolna jest do wszystkiego. Wpakują nas wszystkich do domu wariatów albo jeszcze coś gorszego. Tak czy owak, szykowała się w kraju pierwsza od 1927 roku niezależna manifestacja.

Drugiego grudnia, ledwie zdążyłem oddać komuś ze smogistów w kinie "Moskwa" ostatni plik odezw, przy wyjściu na ulicę otoczył mnie cały tłum agentów KGB. Uważali nie wiedzieć czemu, że jestem uzbrojony i trzęśli się dosłownie ze strachu. Ścisnąwszy mnie szczelnie ze wszystkich stron, tak że nie byłem w stanie nawet ruszyć ręką, wsadzili mnie do czekającej już wołgi. Po bokach dwóch, z przodu, koło kierowcy, szef grupy operacyjnej.

- Ręce przed sobą, na oparciu siedzenia. Nie ruszać się, nie odwracać.

- Zapalić mogę?

- Nie.

Przywieźli na najbliższy posterunek milicji. Zrewidowali. Pech chciał, zostawiłem sobie jeden egzemplarz odezwy, żeby zrobić kolejne odbitki. Więcej niczego nie znaleźli. Odprowadzili do pokoju dyżurnego: "Proszę tu zaczekać". Podejrzane było, że nie zawieźli od razu na Łubiankę czy do Lefortowa. Na co czekają? Na rozkazy, czy jak?

Pogadałem z milicjantami.

- KGB cię zwinęło? Pewnie za nic? - pytali ze współczuciem.

- Detektywi od siedmiu boleści.

Nienawiść milicji do KGB - sprawa nienowa, wielokrotnie przychodziła nam z pomocą. Skorzystałem z niej również teraz: wyciągnąłem swój malutki notes z jakimiś adresami i zniszczyłem. Milicjantom nawet wąs nie drgnął. Kto to wie, czyje tam były adresy - może ich synów...

- Dokąd to mnie?

Kiwają głowami, wyraźnie nie wiedzą.

Gdzieś po dwudziestu minutach wezwano mnie do gabinetu. Przy biurku - kobieta w palcie. Leżą przed nią jakieś papiery i mój egzemplarz odezwy.

- Dzień dobry. Proszę siadać. Jak się pan czuje?

A, wszystko jasne - psychiatra. Od razu można się domyślić po uśmieszku: z takim pobłażaniem i wyrozumiałością uśmiechają się tylko psychiatrzy. I spojrzenie - jak gdyby na żuczka jakiegoś: "No, dokąd leziesz, głupi!".

Z miejsca jakbym szklankę wódki łyknął - zwalił się na mnie Leningrad z jego tłumem obdartych szaleńców. "Nasz malutki Oświęcim". Zapachniało nawet szpitalem.

Wszystko, co teraz powiem, każdy mój gest - przeinaczy i zapisze w historii choroby. I nie da się tego naprawić. Nie ma sensu dyskutować z psychiatrą. Oni nigdy nie słuchają,  c o  mówisz. Słuchają, jak mówisz. Nie można się gorączkować - będzie zapis: "Nadpobudliwy, chorobliwie skupiony na emocjonalnie istotnych dla niego tematach". Aminozyna pewna. Będziesz zbyt przygnębiony, ponury - zapisze depresję. Weselić się też nie można - "nieadekwatna reakcja". Obojętność - całkiem fatalnie, zapisze "emocjonalną płytkość", "ospałość" - symptom schizofrenii.

Nie wyglądać na spiętego, podejrzliwego, skrytego. Nie rozprawiać zbyt pewnie, zdecydowanie ("przecenianie własnej osoby"). Najważniejsze zaś - nie rozwlekać, odpowiadać szybko, jak najbardziej naturalnie. Wszystko, co teraz zapisze, będzie nieodwracalne, w żaden sposób później tego nie obalisz. Ona przecież pierwsza mnie widzi, więc jej uwierzą. Decydujący głos w psychiatrii ma lekarz pierwszego kontaktu. Za dziesięć minut może nastąpić poprawa. No, niech mi Bóg i sam Stanisławski przyjdą z pomocą!

I mówię serdecznym, raźnym głosem, jak do matki rodzonej:

- Dzień dobry. Dziękuję, na zdrowie nie narzekam.

Dwa, trzy rutynowe pytania: nazwisko, adres, rok urodzenia - sprawdzian na orientację. Co z nich wszystkich za miernoty, wszyscy tacy sami. Zaraz zapyta, jaki dziś dzień. A jaki? Aha, 2 grudnia. Trzy dni do manifestacji. Nie, nie zapytała.

Uff, zdaje się, że pierwszą rundę wygrałem. Cóż z tego, skoro i tak wsadzą. Zęby tylko nie powpisywała zbędnych rzeczy, nadgorliwa suka.

- Hospitalizujemy pana zgodnie z dyspozycją głównego psychiatry miasta Moskwy.

- Za cóż to? - zdumiewam się zupełnie naturalnie, jakbym od urodzenia nie widział szpitala. - Nikogo zdaje się nie zaczepiam. Nie rzucam się na ludzi, nie kąsam.

Ale jej nie wyprowadzisz w pole.

- No a to co? - mówi, pokazując mi tę przeklętą kartkę, i w jej wzroku ponownie pojawia się wyższość. Niby - znam was, psychicznych. Biega po mieście z ulotkami w kieszeni i jeszcze dziwi się, że go zwinęli. Normalny człowiek tym się nie zajmuje. I znowu nie ma sensu oponować. To nawet niebezpieczne. Psychiatra zawsze ma rację.

- Przecież dopiero ją znalazłem. Nie zdążyłem nawet przeczytać - mówię bardziej pro forma, żeby nie milczeć, bez cienia emocji. To wszystko jest już bez znaczenia. Najważniejsze - nic mi nie napisze. Ostatnia runda też należy do mnie. A tam, w szpitalu, wszystko zacznie się od nowa. O tej kartce nagadam się jeszcze do znudzenia.

Dopiero po drodze, w ambulansie, łapiąc oddech po rozmowie, pomyślałem tęsknie: "Ech, mało pospacerowałem. Wszystkiego dziewięć miesięcy. Teraz można by działać i działać - czas ten dopiero nadchodzi".

Jedno było dobre: sanitariusze trafili mi się z humorem i przez całą drogę opowiadaliśmy sobie na zmianę dowcipy o Leninie. Tak też podtoczyliśmy się pod wariatkowo - Miejski Szpital Psychiatryczny nr XIII w Lublino.

- No, wyłaź, polityczny. Jesteśmy na miejscu.

Zwyczajny szpital miejski to po prostu raj w porównaniu ze szpitalem specjalnym, i mimo iż wpakowali mnie na oddział dla niespokojnych, z solidnymi zasuwami i ostrzejszym rygorem - oswoiłem się już po paru dniach. Najlepszą dla mnie rekomendacją był fakt, że zabrano mnie z rozkazu KGB: nikt nie wątpił w moją normalność. Lekarze, felczerzy, sanitariusze - sami młodzi chłopcy w moim wieku albo trochę starsi, z miejsca znaleźliśmy wspólny jeżyk, czasami nawet wspólnych znajomych.

Już po pierwszej rozmowie z moim lekarzem, doktorem Arkusem, byłem przekonany, że nie tylko nie będzie mnie "leczył", ale uważa mnie za zupełnie zdrowego i postara się uczynić, co w jego mocy, by mnie zwolnić. A nie była to prosta sprawa. Tak jak wszędzie w ZSSR: wsadzić jest łatwo, wypuścić zaś - problem. Wymagana jest zgoda lekarza naczelnego, czasem wręcz całej komisji. A i to nie wszystko: wniosek należy zgłosić do głównego psychiatry Moskwy i tylko on może podjąć ostateczną decyzję. Zamiarów zaś władz nie znał nikt - podejrzewano jedynie, że mają zamiar cofnąć mnie do Leningradu jako "nieuleczalnego" i "przedwcześnie wypisanego".

Już następnego dnia przyjaciele wywęszyli, gdzie się zapodziałem, i zwalili się tłumem. Wszystkie rozmowy obracały się naturalnie wokół zaplanowanej manifestacji i jej możliwych skutków. Nastroje wyraźnie dołowały. Mój przypadek zwiększał obawy, że wszystkich po prostu wsadzą. Entuzjazm gwałtownie opadał - a co będzie, jeżeli nikt nie zdecyduje się przyjść? Bardzo się bałem, że te nastroje mogą przeważyć, dlatego kiedy Jurek Titow zapytał pod koniec bez osłonek, czy mają robić manifestację, odpowiedziałem, że jeżeli teraz nic się nie wydarzy, zaważy to na moim losie. Wyjdzie na to, że beze mnie wszystko się rozpadło i uznają mnie za głównego podżegacza. W rzeczywistości nie mogło się to na mnie odbić, ale bardzo się obawiałem, że zapanuje pesymizm, i chciałem wszystkich związać jakimś moralnym zobowiązaniem. Oczywiście, było to z mojej strony nieuczciwe i popychałem ich do działania po części wbrew ich woli. To jednak w określonym stopniu zadecydowało.

Cały dzień piątego grudnia spędziłem jak na szpilkach. Zastanawiałem się nawet, czy nie spróbować nawiać ze szpitala. Czas wlókł się bez końca. Dopiero nazajutrz chłopcy przyszli i opowiedzieli mi wszystko ze szczegółami.

O szóstej godzinie plac Puszkina prezentował się zabawnie. Tłum gapiów tworzył szczelny mur wokół placu, nawet po drugiej stronie ulicy. Pod pomnikiem zaś spacerowali w grupkach bądź samotnie, udając przypadkowych przechodniów, uczestnicy demonstracji, funkcjonariusze KGB i zagraniczni dziennikarze. Ktoś przyszedł nawet z nartami, żeby w razie czego mieć prawdopodobne wytłumaczenie swojej obecności: przyjechałem spoza miasta, z wycieczki narciarskiej, przypadkowo zatrzymałem się na placu, zobaczyć, dlaczego tłum się gromadzi. Alika Wolpina jeden z przyjaciół, beznogi inwalida, przywiózł na sam plac inwalidzkim samochodem - w przeciwnym razie zatrzymaliby go po drodze.

Tak jak przypuszczałem, nikt nie zdecydował się na okrzyki i nikt też nie wiedział, co robić dalej. Widząc jednak, że nic strasznego się nie dzieje, tłum stopniowo nabrał śmiałości, zaczął przybliżać się do pomnika i już jakieś dwieście osób tworzyło zwartą grupę w centrum. Sytuację uratował Jurek Titow. Okazało się, że po naszej rozmowie w szpitalu, nikomu nic nie mówiąc, zrobił w domu papierowe plakaty z napisami: "Szanujcie Konstytucję", "Żądamy jawności rozprawy przeciw Siniawskiemu i Danielowi", "Wolność dla Bukowskiego i innych zatrzymanych za przygotowywanie manifestacji". (W dzień przed samą manifestacją zabrali do szpitala psychiatrycznego jeszcze dwie osoby - Wiszniewską i Gubanowa.) Plakaty te przyniósł pod płaszczem na plac i teraz w środku tego gąszczu ludzkiego zaczął je wyciągać, rozwijać i przekazywać innym. Na krótką chwilę plakaty rozpostarły się nad tłumem i z miejsca agenci KGB i funkcjonariusze rzucili się, zaczęli je wyrywać, rwać i gnieść. Tych, którzy je trzymali, szybko odprowadzano do samochodów.

W sumie zabrali ze dwadzieścia osób. Wtedy w zamieszaniu, które nastąpiło, wdrapał się na cokół pomnika Gałanskow i krzyknął:

- Obywatele wolnej Rosji, zbliżcie się...

Obywatele wolnej Rosji w cywilu z miejsca się na niego rzucili, przewrócili i powlekli do samochodu.

W komisariacie, gdzie zgromadzono wszystkich zatrzymanych, krzątali się funkcjonariusze KGB, przesłuchiwali, oglądali plakaty.

- Cóż to wy chcecie powiedzieć, pisząc "Szanujcie Konstytucję"? Przeciw komu jest to wymierzone?

- Najwidoczniej przeciw tym, którzy jej nie szanują.

- A kto właściwie jej nie szanuje?

- No, na przykład ci, którzy rozpędzają pokojowe manifestacje...

Alikowi Wolpinowi odebrali plakat z żądaniem jawności rozprawy przeciw Siniawskiemu i Danielowi. Jednak funkcjonariusz wyrywający mu plakat na placu tak zręcznie wyszarpnął strzęp w środku, że gdy teraz złożyli dwie ocalałe połowy, wyszło "Żądamy rozprawy przeciw Siniawskiemu i Danielowi". Najwidoczniej słowo "jawność" tak oburzyło funkcjonariusza, że chwycił je żelaznym uściskiem.

Wszystkich zatrzymanych przetrzymali ze dwie godziny, po czym zwolnili.

Później dowiedziałem się, że rozpędzenie demonstracji miało zupełnie nie taki przebieg, jakiego życzyły sobie władze. Pierwotnie zamierzali wykorzystać do rozpędzenia manifestacji nie KGB, ale komsomolców z drużyn operacyjnych. Natknęli się jednak na niespodziewany opór. Na specjalnym zebraniu, gdzie przedstawiciele KGB i władz partyjnych przeprowadzali z nimi instruktaż, komsomolcy nieoczekiwanie stanęli okoniem. Przytłaczającą większość stanowili studenci i oburzyli się, że ma się ich zamiar wykorzystać jako brutalną siłę policyjną, nie licząc się z ich zdaniem.

- Dajcie nam najpierw przeczytać, co ci pisarze napisali, potem sami zadecydujemy, jak mamy postąpić - oświadczyli.

KGB zmuszone było do nagłej zmiany planów, a niektórych spośród niepokornych, w tym mojego szkolnego przyjaciela Iwaczkina, wywalono później z komsomołu.

Wszystko wskazywało, że moment dla protestu wybraliśmy niezwykle korzystnie. Rozruszali się jednak współobywatele. I mimo iż uczestników manifestacji nadal prześladowano pozasądowymi metodami, wyrzucano z uczelni, z pracy - opinia publiczna stanęła po stronie Siniawskiego i Daniela.

Wreszcie sowiecka propaganda nie wytrzymała tej podwójnej presji z zewnątrz i od środka. Na początku stycznia pojawił się duży artykuł w Izwiestiach - pierwsza publikacja w prasie sowieckiej na ten temat. Artykuł usiłował oczywiście wygrywać sprawę pseudonimów, robił z Siniawskiego i Daniela hipokrytów, którzy podobno w sowieckiej prasie wychwalali władzę, a za granicą cichaczem ją oczerniali. Trudno było zrozumieć, co bardziej oburza autora artykułu - wychwalanie władzy, czy jej oczernianie. Zagrano na antysowieckich nastrojach ludności w ZSSR - wychodziło, że gdyby nie dwulicowość, w ogóle nie byłoby o czym gadać. Nawet tytuł artykułu brzmiał: Dwulicowcy. Ale i tutaj propaganda sowiecka nie zdołała utrzymać stylu - jak zwykle zabrakło jej finezji. Wrzaskliwy, jarmarczny ton artykułu, dowolność przy cytowaniu zdań wyrwanych z kontekstu, a co najważniejsze - jawne uprzedzanie decyzji sądu, oskarżenie o propagandę antysowiecką i niemalże o zdradę - wszystko to spowodowało lawinę protestów zarówno wewnątrz, jak i poza granicami kraju.

Władze inspirowały na gwałt listy ludzi pracy, popierające tezy artykułu. Zgodnie z jedynym na wszystkie okoliczności życia scenariuszem zaczęły pojawiać się oburzone listy agronomów, dojarek, spawaczy i hodowców reniferów. Pozostało tylko przeprowadzić wiece w fabrykach i kołchozach, żeby dopełnić obrazu powszechnego potępienia. Jednym słowem, zaczynał się kolejny sabat sowieckiej propagandy, której zasada jest niezwykle prosta: wrzeszcz ile sił w płucach, żeby nie było słychać niczego poza twoim wrzaskiem. Jak w dziecięcym wierszyku:

 

Ten, kto głośniej powie "hau",

Zawsze rację będzie miał.

 

Wszystko to naturalnie doprowadziło do całkowicie przeciwnych rezultatów: jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy przeciw Siniawskiemu i Danielowi skandal rozrósł się do rozmiarów globalnych. Wtedy to, chcąc w jakiś sposób zatuszować złe wrażenie, władze wypuściły Tarsisa za granicę. Ze niby sądzimy tylko "dwulicowców", a tych, którzy działają jawnie, wypuszczamy nawet na Zachód. Przy okazji całkiem sprytnie pozbyli się Tarsisa, z którym też nie wiedzieli, co począć.

Trzeba jednak przyznać naszym władzom, że wykazały się pomysłowością. Takie dwa wydarzenia, jak wyjazd Tarsisa i rozprawa przeciw Siniawskiemu i Danielowi, bezsprzecznie neutralizowały się wzajemnie, komplikując jednoznaczny obraz sytuacji w ZSSR.

- Mister Tarsis, dlaczego pana wypuścili do Anglii, a Siniawskiego i Daniela postawili w stan oskarżenia?

I co im odpowiedzieć? Żaden humorysta nic na ten temat nie napisał. Wychodzi na to, że albo Siniawski i Daniel to rzeczywiście przestępcy, albo też Tarsis jest szaleńcem. Gdzież zachodni człowiek może zrozumieć, że w naszym państwie wszystko podporządkowane jest potrzebom propagandy i dezinformacji?

Ale nawet to nie mogło już władz uratować.

10 lutego rozpoczęła się rozprawa - pierwszy proces pokazowy epoki postalinowskiej, pierwowzór całej serii przyszłych procesów. Władze stanęły przed koniecznością rozstrzygnięcia problemu kwadratury koła: jak legalnymi metodami rozprawić się z ludźmi za ich twórczość i przekonania. Byli przyparci do muru -jakiekolwiek wahanie czy przejaw łagodności na zawsze podporządkowałyby władze opinii publicznej.

Proces odbywał się naturalnie przy drzwiach zamkniętych, chociaż mówiono, że jest jawny. Na salę wpuszczano jedynie starannie dobraną publiczność za specjalnymi przepustkami. Zachodni korespondenci kart wstępu oczywiście nie otrzymali. Za to sowiecka prasa dosłownie szalała - niemal codziennie pojawiały się we wszystkich gazetach artykuły Z sali sądowej. Chcecie jawności? Macie, żryjcie ją choćby łyżkami, tę naszą sowiecką jawność. Chcecie praworządności? Macie sowiecką praworządność.

Ale płynęły już strumienie protestów, petycji, listów otwartych. Pisali ci, którzy pamiętali Workutę, Norylsk i Karagandę, Kołymę i Dżezkazgan, i ci, którzy nie chcieli na przyszłość wspomnień z takich miejsc. Ryzykowne było nie wiedzieć, niebezpieczny stawał się strach.

A z rąk do rąk wędrowały dziesiątki tysięcy cieniutkich bibułek z ledwie czytelnym tekstem maszynopisu - ostatnie słowo Siniawskiego i Daniela. Po raz pierwszy oskarżeni na pokazowym procesie politycznym nie kajali się, nie przyznawali się do winy, nie błagali o litość. I to była nasza jawność, nasze zwycięstwo.

W tym czasie moje własne sprawy gmatwały się coraz bardziej. Lekarze XIII Miejskiego Szpitala Psychiatrycznego, młodzi, uczciwi chłopcy, odmówili uznania mnie za chorego i swoją opinię posłali na ręce głównego psychiatry Moskwy, Januszewskiego. Nie mogli zwyczajnie mnie zwolnić, gdyż zostałem hospitalizowany na jego polecenie jako "chory stanowiący społeczne zagrożenie". Ale w swojej opinii dawali do zrozumienia, że skoro nie dopatrują się objawów chorobowych, to dalszy mój pobyt w ich szpitalu nie ma podstaw i staje się kłopotliwy. Nie będąc miejscem odosobnienia, szpital nie jest, niestety, odpowiednio wyposażony i nie są w stanie zagwarantować mojej izolacji. Innymi słowy, dawali do zrozumienia, że mogę wręcz uciec, a oni ze swej strony mogą nie znaleźć odpowiednich podstaw, by mnie przed tym powstrzymywać.

Rzeczywiście uciec stamtąd nie stanowiło żadnego problemu. Sanitariusze, siostry, felczerzy i lekarze odnosili się do mnie z taką sympatią i zrozumieniem, że gdybym poprosił -sami otworzyliby mi drzwi. Jeszcze taksówkę by wezwali, żebym do domu dojechał. Ale ucieczka zostałaby z miejsca uznana przez władze jako dowód społecznego zagrożenia, jakie stwarza moja osoba. Leningrad miałbym zapewniony. Cóż, znowu na Sybir wiać? Postanowiłem walczyć do końca. W każdym razie dobra opinia wystawiona przez szpital, w którym przez miesiąc znajdowałem się na obserwacji, dawała mi szansę udowodnienia swojej poczytalności.

Najrozsądniejszym rozwiązaniem dla władz byłoby po prostu wypuszczenie mnie, ale idiotyczny upór i pewność własnej wszechmocy zwiodły ich po raz kolejny. W sumie wyszło, że za naszą zuchwałą demonstrację nikt nie został faktycznie ukarany (pozostałych zwolniono już do tego czasu. Kierując się nadal zwyczajem bicia jednego, by pozostałych trzymać w strachu, władze postanowiły za nic w świecie mnie nie wypuszczać. Zgnoić w domach wariatów.

W połowie stycznia przeniesiono mnie raptem do innego szpitala - nr V we wsi Troickoje, jakieś 70 kilometrów od Moskwy. Liczono, że w innym szpitalu lekarze będą bardziej ustępliwi. Władze miały też na uwadze jeszcze coś innego: wiadomości o mojej sprawie dotarły do prasy zachodniej i obawiano się, by czasem zagraniczni korespondenci nie zaczęli mi składać wizyt. Nowy szpital zaś, słynna Stołbowaja, znajdował się poza granicami dozwolonej dla obcokrajowców strefy.

Ośrodek ten, wybudowany jeszcze na początku wieku, przeznaczony był do przymusowego leczenia za różne drobne przestępstwa: kradzież, prostytucję, spekulację, włóczęgostwo i inne "nietypowe" występki ludzi sowieckich. Znajdowało się tu co najmniej 12 do 15 tysięcy pacjentów. Większość stanowili naprawdę chronicznie chorzy. Wielu z nich siedziało tu niemal całe swoje życie, zwłaszcza osoby samotne albo ci, których krewni nie chcieli zabrać.

Niewidomy Jegor, z nieproporcjonalnie dużą głową, przypominający ogromnego embriona, przesiedział tu całe swoje życie, od urodzenia. Miał już ze czterdzieści lat.

- No, jak tam twoje sprawy, Jegor? - pytali go wesoło, przewidując zabawną odpowiedź.

- Sprawy idą, jak cię mogę, byle z Bogiem, byle z Bogiem - odpowiadał swym skrzypiącym głosem, jak automat.

Dokonujący żywota paralitycy z wywalonymi językami, leniwi, powolni jak foki idioci, wychudzeni schizofrenicy, epileptycy z atakami co godzinę - i naturalnie na każdym oddziale nieliczne towarzystwo ludzi zdrowych, zupełnie normalnych, głównie moskiewskich złodziei: kieszonkowców, włamywaczy, rabusiów.

Wpakowali mnie tutaj, by mnie zgnoić, izolować, uzyskać potwierdzenie mojej niepoczytalności i wysłać później do Leningradu. Ale, jak to się mówi, człowiek sądzi, Bóg rządzi.

Moim towarzyszem podróży w ambulansie okazał się starszy już, doświadczony moskiewski złodziej Sańka Kaszyrow. Patrzył na mnie przez minutę badawczym wzrokiem, po czym nagle zapytał szeptem:

- Szmal masz?

- Trochę mam - odpowiedziałem równie cicho.

- Dawaj, tobie zwiną przy kipiszu. Na dziś wystarczy, a jutro jakoś się zakręcimy - powiedział rzeczowo, wpychając moją dychę do pudełka zapałek. - Jestem niezłym szewcem, znają mnie tam wszyscy. Nie zostaniemy na lodzie.

Rzeczywiście, ledwo przyprowadzili nas do lekarki w izbie przyjęć, ta aż klasnęła w dłonie.

- Sania! Znowu do nas! Słuchaj, trzeba mi podreperować obcasy. Buty całkiem nowe, dopiero kupione. Ty do nas na długo? No, dokąd chcesz - znowu do 4b?

I wtedy dopiero zwróciła na mnie uwagę. Ale Sania, uprzedzając jej pytania, rzucił tylko:

- Ten też ze mną. Też do 4b.

I nie zaglądając nawet do moich akt, nie czytając wszystkich groźnych instrukcji KGB i zaleceń głównego psychiatry, lekarka skierowała mnie na oddział 4b. Ani badań, ani przepytywania, ani kipiszu. Ot, co znaczy przyjaźń z dobrym szewcem.

- To ja wpadnę pod wieczór, po dyżurze. Przyniosę buty, co, Sania? - krzyczała za nami.

- Dobra - burknął od niechcenia Sania.

Na oddziale podobnie - nie zdążyli nas jeszcze zaprowadzić, a już pielęgniarki otoczyły mojego Sanię jak dawno wyczekiwanego gościa i na wyścigi poczęły tłumaczyć mu coś o walonkach, pantoflach, szpilkach i flekach. Sania był rozrywany. Dobry szewc to w ogóle rzadkość w dzisiejszych czasach, a cóż dopiero 70 kilometrów od Moskwy. Nie będziesz przecież z każdą parą zepsutych butów czy dziecięcych walonek zasuwać do Moskwy.

Oddział był przepełniony, ze dwieście osób. Spali na podłodze, na ławkach i stołach obiadowych. Na łóżko czekało się miesiącami, w kolejności przybywania. Za drobne przewinienie lekarz mógł ukarać winowajcę pozbawieniem łóżka jako największego dobra. Przenosił na podłogę. Żeby dopchać się do wyra, wciskano sanitariuszom łapówki. Dla nas natomiast z miejsca zwolnili dwa koło siebie i w dodatku szafkę nocną - wywalili jakichś psychicznych do jadalni, na podłogę. Nawet siostra-zaopatrzeniowiec okazała szczodrość, wydała nam nowiutkie piżamy flanelowe, ciepłe brązowe szlafroki, kapcie. Jednym słowem, urządzili nas znakomicie, jak zagranicznych turystów w "Nationalu".

Wspólnota zdrowych, jakieś osiem osób, składała się wyłącznie z otrzaskanych złodziei, siedzących tu bynajmniej nie po raz pierwszy. Podczas gdy w naukowym światku toczyły się spory na temat schizofrenii bezobjawowej, prowadzono badania i pisano rozprawy, moskiewscy krętacze prędko dostrzegli jej zalety. Zamiast przez pięć lat tłuc się po łagrach, rąbać lasy i gnić w karcerach, bez porównania lepiej jest przesiedzieć 6-8 miesięcy w wariatkowie. Nie zalicza się do karalności, zachowujesz zameldowanie, pracować nie trzeba. Żyć, nie umierać. Wszyscy zdążyli już w przeszłości przejść przez parę łagrów i nie spieszno im było z powrotem - niech frajerzy piłują drzewa, robota lubi frajerów. Mądremu człowiekowi dość było raz trafić na ekspertyzę do szpitala im. Kaszczenki, by na całe późniejsze życie zapewnić sobie niezawodną diagnozę. Niektórzy siedzieli tu już po 10 - 12 razy (w łagrze za to samo przyszłoby im odsiedzieć z pięćdziesiąt lat), zwalniali się, znowu ich wsadzano i za każdym razem wracali na swój rodzimy oddział 4b - jak do domu.

Oddział przypominał po prostu złodziejską melinę. Nie trzeba było specjalnie zachęcać sanitariuszy, by przynieśli wódkę, sami pytali, czy nie skoczyć czasem. Żeby tylko były pieniądze. Szklanka dla sanitariusza - reszta twoja. Już w pierwszy wieczór puściliśmy z Sańką w ruch moją dychę i po dwóch szklankach wódki z nieprzyzwyczajenia zupełnie osowiałem. Sanitariusze ułożyli mnie troskliwie do łóżka, żeby lekarz dyżurny nie zauważył podczas obchodu, a sami polecieli do sklepu po nową partię. I tak codziennie. Z rana - zaprawa, przy obiedzie - chlanie, pod wieczór - poprawiny. Taka karuzela.

Pewnego razu przepito wszystkie pieniądze, co do grosza. Nie ostała się jedna kopiejka, nawet sanitariusze nic nie mieli. I nikt już nie chce pożyczyć. Cóż począć? Wtedy jeden z kieszonkowców zaproponował sanitariuszom:

- Wypuśćcie mnie na godzinkę. Przejadę tylko autobusem ze szpitala do dworca i z powrotem - będzie forsa.

Słowo się rzekło. Przebrali go w normalne ubranie, a jeden z sanitariuszy pojechał z nim na wszelki wypadek, żeby ratować w razie wpadki: że niby wiozę wariata do szpitala, nie zwracajcie na niego uwagi. Rzeczywiście, wrócili po godzinie, w kieszeni - dwadzieścia pięć rubli. I znów bal na sto fajerek.

Mój towarzysz podróży, złodziej-szewc Sańka żalił mi się przy jakiejś okazji, że nigdzie nie ma szans porzucić tego nałogu. W jego fachu trudno nie pić. Na wolności, gdziekolwiek pójdziesz do pracy, wszędzie chleją na umór. Czyż się powstrzymasz? Myślał, że choć tutaj odpocznie - i masz ci los! Wpadł też po pijanemu, za jakąś kieszonkową kradzież, bardzo się tego wstydził, jego specjalnością było okradanie mieszkań.

Nic nie kosztowało zwiać stąd - a raczej kosztowało, równo trzydzieści rubli. Odpalisz sanitariuszowi - otworzy drzwi i jeszcze do autobusu odprowadzi. Pewnego razu uciekł nawet inwalida o kulach.

Lekarze nie mogli, rzecz jasna, nie wiedzieć, co się dzieje. Od czasu do czasu ktoś nawijał się po pijanemu przed oczy lekarzowi dyżurnemu i wtedy przenoszono go za karę na oddział furiatów, do ordynatora Pozdniakowa, znanego z sadyzmu. Miał dwie ulubione metody: "trzy na pięć" i "pumpy". "Trzy na pięć" - to trzy zastrzyki sulfazyny po pięć centymetrów sześciennych każdy, dwa w pośladki i jeden pod łopatkę. Po takiej procedurze ukarany czuł się dosłownie jak z krzyża zdjęty - nie sposób ruszyć ręką ani nogą. "Pumpy" polegały na wpompowywaniu w uda płynu fizjologicznego, od czego nabrzmiewały one rzeczywiście jak pumpy. Ból piekielny i nie sposób chodzić. Jaki to miało sens z psychiatrycznego punktu widzenia - nie wiem. Skrętek Pozdniakow nie robił - pewnie uważał je za pracochłonne.

Ale nawet groźba tak okrutnej kary nie była w stanie powstrzymać moich szalbierzy przed piciem. Przyłapywano ich zresztą bardzo rzadko. Nie leżało to w interesie sanitariuszy ani pielęgniarek, więc zawsze ukrywali pijanych.

W pozostałych zaś sprawach lekarze starali się udawać, że o niczym nie wiedzą. Wszyscy związani byli zbiorową odpowiedzialnością. Personel gospodarczy kradł ze szpitala wszystko, co dało się wynieść, szczególnie przydziałową żywność. Szpital żywił praktycznie wszystkich lekarzy, pielęgniarki i sanitariuszy. Żywił całą wieś Troickoje. Produkty rozkradano tak, że przydziałowego jedzenia przestało starczać na wyżywienie pensjonariuszy, oddawano je więc tym, którzy nie mieli krewnych. Sami zaś jedliśmy prowiant przyniesiony z domu, jako że nie ograniczano przesyłek. Wieś Troickoje uważała szpital za swoje zaplecze zaopatrzeniowe.

W ciągu dnia zdrowi zbierali się zazwyczaj w jadalni, a psychicznych wypędzano na korytarz, żeby nie przeszkadzali. W jadalni stał telewizor. Tam też grało się w karty i piło. Na psychicznych w ogóle nikt prawie nie zwracał uwagi, chyba że trafił się jakiś zabawny wariat, z którym można się było ciekawie droczyć.

Z miejsca zacząłem się dowiadywać, czy nie dałoby się zdobyć radia. Okazało się to niezwykle proste. Na którymś oddziale stał "kombajn" - telewizor z radiem, i sanitariusze szybciutko uzgodnili zasady wymiany na nasz odbiornik TV.

Co rano, zanim usadowiliśmy się w jadalni przy śniadaniu, starałem się złapać BBC i podczas gdy idioci łykali kaszę, epileptycy rzucali się w konwulsjach, a schizofrenicy tkwili w milczeniu nad miskami, gapiąc się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, my słuchaliśmy wiadomości z Londynu. Listy i protesty w sprawie Siniawskiego i Daniela, stenogram samej rozprawy, wywiad i oświadczenia Tarsisa w Londynie... Złodziejaszki kręcili tylko głowami - ładne rzeczy! Szczególnie uważnie poczęli się wsłuchiwać, gdy parokrotnie przewinęło się również moje nazwisko. Teraz nawet nie musiałem się troszczyć, by na czas włączyć radio - sanitariusze sami to robili i wszyscy się uciszali.

No i czy to nie symboliczny obraz naszej wspaniałej ojczyzny? Potężny dom wariatów, gdzie rozkradziono wszystko aż do ostatniej łupiny ziemniaczanej, gdzie wszystkim dyryguje garstka zdrowych, ale i oni to spici szwindlarze, wolący udawać schizofreników. Siedzimy i słuchamy, co nam z Londynu powiedzą o naszym życiu.

- Jak sprawy, Jegor?

- Sprawy idą, jak cię mogę, byle z Bogiem, byle z Bogiem.

Mój lekarz, Bołogow, nie był człowiekiem odważnym ani pryncypialnym. Po prostu po orzeczeniu poprzedniego szpitala, że jestem zdrów, prościej mu było je potwierdzić, niż obalić. Przyglądał mi się ze trzy tygodnie, parokrotnie wzywał na rozmowy. Wiedział naturalnie, że piję z sanitariuszami, kontaktuję się ze złodziejaszkami, i stanowiło to dla niego najlepszy dowód mojej poczytalności - ani jedni, ani drudzy nie chcieliby ze mną obcować przy najmniejszych nawet objawach nienormalności. W istocie od samego początku nie miał cienia wątpliwości co do stanu mego zdrowia, a przykład szpitala nr XIII wskazywał, że wydanie takiej diagnozy niczym nie grozi, nie prowadzi do krachu kariery. Wydał więc orzeczenie, że nie uważa mnie za chorego. Po raz kolejny władze miały możliwość zwolnić mnie bez zbędnego szumu i znowu z niej nie skorzystały, a zamiast tego nieoczekiwanie w połowie lutego przeniosły mnie do Instytutu Serbskiego.

A teraz nawet Instytut Serbskiego nie mógł nic począć: dwa szpitale, jeden po drugim, uznały mnie za zdrowego. Ponadto dzięki wystąpieniom Tarsisa moja sprawa poczęła nabierać szerokiego rozgłosu za granicą i Instytut Serbskiego wolał się wstrzymać. Istniał w mojej sprawie pewien kruczek prawny, który właśnie wykorzystali. Formalnie nie byłem ani aresztowany, ani oskarżony, ani nawet podejrzany - nie wszczęto w mojej sprawie postępowania karnego. Dlatego z prawnego punktu widzenia Instytut Psychiatrii Sądowej nie mógł przeprowadzić mojej ekspertyzy. Nie mógł być rozważany problem poczytalności, gdyż nie byłem o nic oskarżony. Właśnie dlatego, nie odmawiając formalnie orzeczenia, Instytut Serbskiego zwrócił się do KGB z zapytaniem o materiał obciążający w celu zbadania mnie i rozstrzygnięcia sprawy poczytalności. W KGB zaś w żaden sposób nie byli w stanie niczego przedstawić - nie spodziewali się takiego obrotu wydarzeń. Zbytnio zaufali swojej wszechmocy i mojemu oczywistemu wariactwu.

Spór w istocie znowu sprowadzał się do zagadnienia diagnozy. W 1963 roku były dwie: psychopatia i schizofrenia ze znakiem zapytania. Szpital leningradzki odrzucił schizofrenię i wypisał mnie jako psychopatę. Teraz kolejne dwa szpitale odrzucały moją schizofrenię. Do tego też skłaniał się Instytut Serbskiego, co dawało możność faktycznie nie stanąć w sprzeczności ze swą poprzednią diagnozą: psychopatii nikt obecnie nie kwestionował, nikogo ona nie interesowała. Schizofrenię zaś stawiali pod znakiem zapytania również wtedy. Gdyby jednak udało się obalić werdykt szpitala leningradzkiego i przywrócić diagnozę schizofrenii, okazałoby się, że leningradczycy niesłusznie mnie wypisali. Pozwoliłoby to cofnąć mnie do szpitala psychiatrycznego w starej sprawie, nie wszczynając nowej - jako chorego, którego po prostu niewłaściwie leczono i dlatego nie wykurowano do końca. Tylko w taki sposób KGB mogło wyplątać się z tej nieprzyjemnej sprawy i uzasadnić swoje bezprawne działania.

Wówczas moja matka zaniepokoiła się nie na żarty i przełamując nieśmiałość, zaczęła pisać skargi na wszystkie strony. Ze wszystkich szczebli prokuratury odpowiadano jej w spokojnym tonie, że wszystko jest zgodnie z prawem i skargi są bezpodstawne. W zasadzie prokuratura w naszym kraju istnieje wyłącznie dla sporządzania takich odpowiedzi.

Myślę, że wtedy właśnie nastąpiło w mojej matce gwałtowne przebudzenie - to samo, którego doznają ludzie pracy przy bezpośrednim zderzeniu z rodzimą władzą. Nie wierzyła zapewne w żaden komunizm również przedtem, podobnie jak większość ludzi, ale nie chodzi tu jedynie o ich ideologię. Zwyczajnie, nie odróżniając się pod tym względem od wielu ludzi, którzy przeżyli dziesięciolecia sowieckiego terroru, wypracowała w sobie zbawienną uległość i zdolność niewyróżniania się. Nawyk, by nawet wobec samej siebie nie przyznawać się do swego rzeczywistego stosunku do otoczenia. Z pracy - do domu, z domu - do pracy. Najważniejsze - nie rozglądać się, nie patrzeć ze zdziwieniem, bo jeszcze ktoś spyta raptem: co się gapisz? Nie podoba się? I co wtedy odpowiesz? Z wolna człowiek tak się wciąga w to życie, że sam nie jest w stanie się połapać, jakie myśli są przeznaczone dla użytku zewnętrznego, a jakie - dla wewnętrznego. I jeśli przez długi czas będzie się zmuszał do akceptacji wszystkiego, wówczas stopniowo przyzwyczaja się, zaczyna uważać to otoczenie za normalne, a miliony razy powtarzane przez propagandę hasła raptem stają się częścią jego świadomości.

Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, oswaja się z każdą stratą, z dowolną bzdurą. Ale jest w nim jakaś sprężynka, jakaś granica wytrzymałości materiału, po przekroczeniu której wszystko leci w diabły. Człowiek przestaje wierzyć w to, co widzi.

Pewna moja znajoma, której męża od wielu lat prześladowano bez powodu, wsadzono do obozu koncentracyjnego, uniemożliwiano pracę, otrzymała wezwanie na milicję.

- Nie bierz dowodu osobistego - radzili jej przyjaciele.

- Dlaczego?

- Wezmą i anulują ci zameldowanie. Zostaniesz bez dachu nad głową - tłumaczyli jej.

- Jak to? - mówi zdumiona. - A gdzie sprawiedliwość?

Coś takiego przytrafiło się mojej matce. Gdzież jest sprawiedliwość? Aresztować - nie aresztują, oskarżać - nie oskarżają, choroby znaleźć nie potrafią, leczyć - nie leczą, a trzymają w odosobnieniu już blisko pół roku. I jeszcze piszą, że nie ma podstaw do skarg!

Z wolna w szał niemal wpadając z powodu tych bezczelnych odpowiedzi, dotarła do najwyższych instancji, zaczęła walczyć o posłuchanie u naczelników i dosłownie wrzeszczeć na nich. Doprawdy, wszystko ma swoje granice! Ze czarne to białe -już się przyzwyczailiśmy. Ze czerwone to zielone -już nas przekonano. Ze zielone to fioletowe - zgodziliśmy się sami, pies was drapał! Ale teraz w dodatku granatowe ma być nie granatowe, lecz żółte? Dość!

Okazało się jednak, że nie ona jedna wpadła w szał od tej wirówki kolorów. Szlag trafiał również mego starego znajomego, szefa moskiewskiego KGB generała Swietlicznego. Rzeczywiście, gdzież tu choć krztyna logiki? To, że czarne jest białe udowodnili jeszcze w siedemnastym. Ze czerwone to zielone stało się oczywiste w trzydziestym siódmym. Ze błękitne to fioletowe wszyscy przekonali się za Chruszczowa. I po tym wszystkim nie chcą jeszcze zrozumieć, że granatowe to żółte! Gdzież tu sprawiedliwość?

Tak się zdarzyło, że moja matka trafiła w końcu właśnie do niego. We wspaniałej willi hrabiego Rostopczyna, z wysokimi rzeźbionymi plafonami, dywanami i pozłacanymi drzwiami, gdzie roiły mi się ongiś wytworne damy w krynolinach i panowie w przypudrowanych perukach, odbyła się rozmowa tych dwojga ludzi łaknących sprawiedliwości.

- Koniec, nigdy już nie wyjdzie! - ryczał zły karzeł z dużą głową, wściekle tupiąc nogami po hrabiowskim parkiecie. - Zgnoję w domu wariatów! Dość już tego!

Była to jedyna jego szczera odpowiedź przez cały ten czas. Potem znów popłynęły niekończące się papierzyska: "Wszystko zgodnie z prawem. Nie ma żadnych podstaw do skarg".

A ja nadal siedziałem w Instytucie Serbskiego i czekałem, jak skończy się ta zadziwiająca sprawa. Nawet sam profesor Łunc - wszechmocny Łunc, który niejeden tysiączek zdrowych ludzi zapędził z polecenia KGB do domów wariatów - był skonsternowany i zapytywał mnie z zaciekawieniem:

- I co teraz z panem będzie?

Również w jego praktyce był to pierwszy przypadek, gdy w żaden sposób nie mógł pomóc swoim szefom i bawiła go ta sytuacja.

Daniił Romanowicz Łunc, szef IV (politycznego) Oddziału Instytutu Serbskiego, lubił sobie pogawędzić z oczytanymi chorymi o filozofii, o literaturze, szczególnie jeśli rozmowa toczyła się w obecności kolegów. Miło było błysnąć erudycją, cytując z pamięci autorów, o których współczesny obywatel sowiecki w ogóle nie słyszał, albo w najlepszym razie mógł przeczytać w Słowniku filozoficznym: "Burżuazyjny idealista, reakcyjny myśliciel takiego a takiego wieku. W swoich pracach reprezentował interesy klas wyzyskujących". W oczach jego młodszych kolegów taka erudycja graniczyła z wiedzą nadprzyrodzoną i zapewniała mu bezsporny autorytet.

Dla niego zaś nie stanowiło to żadnego problemu. Urodzony w profesorskiej rodzinie o głębokich tradycjach inteligenckich, Łunc po prostu wychował się na tych książkach. Jego młodość przypadła na zwariowane czasy, kiedy każdy proletariusz-półanalfabeta, który z trudem przebrnął przez Manifest komunistyczny, zostawał "czerwonym profesorem". Wiedza profesorskiej latorośli nie była nikomu potrzebna, a on z całego serca gardził tymi wszystkimi "dziećmi kucharek", które, opętane wspaniałą ideą, zabierały się do rządów nad światem. Jakby jakiś żartowniś otworzył naraz drzwi domu wariatów i wypuścił paranoików, by władali Rosją. Oni zaś, naciągnąwszy karnawałowe skórzane kurtki i bryczesy, wymachiwali mauserami przed nosami czcigodnych obywateli.

Zbyt dobrze jednak rozumiał, jak niebezpiecznie jest przeciwstawiać się paranoikowi, w dodatku uzbrojonemu. Dlatego zgodnie z najlepszymi tradycjami rosyjskiej szkoły psychiatrycznej umiejętnie włączył się w te brednie i grał takiego ortodoksa, że nawet rodzice bali się szczerze rozmawiać w jego obecności.

Im dalej, tym sroższe nadchodziły czasy, znikały w wirze wydarzeń zawadiackie głowy, i patrzysz - a wczorajszych czerwonych profesorów już pędzą na Sybir, do rąbania lasów i budowy dróg. On zaś rósł, dojrzewał i z czasem na serio zaczął, zdaje się, uważać się za osobę nietykalną, gdy raptem w mgnieniu oka znalazł się na skraju przepaści. Był rok 1953 i nagle okazało się, że jest niczym więcej jak Żydem, diabelskim nasieniem trędowatego plemienia wrogów i morderców, które z odgórnego nakazu Władcy należało przekwaterować do krainy wiecznych lodów. Najwidoczniej nie był już nigdy w stanie zapomnieć tych paru miesięcy śmiertelnego lęku, gdy odsunięty od pracy, oszkalowany i wyklęty drżał w swym mieszkaniu, czekając nocami na nieuchronne walenie w drzwi.

Minęło zagrożenie, przywrócono stanowisko i stopnie, pojawiła się nawet możliwość błyśnięcia bez ryzyka głęboką wiedzą filozoficzną, ale już do końca życia nie był w stanie wyzbyć się służalczego podniecenia i potliwego drżenia rąk, gdy wzywali go tam. Wskutek charakteru pracy wzywali go często - zwyczajnie, jak swojego, podkreślając zaufanie doń i szacunek. Sprawiało mu to nawet jakąś utajoną satysfakcję, budziło nieprzepartą chęć popisania się, odgadnięcia w pół słowa, albo wręcz bez słów ich życzeń i wykonania ich na medal - żeby nie było słabego punktu.

Rzeczywiście, ceniono go za przenikliwość i inteligencję. Różnie wije się generalna linia partii: wczoraj leninowcy wsadzali stalinowców, jutro - na odwrót, i za każdym razem najróżniejsze komisje, badania itp. Przy Łuncu zaś można spać spokojnie. Nigdy nie zrobi fuszerki - nie to, co inni. Cóż prostszego - skompletowałeś swoją komisję i stempluj diagnozy, nie trzeba się wysilać. I oto wczorajszy komisarz polityczny otrzymuje diagnozę "wrodzony idiotyzm", a nienaganny dotychczas działacz partyjny - "alkoholizm II stopnia". No i czekaj biedy. Łunc zaś tak potrafił dobrać diagnozę do właściwości danej osoby, takie fakty wygrzebać, tak przygotować psychologicznie swego podopiecznego, że nawet międzynarodowej komisji można go zaprezentować.

Jasna sprawa - nie uznawał teorii Snieżniewskiego, dla którego wszyscy są schizofrenikami, w ostateczności "bezobjawowymi", to znaczy takimi, u których schizofrenię potrafi wykryć jedynie sam Snieżniewski. W teorii tej Łunc słusznie upatrywał zagrożenie własnej pozycji "mistrza w swoim fachu". Komu potrzebne będą jego subtelności, jeśli każdy człowiek to schizofrenik - dość pokazać go Snieżniewskiemu?

Nie znałem naturalnie tych wszystkich szczegółów, jedynie wielokrotnie rozprawiając z nim wieczorami o Bergsonie, Nietzschem albo Freudzie w jego gabinecie, pod litografią z wizerunkiem wielkiego francuskiego humanisty Philippe Pinela, uwalniającego chorych umysłowo z okowów, gubiłem się w domysłach: po co on na mnie czas marnuje? Sam przecież mówi, że nie wyznaczono go tym razem na mojego eksperta - nie mam sprawy karnej. Z nudów, czy jak? Swymi grubymi, wypukłymi okularami i niewspółmiernie szerokimi ustami przypominał ogromną żabę, zwłaszcza gdy pod koniec naszych filozoficznych pogawędek mówił nagle w zamyśleniu:

- Ciekawe, co też dalej z panem będzie? - jak byśmy o tym tylko przez cały wieczór rozprawiali. W głębi serca myślał zaś pewnie: "Jakże to mają zamiar poradzić sobie beze mnie? Może jeszcze wezwą?".

Na wiosnę przysłali wreszcie na polecenie KC "bezstronną" komisję, składającą się z czterech profesorów i mającą rozwiązać moją zagmatwaną sprawę. KGB poszło po linii najmniejszego oporu i wywalczyło włączenie w skład komisji dwóch zwolenników Snieżniewskiego - Morozowa i Rotsteina. Łunc nie był członkiem komisji, ale uczestniczył w posiedzeniu i przedstawił swoją opinię. Wezwali mnie na pięć minut tylko i postarałem się, rzecz jasna, nie dostarczyć im żadnych "objawów". Ale to ich prawie w ogóle nie interesowało - podstawowy spór dotyczył problemów teoretycznych, mających jedynie pośredni ze mną związek.

Jak można się było spodziewać, głosy rozłożyły się równo. Dwaj profesorowie stwierdzili "schizofrenię bezobjawową", dwaj - nie stwierdzili.

Znowu przyszłość rysowała się niejasno. Znowu Łunc spoglądał na mnie z zaciekawieniem - cóż to ze mną teraz będzie? Tak przesiedziałem dwa lata.

Nie wiem, jak by się to wszystko skończyło - może siedziałbym do dziś w Instytucie Serbskiego, a może, co wydaje się najprawdopodobniejsze, przysłaliby kolejną komisję, tym razem złożoną z samych zwolenników "schizofrenii bezobjawowej" i to, co by ze mnie zostało, znajdowałoby się obecnie gdzieś w Leningradzie, albo - bym nie plątał się przed oczami - w jednym z otwartych w owym czasie prowincjonalnych szpitali specjalnych. Jednak sprawa stała się zbyt głośna.

Na polecenie Amnesty International przyjechał do Moskwy angielski prawnik pan Michael Ellman i zwrócił się do dyrektora Instytutu Serbskiego z prośbą o przyjęcie go i wysłuchanie. Prosił również o spotkanie ze mną. Nie wiem, o czym myślał w trakcie tej rozmowy pan Ellman, łatwo jednak prześledzić tok myśli Morozowa.

Nie wiedzieć czemu, wcale go nie zdziwiło, że jakiś obcokrajowiec żąda odeń sprawozdania, nie uznał tego nawet za "mieszanie się w wewnętrzne sprawy".

- Bukowski? - zapytał, marszcząc czoło. - Nie przypominam sobie. Trzeba sprawdzić, czy taki chory w ogóle u nas figuruje - i zabrał się do wertowania papierzysk na stole. - Ach, prawda. Stwierdzono u niego schizofrenię, ale kuracja bardzo mu pomogła. Wkrótce go zwolnimy.

W ten sposób niespodziewanie przerwany został ośmiomiesięczny naukowy spór o moje zdrowie psychiczne. Żadnych zaświadczeń, żadnych wyjaśnień, żadnych przeprosin. Na litość boską, któż pana tu trzymał? Zwidy pan ma i tyle.

Jedynie przez następnych kilka miesięcy przychodziły na adres mojej matki spóźnione odpowiedzi z prokuratury najróżniejszych szczebli: "Nie stwierdzono podstaw do skargi. Śledztwo prowadzone jest z poszanowaniem wszystkich norm prawnych. Pani syn - zgodnie z prawem - znajduje się w odosobnieniu".

Spoglądając na krzątającą się jak zwykle Moskwę, nie mogłem wyzbyć się uczucia nierealności. Zaiste, zrodziliśmy się, by wcielić w życie świat Kafki.

 

- Cóż ziomku, zagramy? Sweterek masz niezły... Powłóczywszy się po etapach i przesyłkowych więzieniach, poznałem już trochę świat przestępczy, jego prawa i obyczaje. Grać z kryminalnymi to sprawa bezsensowna - karty są znaczone, a najróżniejszych trików znają bez liku. Są tacy specjaliści, co na zamówienie wyjmą z zamkniętymi oczami określoną kartę z talii. Żyją kartami: cały boży dzień kręcą je w łapskach, tasują, przekładają, żeby nie wyjść z wprawy, i jeżeli wybiorą już sobie ofiarę - rozbiorą ją do naga. Ale odmowa oznaczałaby słabość, a czekają mnie trzy lata wspólnej odsiadki.

- Dobra - mówię - tylko w preferansa. Ludzi jest dosyć, zapiszemy pulkę - starczy na całą noc.

Teraz on się speszył. Preferans to nie złodziejska gra. Od razu widać, że nigdy w nią nie grał. Ale też głupio mu odmówić - cóż z niego za złodziej, jeżeli odmawia gry?

- Rodaczku, wytłumacz przynajmniej, co to za gra, jak w nią grać?

Wytłumaczyłem. Usiedli niechętnie - cóż mają począć? Naturalnie, po godzinie złoiłem im skórę do cna. Preferans to gra skomplikowana, niemal szachy, długo się trzeba uczyć, żeby zrozumieć. Usiłowali podczas gry kantować - nie mrugnąłem nawet okiem. Kantuj, nie kantuj, jeżeli nie znasz gry - nie wygrasz. Tym bardziej w preferansa.

- No dobra - mówię. - Bierzcie swoje łachy, nie są mi potrzebne. A teraz chodźcie, nauczę was, jak się naprawdę gra.

Tak się wciągnęli, że całą noc przesiedzieliśmy. Staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi.

W dawnych czasach, zwłaszcza zaraz po wojnie, kryminaliści odnosili się do politycznych niezwykle wrogo, okradali ich, nawet mordowali. Na początku lat pięćdziesiątych nierzadko zdarzało się, że polityczni wszczynali bunty przeciw samowoli bandytów w łagrze. Trudno powiedzieć, co się zmieniło, kryminalni czy polityczni; najpewniej inna atmosfera jest dziś w kraju - nie ma już tej wrogości. Przeciwnie, okazują nam, politycznym, niezwykły szacunek, i jeżeli sam zachowujesz się wobec nich honorowo i twardo, nie łamiesz etyki więziennej, zawsze przyjdą ci z pomocą i wybawią z kłopotów.

Ale za to pytaniami wręcz zamęczą! Rozumie się jakoś samo przez się: skoro polityczny - znaczy uczony, powinien wszystko wiedzieć. Raptem okazujesz się chodzącą encyklopedią dla całego obozu. Musisz rozwiązywać niekończące się spory, ilu było na świecie generalissimusów, ile kilometrów jest z Tuły do Tambowa, które miasto leży bardziej na południe - Nowy Jork czy Kijów? Nie wiedzieć czemu, utrwaliło się u nich przekonanie, że było tylko trzech generalissimusów - Suworow, Stalin i Franco. Ale słuchają uważnie, z szacunkiem, i nigdy się nie kłócą. Twoje słowo jest prawem. Naturalnie wszyscy przychodzili do mnie, by pisać skargi - byłem przecież jedynym politycznym na cały obóz.

Zawsze zadziwiało mnie, jak błyskawicznie rozpoznają oni ludzi, odgadują ich słabości i mogą natychmiast przepowiedzieć, kim stanie się dany człowiek w obozie. Z jednej strony - fantastyczny węch, przebiegłość, z drugiej - zdumiewająca naiwność, ufność i okrucieństwo, jak u dzieci.

Tym samym etapem z Moskwy przyjechał wraz ze mną młody chłopaczek, miał może dwadzieścia dwa lata. Nie było w nim nic szczególnego, ale z miejsca, nie wiedzieć czemu, wzbudził ich wrogość. Jeszcze na pieresyłce w Woroneżu, gdzie razem trafiliśmy i gdzie ograłem złodziei w preferansa, wyniuchali w sobie tylko wiadomy sposób, że melinuje papierosy. Z paleniem zaś w celi było kiepsko. Nie mówiąc ani słowa, zabrali mu papierosy i położyli na stole, by wszyscy mogli korzystać. Po chwili usłyszałem jednym uchem, że zamierzają go zgwałcić. Korzystając ze swego autorytetu, odciągnąłem ich naturalnie od tego pomysłu. Byli bardzo niezadowoleni z mojej interwencji.

- Cóż to się tak za nim wstawiasz? - zrzędzili pod nosem. - Ten stęchły kozioł pierwszy poleci w obozie do kuma na skargę. Widzisz, fajki chciał przyżyłować.

- Jakie to ma znaczenie? - dziwiłem się.

- Jak to, jakie ma znaczenie? Ty jak przyszedłeś - zaraz całą swoją szamkę rozdzieliłeś, nie chowałeś, nie?

Rzeczywiście, tak się złożyło, że tylko ja miałem jakąś żywność - matka zdołała przed samym etapem przekazać mi dodatkową paczkę. Z tydzień cała cela żywiła się tylko tym. Mimo to nadal nie widziałem związku między papierosami i kumem.

Okazało się jednak, że mieli rację. Chłopaczek bardzo prędko stał się w obozie donosicielem, nawet na mnie kapował przyjeżdżającemu co jakiś czas do obozu funkcjonariuszowi KGB, mimo iż wiedział doskonale, z jakich opresji go wybawiłem.

W łagrze niczego nie zataisz i bardzo prędko wszyscy o tym wiedzieli. Nikt jednak nie czynił mi wymówek, nie powiedział: "A widzisz, mieliśmy rację". Podchodzili, bardzo taktownie mi współczuli, o tym zaś, co było - ani słowa. Zresztą, gdybym wiedział, co z niego będzie, i tak sprzeciwiłbym się ich zamiarom.

Świat zblatowanych lub złodziei jest niezwykle interesujący jako typowy przykład ludowej twórczości prawniczej. Nie ma już dziś, naturalnie, prawdziwego "zakonu złodziei", ale ich ideologia jest niezwykle żywotna, po dziś dzień przenika niemal wszystkie warstwy ludności. Szczególnie popularna jest wśród młodzieży i najwidoczniej nigdy nie zaginie. Nawet strażnicy żyją tymi samymi pojęciami. W knajackiej ideologii znalazły swoje odbicie młodzieńcze, dziarskie porywy i wyobrażenia o prawdziwym, niezależnym życiu. Jest rzeczą naturalną, że najbardziej pociąga to osobowości przebojowe i nieprzeciętne, zwłaszcza młode.

Źródeł tej ideologii można się, myślę, doszukiwać w legendach i baśniach o mocarzach, witeziach i sprawiedliwych atamanach-zbójcach. Nie widzę specjalnej różnicy między wypadami jakiegoś księcia, pustoszącego ze swą drużyną okolice i ściągającego z poddanych daninę, a poczynaniami dzisiejszego oprycha z jego szajką. Oni wszak również nie uważają tego, co robią, za haniebne. Przeciwnie, podstawowa idea złodziei zbiega się wyraźnie z wyobrażeniami o sprawiedliwości jakiegoś baśniowego rycerza i polega na tym, że sami są ludźmi lepszymi, a cała reszta - to ich wasale, mużyki. Oni wcale nie kradną, lecz jedynie zabierają należne - to ich dosłowne wyrażenie. Między sobą są zadziwiająco uczciwi i kradzież swojemu -jak zresztą w ogóle kradzież w obozie - uważana jest za najcięższe z przestępstw.

Słabo zresztą znam te sprawy. Wiem tylko, że w latach trzydziestych-czterdziestych, a nawet pięćdziesiątych, "ruch złodziejski" był w kraju niezwykle prężny. Pierwsza i podstawowa ich zasada - to odrzucenie państwa, całkowita odeń niezależność. Prawdziwy "złodziej w zakonie" pod żadnym pozorem nie może pracować - nie zważając na jakikolwiek przymus. Nie powinien mieć domu: poza więzieniem zamieszkuje w różnych melinach, albo, jak to się teraz mówi, błatchatach, u jakichś swoich zblatowanych przyjaciółek. Utrzymywać się winien z kradzieży, przy czym każdy prawdziwy złodziej szanował swą wąską specjalność i nie mógł jej zmienić. Zebrana danina nigdy nie powinna była być dzielona na równe części - trafiała do herszta i ten dzielił ją, jak uznał za właściwe, "sprawiedliwie". Ciekawe, że owych hersztów nigdy nie wybierano. Byli uznawani z mocy swego złodziejskiego autorytetu (dokładnie jak Politbiuro). W złodziejskim światku istnieje cała skomplikowana hierarchia, ustanawiana również nie w drodze wyborów, lecz w drodze naturalnej selekcji osobowości. Zgodnie z tą hierarchią odbywa się podział łupów, określa się, co komu przysługuje.

Istnieje cała masa niepisanych reguł i tylko złodzieje o największym autorytecie mają prawo je interpretować - pełnić rolę sędziów w różnych sporach. Złodziejskie sądy, prawiłki - to również archaiczny i osobliwy przykład ludowej twórczości prawniczej. Wielokrotnie obserwowałem je w obozie - ciesząc się pewnym zaufaniem, brałem nawet w paru udział, oczywiście w charakterze obserwatora. U ich podstaw leży "proces powodowy", jeśli można to tak określić. Nie może odbyć się rozprawa przeciw złodziejowi zwołana przez całą społeczność - przyczyną może być jedynie indywidualne powództwo poszkodowanego, oskarżenie złożone przed współtowarzyszem obdarzonym największym autorytetem albo wręcz przed całym złodziejskim zgromadzeniem. Spór prawie nigdy nie kończy się rozejmem -jedna ze stron okazuje się winna i wtedy ta druga osobiście żąda satysfakcji (może to być wszystko - od zabójstwa czy gwałtu po zwykłe pobicie czy rekompensatę materialną). Dopiero gdy przegrany odmówi podporządkowania się werdyktowi, sędzia na mocy swej władzy osobiście wykonuje wyrok. Do tego momentu nikt nie ma prawa się wtrącać.

Złodziejskie prawo chroni tylko tych, którzy go przestrzegają. Osoba łamiąca je w poważny sposób okazuje się poza prawem (o czym również decyduje prawiłka) i potem każdy złodziej może postępować z nią według własnego uznania, nie obawiając się konsekwencji. Człowiek, który kiedykolwiek związany był z władzą (nosił na przykład opaskę funkcyjną albo doniósł na współtowarzysza), nigdy już nie będzie "w zakonie" i nie ma nawet prawa uczestniczyć w złodziejskiej naradzie. Nie można nawet powoływać go na świadka. Istnieje też przysięga - bożba. Słowo złodzieja - prawem. Powiedział, znaczy wykonał. Zdarza się również zwyczajne złodziejskie spotkanie, decydujące o ważnych dla wszystkich sprawach. Słowem, cały system reguł.

W podaniach złodziej, zbójca to zawsze dzielny chwat, wspaniały młodzieniec, sprytny i nieuchwytny, okrutny, ale sprawiedliwy, cieszący się powszechnym poważaniem. Istnieje masa pieśni i opowieści, w których złodziej występuje w szatach romantycznego bohatera. Tradycyjnie już złodzieje żyją w klanach i uważają się wzajemnie za braci.

Zgodnie ze swą uprzywilejowaną pozycją, w obozach czy więzieniach muszą być panami sytuacji. Więzienie to dla złodzieja rodzinny dom. Musi tam żyć wystawnie, mieć sługów-szestiorki *[Szestiorka - więzień usługujący "szemranym", "złodziejom w zakonie".], pederastę w charakterze przyjaciółki, a wszyscy nie-złodzieje mają dobrowolnie płacić mu daninę. Złodziej nie ma prawa w więzieniu odbierać przemocą ani kraść - sami mają mu przynosić. Może wygrać w karty i oszukać, zrobić w konia. Jednocześnie jednak winien wspierać swego współbrata w tarapatach, okazywać szczodrość i wielkoduszność. Natomiast ci, których złodzieje ogrywają albo oszukują (różni na wpół zblatowani), idą odbierać dla nich okup albo kraść. Własnych mużyków, którzy płacą haracz, złodziej winien bronić, nie pozwalać, by działa im się krzywda, i czynić wśród nich sprawiedliwość. Tradycyjnie złodziej nie może dopuścić, by zwolniono go z więzienia - musi uciec. Pracować, rzecz jasna, nie ma prawa, ale figuruje na liście brygady, która odpracowuje za niego jego normę.

W takiej postaci ruch złodziejski dotrwał do lat pięćdziesiątych. Długo rozwijał się i umacniał, ponieważ władze upatrywały w nim oparcie i wykorzystywały go, szczując złodziei na politycznych, z którymi trzymano ich w tych samych obozach. Ale na początku lat pięćdziesiątych zawodowa przestępczość rozrosła się tak dalece, że władze postanowiły położyć jej kres. Wysunięto hasło: "Świat przestępczy wykorzeni się sam".

Władzom udało się sprowokować w nim wrogość, stwarzając nową rasę złodziejską - "suki", czy też, jak sami siebie nazywali, "polskich złodziei". Różnica była niewielka. Sukami okazali się ci złodzieje, których władzom udało się zmusić do pracy, różnymi okrutnymi metodami spychając ich na skraj zagłady. Potem w niektórych łagrach zrobiono z nich "naczalstwo" - brygadzistów, majstrów itp., i wówczas to oni zaczęli siłą wyganiać innych do roboty. Wybuchła słynna "sucza wojna", kiedy to złodziej i suka nie byli w stanie żyć w tej samej celi czy obozie - jeden musiał zabić drugiego. Naczalstwo zaś siłą zaganiało do suczego obozu złodziei, a do złodziejskiego suki - i zaczęła się najprawdziwsza rzeź. Słowem, do naszych czasów nie ostało się praktycznie "złodziei w zakonie" - może w sumie kilkudziesięciu dokończą żywota po więzieniach (paru z nich spotkałem jeszcze we Władimirze).

Ideologia ich mimo to nie wymarła i z pewnymi modyfikacjami trwa po dziś dzień (z uwagi na znacznie cięższe warunki życia na wolności i rygor więzienny mają prawo pracować, mieszkać w domu, nie uciekać itd.). Nadal obowiązuje wśród nich pewien uproszczony wariant kodeksu honorowego. Co więcej, ich podstawowe reguły postępowania i kryteria są tak bardzo rozpowszechnione, że ideologię tę można uznać za znacznie bardziej popularną od komunistycznej. W istocie różni się ona bardzo nieznacznie od rzeczywistej ideologii kierownictwa partyjnego i te dwa światy niezwykle są do siebie podobne.

Roznosicielem złodziejskiej ideologii są w głównej mierze "małolatki" - kolonie dla nieletnich przestępców. Rygor tam panujący jest, sądząc z opowieści, wyjątkowo okrutny - wszystko opiera się na biciu, szczuciu wyrostków na siebie, sztucznym wywyższaniu jednych nad drugich i odpowiedzialności zbiorowej: za przewinienie jednego karani są wszyscy, co w efekcie powoduje wzajemną nienawiść. Silni i najbardziej wytrwali są naturalnie górą. Wszyscy przyzwyczajają się do życia zgodnie z prawem pięści, a przekazywane z ust do ust legendy o złodziejskim braterstwie uzasadniają to życie i nadają mu sens. Wychodząc na wolność, roznoszą tę mitologię na wszystkie strony świata, pozyskując jej kolejnych zwolenników. Wychowani w tym duchu nieprędko się już od niej uwolnią. Toteż świat, który budują w łagrach, jest wyjątkowo okrutny, rozbity na kasty, na system przywilejów, pełen brutalnych reguł, których nieznajomość może drogo kosztować każdego żółtodzioba.

Oto i nasz obóz. Wioska Bór, jakieś czterdzieści kilometrów od Woroneża. Zona mieszkalna na dziewięć baraków: sześć mieszkalnych, stołówka, szkoła i łaźnia. Ciasnota straszliwa. Barak podzielony na cztery sekcje, każda po 60 - 80 osób. Śpią na dwóch, nawet trzech poziomach, jeden nad drugim. Z rana nie sposób się obrócić, taki tłok. W sumie w całym łagrze było ze dwa tysiące osób. Zonę mieszkalną i roboczą otacza kilka zasieków drutu kolczastego, zaorana zaprietka *[Zaprietka - pas zaoranej ziemi otaczający obóz; przy każdej próbie sforsowania zapńetki ochrona otwiera ogień.], wieżyczki z uzbrojoną strażą.

Zona udekorowana jest hasłami produkcyjnymi, diagramami wykonania planów, a co najważniejsze - planszami i plakatami o charakterze "wychowawczym". Z boku na baraku - ogromna tablica. W pierwszej chwili nie możesz pojąć, co też takiego narysował na niej malarz-samouk - obozowy głupi Jasio. Gdy przyjrzysz się uważnie, zaczynasz domyślać się wizerunku płaczącej kobiety, smętnie podpierającej głowę rękami, i podpis pod spodem: "SYNKU! ZASŁUŻ NA PRZEDTERMINOWE ZWOLNIENIE!". W tle przedstawiona jest cała rodzina - małe dziatki z matką: "RODZINA CIĘ OCZEKUJE".

A na wszystkich płotach i wolnych miejscach na murach -złote myśli wielkich ludzi: "CZŁOWIEK TO BRZMI DUMNIE. Gorki", "W CZŁOWIEKU WSZYSTKO POWINNO BYĆ PIĘKNE - I TWARZ, I ODZIEŻ, I DUSZA, I CIAŁO. Czechow".

Na budynku stołówki: "KTO NIE PRACUJE, TEN NIE JE". I rzeczywiście, niepracujących wsadzają do karceru i co drugi dzień dają chleb i wodę.

A na oddzielającej nas od wolności bramie: "NA WOLNOŚĆ Z CZYSTYM SUMIENIEM". To już kum zastawił sidła. Agituje, by dobrowolnie przyznawać się do nieujawnionych przestępstw. Sam powiesz, to mniej ci wlepią. Naturalnie nie ma głupich, którzy by się przyznawali, ale co sprytniejsi dogadują się z kumem. Za dodatkową paczkę z domu przyznają się do jakiegoś nieznacznego wykroczenia, za które i tak już nic im nie grozi. Zdjęcia tych chytrusków wiszą przy samej bramie, pod napisem: "ONI WYZNALI SWOJĄ WINĘ". Dla nich paczka, dla kuma - pochwała.

Władze są w pełni zadowolone z takiej transakcji. Bierze to swój początek jeszcze w śledztwie: śledczy sami namawiają aresztowanych, żeby wzięli na siebie jakąś nierozwiązaną sprawę, by ją zamknąć:

- Weźże na siebie jeszcze parę kradzieży. Co ci za różnica? Masz na koncie cztery, tak będzie sześć.

W zamian przyrzekają jakieś ulgi, albo po prostu gorzały przyniosą. Nie zgodzisz się po dobroci - zaczną wybijać przyznanie siłą. Śledztwo na milicji to nie żarty. Żądają od nich stuprocentowej wykrywalności przestępstw, a jak to można osiągnąć?

A przy każdym baraku plansza z fotografiami: "TABLICA PRZODOWNIKÓW PRACY". Tylko że w odróżnieniu od normalnej fabryki, z tej tablicy spoglądają na ciebie nie przodownice pracy komunistycznej w apaszkach, lecz wystrzyżone bandyckie gęby.

"PAMIĘTAJ SAM I POWIEDZ KOLEDZE: SUMIENNA PRACA DO DOMU WIEDZIE" - widnieją sążniste litery, jak w każdym innym obozie. Ogromna, wielka, czerwona tablica w centrum zony: "MY, SKAZANI, PODOBNIE JAK CAŁY SOWIECKI NARÓD ZOBOWIĄZUJEMY SIĘ..." - wykonać, przekroczyć, dogonić, wyprzedzić. I znów przy każdym baraku, za szkłem - własna gazetka ścienna, wykonana wspólnym wysiłkiem:

"Skazani Iwanow i Pietrow pracują sumiennie, przekraczają normę. Wstąpili na drogę poprawy i są członkami sekcji porządkowej. Natomiast skazani Sidorow i Fiodorow uchylają się od pracy, nie wykonują normy i naruszają obowiązujący rygor. Za to zostali na dziesięć dni osadzeni w SzIZO" [*SzIZO - Sztrafnoj Izoliator. karcer w łagrze. W SzIZO osadzano na mocy decyzji obozowej administracji. Maksymalny okres kary - 15 dni (w praktyce często więźnia wypuszczano, po czym natychmiast wsadzano z powrotem).]. Tuż obok karykatura: Sidorow i Fiodorow za kratkami.

Zresztą "reedukowani" nigdy na serio nie pracują. Naczalstwo przydziela ich do takiej roboty, gdzie procenty kapią same, bez żadnego wysiłku. Tak właśnie zbudowany jest system pracy w obozie: na jednym stanowisku można nic nie robić i 150% normy masz pewne, na innym harujesz od świtu do nocy i daj Boże, żeby uzbierało się z 70%.

Pierwsze, co wpadło mi w oko po przyjeździe do łagru, to zatrzęsienie ludzi z czerwonymi opaskami na rękawach, różnymi naszywkami, trójkącikami, rombami itp. Stanowią połowę, jeśli nie większość więźniów. (Gdy w siedemdziesiątym trzecim roku trafiłem do obozu politycznego, nie było tam tej kategorii. Nawet policaje, tj. skazani za kolaborację z Niemcami, a dziś współpracujący z obozowym naczalstwem i będący członkami jakiejś rady koleżeńskiej, woleli to ukrywać, kamuflowali się i nie decydowali na jawne noszenie opasek.)

To SWP - Sekcja Wewnętrznego Porządku. Jak to się mówi w obozie, Suka Wypraszywajet Palawinku. "W jednoznaczny sposób wybrali drogę resocjalizacji", "biorą aktywny udział w życiu społecznym" - wszystko to znajdzie odbicie w podaniu, które wystosuje naczalstwo po upływie połowy albo dwóch trzecich kary (w zależności od artykułu) w celu przedterminowego ich zwolnienia. A w rzeczywistości - współpracują z administracją, wcielają w życie ustalone przez nią porządki, donoszą na współwięźniów; wszystko to odbywa się niby w ramach niezależnej, samodzielnej organizacji więźniów, swego rodzaju samorządu. Nie ma ona naturalnie nic wspólnego z jakimkolwiek samorządem. Są to po prostu pomocnicy naczalstwa, zarabiający na przedterminowe zwolnienie. I mają, rzecz jasna, wolną rękę. Uderzy cię - i nic. Ty go uderzysz - artykuł 77-1: "terroryzowanie więźniów, stojących na drodze resocjalizacji" (od ośmiu do piętnastu lat albo KS). Naturalnie, to właśnie oni, "stojący na drodze resocjalizacji", terroryzują ludność obozu za wiedzą i przyzwoleniem naczalstwa.

Terror narasta, przekraczając po pewnym czasie stan krytyczny. Wówczas dochodzi do obozowej rebelii, wybucha bunt. Kogoś z "resocjalizowanych" mordują, kogoś kaleczą, młócą drągami, tną nożami, a ci, ratując się, wyskakują do zaprietki pod osłonę karabinów maszynowych albo pędzą na wartownię, szukać ratunku u swych mocodawców. Czasem rebelianci podpalają baraki i inne zabudowania (tradycja obozowa zabrania jedynie podpalania stołówki i bloku sanitarnego). Przez jakiś czas obóz znajduje się w stanie oblężenia, ze wzmocnionymi wartami na wieżyczkach, po czym specjalnie sprowadzone wojsko wchodzi do zony i dławi bunt. Rozpoczyna się dochodzenie, wyszukują podżegaczy i głównych winowajców, sądzą ich na pokazowym procesie, zazwyczaj w tym samym obozie, po czym skazują na rozstrzelanie (albo dokładają jeszcze 15 lat do wyroku). Przez jakiś czas w łagrze panuje spokój. "Stojący na drodze resocjalizacji" wystrzegają się zbytniego zuchwalstwa: zbyt świeże są jeszcze wspomnienia buntu. Ale mija parę lat, wymienia się bractwo obozowe, przeszłość odchodzi w niepamięć i wszystko zaczyna się od nowa. W latach sześćdziesiątych takie rebelie były częstym zjawiskiem.

Głównym celem łagrów jest zysk ekonomiczny, toteż naczalstwo w pierwszej kolejności troszczy się o wykonanie planu. Od tego zależy ich kariera osobista, premie i wszelkie inne profity. Jednocześnie prawodawstwo i panująca ideologia uważają pracę niewolniczą za podstawowy środek reedukacyjny. W życiu obozowym wszystko uzależnione jest od pracy i podporządkowane jej interesom.

Za płotem - przedsiębiorstwo, zona robocza, kombinat meblowy.

Nie ma niczego paskudniejszego niż łagrowa odprawa, gdy zimowym, ciemnym rankiem, obudzony zachrypłą syreną fabryczną, mając w głowie resztki jakiegoś mętnego snu, pędzisz wpierw do śmierdzącej stołówki, z której bucha para jak z sauny, po czym przełykając w pośpiechu jakąś lurę z lepkimi rybimi ośćmi, również pędem zasuwasz pod bramę, zapinając w biegu katanę. Tam czekasz, dygocąc z zimna, nim strażnik w owczym kożuchu i walonkach przeliczy piątkami szarą masę przygarbionych zeków. Przyjechałem do łagru w końcu sześćdziesiątego siódmego, w najstraszniejsze mrozy, zwalniałem się w siedemdziesiątym, też już w drugiej połowie zimy. Wszystkie te trzy zimy były jak na złość wyjątkowo ostre.

- Czwarta brygada. Pierwsza piątka, druga piątka, trzecia, czwarta, piąta. Przechodzić!

- Siedemnasta brygada. Pierwsza piątka, druga, trzecia... Dłonie wciśnięte w rękawy waciaka, opuszczone nauszniki czapki związane pod brodą, cała szara masa kiwa się bezwolnie, przestępując z nogi na nogę, starając się chronić ciepło.

A z przodu za bramą rysują się mgliście pudełka hal, komin kotłowni, gdzieś tam potwornie piszczy piła - jakiś matoł dorwał się już do swojej maszyny. Jedna tylko myśl świdruje twój zaspany umysł: dokąd, na jaki wydział śmignąć, jak się schować, by brygadzista nie odszukał cię przed obiadem?

Ale oto brygadzista wykrył cię gdzieś pod ciepłymi rurami ogrzewania i obaj, klnąc i kłócąc się ochryple, nienawidząc siebie nawzajem i jeszcze dodatkowo czegoś wspólnego, wleczecie się na swój oddział. Skostniałymi palcami skręcasz jakieś śrubki, ustawiasz przeklętą obrabiarkę, nic nie wychodzi, wszystko wypada z rąk. Mija godzina, druga. Monotonny warkot silnika, rytmiczne, jednostajne czynności - powraca normalna sprawność w palcach, hałda gotowych części rośnie z każdą chwilą.

- Te, uważaj, bo się zmęczysz! - drze się sąsiad, przekrzykując szum. - Chodź, zajaramy!

- Czekaj, zaraz skończę. Niedużo zostało.

I raptem zauważasz z odrazą, że cieszy cię własna zręczność, poczucie dobrze wykonanej pracy i chęć obowiązkowego jej zakończenia. Tak się zapewne czuje gwałcona kobieta - krzyczy, broni się, drapie, potem nieruchomieje i nagle czuje, ze wstydem i obrzydzeniem, fizjologiczną satysfakcję.

Czy choć jeden zek zapomni, wybaczy to przytłaczające uczucie wycieńczenia, ten nieznośny wstręt do obrabiarek, hal, norm, brygadzistów i do samego siebie? Na całe życie znienawidzisz samo słowo praca.

Kombinat meblowy - to jeszcze nie najgorsze, chyba że u ładowaczy w suszarni i w magazynie drewna. Nie w tym rzecz, że praca jest ciężka, ale że upokarza.

Widziałem ludzi, którzy łamali sobie ręce i nogi, żeby tylko na kilka dni uwolnić się od roboty. Samemu połamać jest ciężko i mieliśmy w łagrze fachowca od gruchotania kości - wysoki, chudy chłopak, pracujący w magazynie drewna. Kładł nogę albo rękę w poprzek na dwóch belkach i walił w środek pniakiem wsadzonym do walonka. Mógł na zamówienie wykonać złamanie zamknięte albo otwarte.

Inni odrąbywali sobie siekierą palce, połykali gwoździe, parzyli sobie dłonie. Jeżeli uda się zdobyć trochę cukru pudru i przez jakiś czas będzie się go wdychać, można "wyhodować" normalną gruźlicę. Istniała też niezliczona ilość sposobów na podbijanie temperatury. Najpewniejszy jest zastrzyk z tranu (narkomani zawsze mieli strzykawki). Gorączka podskakuje powyżej 40 stopni.

Wszystko to nazywało się mastyrki i naturalnie podlegało surowym karom. Blok sanitarny odmawiał z reguły leczenia zdemaskowanych mastyrszczyków i naczalstwo pakowało ich do karcerów. Tam, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy lekarskiej, wylizywali sobie rany jak psy. Podcinali sobie żyły, połykali łyżki - żeby tylko wezwano lekarza.

Mastyrkę nie zawsze jest łatwo rozpoznać i w bloku sanitarnym woleli wszystkich chorych podejrzewać o symulację. Czasem nie doprosisz się nawet, żeby zmierzyli ci gorączkę czy dali jakąś tabletkę. - Dobra, dobra! Trzeba pracować! - to klasyczna odpowiedź, bez wnikania w szczegóły. W lepszej sytuacji byli jedynie "stojący na drodze resocjalizacji". Zdarzały się wypadki, że zeki umierali z braku opieki lekarskiej. Jeden facet pod pięćdziesiątkę łaził wciąż, prosił o tabletkę nitrogliceryny - gdzie tam! Jasna sprawa, symulant. Umarł na progu bloku sanitarnego.

Ze wszystkich stron nieprawdopodobny brud, świerzb nie przestaje doskwierać. Tego obawiano się w bloku sanitarnym: zawszeć to choroba zakaźna. W pierwszym okresie chorych na świerzb usiłowano odizolować w szpitalu. Wkrótce jednak stało się to niemożliwe - zbyt wielu świerzbowatych było w obozie. Komu nie udawało się naprawdę zarazić, ten wkłuwał sobie igiełką pod skórę w pachwinie i między palcami żywiczny klej z fabryki. Nie sposób odróżnić!

Zresztą trafić do szpitala też nie było sprawą prostą. Mieścił się w strefie roboczej, gdzie fabryka. Żeby tam doczłapać, trzeba było wyjść do pracy. No, a skoro wyszedłeś do roboty - znaczy, jeszcze nie umierasz. Możesz pracować. Słowem, wszystko funkcjonowało w jednym wyłącznie celu: wykonania planu. A po cóż innego istnieją więźniowie?

Obóz kryminalny to nic innego jak przekrój społeczeństwa, kraj w miniaturze; w życiu obozowym jak w kropli wody odzwierciedla się świadomość prawna i sytuacja społeczna narodu. Większość ludzi w sowieckich obozach kryminalnych to nie jacyś zwyrodnialcy czy zawodowi przestępcy. Według naszych najbardziej starannych obliczeń liczba więźniów nie spada poniżej dwóch i pół miliona - czyli 1% społeczeństwa, co setny. Zazwyczaj zaś jeszcze więcej. Jeżeli uwzględnimy fakt, że średni wyrok wynosi około pięciu lat, a recydywiści nigdy nie przekraczają jednej czwartej, wynika, że niemal jedna trzecia społeczeństwa przewinęła się przez łagry.

Tak wysoki stopień przestępczości utrzymywany jest przez państwo przede wszystkim ze względów ekonomicznych.

Więzień to najtańsza, bezpłatna niemalże, siła robocza, którą łatwo przerzucać z jednej gałęzi gospodarki do innej, wysyłać do najgorszych robót, na niezagospodarowane tereny o najgorszym klimacie, tam, gdzie wolną siłę roboczą udaje się skusić jedynie bardzo wysokimi zarobkami. Nie jest dziełem przypadku, że gdy znajdowałem się w woroneskim obwodzie, było tam jedynie dziesięć łagrów (jeden zarząd). Zaś w obwodzie permskim, znacznie dalej na północ w stronę Uralu, gdzie siedziałem w latach 1973-74, było około pięćdziesięciu łagrów (pięć zarządów). Tyle samo mniej więcej, co w obwodach kirowskim, tiumeńskim, swierdłowskim i w republice Komi.

Tak powstawały wszystkie wielkie budowy komunizmu: zapory, kanały, drogi, polarne miasta. Przymusowa praca, najczęściej niezmechanizowana (uwzględniając zacofanie naszej technologii, jest to całkiem rentowne). Średni zarobek więźnia to 60 - 80 rubli miesięcznie (dla "wolnych" przy tej samej pracy - 140 rubli). Z tego 50% potrąca się na rzecz państwa, z reszty połowa idzie na opłacenie przydziałowej żywności, odzieży i utrzymania. Tym sposobem realna płaca więźnia wynosi miesięcznie 15-20 rubli. Z tych pieniędzy trzy do siedmiu rubli można - w zależności od rygoru - wydać na wypiskę w obozowym kiosku. Bodźce do pracy - negatywne, a więc nie środki zachęty, lecz przede wszystkim najróżniejsze kary za uchylanie się czy niewykonanie norm. Ponadto o te miliony ludzi pomniejszyła się grupa konsumentów, co przy stałym deficycie towarów niezwykłe wygodne jest dla regulacji popytu. A towary, przede wszystkim kiepskie artykuły żywnościowe, nie mające wzięcia wśród ludności, upycha się więźniom, którym nie dane jest wybierać. Więźniowie nie potrzebują mieszkań - baraki sami sobie wybudują.

Słowem, gdyby raptem ogłoszono powszechną amnestię, spowodowałoby to katastrofę ekonomiczną. Dlatego od czasu śmierci Stalina amnestii praktycznie nie było. Ogłaszano dekrety, na mocy których niemal nikt nie wychodził - bo artykuły, z których najwięcej skazywano, zawsze były z nich wyłączone. A zamiast amnestii wymyślono w czasach Chruszczowa warunkowe zwolnienie (w ostatnich latach - również warunkowe skazanie) z przymusową wysyłką "na budowy ludowej gospodarki" albo, jak się to zwykło mówić, "na chemię". Ta kategoria uwięzionych nie wchodzi w ogóle do statystyki. Wysyłani są tam zazwyczaj "krótkodystansowcy" (do trzech lat) i wyznacza się ich do najcięższych, najgorzej płatnych prac. Jeżeli przed upływem okresu próbnego "chemik" dopuści się jakiegoś wykroczenia - wysyłają go do łagru, by odsiadywał cały wyrok (czas spędzony "na chemii" nie jest brany w rachubę). Niezwykle wygodna forma zwalniania.

Trudno orzec, czy MWD otrzymuje bezpośrednie wytyczne z Komitetu Planowania, ilu przestępców ma być schwytanych miesięcznie, by nie podupadła gospodarka narodowa. Uwzględniając nasze centralne planowanie, taki wariant jest całkiem możliwy. Myślę jednak, że rzecz ma się nieco inaczej. Gdzieś tam z góry, z najwyższych szczebli partyjnej hierarchii, spływa dyrektywa: wzmocnić walkę z, powiedzmy, chuligaństwem. Nie chodzi o to, że pojawiło się więcej chuliganów. Zwyczajnie: z jakichś tam względów na określonym etapie budowy komunizmu właśnie chuligaństwo staje się szczególnie naganne. Z miejsca cały kraj staje do walki. Prezydium Rady Najwyższej wydaje specjalny dekret, który ma przyjść z pomocą milicji, mobilizuje społeczeństwo, sądy otrzymują wytyczne programowe, wszędzie pojawiają się hasła: "CHULIGANOM - NASZE ZDECYDOWANE NIE!", "NIECH ZIEMIA PALI SIĘ POD STOPAMI CHULIGANÓW". Każdy obwód, każda dzielnica winna wsadzić więcej chuliganów, niż w okresie poprzedzającym nasilenie walki. Jak w przeciwnym razie złożyć "górze" raport o wykonanej pracy?

A na górze, dokąd spływa cała sprawozdawczość, nagle konstatują z oburzeniem, że w wyniku kampanii liczba chuliganów w kraju gwałtownie wzrosła. Ot, oporny chuligan! Nie chce skapitulować! Znowu kolejny dekret - o dalszym nasileniu walki z chuligaństwem. Znowu dyrektywy dla milicji, wytyczne dla lokalnych organów władzy, wskazówki dla sądów - i pojęcie chuligaństwa rozciąga się jak guma. Zaklął sobie człowiek z serca - i już chuligaństwo. Mąż pokłócił się z żoną - chuligaństwo. Dwaj uczniowie pobili się - chuligaństwo. Wyroki drakońskie, do pięciu lat! A jakże inaczej wykazać gorliwość, dać świadectwo wytężonej walki?

Niepowstrzymanie rosną statystyki, więzienia pękają w szwach, składy sędziowskie padają na nos ze zmęczenia, a młodych, czupurnych chuliganów całymi eszelonami wysyła się na budowę elektrowni wodnej w Bracku albo bajkało-amurskiej magistrali. Nie daj Boże nadziać się na którąś z kolejnych kampanii - nieuchronnie wyślą na przodujące budowy komunizmu.

Na zasadzie sprzężenia zwrotnego kampania taka narastałaby do nieskończoności - nie można jej przecież zahamować, póki rośnie przestępczość. I nigdy nie przychodzi dyrektywa "złagodzić walkę", lecz po prostu wybiera się kolejne, inne naruszenie prawa i wysokie instancje partyjne nakazują: "Nasilić walkę ze złodziejami mienia społecznego!". Wszyscy oddychają z ulgą: można wreszcie zostawić w spokoju chuliganów. Liczba ich gwałtownie spada i na górze odnotowują zwycięstwo nad chuligaństwem. Nim nowa kampania okrzepnie, nabierze sił, liczba więźniów ulegnie niewielkiemu zmniejszeniu, by wkrótce znów gwałtownie podskoczyć.

W podobny mniej więcej sposób przebiegały czystki i kampanie walki z wrogami ludu w czasach stalinowskich. Teraz niewygodnie jest po prostu mieć miliony więźniów politycznych. Znacznie wygodniej wsadzać chuliganów czy złodziei mienia społecznego.

Tak więc osoby trafiające do kryminalnych łagrów to najczęściej zwyczajni ludzie sowieccy, i całkiem zasadne jest ocenianie na ich podstawie stanu społeczeństwa jako takiego.

Chcesz żyć - musisz umieć się zakręcić. Przekupuj strażników, kombinuj, kradnij, miej dobre układy z tymi, co bliżej koryta. W przeciwnym razie wyciągniesz kopyta.

Naczalstwo kradnie z obozu wszystko, co jest w stanie ukraść. Łapownictwo nagminne - za łapówkę dadzą ci widzenie, za łapówkę zwolnią cię przedterminowo. Mebli zamawiają sobie w naszym kombinacie całe komplety i wywożą jako odpady. Drewna na opał żaden nie kupuje, podobnie materiałów budowlanych. Kradną nawet żywność, która po drodze z bazy do miski więźnia topnieje dosłownie w oczach. Co lepsze kąski naczalstwo zabiera jeszcze przed dostawą do łagru. W kuchni rozkradają kucharze i przygłupy - ci, co "wstąpili na drogę resocjalizacji". Nie tylko zresztą dla siebie, również dla koleżków. Kalifaktor też więcej nałoży swoim. A prostemu zekowi, który szczerze ufał, że sumienna praca - drogą do domu, zostaje jakaś lura.

Prawie cały czas więźnia schodzi na zdobywaniu pokarmu. Jest to oś obozowego życia, czynnik określający stosunki między ludźmi. Ty mnie, ja - tobie. Poprzez strażników, wolnonajemnych, kierowców przyjeżdżających po meble można było kupić wszystko, czego dusza zapragnie: wódkę, herbatę, narkotyki.

Jeśli uwzględnić jeszcze, że przez taki mikser przewijają się miliony ludzi, to mimowolnie rodzi się pytanie: czegóż chce władza od swego ludu? Jakimi pragnie uczynić swoich obywateli?

Sądząc po ustalonych kryteriach resocjalizacji, wzorcem człowieka sowieckiego jest ten, kto gotów giąć się w stronę, w którą cisną. Donosić, spełniać funkcje policyjne, mówić, co każą, i promienieć przy tym szczęściem.

Czyż w łagrach przyuczają do uczciwego życia? Przeciwnie - uczciwy człowiek zdechnie tam z głodu. Przyuczają, by kraść i nie dać się przyłapać. Oto klasyczny przykład. Oficer dyżurny umawia się z zekiem, by ten ukradł dla niego z narzędziowni elektryczną wiertarkę. Obiecuje przynieść dziesięć paczek herbaty (według obozowego cennika jest to dziesięć rubli). Więzień wywiązuje się ze swej części umowy - kradnie wiertarkę i za plecami majstra wynosi na wartownię. Oficer szmugluje ją przez wartownię do domu, a herbaty nie przynosi. Z miejsca skandal: zek domaga się herbaty i koniec końców wykłada całą sprawę naczalstwu. I cóż? Oficerowi udzielają nagany "za nielegalny sposób nabycia narzędzia". Więźniowi - 15 dni karceru za kradzież.

Trwa świadoma i planowa deprawacja narodu.

I tak przez 60 lat - najuczciwsza część narodu tępiona jest fizycznie, a demoralizacja zyskuje aprobatę. To samo w zasadzie odbywa się również na wolności. Zarobki groszowe i wszyscy kradną z zakładów, co tylko mogą. Czy władze nie wiedzą o tym? Wiedzą. Jest im to nawet na rękę. Ten, kto kradnie, nie uważa się za uprawnionego do żądania. A jeśli się nawet któryś odważy, wówczas bardzo łatwo wsadzić go za kradzież. Wszyscy są winni.

Wiele razy próbowałem objaśnić tę nieskomplikowaną prawdę swoim współwięźniom, ale zawsze bez powodzenia. Wszyscy oni są skrajnie wrogo nastawieni do istniejącej władzy i słowo "komunista" to najgorsza obelg taki epitet wali się w pysk. Do mnie - jako jawnego przeciwnika władzy - odnosili się z ogromnym szacunkiem, ale nie byli w stanie zrozumieć, dlaczego oni, okradając państwo, przyczyniając mu szkodę, stanowią jednak jego główną podporę. Zdarzali się też tacy, którzy na serio uważali siebie za antyreżymowych bojowników.

Jeden wręcz obrażał się, że nie traktuję go jak swego. Okradł w przededniu wyborów lokal komisji wyborczej i bardzo się tym szczycił. Tu jest właśnie pies pogrzebany: dopóki ludzie nie nauczą się żądać tego, co im się z mocy prawa należy, dopóty nie wyzwoli ich żadna rewolucja. A gdy się nauczą - nie będą potrzebne żadne rewolucje. Nie, nie wierzę w rewolucje, nie wierzę w zbawianie siłą.

Łatwo wyobrazić sobie, co wydarzyłoby się w tym kraju w razie rewolucji: powszechne kradzieże, rozprzężenie, rzeź, a w każdej dzielnicy - własna banda, własny herszt. A bierna, sterroryzowana większość chętnie podporządkowałaby się jakiejkolwiek twardej władzy, czyli nowej dyktaturze.

 

Trudno zadziwić rosyjskiego człowieka pijaństwem - od niepamiętnych czasów wóda lała się na Rusi strumieniami i żyć bez tego nie mogli. Ale to, co dzieje się obecnie, to już nie jest nawet pijaństwo, tylko jakiś masowy alkoholizm. Wódka drożeje i rzeczą normalną stało się spożywanie taniej wody kolońskiej, denaturatu, różnych toników i wód kwiatowych. Co więcej: wszyscy stali się specami w dziedzinie chemii i nie tylko znajdują sposoby, jak z każdego niemal produktu pędzić bimber, ale też potrafią przez łączenie różnych odczynników, mieszanie, bełtanie albo podgrzewanie wydestylować spirytus z płynu hamulcowego, kleju, politury, kropli żołądkowych, proszku do zębów itp. Opowiadano mi nawet, że żołnierze na Dalekim Wschodzie wynaleźli sposób na odurzanie się pastą do butów: smarują nią chleb i wystawiają na słońce. Gdy chleb nasiąknie, wówczas pastę zdrapują, a chleb zjadają. Co za ciecz wyciągana jest w ten sposób z pasty - trudno pojąć. Wiadomo tylko, że upijają się tym chlebem.

Alkoholizm rozprzestrzenia się w postępie geometrycznym i państwo słusznie upatruje w nim zagrożenie: straty ekonomiczne powodowane przezeń są niewyobrażalne. Dla alkoholików wybudowano tysiące rezerwatów, gdzie rygor dorównuje niemal łagrowemu - przymusowa praca, karanie głodem i inne atrybuty "wychowania" - no i przymusowe leczenie. Naturalnie w tych "zakładach leczniczo-zapobiegawczych" podstawowe zajęcie polega na zdobywaniu alkoholu - przez przekupywanie ochrony i na drodze chemicznej. W istocie chyba tylko z cegły nie da się wycisnąć samogonu.

Wszystko to blednie jednak w porównaniu z pijaństwem łagrowym. Dwa tysiące istnień ludzkich, stłoczonych za drutami kolczastymi na skrawku ziemi o powierzchni pół kilometra kwadratowego, pragnie się uwalić. Jasna sprawa - lakier, politurę, farbę kradnie się z magazynów na potęgę. Ale to jest luksus. Piją aceton. Chorują później, ale piją. Piją nie rozcieńczoną farbę, połykają najróżniejsze pigułki.

- Dla nas wódka czy cekaem - żadna różnica. Żeby tylko z nóg waliło.

Jeden dziwak potrafił nawet wypić płyn na odciski. Język i krtań łuszczyły mu się po tym niemiłosiernie, zdzierał z nich skórę całymi płatami - ale był szczęśliwy.

Kto pali "trawę" albo szprycuje narkotyki czasem szmuglowane przez strażników, ten według łagrowych pojęć nie uchodzi jeszcze za narkomana. Narkoman to taki, który nie może żyć już bez igły. Z braku prawdziwych narkotyków odparowują jakieś krople żołądkowe - ohydna czarna maź - i uzyskaną ciecz wstrzykują w żyły. Ale to jeszcze szczęściarze. Zdesperowani wkłuwają po prostu wodę albo wręcz powietrze. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie widział na własne oczy, że człowiek wtłacza sobie centymetr sześcienny powietrza w żyłę i nie umiera.

Obozowa hierarchia wartości wcale nie potępia takich praktyk. Przeciwnie, kłucie i łykanie tych wszystkich świństw uchodzi za dziarskość, swego rodzaju szpan. Zdarzało się, że ktoś od takiego szpanu umierał - mówiło się o nim z szacunkiem: "Zmarł na igle".

Najbardziej jednak rozpowszechnionym w łagrze środkiem pobudzającym jest oczywiście "czaj". Nielegalny handel herbatą osiągnął w obozach skalę wprost fantastyczną, stanowił istotną część dochodów strażników. Najczęstsza cena - rubel za paczkę (cena państwowa - trzydzieści osiem kopiejek), dziesięć paczek - dziesięć rubli, sześć dwadzieścia czystego dochodu za jeden przerzut. Czasami nawet więcej, w zależności od sytuacji. W więzieniu władimirskim ustalona cena - trzy ruble za paczkę - dwadzieścia sześć rubli i dwadzieścia kopiejek dochodu jednorazowo. Jakiż strażnik się oprze?

Władze prowadziły rozpaczliwą walkę z owym handlem przez jakieś trzydzieści lat. Złapanych na tym procederze strażników wywalano z pracy, nakładano grzywny, usiłowano sądzić; aresztantów złapanych z herbatą wsadzano do karcerów, przenoszono z obozów do więzień - wszystko na próżno. Ci sami żołnierze z psami z eskorty, którzy tak dostojnie prowadzą kolumnę zeków - po wsadzeniu ich do budy, wagonu albo celi w pierwszych słowach zapytują:

- Herbatki nie trzeba? - I zaczyna się targ: za pieniądze, za dobrą odzież i inne usługi.

Ukraść narzędzia, zrobić naczelnikowi dobre meble na zamówienie - nie ma sprawy: za herbatę, wódkę, narkotyki. Dobry komendant łagru, "gospodarz", wie: jeśli ma przekroczyć plan, wyremontować na gwałt zniszczone wyposażenie - słowem, wycisnąć z zeków jakiś heroiczny wysiłek - nie pomoże żaden przymus, rozprawy i kabaryny. Jest tylko jeden środek: herbata.

A gdzie jest handel, tam rodzą się szczególne stosunki, uzależnienie, szantaż. Przecież w razie wpadki zek ma murowany karcer, komendant -więzienie. Przyniósł herbaty - znaczy, wyśle też liścik. Na zwrotny adres rodzina zeka przyśle pieniążki: połowa - dla strażnika, połowa - dla zeka. I kręci się ta karuzela w skali całego kraju.

Zeki gotują herbatę w tajdze, przy wyrębie na ognisku, w baraku na własnoręcznie wykonanej grzałce na prąd, albo wręcz na oprawce żarówki, wkładając ją do słoika z wodą. Nadzorcy pompują w siebie "czaj" solidnie, u siebie, w ciepłej stróżówce. Herbata ta sama. Sami przynieśli zekom, sami też odebrali podczas rewizji - nie przysługuje.

Między szemranymi i strażnikami nie ma zresztą żadnej różnicy. Tyle że mundur, ale przebierz ich - i nie odróżnisz. Slang ten sam, sposób bycia, pojęcia, psychika - wszystko to samo. Jest to jeden kryminalny świat, wszystko połączone nierozerwalnym łańcuchem.

- Starszyna, puść na chwileczkę do tych synków - prosi konwojenta w więziennym wagonie jakiś urka - z krytki *[Krytka - slangowa nazwa więzienia dla zeków naruszających regulamin.] jadę, wynędzniałem do reszty, a oni z majdanem nienajgorszym.

I ten wpuszcza urkę do sąsiedniego przedziału, połupić żółtodziobów, to i jemu wpadnie część łupu.

W fabryce mebli w naszym łagrze istniało całe podziemne przedsiębiorstwo. Czterech więźniów, pracujących na różnych obrabiarkach, produkowało potajemnie najróżniejsze deficytowe wyroby: toczyli szachy, karnisze itp., a dwaj strażnicy wszystko to wynosili i sprzedawali na czarnym rynku. Zekom - herbata, wódka, jedzenie; strażnikom - pieniądze.

Nie tylko eskorta, także wolnonajemni - majstrowie w fabrykach, pielęgniarki, nauczyciele z obozowej szkoły - zatrudnieni są przy tych handlowych przedsięwzięciach.

Szkoła obozowa to zjawisko dosyć zabawne. Zgodnie z sowieckim prawem średnie wykształcenie jest obowiązkowe, a więźniowie, którzy go nie mają, są w czasie wolnym od pracy zmuszani do nauki, niezależnie od wieku. Środki przymusu tradycyjne: karcer, pozbawienie paczek albo widzenia. Nauka w takiej szkole to, naturalnie, procedura raczej umowna, bardziej spełnienie powinności niż przyswojenie wiedzy. Zwłaszcza w wypadku ludzi starszych, którzy zmęczeni po pracy drzemią po prostu na zajęciach.

Młodzież chodziła do szkoły zabawić się, popatrzeć na nauczycielki: onanizują się wręcz podczas lekcji, siedząc w ławce, praktycznie na ich oczach. Innych kobiet w łagrze nie ujrzysz i każdy marzy, by zakręcić romans z nauczycielką, najczęściej żoną oficera. Do współżycia w łagrowych warunkach dojść nie może, za to wybrańcy z miejsca korzystają ze wszystkich innych dobrodziejstw. Spragnione miłości oficerskie żony podrzucą po kryjomu herbaty, wódki, wyślą listy. Też im nudno w ciasnym osiedlu oficerskim, rozmieszczonym zazwyczaj w pobliżu łagru, z dala od dużych skupisk ludzkich. Rozrywek żadnych, nawet kina nie ma. Wciąż jeden i ten sam krąg znajomych - kolegów męża, do których w odwiedziny nawet nie chce się iść, znudzili się niemożebnie. Jedyna nadzieja - nawiązać w łagrze romans z jakimś młodym zekiem. Wybraniec chodzi dumny jak paw - pierwszy chłopak we wsi, cały obóz aż skręca się z zawiści. A mężowie nie kryją się z zazdrością - okrutnie prześladują "rywali", gnoją ich po karcerach, nie gardzą nawet fizyczną rozprawą.

Nasz zampolit *[Zampolit - zastępca naczelnika obozu do spraw politycznych.], kapitan Sazonow - typowy politruk, tępy, nalany, z czerwonym, byczym karkiem i wyłupiastymi oczami - był szczególnie zacięty. Sądził najwidoczniej, że żona zastępcy do spraw politycznych, jak żona Cezara, winna być poza podejrzeniami. Sam codziennie odprowadzał ją do szkoły i ze szkoły. Po parę razy zaglądał do klasy w czasie lekcji, podczas przerw przechadzał się z wyniosłą miną po korytarzu. A ona - młodziutka, delikatna, pełna wdzięku, zupełnie do niego nie pasowała. Dziwne wrażenie sprawiali, maszerując razem przez cały obóz. Zdawało się, że Sazonow czuł na plecach pożądliwe spojrzenia dwóch tysięcy wygłodzonych zeków i wściekle zerkał na boki. Dosłownie wszyscy mieszkańcy łagru wylegali z baraków, by na nią spojrzeć i spluwając, walnąć w ślad za nim pieprzny żart. Jakże zabronisz im patrzeć? Nie zapędzisz całego łagru do karceru, mimo żeś zampolit.

Żona Sazonowa była naturalnie przedmiotem pożądania całego obozu. Do jej klasy zapisało się sześćdziesięciu uczniów, najmłodsi i najzuchwalsi. Nie starczało pomieszczeń, zamknięto zapisy i między pretendentami dochodziło nawet do bójek. Jeden młody chłopak zdobył w fabryce wiertło, wlazł pod podłogę szkoły i przewierciwszy dziurę rozkoszował się widokiem, który się przed nim rozpostarł. Inny wpadł na pomysł, by kłaść na czubku buta lusterko i gdy chodziła po klasie, wystawiał nogę w przejściu. Wiedziała naturalnie, jakie podniecenie wzbudza swą osobą w całym obozie, krępowała się, co chwila wykwitały jej rumieńce, ale nikogo specjalnie nie faworyzowała. Nagroda pozostawała nie zdobyta, nim na scenie nie pojawił się młody, rumiany, zuchwały złodziej o przezwisku Foma. Cały obóz, wstrzymując oddech, śledził ich romans, setki ochotników obserwowały ruchy Sazonowa i uprzedzały zakochanych o nadciągającym niebezpieczeństwie. Wszyscy czekali - co będzie?

Znaleźli się życzliwi, poinformowali Sazonowa. Wezwał Fomę do gabinetu, długo patrzył na niego swymi wyblakłymi oczami, ale wbrew oczekiwaniom nie wsadził go do karceru, tylko rzucił krótko:

- Żebyś się więcej w szkole nie śmiał pokazywać!

I od tej chwili jeszcze uważniej zaczął pilnować żony.

- Foma! - krzyczeli zeki za każdym razem, widząc jak idą razem pod rękę. - Narzeczoną ci zabierają!

- Dobra, dobra... - uśmiechał się krzywo Foma. Sazonowowi zaś szyja nabrzmiewała krwią.

Wreszcie ich nakrył. W przerwie między zajęciami rozmawiali sobie spokojnie, siedząc nad rozłożonym podręcznikiem matematyki. Jak przeoczyły go ochotnicze warty - nie mam pojęcia.

- Zgnoję! Zamorzę! Trzy miesiące kabaryny!

Przez trzy miesiące dzień w dzień Sazonow przyłaził wieczorami do kabaryny popatrzeć na sprawcę swojej hańby. Otwierał pierwsze drzwi, pozostawiając zamknięte drugie, czyli kratę, i spoglądał w półmrok celi.

- Uważaj, Foma, zgnoję cię. Nie ujdziesz z życiem.

- I tak tę twoją Adę wy..., zwolnię się i wy... - rześko odpowiadał Foma, choć minę miał niewyraźną. Znikły rumieńce, twarz pożółkła, zmizerniała, i tylko głos rozbrzmiewał zuchwale. Jedyne, co go trzymało przy życiu, to że nocami koledzy podkradali się pod okno i podrzucali coś do zjedzenia, ile mogli.

Uratowało go to, że niewiele pozostało mu do końca wyroku - wyszedł na wolność. Długo jeszcze żywa była w obozie legenda o zuchwałym Fomie. Łagrowa fama głosiła, że zdołał mimo wszystko wy... żonę Sazonowa. Znaleźli się nawet naoczni świadkowie.

Prócz nauczycielek nie było w łagrze kobiet. Rozkwitał homoseksualizm i pasywni homoseksualiści nosili kobiece przezwiska - Maszka, Lubka, Kaśka. Tradycja kryminalna jest pod tym względem zadziwiająco nielogiczna: być homoseksualistą aktywnym - to chwackość, pasywnym zaś - hańba. Nie wolno było jeść z nimi przy jednym stole i siadali zazwyczaj osobno, w kącie stołówki. Nawet nakrycia mieli wydzielone, żeby, nie daj Boże, nie pomylić się - na brzegu miski wybita była dziurka. Nie wolno było nawet brać od nich czegokolwiek z rąk.

Większość tych wyrzutków stawała się nimi wcale nie z własnej woli. Najczęściej, przegrywając w karty, zmuszeni byli rozliczać się w naturze, a później już każdy, kto miał ochotę, zmuszał ich do spółkowania - nie chroniło ich łagrowe prawo. Trudno zliczyć, ilu porządnych chłopaków zmarnowało się w ten sposób. W zonie stanowili jakieś dziesięć procent.

Zresztą homoseksualiści to jeszcze nic! Zawędrowała kiedyś koza do łagru. W jaki sposób udało się jej przedostać przez wartownię - niepojęte. Pewnie za wjeżdżającą ciężarówką. Zeki zaciągnęli ją do jakiejś fabrycznej piwnicy i tam zbiorowo wykorzystali. Potem nadziali na róg pajdę chleba jako zapłatę i wygonili do bramy. Właściciele kozy - potężny chłop z nalaną gębą, dawny zek, który po zwolnieniu zamieszkał w pobliżu łagru, i jego żona - ujrzeli swą żywicielkę w tak nieprzystojnym stanie, gdy żołnierze wygonili ją za wrota. Śmiech, krzyki, przekleństwa. Zeki powyłazili na dachy hal, ochrona wyległa przed wartownię...

- Iwan! - krzyczy żona przez łzy. - Zarżnij kozę! Widzisz, zeki zakpili z niej.

- Milcz, głupia! - odpowiada Iwan. - Co ci też do łba strzeliło - zarzynać. Ja dziesięć lat ciebie j..., a nie zarzynam.

 

Szczególnie utkwił mi w pamięci Liocha Tarasow. Spotkałem go na ekspertyzie w Instytucie Serbskiego, w siedemdziesiątym pierwszym roku. Ledwo wszedłem do celi - rzuca mi się na spotkanie człowiek koło sześćdziesiątki, bezzębny i wychudzony jak szkielet. Cała twarz w tatuażach. Na czole: "LENIN LUDOŻERCA". Na jednym policzku: "ŚMIERĆ KC", na drugim: "NIEWOLNIK KPZS".

Był młodszy, niż w pierwszej chwili sądziłem. Podczas wojny trafił w czterdziestym czwartym roku jako szesnastoletni chłopak do więzienia za kradzież i od tej pory nie wychodził. W kolonii dla nieletnich wybuchła rebelia i razem z przyjaciółmi zarżnął jedenastu "porządkowych". Tym sposobem dostał pierwszy łagrowy wyrok. Potem na Kołymie za próbę ucieczki - drugi. Dawno wywietrzał mu z głowy złodziejski romantyzm, a przed nim wciąż pozostawało niezmienne 25 lat. W pięćdziesiątym trzecim za zabójstwo kuma dostał KS, ale znowu zamienili na "ćwiarę" - z tego piętnaście lat krytki. Dzień po dniu przesiedział całe piętnaście lat we władimirskiej tiurmie. Nie pozostało mu ani zębów, ani włosów, ani zdrowia. Połykał łyżki, przyszywał sobie guziki do ciała, przecinał żyły - żeby choć na tydzień trafić do szpitala. Potem zaczął sobie nakłuwać na twarzy antysowieckie tatuaże. Była to najszybsza droga do szpitala - wycinali je natychmiast, bez znieczulenia, na żywo. Ale za każdym razem skrupulatnie dokładali wyrok. Potem wydano tajny dekret: za antysowieckie tatuaże jako "dezorganizację funkcjonowania zakładów pracy poprawczej" - KS. Zbyt wielu pojawiło się "niewolników KPZS". Był już wtedy w łagrze, ale za jakieś przewinienie znowu skazali go na trzy lata we Władimirze. Tego już nie mógł znieść - znienawidził Władimir przez te piętnaście lat, znał tam każdy kamyk. Po drodze na etapie nakłuł sobie nowe tatuaże.

- Nie dadzą czapy - rzucę się na eskortę. Ilu zdążę, tylu zabiorę ze sobą na tamten świat.

Rozstrzelali go w 1972 roku. Bez rzucania się na eskortę. 

Włócząc się po więzieniach przesyłkowych, słyszałem czasem, jak pod wieczór rozlega się z jakiegoś okna chłopięcy krzyk:

- Tiurma, tiurma! Daj przezwisko!

To świeżo nawrócony żulik prosił więzienie o chrzest na całe życie. Staje mi wtedy przed oczami Liocha Tarasow. Miał przezwisko "Kłujący".

 

Kiedyś w moim dzieciństwie przyjeżdżał do naszych sąsiadów daleki krewny z Syberii - oficer NKWD. Jakiś łagrowy naczelniczek. Też nie mógł patrzeć na ludzi idących po ulicach. Upijał się. Ponuro czyścił w kuchni buty i mówił ze złością w głosie, do nikogo się nie zwracając:

- Chodzą tu, zadowoleni, śmieją się... Do mnie by ich wszystkich. U mnie by się pośmiali.

Protesty lat 68-69 były tak demaskatorskie, tak potężnym echem odbijały się w świecie, że władze nie mogły już sobie pozwolić na taki luksus. Próbowali wywozić z Moskwy, sądzić gdzieś na prowincji, gdzie nie ma zagranicznej prasy i tłumu sympatyków. Zaczęli pozbawiać naszych adwokatów prawa do obrony w procesach politycznych albo w ogóle wydalali ich z zespołów adwokackich, wreszcie po raz pierwszy zaczęli wlepiać z art. 190. zesłanie, chociaż artykuł nie przewidywał takiej kary - słowem, robili, co mogli, by stłumić rozgłos. Wtedy to pojawił się na scenie mój stary znajomy, Daniił Romanowicz Łunc - spec od czystej roboty. Przypomnieli sobie wreszcie o nim. Doczekał się.

Współpracownicy ruchu, ze swą jasno sformułowaną zasadą obrony praw człowieka i nieuznawaniem sowieckiej rzeczywistości, byli w istocie niezwykle narażeni na psychiatryczne prześladowania.

Bardzo dobrze wyobrażałem sobie Łunca, jak zacierając ręce, skrzeczy swymi wielkimi ustami:

- Proszę powiedzieć, a dlaczego nie przyznajecie się do winy?

I cała koncepcja prawnicza, powoływanie się na artykuły, prawa konstytucyjne, brak intencji - czyli cała linia obywatelsko-prawna, zabójcza dla śledztwa - wszystko to z miejsca obraca się przeciw wam. Stanowi niezbity dowód choroby.

Nie przyznajecie się do winy - a zatem nie uświadamiacie sobie przestępczego charakteru swych działań; co za tym idzie, nie możecie ponosić za nie odpowiedzialności.

Rozprawiacie o Konstytucji, o prawach - ale jaki normalny człowiek serio traktuje sowieckie prawo? Żyjecie w nierealnym, wyimaginowanym świecie, nieadekwatnie reagujecie na otaczającą rzeczywistość.

Konflikt między wami i społeczeństwem kładziecie na karb społeczeństwa? Zatem całe społeczeństwo nie ma racji? Typowa logika obłąkanego.

Nie mieliście intencji? Nie jesteście w takim razie w stanie zrozumieć konsekwencji własnych czynów. Nie rozumieliście nawet, że z całą pewnością zostaniecie aresztowani.

- No dobrze - skrzeczy dalej Łunc - jeżeli nadal utrzymujecie, że macie rację, to dlaczego odmawialiście składania zeznań w śledztwie?

I znowu nie ma się czym zasłonić - chorobliwa nieufność, podejrzliwość, jak na dłoni.

- Po co się tym zajmowaliście? Co chcieliście osiągnąć? Żaden z nas nie spodziewał się praktycznych rezultatów, nie na tym polegał sens naszych działań. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku nasze postępowanie było szaleństwem.

Tak jak poprzednio, bardzo wygodnie było z marksistami -mają ewidentną paranoję reformatorską, idee fixe zbawienia ludzkości. Jeszcze prościej z wierzącymi. Z nimi też nie było problemów, podobnie jak z poetami - oczywista schizofrenia.

Teoretyczna baza "naukowa" dawno już była gotowa, jeszcze w czasach chruszczowowskich. W warunkach socjalizmu - twierdzili czołowi psychiatrzy w kraju - nie istnieją społeczne uwarunkowania dla przestępczości, a zatem dowolne działanie wymierzone w obowiązujący porządek prawny stanowi samo przez się psychiczną anomalię. W socjalizmie nie ma sprzeczności między postawą społeczeństwa a ludzkim sumieniem. Byt określa świadomość - zatem nie może istnieć świadomość niesocjalistyczna. Nie to, co w kapitalizmie.

Przez wszystkie te lata metody psychiatrii zostały jednak szczegółowo rozpracowane. W pierwszej kolejności stara, wypróbowana diagnoza - paranoidalny rozwój osobowości.

"Szczególnie często idee «walki o prawdę i sprawiedliwość» rodzą się u osobników o strukturze paranoidalnej".

"Stany pieniacko-paranoidalne rozwijają się pod wpływem urazów psychicznych, godzących w sferę zainteresowań chorych, i zniekształcają prawną świadomość jednostki".

"Cechę charakterystyczną idee fixe stanowi przekonanie o własnej słuszności, opętanie obroną rzekomo deptanych praw, wielki wpływ przeżyć na psychikę chorego. Rozprawę sądową wykorzystują oni jako trybunę dla swych przemówień i odezw". (To prof. Pieczernikowa i prof. Kosaczow z Instytutu Serbskiego.)

No i naturalnie skargi na prześladowania ze strony KGB, na rewizje, inwigilację, podsłuchiwanie telefonów, kontrolę korespondencji, zwolnienia z pracy- to czysta mania prześladowcza. Im bardziej otwarte, jawne staje się wasze stanowisko, tym bardziej oczywisty jest wasz obłęd.

Ale były też rzeczy nowe. Przy końcu lat sześćdziesiątych szkoła Snieżniewskiego opanowała kluczowe stanowiska w psychiatrii. Koncepcja schizofrenii bezobjawowej, tej mistycznej choroby, która nie ma objawów, nie powoduje osłabienia intelektu, nie wpływa na zmiany w zachowaniu - doczekała się powszechnego uznania, nabrała mocy obowiązującej. "Nieprawomyślność może być uwarunkowana chorobą mózgu - pisał profesor Timofiejew - kiedy proces patologiczny rozwija się bardzo wolno, łagodnie (schizofrenia bezobjawowa), a jego objawy przez jakiś czas (czasami do momentu popełnienia czynu przestępczego) pozostają niezauważalne".

"Charakterystyczna właśnie dla tego wieku (20 - 29 lat - W. B.) nadmierna konfliktowość, dążenie do autoakceptacji, nieuznawanie tradycji, poglądów itd., stanowi przesłankę do tworzenia mitu o tym, jakoby niektórzy młodzi ludzie rzeczywiście cierpiący na schizofrenię byli niepotrzebnie umieszczani w szpitalach psychiatrycznych, przetrzymywani tam rzekomo dlatego, że myślą nie tak, jak wszyscy".

Łunc jeszcze podczas jednej z naszych rozmów w sześćdziesiątym szóstym roku mówił zupełnie otwarcie:

- Niepotrzebnie wasi przyjaciele za granicą robią tyle hałasu o nasze diagnozy. Przy paranoidalnym rozwoju osobowości przynajmniej leczenie nie jest obowiązkowe. A co wy osiągniecie? Im więcej będzie protestów, tym prędzej wszystko zostanie podporządkowane Snieżniewskiemu - przecież to światowa sława, uznany za granicą. A schizofrenia to schizofrenia. Trzeba ją leczyć, intensywnie leczyć. My walczymy z wpływem szkoły Snieżniewskiego, a wy nam w tym przeszkadzacie.

I rzeczywiście - schizofrenia mogła rozwijać się powoli, do leczenia jednak zabierali się wcale żwawo. W imię ratowania chorego. Prawie wszystkim ładowali końskie dawki koszmarnego haloperidolu.

Protesty nie odgrywały jednak najważniejszej roli. Zbyt wygodna była dla władz koncepcja Snieżniewskiego. W roku siedemdziesiątym już sam Łunc śmiało stawiał diagnozę schizofrenii bezobjawowej.

Stanowiło to śmiertelne zagrożenie dla naszego ruchu. W bardzo krótkim czasie dziesiątki osób uznano za niepoczytalne - z zasady najbardziej zaciętych i konsekwentnych działaczy. Czego nie były w stanie dokonać wojska Układu Warszawskiego, więzienia, łagry, przesłuchania, rewizje, pozbawianie pracy, szantaż i straszenie - to wszystko dzięki psychiatrii stało się faktem. Nie każdy był zdecydowany utracić rozsądek i do końca życia gnić w domu wariatów, poddając się barbarzyńskim kuracjom. Jednym posunięciem udało się władzom zarazem uniknąć demaskatorskich procesów - niepoczytalnych sądzi się zaocznie, przy drzwiach zamkniętych, i w zasadzie nie rozpatruje się istoty problemu. Praktycznie niemożliwa stała się walka o ich uwolnienie. Nawet u człowieka jak najbardziej obiektywnego, ale nie znającego danego "pacjenta", zawsze pozostaną wątpliwości co do stanu jego psychiki. Kto wie? Każdy może zwariować. Władze zaś w odpowiedzi na wszystkie zapytania i podania rozkładały ze smutkiem ręce:

- Chory człowiek? Nie mamy z tym nic wspólnego. Proszę zwracać się do lekarzy.

Ukryta aluzja - wszyscy oni są chorzy, ci nieprawomyślni. A śledczy w KGB otwarcie grozili tym, którzy odmawiali zeznań, nie chcieli się kajać:

- Do wariatkowa ci spieszno?

Czasem wystarczała sama groźba wysłania na ekspertyzę, by zmusić więźnia do uległości.

Zalety psychiatrycznych metod prześladowania były tak ewidentne, że naiwnością byłoby liczyć na to, że przez zwykłe petycje czy protesty zmusimy władzę do ich zaniechania. Czekała nas długa i uporczywa walka, no i naturalnie więzienie w nagrodę - to samo więzienie, w którym nie chciałem się już więcej znaleźć. Sprawa zaś wyglądała zupełnie beznadziejnie - któż, nie znając człowieka, odważy się twierdzić, że jest zdrowy psychicznie? W dodatku wbrew opinii ekspertów-psychiatrów. Nie było co liczyć na szerokie poparcie.

Ale też nie sposób było przyglądać się obojętnie, jak na twoich oczach ulega zniszczeniu wszystko, co tak ogromnym kosztem udało się osiągnąć. Nie do zniesienia było bezczynne przyglądanie się, jak twoich przyjaciół zapędzają do domów wariatów. Zbyt dobrze wiedziałem, co to jest "psychiatryczny szpital specjalnego rodzaju", więzienie psychiatryczne.

 

Doszedłem do wniosku, że należy koniecznie zebrać obszerną dokumentację, zeznania świadków, orzeczenia z ekspertyz - tego przecież najbardziej obawiają się władze, to właśnie obala mit o oszczerstwach.

Główny argument władz sprowadzał się do tego, że amatorzy nie mogą kwestionować opinii specjalistów. Takie właśnie usiłowania zostaną zakwalifikowane jako oszczerstwo. Cóż, spróbujemy znaleźć uczciwych specjalistów.

Dokumentację zbieraliśmy, jak to się mówi, całą gromadą - każdy dokładał swoją cegiełkę. Naturalnie głównej części dostarczyli nasi adwokaci, którzy bronili "niepoczytalnych" i mieli dostęp do ich akt. Tylko w ten sposób można było uzyskać autentyczne orzeczenia ekspertów. Drugą część dokumentacji stanowiły świadectwa byłych "niepoczytalnych", które umożliwiały zgłębienie historii zagadnienia. Następnie listy i zeznania aktualnych więźniów zakładów psychiatrycznych i ich krewnych o panującym w tych więzieniach rygorze. Sądząc po tych świadectwach, niewiele zmieniło się od czasów, gdy sam tam byłem. Tyle że "kuracje" stały się bardziej intensywne, bardziej dręczące. Zbieraliśmy także informacje o nowych, oddawanych do użytku szpitalach specjalnych, ich zdjęcia, nazwiska lekarzy odpowiedzialnych za psychiatryczne nadużycia.

Najbardziej znana była w owym czasie sprawa generała Grygorenko. Jego więzienny dziennik z sześćdziesiątego dziewiątego roku ze szczegółowym opisem dochodzenia i ekspertyzy publikowany był już w prasie zachodniej. Ale mało komu było wiadome, że pierwsze konsylium w Taszkiencie z profesorem Detengofem na czele nie tylko uznało całkowitą poczytalność Grygorenki, ale też usilnie odradzało przeprowadzania w przyszłości kolejnych ekspertyz.

"Badanie Grygorenki nie pozostawiło żadnych wątpliwości co do stanu jego zdrowia psychicznego. Obserwacja szpitalna w chwili obecnej nie pogłębi obrazu jego psychiki, lecz przeciwnie, biorąc pod uwagę wiek, skrajnie negatywny stosunek do przebywania w klinikach psychiatrycznych, wzmożoną wrażliwość - skomplikuje jedynie ekspertyzę" - pisali eksperci z Taszkientu.

Ale właśnie po tym KGB w trybie przyspieszonym wysłało Grygorenkę do Moskwy, do Instytutu Serbskiego, na powtórną ekspertyzę, gdzie Łunca nic nie kosztowało przerobić tę "wrażliwość" i "negatywny stosunek do przebywania w klinikach psychiatrycznych" na "paranoję i natręctwo idei reformatorskich".

Osobiście znałem dobrze Piotra Grigorewicza Grygorenkę, znałem też całą jego rodzinę i muszę powiedzieć, że rzadko spotykałem w swoim życiu ludzi o bardziej wyważonych sądach, bardziej samokrytycznych i skromnych. Ale przecież moi "uczciwi specjaliści" - jeżeli ich znajdę - nie będą znali go osobiście. Jedyne, co pozostawało, to liczyć na wystarczającą oczywistość samych orzeczeń.

Jaskrawa sprzeczność opinii podzieliła ekspertów w sprawie Gorbaniewskiej. Niemal dziesięć lat znajdowała się pod obserwacją psychiatrów w związku z neurotycznymi stanami w okresie dzieciństwa. Przed samym aresztowaniem komisja złożona z cywilnych psychiatrów po raz kolejny zbadała ją i skreśliła z ewidencji przychodni. "Na podstawie przestudiowania historii choroby, z górą dziesięcioletniej analizy katamnezyjnej i badania - nie ma danych przemawiających za schizofrenią. W chwili obecnej nie wymaga skierowania do szpitala psychiatrycznego" - takie przeczenie zostało wydane 19 listopada 1969 roku, a 6 kwietnia 1970 roku Łunc & Co. stwierdzają u niej schizofrenię. Tę właśnie "bezobjawową", której sam Łunc nie uznawał - to mi było wiadome. Tkwiło też w orzeczeniu Instytutu Serbskiego ewidentne, świadome, łatwe do wykazania kłamstwo. Uzasadniając swoją diagnozę, eksperci Instytutu Serbskiego powoływali się na "niechętny stosunek do matki i obojętność wobec losu dzieci" - symptom zubożenia emocjonalnego. Tymczasem właśnie w okresie śledztwa i ekspertyzy pisała ona do matki i dzieci listy pełne troski i niepokoju, których eksperci woleli nie dostrzec. Niektóre z tych listów udało nam się zdobyć i dołączyć do orzeczenia.

Zupełnie anegdotycznie brzmiało orzeczenie ryskiej komisji w sprawie Jachimowicza. Przewodniczący dużego kołchozu na Łotwie, komunista z przekonania, w 1968 roku napisał list otwarty do KC, zatroskany tym, że nasze procesy moskiewskie przynoszą istotną szkodę sprawie komunizmu na całym świecie. Został usunięty z partii, wyrzucony z pracy, z trudem znalazł posadę palacza, ale swych protestów nie zaniechał. Z tychże komunistycznych pozycji potępił okupację Czechosłowacji i w niedługim czasie został aresztowany.

Cała opisowa część orzeczenia zawierała wyłącznie pochwalne epitety. Gdyby nie tytuł - można by pomyśleć, że czytasz referencje człowieka przedstawionego do nagrody państwowej. "Oświadcza, że nigdy i pod żadnym warunkiem nie zdradzi idei walki o ustrój komunistyczny, o socjalizm... Na podstawie powyższego komisja dochodzi do wniosku, że Jachimowicz wykazuje paranoidalny rozwój osobowości psychopatycznej. Stan pacjenta winien być uznany za psychiczne zachorowanie, a zatem z punktu widzenia zarzucanych mu czynów Jachimowicza I.A. należy uznać za niepoczytalnego. Wymaga przymusowego leczenia w szpitalu specjalnego typu".

Słowem, historia niemal szwejkowska. Ze strony ryskich lekarzy był to najwidoczniej akt biernego oporu: "Wnioski wyciągniemy zgodnie z dyspozycją, ale opis przedstawimy zgodny ze stanem rzeczy". Nawet sąd zmuszony był skierować Jachimowicza na powtórną ekspertyzę do Instytutu Serbskiego: cała sprawa zbyt ich demaskowała. Łunc dokończył dzieła - przygotował wszystko na medal.

W sumie udało nam się skompletować jedynie sześć udokumentowanych "historii chorób", ale każda z nich była oczywista nawet dla laika. Innych zaś materiałów - wspomnień, zeznań, informacji o szpitalach specjalnych - zebrała się niemal cała walizka.

Rozpoczęły się poszukiwania uczciwych specjalistów i tu napotkaliśmy przeszkodę nie do przebycia. Wybitni psychiatrzy, profesorowie i dyrektorzy szpitali przyznawali podczas prywatnych rozmów, że nasze materiały nie pozostawiają cienia wątpliwości. Podsuwali nam wręcz pewne nowe pomysły, wybiegi, zgadzali się anonimowo napisać w wymienionych sprawach swoje orzeczenia, kategorycznie odmówili natomiast otwartego wystąpienia.

- Nie ma wśród nas akademika Sacharowa - mówili. - Do zajmowania się nauką wystarczy mu papier i ołówek, my zaś potrzebujemy klinik. Jeśli pozbawią nas kliniki, przestaniemy być psychiatrami, a za otwarte wystąpienie - to oczywiste - wszystkich wyrzucą z pracy. W najlepszym razie.

I to był koniec. Zdarzali się, naturalnie, młodzi psychiatrzy, bez stopni i tytułów, zdecydowani wystąpić otwarcie, ale nie miało to sensu. Co warte są ich opinie w porównaniu ze zdaniem szacownych profesorów, członków Akademii Nauk? Zwłaszcza opinie sporządzone zaocznie, na podstawie papierków i relacji? Zwyczajnie pójdą siedzieć, jak ja. Nie chciałem od nich takiej ofiary. (Młody kijowski psychiatra Semjon Głuzman opracował jednak swoje orzeczenie w sprawie Grygorenki i w 1972 roku dostał 7 lat łagrów i 3 lata zesłania).

Pozostawała ostatnia deska ratunku: psychiatrzy zachodni. Nie rokowało to wielkich nadziei - spróbuj przełamać wszystkie ideologiczne uwarunkowania, uprzedzenia, doktryny. Nie liczyłem specjalnie na sukces, lecz mimo to wysłałem na Zachód całą dokumentację - prędzej w nadziei, że po raz kolejny uda się przykuć uwagę prasy. Co prawda David Markham, przysłany do Moskwy z ramienia Amnesty International, z którym omawialiśmy te zagadnienia, zapewniał mnie, że przynajmniej niektórzy jego znajomi psychiatrzy w Anglii gotowi są przestudiować dokumentację i wypowiedzieć się na ten temat. Cóż, daj Boże! Na koniec 1971 roku zaplanowany był Światowy Kongres Psychiatryczny. Pojawiła się perspektywa, by walczyć o umieszczenie naszego problemu na porządku dziennym obrad, a poparcie każdego psychiatry było na wagę złota. Żeby choć zastraszyć sowieckie władze możliwością takiej dyskusji! Przecież samo postawienie naszej sprawy na forum międzynarodowym miałoby wielkie znaczenie. A potem wszystko może się zdarzyć. Może uczciwych ludzi więcej jest na świecie, niż mi się wydaje.

W swojej odezwie do zachodnich psychiatrów starałem się być maksymalnie powściągliwy. Nie chciałem od nikogo wymagać działań politycznych, wciągać kogokolwiek do polityki, prosiłem jedynie o fachową pomoc, o opinie specjalistów. Świadomie ograniczając opis do sześciu przypadków, stawiałem pytanie: czy przytoczone orzeczenia zawierają dość uzasadnionych naukowo przesłanek, by móc wnioskować nie tylko o psychicznej chorobie wskazanej w tych orzeczeniach, lecz także o konieczności ścisłego odizolowania tych osób od społeczeństwa?

 

Dzień i noc suną etapy na wschód. Więzienia przesyłkowe zapchane są do oporu - po 60 - 80 osób w jednej celi. Śpią na pryczach, pod pryczami, na gołej ziemi, jeden koło drugiego, nawet na stole. Nie ma czym oddychać. Wagony ładują tak, że drzwi nie chcą się domknąć - eskorta upycha buciorami. Matki z dziećmi przy piersi, bezzębne staruchy, wyrostki, inwalidzi, ponurzy chłopi, pozbawieni skrupułów młodzieńcy... Każdy ma swoje akta - brunatna koperta, na wierzchu fotografia, życiorys -jak inaczej strażnik ma się połapać?

- Nazwisko?

- Imię twoje i ojca?

- Artykuł?

- Wyrok? - Następny!

- Nazwisko?

- Imię twoje i ojca?

- Artykuł?

- Wyrok?

Po więziennej monotonii kompletny kołowrót w głowie. Jakby cały kraj ruszył z miejsca. Bracia! Został w ogóle ktoś na wolności, czy już wszystkich połapali?! Wrzaski, przekleństwa, tupot, przeraźliwy płacz dziecka, gdzieś już się biją.

- Prędzej, prędzej - ponagla eskorta.

Jedni z tłumokiem, inni z plecakiem, obdrapaną walizką, a komuś tylko porcja śledzia sterczy prosto z kieszeni i pajda chleba w dłoni. W drogę!

- Doookąd, doookąd... - ryczy przeciągle lokomotywa.

- Na wschóóóód! - przeciągle odpowiada inna.

Nie lekceważ śledzika, ziomku drogi. Choć rdzawy i śmierdzący, ale innego ci nie dadzą. Daleka droga - zjesz, jeszcze się obliżesz. Przez dwie doby wszystko dookoła nasiąknie tym śledziem, wszystko się przemiesza. Wody się nie doprosisz - gdzież mają zdążyć napoić taką hałastrę? Do szału cię doprowadzą, do zachrypnięcia. No a po zaspokojeniu pragnienia nie doprosisz się, by zaprowadzili cię do wychodka. Lecz mimo to zachowaj śledzika, wsadź do kieszeni. Usłuchaj starego zeka. Pod wieczór, gdy wszystko się uspokoi, dziecko przestanie płakać, ucichną kłótnie, a w sąsiednim przedziale baby zanucą tęskną piosenkę, wtedy zżujesz go, że ho, ho, razem z ościami. Cóż z tego, żeś się cały wysmarował - coś niecoś trafiło jednak na ruszt, można się chwilę zdrzemnąć.

Starego zeka zawsze odróżnisz w tłumie. Nim ustaliliście, co i jak, drepcząc przy wejściu, ten zajął najlepsze miejsce - pryczę z prawej, na pięterku, stamtąd można nawet zerknąć na wolkę, jeśli uda się namówić naczelnika, żeby uchylił trochę okienko na korytarzu. Węzełek też ma niewielki - jakby się do łaźni wybierał, ale jest tam wszystko, co może się przydać na trasie. Jakaś koszulka czy sweterek - pchnie się eskorcie za paczkę herbaty, coś na ząb, trochę machorki. Leży gdzieś ukryta mojka, niewielki nożyk, kombinowana cygarniczka lagrowej roboty - też żeby opylić jakiemuś dzikusowi w szlifach. Jest także czysty kubek - choć gruźlików wiozą osobno, ale kubek jest jeden na wszystkich. Pieniążki też się znajdą, tylko że nie odszukasz, choćbyś kipiszował bez końca.

Nie wykurzysz go teraz w żaden sposób, nie poruszysz - po cóż strzępić język na próżno? Chyba że skombinujesz herbatki. Podczas gdy młodzież bierze się do gotowania jej na czystym, skręconym w rolkę ręczniku, a inni staną przy drzwiach - zasłonić przed wzrokiem strażników - nie śpiesząc się, zacznie snuć gawędę, aż cię zatka. Najważniejsze zaś historyjki dopiero się zaczną, gdy kubek pocznie krążyć z rąk do rąk.

Czasem nie połapiesz się nawet, do czego zmierza. Cały filozoficzny traktat ułoży, by w najbardziej napiętym momencie rzucić jakby od niechcenia:

- Chodźże bracie, zakurzymy.

Jest cały zestaw cech, po których nieomylnie rozpoznasz prawdziwego zeka. Po pierwsze, zawsze siedzi za niewinność. Ot tak, za niedopatrzenie: krowę ukradł, a cielę zostawił. Po drugie, zawsze ma jakąś chroniczną, nieuleczalną chorobę. Na przykład przepuklinę. Dobra choroba to majątek i mądry zek swoją chorobę pielęgnuje, trzyma na czarną godzinę. Na wypadek, gdy taki dadzą wycisk, że już tylko wiać pozostało. Kto głupszy, ten odcina paluchy albo łamie ręce, a przezorny zek - do bloku sanitarnego.

- Tak i tak, obywatelu naczelniku. Mam przepuklinę, nie mogę pracować.

Czasem przecież tydzień bumelki to rok życia.

Dalej - każdy porządny zek obowiązkowo musi mieć zadawniony konflikt z naczalstwem: jakieś niedopłacone pieniądze, niewydane buty czy zażyłowana paczka. Latami będzie pisał nudne, monotonne skargi, przeskakując kolejne szczeble, coraz wyżej i wyżej. Konflikt obrasta papierzyskami, postanowieniami, wskazówkami i w końcu nikt już nie pamięta, w czym rzecz. Ale niech tylko ostrzej dociśnie go naczelnik -chwyci za pióro gubernia! Bez początku i końca, bez kropek, przecinków i innych znaków przestankowych - cała skarga w jednym, nieprzerwanym zdaniu. Że siedzi już za nic siedemnaście lat, że ciężka choroba, że naczalstwo nie leczy i pędzi do roboty, że buciory zakosili... Ale najłatwiej rozpoznać prawdziwego zeka, gdy nagle go ktoś dotknie - tak perfekcyjnego, fantastycznego bluzgu, z modulacją, zakrętasami i woltami, nie usłyszysz od nikogo innego. Wszyscy milkną i przysłuchują się z szacunkiem. Żółtodzioby - z zazdrością, znawcy - z uznaniem. Wedle tej melodii człowiek doświadczony z miejsca określi cały jego więzienny życiorys.

- Toś ty bratku kołymski, nie?

No, a jeżeli los się uśmiechnął i udało się kupić od eskorty wódeczki albo przynajmniej taniej wody kolońskiej, to i spać się odechce. Całkiem inne zaczną się historie - szkoda tylko, że nie możesz zapisywać. Nawet wyrok zaczyna ci się wydawać niedługi, i życie jest fajne, i wsadzili słusznie...

Turkoczą koła, rzuca wagonem na zwrotnicach, smętnie śpiewają baby i strażnik chodzi tam i nazad po korytarzu, spogląda przez kraty na zeków.

- Na wschóóóód! - wyje parowóz.

Dokąd nas ciągną? Do Korni, Tiumenia, Kirowa czy Permu? Co zresztą za różnica?

Mój adres - nie dom, nie ulica, Mój adres - to Związek Sowiecki.

Na zachód natomiast jadą wagony zupełnie puste - nie ma po co wieźć nas na zachód.

 

Nasz obóz był niewielki - jakieś 300 - 350 osób. Większą część mieszkańców stanowili - podobnie jak w innych obozach politycznych - uczestnicy narodowo-wyzwoleńczej walki lat czterdziestych. Wielu z nich nie zakosztowało nigdy wolności za panowania władzy sowieckiej: podczas agresji Sowietów chwycili w młodości za broń i przesiedzieli w łagrach do późnej starości. Skazano ich jednak za zdradę ojczyzny. Jaką ojczyznę miał na myśli stalinowski trybunał wojskowy - trudno pojąć. Wyobrażenie o życiu, tradycje, nawyki zachowali z dawnych czasów, nie ma już tego w ich ojczyźnie. Zadziwiał ich stosunek do pracy, nawet w łagrze, za kromkę chleba: pracowali solidnie, wytrwale, z zamiłowaniem do tego, co robią. Tak pracował kiedyś chłop na swojej ziemi. Wyczuwało się w nich wytrwałą wiarę w ludzki trud - wbrew wszystkiemu. Nikt już tak nie pracuje na wolności, oduczyła sowiecka władza. Żartowano u nas, że każdy z tych staruszków zastąpi trzy obrabiarki, jeśli prąd wysiądzie.

Obóz jakoś konserwuje człowieka. Siwieją włosy, wypadają zęby, twarze pokrywają się zmarszczkami, a wewnętrznie człowiek się nie starzeje, nie nabiera patyny. Zadziwiał widok tych 55-letnich facetów, którzy jak wyrostki siłowali się, rozdzielali kuksańce; nie biegali na czas tylko dlatego, że im już sił brakowało. Przecież ich życie zatrzymało się, gdy mieli po dwadzieścia lat. Prości, wiejscy chłopcy, którzy nie zdążyli zostać głowami rodzin.

W letnie niedziele wypełzali na słoneczko z akordeonami - grali melodie, których w ich domach nikt już nie pamięta. Ponure to było widowisko. Doprawdy, jakbyś zstąpił w królestwo pozagrobowe.

Były to resztki wytrzebionego dokumentnie pokolenia - na samej Litwie "wyzwoliciele" zgładzili 350 tysięcy ludności, a na Ukrainie ofiary liczy się na miliony.

Trudno im było zrozumieć nas, pojąć sens naszych działań. Żyli wciąż psychologią lat czterdziestych - psychologią partyzancką. Jeśli już takiej masie uzbrojonych ludzi nie udało się wywalczyć wolności, to jaki sens ma pisanie papierków? A dla wielu z nich w ogóle samo zwracanie się do władz ze skargami było nie do przyjęcia: nie uznawali ich wszak za władze legalne.

Z Litwinów najbardziej skumałem się z Jonasem Matureviciusem. Na początku lat pięćdziesiątych, gdy wszystko było już przegrane, sam poszedł do leśnych chłopców. Beznadziejna walka. Może dlatego lepiej nas rozumiał. Gdy go brali, ostrzeliwał się do ostatniego pocisku, nie chciał się dać żywcem. Przywlekli go posiekanego kulami i dosłownie zbierali z kawałków: potrzebny im był żywy, żeby go później torturować. Zdumiewało mnie, jak po tym wszystkim i po niemal dwudziestu pięciu latach łagrów zachował zadziwiającą radość życia, poczucie humoru i jakąś wewnętrzną czystość. Nie wiem, jak to nazwać, ale wydaje mi się, że taki powinien być mnich. Osiągnął to chyba dzięki skrajnemu, absolutnemu pesymizmowi. Cukier wydawano nam w paczuszkach raz na dziesięć dni i każdy odwlekał spożywanie go, jak tylko mógł. Jonas zaś z miejsca wsypywał wszystko do ust i mrużąc z zadowoleniem oczy, połykał.

- Jonas - zwracano mu z wyrzutem uwagę - cóż ty najlepszego robisz! Przecież to na dziesięć dni.

- A niech go diabli - odpowiadał - a nuż jutro umrę? Tak się choć wrogom nie dostanie.

 

W 1976 roku siedział ze mną we władimirskim więzieniu stomatolog Ajrapetow z Baku, 47-letni Ormianin. Wykrył w swoim zakładzie pracy kradzieże i łapówkarstwo, zaczął pisać do KC, nie przyniosło to żadnego rezultatu i stopniowo doszedł do przekonania, że KC umyślnie osłania korupcję. Pisał parokrotnie do Breżniewa, demaskując machinacje najwyższych władz w Azerbejdżanie, i koniec końców został aresztowany. W KGB odmówił wyrażenia skruchy i został skazany na 3 lata więzienia i 4 łagru za... antysowiecką agitację. W żaden sposób nie mógł pojąć swojej winy.

- Kogóż to ja agitowałem? - pytał podczas rozprawy. - Breżniewa, czy jak?

- Wiecie - odpowiedzieli mu - Breżniew ma licznych sekretarzy, pomocników, referentów, ich właśnie agitowaliście.

Inni zdają sobie sprawę, że skargi mogą tylko przysporzyć kłopotów w pracy, zatargów ze zwierzchnikami, dlatego piszą anonimowo. Dla nich również aresztowanie jest zaskoczeniem.

Ciekawą kategorię stanowią ludzie skazani za napisy na listach wyborczych. Głosowanie w naszym kraju jest - zgodnie z prawem - tajne i nikt nie ma prawa dochodzić, kto jak głosował i jaką listę wrzucił do urny wyborczej. Co więcej -istnieje specjalny artykuł w kodeksie, przewidujący karę pozbawienia wolności dla osób urzędowych naruszających tajność głosowania. Nie przeszkadza to KGB wsadzać do więzienia osób za napisy na tych listach.

Bardzo ciekawiły mnie takie przypadki - muszę przyznać, że nie dawałem wiary, by rzecz miała się właśnie tak, jak opowiadali poszkodowani. Tutaj już bujają, zdawało mi się. Wreszcie w permskim łagrze udało mi się wytrzasnąć wyrok w jednej z takich spraw. Wiele trudu kosztowało zdobycie go na pół godziny do skopiowania. Mówiąc po prostu: ukradliśmy go z wydziału specjalnego, sporządziliśmy odpis i przekazaliśmy na wolność. Oto on:

 

WYROK

Sprawa Nr 6-74 Tajne

W imieniu Ukraińskiej Sowieckiej Socjalistycznej Republiki dnia 15 czerwca 1971 r. Woroszyłowgradzki Sąd Obwodowy w składzie następującym: przewodniczący JARESKO W.A., ławnicy ludowi BARANOWA K.A., DROŻYNA M.F., sekretarz GOŁUBICZEJ TM. przy udziale prokuratora ZYMARINA W.I. i przy udziale adwokata SOKOLIKOWEJ N.M., po rozpoznaniu na zamkniętym posiedzeniu w m. Woroszyłowgradzie sprawy ob. CZEKALINA Aleksandra Nikołajewicza, urodzonego 19.12.1938 roku w Sliud-Rudnik Udereńskim rejonie Krasnojarskiego okręgu, Rosjanina, obywatela ZSSR, bezpartyjnego, wykształcenie 10 klas, uprzednio nie karanego, żonatego, mającego na utrzymaniu syna ur. w 1962 r., zamieszkałego w m. Lisiczańsku (obwód Woroszyłowgrad), ul. Karola Marksa 136/ 5, zatrudnionego w charakterze ślusarza w lisiczańskiej fabryce "Strojmaszyna", przebywającego w areszcie od dnia 27 maja 1971 r., oddanego pod sąd z art. 62 ust. 1 KK USSR, stwierdził co następuje:

14 czerwca 1970 r. w trakcie wyborów do Rady Związku i Rady Narodowościowej w lisiczańskim okręgu nr 440 oskarżony CZEKALIN A.N. wykonał na kartach wyborczych napisy antysowieckiej treści nawołujące do obalenia władzy sowieckiej, a także jaskrawo fałszywe zmyślone oszczerstwa, szkalujące sowiecki ustrój państwowy i społeczny, co stanowi przestępstwo przewidziane w art. 62 ust. 1 KK USSR. Oskarżony CZEKALIN przyznał się do winy w zakresie wyżej wymienionego czynu i zeznał, że w dniu głosowania udał się do obwodu wyborczego, gdzie po otrzymaniu list wyborczych sporządził napisy antysowieckiej treści oczerniające sowiecką ordynację wyborczą; winę jego w zakresie wskazanego przestępstwa potwierdzają zeznania świadka WERETENNIKOWA N.I., który w trakcie wyborów pełnił funkcję z-cy przewodniczącego komisji wyborczej ww. obwodu i w trakcie podliczania głosów ujrzał dwie listy z antysowieckimi napisami. Wyjaśnił, że napisy te odebrał jako wezwanie do obalenia sowieckiej władzy i oczernianie sowieckiej ordynacji wyborczej. Świadek CZEKALINA E.R., żona oskarżonego zeznała, że następnego dnia po wyborach jej mąż mówił o uczynionych przezeń napisach antysowieckiej treści; zeznała również, że mąż słuchał audycji zachodnich rozgłośni, w szczególności "Głosu Ameryki". Świadek ZYTNYJ W.D., brygadzista ekipy, w której pracował oskarżony, oświadczył sądowi, że CZEKALINA oburzały istniejące w naszym kraju porządki, wyrażał chęć wyjazdu z naszego kraju. Z zeznań świadka CZERNIKOWA S.P. wynika, że CZEKALIN w jego obecności dopuścił się obraźliwych wypowiedzi po adresem komunistów. Oskarżony nie zaprzeczał, że oburzały go panujące porządku, wyrażał chęć wyjazdu do innego kraju, słuchał sporadycznie zachodnich rozgłośni i w swych napisach na listach wyborczych odtworzył po części cytaty z wysłuchanych audycji. Winy oskarżonego dowodzi analiza dowodów rzeczowych, napisów, które - jak wynika z konkluzji ekspertyzy kryminalistycznej - wykonane zostały przez jedną osobę - CZEKALINA.

Czyniąc takie napisy na listach wyborczych, oskarżony świadom był faktu, iż tym sposobem rozpowszechnia antysowieckie hasła, jako że napisy na listach zostały przeczytane podczas zliczania głosów. Co więcej - pragnął on, by zostały przeczytane. Rozpowszechniając zmyślone oszczerstwa odnośnie obowiązującej ordynacji wyborczej, działał z premedytacją, czemu sam nie zaprzecza, zatem omawiany czyn przestępczy popełnił z premedytacją, mając na względzie anty-sowieckie cele, o czym świadczą wyżej wymienione okoliczności. Sama treść napisów na listach wyborczych świadczy niezbicie, że CZEKALIN miał antysowiecki cel w propagowaniu swych idei. Sąd nie dał wiary jego zeznaniom, iż popełnił to przestępstwo ze złości na administrację wydziału w związku z nieprzyznaniem mu urlopu w okresie letnim. Wydziałowe zebranie pozbawiło go prawa do urlopu w okresie letnim karnie, za nieuczestniczenie w posiedzeniach związkowych od 12.3.1970 roku. Przestępstwo popełnił 14 czerwca 1970 r. W dodatku nie podjął on żadnych kroków zmierzających do zaskarżenia decyzji zebrania, a w swych pierwotnych wyjaśnieniach co do motywów popełnienia przestępstwa powołuje się na powyższe okoliczności. Biorąc pod uwagę powyższe dowody, sąd obwodowy uważa, że wina oskarżonego CZEKALINA co do agitacji antysowieckiej znalazła pełne potwierdzenie, kwalifikacja jego czynów przestępczych z art. 62 ust. 1 jest słuszna.

Rozważając kwestię kary, sąd obwodowy uwzględnia fakty, iż CZEKALIN popełnił szczególnie groźne, wymierzone w państwo przestępstwo, zajmował się pracą społecznie użyteczną, ma na utrzymaniu dziecko, przyznał się do winy, wyraził skruchę. Karę winien odbywać w obozie pracy poprawczej o rygorze surowym; uwzględniając popełnione czyny i osobowość oskarżonego, sąd obwodowy uważa, że zastosowanie kary dodatkowej w postaci zesłania nie jest celowe. Kierując się wymogami artykułów 323, 324 KPK USSR, sąd obwodowy orzeka:

CZEKALINA A.N. uznać za winnego z art. 62 ust. 1 KK USSR i skazać go na karę pozbawienia wolności na okres 5 (pięciu) lat bez zesłania z odbywaniem kary w obozie pracy poprawczej o rygorze surowym. Zaliczyć oskarżonemu na poczet orzeczonej kary pozbawienia wolności okres tymczasowego aresztowania od dnia 27 maja 1971 r., środek zapobiegawczy pozostawić bez zmian - umieszczenie w areszcie. Pobrać od skazanego CZEKALINA na rzecz Skarbu Państwa 11 rub. 88 kop. tytułem kosztów sądowych. Dowody rzeczowe - listy wyborcze - pozostawić w aktach sprawy. Od wyroku przysługuje odwołanie do Sądu Najwyższego USSR w terminie 7-dnio-wym od chwili jego ogłoszenia, skazanemu - w tym samym terminie od chwili doręczenia kopii wyroku.

Przewodniczący (podpis)

Ławnicy ludowi (podpisy)

 

Czekalin siedział potem z nami we Władimirze, zwolniono go w maju 1976 roku po upływie kary. W trakcie jej odbywania niemal całkowicie utracił słuch: cierpiał na ciężką, postępującą chorobę uszu. Żadnego leczenia mu naturalnie nie zapewniono.

Zupełnie anegdotyczną historię miał W. Bogdanów, z którym zetknąłem się w permskim łagrze. Pracował w podmoskiewskim miasteczku Elektrostal jako robotnik w tajnym przedsiębiorstwie wzbogacania rudy uranowej. Przez kilka lat gnieździł się w jednym pokoiku z matką i siostrą, obszedł masę urzędów, obił wszystkie progi, ale mieszkania nie był w stanie załatwić. Wówczas rozwścieczony gwizdnął z pracy jakąś tajną radioaktywną część - sądząc z opisu, plutonowy rdzeń do stosu uranowego. Zakładał, że strażnicy połapią się, wybuchnie skandal i wówczas w zamian za rdzeń zażąda mieszkania. Ale nikt nawet okiem nie mrugnął, jakby nic w ogóle nie zginęło. Ze trzy miesiące rdzeń leżał u niego w domu pod łóżkiem. Pewnego razu popił sobie z kolegami i postanowił zawieźć go wprost do ministra przemysłu maszynowego.

Jechali przez całą Moskwę, rdzeń wiózł pod paltem. Po drodze łyknęli jeszcze po parę głębszych i do ministra przyjechali na niezłej bani. Warta nie wpuściła ich do środka i mimo iż zaciekle się awanturowali - nie przyjął ich żaden urzędnik. Z rozpaczy wstąpili do sklepu, dali sobie jeszcze trochę, potem jeszcze. Parokrotnie gubili ten plutonowy rdzeń - a to na skwerku zapomnieli, a to w sklepie. Wreszcie postanowili sprzedać go jakiemuś obcokrajowcowi - jak by nie patrzeć, rzecz sekretna. W wyobraźni człowieka sowieckiego każdy cudzoziemiec to szpieg, stale węszy, gdzie by tu wywiedzieć się sowieckich tajemnic. Długo szukali w centrum odpowiedniego cudzoziemca i wreszcie gdzieś w okolicach Metropolu natknęli się na Amerykanina. Bogdanow nie pamiętał już, w jaki sposób z tym Amerykańcem rozmawiali - był zbyt pijany. Pamiętał tylko, że Amerykanin okropnie się przestraszył, zaczął zwiewać i długi czas go ścigali, aż zniknął im w tłumie. Dalej usiłowali z rozpaczy wcisnąć ten rdzeń jakiemuś Polakowi. Nie chcieli nawet drogo - tyle, co na flaszkę, ale nie wziął. Po tym Polaku pili piwo i skapcanieli do reszty. Cena za rdzeń spadła do jednego kufla. Dalszych wydarzeń Bogdanow kompletnie nie pamiętał: jak przyjechali do Elektrostalu, jak dotarli do domu, a co najważniejsze - gdzie zapodział się ten cholerny rdzeń. Wszystko się wymazało z pamięci.

Przyjaciele jednak skoro tylko się z rana przebudzili - w te pędy do KGB. Bogdanow z ogromnym trudem, już w Lefortowie, w śledztwie przypomniał sobie, gdzie ukrył ten przeklęty rdzeń, i przyznał się śledczemu. W 1968 roku dali mu 10 lat za zdradę ojczyzny. Siedzi po dziś dzień.

Do spraw "przypadkowych" trzeba też chyba zaliczyć sprawę Nikołaja Aleksandrowicza Budułak-Szarygina. Na początku wojny, jako piętnastoletniego chłopca wywieźli go Niemcy z Ukrainy do Rzeszy, tam uczył się, pracował, a podczas okupacji Niemiec przez Sprzymierzonych znalazł się w strefie brytyjskiej. Następnie wyjechał do Anglii, przeżył tam dwadzieścia lat, uzyskał wyższe wykształcenie, ożenił się i ostatnio pracował jako przedstawiciel dużej londyńskiej firmy produkującej sprzęt elektroniczny. W sprawach tej firmy wysłany został do Moskwy, zawierać umowy handlowe. Prowadził pertraktacje z Komitetem ds. Koordynacji Nauki i Techniki przy Radzie Ministrów ZSSR, z Ministerstwem Przemysłu Elektronicznego, gdy raptem w apogeum tych rozmów został aresztowany. W KGB długo mieli nadzieję zrobić z niego swojego szpiega, raz straszyli, później obiecywali złote góry, ale Nikołaj Aleksandrowicz nie uległ. Sprawa przybrała kiepski obrót - jakże go teraz wypuścić? Wiadomości o tym dziwnym aresztowaniu zaczęły się już pojawiać w angielskiej prasie. Wsadzić jednak też nie ma za co. Jak opowiadał sam Budułak-Szarygin, sprawę rozwiązał w jego obecności sam Andropow. Długo oglądał paszport, inne dokumenty.

- Cóż pan ciągle powtarza: Anglik, Anglik... Urodził się wszak u nas, w ZSSR - zwrócił się Andropow do swych pomocników, wskazując palcem paszport Szarygina. A, co tam, angielska królowa nie wypowie nam z tego powodu wojny.

Skazali Szarygina w tym samym sześćdziesiątym ósmym roku, na te same 10 lat, i też za zdradę ojczyzny - za to, że nie wrócił po wojnie do domu. Wyroku nie dali mu, rzecz jasna, do rąk - tajny.

Z jeszcze bardziej jednak fantastyczną sprawą zetknęliśmy się w 1974 roku w więzieniu władimirskim. Przywieziono do nas najprawdziwszego Chińczyka, imieniem Ma Hun. Zastraszony, każdego się boi, nie mówi prawie po rosyjsku, ale chłopak sprytny, obrotny. W nieznanym kraju, w nowym miejscu, w więzieniu, a mimo to już pierwszego dnia zdołał w jakiś sposób zakosić dodatkowy siennik. Tak też zjawił się w naszej celi, z dwoma siennikami. Z wolna zadomowił się u nas, odtajał. Pytają go chłopcy:

- No jak, Ma Hun, podoba ci się u nas?

- Dobze - mówi - bazo dobze.

- Co tu takiego dobrego? Tu jest więzienie, głód.

- Jaki głód? - zdumiał się Ma Hun i wskazuje palcem latające po celi muchy. Niby, że gdyby był prawdziwy głód, tej dziczyzny nie byłoby tu od dawna. Chłopakami aż dreszcze wstrząsnęły - cóż więc oni, biedacy, tam u siebie w Chinach nazywają głodem?

Z czasem opowiedział Ma Hun o chińskim głodzie, kiedy to wszystkie liście z drzew zjadali, wszystką trawę. Sto kilometrów mogłeś maszerować - ani jednego żuka byś nie znalazł.

Prawdziwe jego imię było nie Ma Hun, lecz Jui Shi-Lin. Urodził się w 1941 roku w prowincji An-Hui, w rodzinie urzędnika. Po paru latach, podczas ofensywy armii komunistycznej ojciec jego zbiegł na Tajwan. Rodzina pozostała bez środków do życia, co więcej - stale była prześladowana za swoje nie-proletariackie pochodzenie. Im więcej opowiadał on o Chinach, tym wyraźniej stawały nam przed oczami lata dwudzieste i trzydzieste - tak zwany stalinizm. Tyle że w Chinach było chyba jeszcze ostrzej. Jeszcze więcej okrucieństwa, cynizmu, hipokryzji. Niepotrzebne im były Sołowieckie Wyspy - niepożądanych po prostu mordowali. Na przykład wszystkich chińskich ochotników, którzy trafili do niewoli w Korei i zostali zwróceni przez Amerykanów, zabijano bez wyjątku. A czy tylko ich? I "klasowo obcych", i "szkodników", i "oportunistów". Naturalnie, w pierwszym rzędzie inteligencję. Pozostałych zapędzili do państwowych gospodarstw rolnych i komun - reedukować ich przez pracę.

Ma Huna nie wzięli do wojska - niewłaściwe pochodzenie. A w Chinach bez odbycia służby nie można, okazuje się, ani kontynuować nauki, ani otrzymać żadnej pracy. Nawet żeby zostać traktorzystą, trzeba wpierw pójść do wojska. Był pastuchem w zmilitaryzowanym gospodarstwie rolnym, w pobliżu granicy sowieckiej, dokąd zapędzono go do pracy. Kiedy matka zmarła, nie puścili go nawet na pogrzeb: nie wolno podróżować po Chinach bez specjalnego zezwolenia. Został mu tylko młodszy braciszek, i to nie wiadomo, gdzie.

Podczas rewolucji kulturalnej był jeden moment, gdy wielu takich jak on uwierzyło, że nadarza się okazja, by porachować się z władzami. Nie trwało to jednak długo, nadciągnęła armia. Ratując się przed pewną śmiercią, uciekł w 1968 roku przez zieloną granicę do ZSSR. Przyniósł ze sobą swój jedyny dobytek - radio. W Chinach ma to wielką wartość.

Tutaj, w Związku Sowieckim, najpierw został aresztowany, chcieli go skazać za nielegalne przekroczenie granicy. Ale to tylko formalnie. Faktycznie zaś grozili, że deportują go z powrotem do Chin, jeśli nie zgodzi się zostać sowieckim agentem. Wiele było takich przypadków i chińska straż graniczna zawsze rozwalała uciekinierów na miejscu, gdy tylko ich wydawano. Nie miał wyboru. Zgodzisz się - wyślą do Chin na przeszpiegi. Nie zgodzisz się - wydadzą. Tak czy owak śmierć. Odmówił.

Gdy nie udało się zrobić zeń szpiega, dali mu ostatnią szansę - wstąpić do tajnej organizacji chińskich uciekinierów na terytorium Sowietów. Najwidoczniej KGB upatrywało w tym zalążek chińskiej armii narodowo-wyzwoleńczej. Wtedy właśnie stał się Ma Hunem - zmusili go do zmiany nazwiska.

Otrzymał dowód tożsamości, najął się do pracy jako ślusarz. Będąc osobą bez obywatelstwa, nie miał prawa poruszać się po kraju, ale sowieckie życie i tak zdawało mu się rajem: za pracę płacono pieniądze, za które można było kupić jedzenie, ubranie, w dodatku bez ograniczeń. Nie jak w Chinach - dziewięć metrów sukna na osobę rocznie. A do hipokryzji był przyzwyczajony. Sowiecka hipokryzja wydawała mu się bajką w porównaniu z chińską.

Kiedyś w dzieciństwie uczono go gry na skrzypcach i przez całe późniejsze życie wspominał te czasy jak baśń. Skrzypce były dlań symbolem dobrobytu. Nie dziwota, że je sobie teraz kupił. Czasem grał wieczorami, ale najczęściej słuchał swojego radia. Łapał Japonię, Tajwan, nawet Australię.

Pewnego razu usłyszał w audycji z Australii komunikat. Zawiadamiano, że powstało centrum, pomagające chińskim uchodźcom odnaleźć swych zagubionych krewnych, i Ma Hun zwrócił się do nich z prośbą o odszukanie ojca na Tajwanie. Wówczas został aresztowany.

Śledztwo ciągnęło się prawie dwa lata. Oskarżali Ma Huna o szpiegostwo. Ze niby przybył do ZSSR z polecenia chińskiego wywiadu. Parokrotnie poddawano oględzinom jego odbiornik - czy w środku nie znajduje się ukryty nadajnik? Rozebrali na czynniki pierwsze, ale niczego nie znaleźli. Wzięli się za skrzypce. Po co Chińczykowi skrzypce? Podejrzane. Połamali w drzazgi - i też nic. Wzięli się za Ma Huna.

- Przyznasz się - dostaniesz pięć lat. Nie przyznasz się - dziesięć. - Takich, którzy się "przyznali" było w areszcie Ałma Aty bardzo wielu. Niektórzy dostali nawet za szpiegostwo dwa, trzy lata i pracowali w dziale gospodarczym. Spośród nich właśnie rekrutowali się świadkowie oskarżenia w sprawie Ma Huna. Zeznali, że spotykali go w specjalnych szkołach wywiadowczych i że pełnił tam wysoką funkcję.

30 listopada 1973 roku trybunał wojskowy Środkowoazjatyckiego Okręgu Wojskowego skazał go na 15 lat (po pięć lat więzienia, łagru i zesłania) z konfiskatą mienia - za usiłowanie szpiegostwa. Do końca nie przyznał się do winy.

Bardzo przywiązaliśmy się wszyscy do Ma Huna, pomagaliśmy mu w nauce rosyjskiego. Wypytywaliśmy go o Chiny. Znało go całe więzienie i nawet kryminalni, mijając w drodze na spacer nasze drzwi, zaglądali przez judasza:

- No, gdzie ten wasz Chińczyk?

Ma Hun uczył się pilnie, od pobudki do ciszy nocnej, i po pół roku mówił już po rosyjsku całkiem przyzwoicie. Nie mógł tylko w żaden sposób przyzwyczaić się do niektórych naszych spółgłosek - nie wychodziło mu "b", "g", "d" i zamiast "robota" mówił zawsze "to ropoty". Nie był w stanie wyobrazić sobie tego słowa bez przyimka, tak go życie nauczyło.

Razem z nami brał udział w głodówkach i siedział na głodowych racjach. Na Nowy Rok wspólnie robiliśmy z zielonych okładek na szkolne zeszyty choinkę - igłą wycinaliśmy świerkowe gałązki. Zrobił jeszcze chińską lampkę - wyplótł szkielet ze zmiotki i okleił papierem. Ale okazało się, że w Chinach taka lampka wcale nie nazywa się chińska.

Ma Hun opowiadał, że mieszkańcy każdej chińskiej prowincji różnią się od siebie jakąś cechą charakteru. W jednej prowincji - sami zabijacy, zawadiacy, w innej - handlarze, w trzeciej - takie bydlaki, że nikt nie chce mieć z nimi do czynienia.

- A twoja prowincja z czego słynie? - pytano go.

Długo uchylał się od odpowiedzi, kręcił, krępował się, wreszcie jednak się przyznał:

- Z uporu.

Nie znali widać w KGB takich subtelności, w przeciwnym razie w ogóle by się z nim nie zadawali. Chyba jego upór właśnie sprawił, że był nam tak bliski, wszak wszyscy jesteśmy po trochu z prowincji An-Hui.

Nasz największy specjalista od skarg, Michał Janowicz Makarenko, napisał mu zażalenie w sprawie wyroku i Ma Hun od rana do wieczora zajmował się jego przepisywaniem - zamiast ćwiczeń z rosyjskiego. Przez z górą pół roku rozsyłał tę skargę na wszystkie strony, do wszystkich urzędów. Jednocześnie groziliśmy kagebistom, że przekażemy sprawę Ma Huna do wiadomości publicznej, jeśli nie uchylą wyroku.

Wreszcie coś pękło - zabrali go na śledztwo rewizyjne. Świadkowie Chińczycy przyznali się, że składali obciążające zeznania pod presją KGB. Ale zwolniono go dopiero po roku - 9 sierpnia 1976 roku. Wsadzić łatwo - gorzej z wypuszczaniem.

Na ileż to "przypadkowych" spraw natknąłem się przez te lata! W rzeczywistości każda sprawa jest grą przypadku. Nieprzypadkowi byli jedynie policaje, przestępcy wojenni, kolaborujący z hitlerowcami.

Wydział do walki z przestępcami wojennymi był zaraz po wojnie, nie wiem, czy nie głównym wydziałem KGB. Pół kraju zaliczono wówczas do kategorii przestępców wojennych: wszystkich, co byli w niewoli, pod okupacją. Czasem całe narody.

Ale minęło trzydzieści lat. Wyginęli po różnych łagrach niemal wszyscy, co z bliska widzieli żywego niemieckiego żołnierza, i wydział znalazł się na skraju plajty - w każdej chwili mógł zostać zamknięty z braku zastosowania. Wtedy właśnie policaje okazali się na wagę złota. Nie spieszono się z ich wsadzaniem: niech żyją, niech się pasą - do czasu. Z rzadka wezwą jednego, drugiego do KGB, pogawędzą i wypuszczą. Nie wybiła jeszcze ich godzina.

Pokazowe procesy przestępców wojennych urządzane są regularnie, mniej więcej raz do roku. Wiele piszą wtedy w gazetach, delektują się szczegółami, po czym skazują jednego, dwóch na karę śmierci, pozostałych na piętnaście lat. Za każdym razem starają się, naturalnie, sprawiać wrażenie, że dopiero teraz, kosztem nieprawdopodobnych wysiłków zdołano ich schwytać.

Taka metoda zadowala także władze partyjne - procesy te są przecież niezbędne dla wojenno-patriotycznej propagandy. Sami przestępcy wojenni czekają bez szemrania na swoją kolej, pracują, przekraczają plany produkcyjne, uczestniczą w socjalistycznym współzawodnictwie. W istocie rzeczy są to zwyczajni sowieccy ludzie - przyzwyczajeni chylić się tak, jak wieje wiatr. Podczas wojny wielu z nich po parę razy było u Hitlera, u Stalina, u obu dosłużyli się orderów, szarż i często zakończyli wojnę zdobyciem Berlina. Po wojnie zostali naczelnikami, przewodniczącymi kołchozów, a niejeden nawet lokalnym deputowanym.

W obozie wszyscy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stają się naczelnikami: brygadzistami, aktywistami, członkami rady kolektywu, słowem - "stojący na drodze resocjalizacji", nadzieja i oparcie łagrowego kuma. Czasem ust jeszcze nie zdążysz otworzyć, a ten już pędzi na wartownię donosić. Stary czort, ledwo zipie, a nie może się powstrzymać. Jeszcze nie wszystkich w swym życiu sprzedał.

Warto jednak posłuchać czasem, gdy latem spełznie się kilku takich weteranów drugiej wojny światowej, pogadać o starych czasach, przypomnieć młodość.

- Więc my, uważasz, po jednej stronie rzeki, za mostem. A oni jak nie runą stamtąd - nie spodziewali się nas, widać. No, zadaliśmy im bobu!

- A ty gdzie wtedy byłeś, stary - rzucisz jak od niechcenia - u czerwonych, czy u Niemców?

- U Niemców... nie, u sowieckich. Czekaj, chyba jednak u Niemców... Idźże w cholerę, nie przeszkadzaj! Daj skończyć!






Władimir Bukowski - I powraca wiatr... - cz. 1