Polityka - 2008-08-30

 

Jagienka Wilczak

Nie pal sklepu, wyślij urzędników

 

Kto mówi, że w Polsce kwitnie korupcja, powinien zajrzeć do Bułgarii.

Bułgarskie góry i wybrzeże przeżywają inwazję inwestorów. Buduje się hotele, obiekty sportowe, pola golfowe. Kto ma pieniądze, zdobywa tereny, korumpuje władze i przekupuje sądy. Te pieniądze rzadko pochodzą z legalnych źródeł. Prawo i dobro przyrody liczą się w tym zamęcie najmniej. Bułgarzy uważają, że gdyby nie bat, jakim dla władz w Sofii jest Bruksela, byłoby dużo gorzej.

Dobromir Dobrinov z organizacji Zielone Bałkany mówi, że Unia Europejska to jedyny ratunek dla Bułgarii. Przynajmniej można się poskarżyć na własny rząd, że nie przestrzega ustaw i odmawia stosowania się do wskazówek Unii. Organizacje ekologiczne w Bułgarii liczą tylko na Komisję Europejską, bo krajowe sądy już dawno ich zawiodły. Sprawy ciągną się tam latami, sędziowie i biegli są przekupieni. Nawet jeśli prawo w dziedzinie ochrony środowiska jest dobre, zgodne z unijnymi wymogami, to jego przestrzeganie i egzekwowanie pozostawia wiele do życzenia. Zwłaszcza na szczeblu lokalnym. - Kto dysponuje kasą, może wybudować, co chce i gdzie chce - Dobrinov nie ma żadnych wątpliwości. Trudno jednak cokolwiek udowodnić.

Z wyznaczonych pierwotnie, zgodnie z unijnymi normami, czterystu stref Natura 2000 bułgarskie ministerstwo środowiska zaakceptowało jedynie 180. Po protestach społecznych, skardze do sądu administracyjnego i naciskach resort zgodził się na listę 228 stref. Nie ustanowiono jednak strefy ochrony w okolicy miasta Riła, u stóp gór Riła, gdzie są najcenniejsze obszary leśne, siedliska rzadkich ptaków, a przede wszystkim jedna z największych populacji niedźwiedzi. O Riłę ekologowie walczą z inwestorami, którzy tam właśnie postanowili budować hotele i wyciągi narciarskie.

W Carewie, niedaleko Burgas i granicy z Turcją, u podnóża gór Strandża na terenie pięknego rezerwatu ptaków i żółwi, inwestor postanowił zbudować hotele i pola golfowe. Czeka teraz na decyzję głównej rady ekspertów ekologicznych ministerstwa. Akceptując plany rada złamie prawo. Ale w zarządzie spółek, które planują budowę, jest wiceminister środowiska - sprawa wydaje się więc przesądzona. Ekologowie protestują, wskazując na konflikt interesów. - Nie ma pewności, że tam się nie buduje już dziś. To u nas normalne, polityka faktów dokonanych - informują ekologowie.

Metoda jest prosta: lokalny samorząd pod wpływem inwestora, a raczej jego pieniędzy, zmienia plany zagospodarowania. Uzasadnia, że inwestycja to nowe miejsca pracy i korzyści dla gminy. Gmina zleca wykonanie ekspertyzy zaufanym ekspertom, a ci piszą pod dyktando inwestora. Administracja i miejscowi szefowie wydziałów ochrony środowiska mają niepodzielną władzę. Nie było przypadku odmowy - wyjaśnia Dobrinov.

Inwestor zazwyczaj rozpoczyna budowę bez czekania. Sądowe rozpatrywanie protestów i skarg zwykle trwa tak długo, że inwestycja już jest ukończona. Nagminnie legalizuje się więc samowolki. W dodatku informacje o zmianach planów są ukrywane przed opinią publiczną. Inwestor oczywiście nie jest przypadkowy, to zwykle ktoś związany z politykami lub mafią.

Zabudowuje się każdy metr kwadratowy nad morzem. Część kurortów wykupili oligarchowie czy mafiozi i betonują równo, bo chodzi o większą liczbę gości, nie o jakość wypoczynku. W efekcie infrastruktura z czasów wczesnego towarzysza Todora Żiwkowa nie wytrzymuje obciążenia, ścieki płyną prosto do morza. Morze Czarne jest akwenem zamkniętym, więc za chwilę będzie zagnojone. Skutecznym sposobem przejmowania atrakcyjnych terenów na wybrzeżu, graniczących z plażą i wydmami, jest wymiana gruntów. Oczywiście zamienić może ten, kto ma odpowiednie kontakty i znajomości. Niedawno regionalna spółka z Montany ogłosiła sprzedaż 278 dekarów (1 dekar to 1 tys. m kw.) ziemi we wsi Bułgarewo niedaleko Kawarny za 8,7 mln euro. Teren leży na linii brzegowej i graniczy z przyszłym polem golfowym. Okazało się, że ministerstwo rolnictwa niedawno przekazało te rzekome nieużytki z dojściem do morza właścicielom kilkunastu działek położonych na terenie nieatrakcyjnych i odległych szumeńskich wiosek. Działki należały do aktywisty partii Turków bułgarskich, członka rządzącej koalicji. Cena ziemi zaoferowanej państwu, 853 lewa za dekar, czterokrotnie przewyższa ceny w tym regionie. Za to tereny położone nad morzem były zaledwie po 50 lewa.

Skandaliczne zamiany nieruchomości leśnych i gruntów nad morzem władza tłumaczy komasacją gruntów rolnych, choć nikt w te wyjaśnienia nie wierzy. Trzy firmy wymieniły 80 małych działek w rejonie Tyrnowa na dużo większą nieruchomość nad morzem, w rejonie Balcziku, kiedyś chętnie odwiedzanego przez Polaków kurortu. Następnie sprzedały ją innej firmie z Warny. W miejscowości Varvara, także w masywie Strandży, prywatny inwestor chce kupić od państwa tereny nadmorskie i wybudować hotele. Pewnie kupi. - Gołym okiem widać tu oszustwa. Zawiadomiliśmy Komisję Europejską i urząd UE do spraw zwalczania korupcji (OLAF), że to pranie pieniędzy przez wielkich inwestorów - mówi szef organizacji Zielone Bałkany. - Poziom korupcji jest taki, że bogaci mogą robić wszystko, także wpływać na decyzje sądów, policji, prokuratury. Dlatego szukamy pomocy na zewnątrz, w Brukseli. Groźba sankcji to jedyny skuteczny mechanizm - dodaje.

Zdaniem organizacji ekologicznych, najbardziej skorumpowanym resortem jest ministerstwo rozwoju regionalnego. Urzędnicy w Brukseli akceptowali bułgarskie projekty, bo nawet nie przyszło im do głowy, że ministrowie mogą działać na szkodę własnego kraju. Dopiero niedawno wstrzymali dotacje resortowi i odebrali akredytację jego agencji płatniczej, która wydawała miliony euro niezgodnie z przeznaczeniem.

Wśród inwestycji, które budzą wątpliwości Brukseli, są setki pól golfowych, jakie powstają zwłaszcza na wybrzeżu. Stały się one największym hitem, jest ich już tyle, że mogliby się tu pomieścić wszyscy światowi miłośnicy golfa, wciąż jednak buduje się nowe. Na razie grają miejscowi bogacze, bo wielki świat nie poznał się jeszcze na Bułgarii. I nie wiadomo, czy to zrobi, jeśli Bułgarzy zniszczą wszystko, co było atutem kraju. Bułgarskie kurorty podszykowane są na przyjęcie byłego enerdowca, rosyjskiego średniaka, którego nie stać na Saint Tropez, oraz Anglika, któremu wystarcza hotelowy basen i oferta all inclusive.

Parlamentarna komisja ds. walki z korupcją dawno już zauważyła, że zamiana gruntów odbywa się ze szkodą dla skarbu państwa. Że wyceny są celowo zaniżane w stosunku do cen rynkowych, zwłaszcza nad morzem, że jest wiele luk w prawie, ułatwiających korupcję. Jak mówi szef komisji Bojko Velikov, wymiana gruntów jest legalna. Ale kodeks karny zabrania przecież działać na szkodę państwa. Komisja przygotowuje projekt ustawy o zamianie własności prywatnej i państwowej, wykorzystując właśnie ten przepis. Miałby on ograniczać korupcję i zaniżanie wycen. - Widzę, że kilku posłów jest zaangażowanych, żeby ustawa nie powstała - ujawnia Velikov.

Część bułgarskich oligarchów wzbogaciła się w sposób typowy: korzystając z transformacji i zasobów państwa. Ale to nie ich działania niepokoją najbardziej urzędników Komisji Europejskiej. Bruksela zwraca uwagę na tych, którzy wzbogacili się, używając przemocy. Bułgarski rząd, równie mocno jak za korupcję, został skrytykowany za tolerowanie przestępczości zorganizowanej. Jak mówi Tihomir Bezłow, analityk z Centrum Badań nad Demokracją w Sofii, Bułgaria realizowała podobny schemat jak Rosja.

Przestępczość zorganizowana, która stworzyła strukturę paralelną do struktur państwa, z własnymi sądami, prokuratorami, wyrastała z kilku pni, niezależnych od siebie. Wśród nich istotne miejsce zajmował sport, który dla komunistycznej Bułgarii był ważną sferą ideologiczną. Ogromne pieniądze państwowe szły na zapasy, podnoszenie ciężarów, boks. Stworzono sieć szkół, gdzie produkowano zawodników. Niepostrzeżenie stali się zawodowcami, jak w ZSRR czy w NRD. Kiedy socjalizm upadł, wszyscy ci mistrzowie i medaliści olimpijscy wylądowali na bruku.

Nikt wtedy nie miał pieniędzy ani głowy do sportu, zaczynał się kapitalizm, w powietrzu krążyły inne pieniądze i możliwości. Państwo ze swoimi strukturami, policją, sądownictwem właściwie nie istniało. Tymczasem eksplodowała przedsiębiorczość, firmy, sklepy, hotele, restauracje i wszystkie potrzebowały ochrony. Sportowcy szybko się w niej odnaleźli. Dołączyli do nich policjanci i funkcjonariusze służb specjalnych, których około 19 tys. opuściło resort w ciągu zaledwie dwóch lat. Ci byli bardziej niebezpieczni, bo zachowali dawne kontakty, które wykorzystywali w stosownych sytuacjach. A wreszcie dołączyło 40 tys. recydywistów, zwolnionych z więzień w 1990 r. Wszyscy musieli z czegoś żyć.

Bałkany nie były wtedy spokojnym miejscem, po sąsiedzku w Jugosławii właśnie wybuchła wojna. Kraj objęto drastycznymi sankcjami. - Efekt był identyczny jak w czasie prohibicji w Stanach, sankcje utorowały drogę mafii - wylicza Bezłow. Do Jugosławii sprzedawano paliwo i broń, przez granicę płynęły miliardy dolarów. A wszystko w sytuacji, gdy gospodarka bułgarska rozpadła się, upadły najważniejsze dotychczas rynki: rosyjski i bliskowschodni (wojna w Zatoce). W Bułgarii stopa życiowa spadła nagle poniżej poziomu biednych krajów Azji. Przemoc okazała się sposobem na biznes, była niezbędna, żeby się chronić i walczyć z konkurencją. To wtedy, żeby skutecznie odzyskiwać długi, mafia zaczęła przejmować system sądowniczy. Zaczęły się prywatne procesy, rozstrzygane przez profesjonalnych sędziów, którzy dobrowolnie lub pod groźbą przechodzili na usługi organizacji.

- Ludziom to się nawet podobało. Zorganizowane grupy przejmowały władzę w miastach i miasteczkach, wprowadzali ład i wzbudzali zaufanie - przypomina Tihomir Bezłow. Proceder przetrwał do dziś, wieloma miastami rządzą grupy przestępcze - na przykład w Warnie władzę przejęła grupa TIM, a inna grupa, Bracia, podporządkowała sobie miasto Dupnica.

W połowie lat 90. przestępczość stała się już zbyt dużym problemem dla państwa.Próbowano z nią walczyć wprowadzając choćby licencje dla firm ochroniarskich. Ale było za późno, mafie żyły własnym życiem. Bossowie szybko wyczuli, że kolejnym świetnym biznesem mogą być firmy ubezpieczeniowe. Umowy o ubezpieczeniu mienia zastąpiły dotychczasowe o ochronie. Zbiegło się to z boomem na rynku samochodowym. W tym czasie co trzecie auto jeżdżące po bułgarskich drogach było kradzione, a możliwości biznesu na rynku ubezpieczeń samochodów - ogromne. Słynne były firmy VIS I i VIS II, których nalepka na szybie chroniła samochód przed kradzieżą, a biuro przed napadem.

Szeroko otworzył się też rynek handlu ludźmi i eksportu prostytucji. Komisja Europejska naciska Sofię, żeby zwalczała przestępcze gangi, uszczelniła granice. Ale handel ludźmi jest trudny do opanowania. Specjaliści zwracają uwagę, że rynek usług seksualnych powiększył się na Zachodzie czterokrotnie i nadal rośnie, wraz z odkryciem środków chemicznych na potencję. Bułgaria ma w tym rynku spory udział i tak zostanie, póki jest popyt. Korzyści czerpią grupy przestępcze. Podobnie jak z przemytu papierosów i narkotyków, produkcji amfetaminy, w czym świetnie odnajdują się niektórzy Romowie. Podobnie z kontrabandą: wciąż pochodzi z niej ogromna część obrotu zagranicznego Bułgarii. Udział w tym procederze biorą Chińczycy, którzy pokochali Sofię nawet bardziej niż Budapeszt.

Mniej natomiast jest przemocy. W tym roku w Sofii było zaledwie kilka morderstw. - Sektor kryminalny przerzucił się na korupcję - wyjaśnia tę nową jakość Tihomir Bezłow. Jest nawet nowe powiedzenie: nie pal sklepu, wyślij urzędników. Będą za pieniądze deptać po piętach wskazanemu. Teraz zamiast zabijać, płaci się inspektorom podatkowym.

Przyczyn takiego stanu należy szukać nie tylko w mentalności Bułgarów. Również ci, którzy uczestniczą w życiu ekonomicznym, przynieśli tu swoją mentalność i obyczaje. Na rynku bułgarskim najliczniejsi są Turcy i Grecy. Także dlatego, że integracja europejska na wiele lat zatrzymała się na granicach byłej Jugosławii. Bułgaria pozostawała za ścianą. Aż do upadku reżimu Miloszevicia i zwycięskich wyborów w Serbii w 2000 r. nikt z Zachodu tutaj nie inwestował. Zmiana nastąpiła dopiero wtedy, gdy pojawiła się europejska perspektywa.

Kiedyś nie było innych standardów, tylko miejscowe. Teraz są standardy, ale trudno je wprowadzić, bo życie poszło krok dalej.

Jagienka Wilczak z Sofii

 

 

 

 

 

Polityka - 2009-11-14


Michał Księżarczyk

Sycylia Bałkanów

 

Atanas Atanasow, deputowany do parlamentu, były szef kontrwywiadu, ujmuje rzecz lapidarnie: inne państwa mają mafię. W Bułgarii to mafia ma państwo.

Rumena Guninskiego porwano 19 października. Ten 20-letni student Akademii Sportowej w Sofii wyszedł wieczorem na spacer z psem. Obok zatrzymał się biały Volkswagen Transporter. Wyskoczyło z niego trzech uzbrojonych i zamaskowanych mężczyzn. Wokół było pełno ludzi, udało się więc odtworzyć przebieg wydarzeń. Rumen się bronił, nawet udało mu się kilka razy uderzyć napastników. Włączył się pies, który broniąc pana, złapał zębami but jednego z intruzów. W końcu jednak wciągnęli Rumena do samochodu. Czwarty z porywaczy siedział za kierownicą, ruszyli natychmiast.

Tego wieczora w Sofii zaalarmowana policja zatrzymywała wszystkie podobne pojazdy. Bez skutku. Spalony wrak skradzionego, jak się okazało, samochodu znaleziono później. Porwany jest synem znanego biznesmena uznawanego za prawą rękę szefa największego kombinatu petrochemicznego w Bułgarii Neftochim, należącego do rosyjskiego Łukoilu. Do niego porywacze skierowali ultimatum: "Mamy twojego syna, jeśli chcesz zobaczyć go żywego, przygotuj 500 tysięcy euro". W kraju panuje powszechna opinia, że z porwaniami mają związek nie tylko byli, ale i obecni funkcjonariusze MSW, którzy mogą informować bandytów o przebiegu śledztwa. Porywacze, lepiej zorganizowani i lepiej wyposażeni, zawsze są dwa kroki przed policją.

To nie pierwsze w Bułgarii porwanie dla okupu. Dziś opinia publiczna zobojętniała: traktuje te przestępstwa jako swego rodzaju karę za nieuczciwe wzbogacenie. - Zwykli ludzie nie boją się mafii, bo mafia się nimi nie zajmuje - mówi Adelina Marini, bułgarska dziennikarka.

W ostatnich latach było ich co najmniej 25. O dziesiątkach przypadków Ministerstwo Spraw Wewnętrznych dowiadywało się dopiero, gdy okup został wpłacony i porwany wrócił do domu. Albo nie dowiadywało się wcale - przypuszczalnie kilka razy więcej wydarzyło się takich, o których policja nie wie. Ojcowie biznesmeni obawiają się o swoje dzieci, a także o ich matki. Przedsiębiorca z branży tekstylnej dał synowi Ferrari, warte 100 tys. euro, tylko na jeden dzień, na rozpoczęcie studiów, a potem zabronił jeżdżenia nim, by nie rzucał się w oczy. Inny - bankier - powiedział, że wysyła córkę za granicę, by nie bać się o jej los. Przypuszcza się, że banda porywaczy ma informatorów wśród studentów, którzy za wynagrodzeniem przekazują, kto ze studentów dużo wydaje, mieszka luksusowo, jeździ szpanerskim samochodem.

Bojczo Ganczewski, psycholog kryminalny, mówi, że porwań będzie jeszcze więcej. To łatwy i szybki zarobek, a ryzyko prawie żadne. Bandyci są przekonani, że państwo jest bezradne, a to zachęca ich do działania. Zdaniem Ganczewskiego zagrożeni będą nie tylko najbogatsi. Powstanie wiele małych grup specjalizujących się w porwaniach. To zakonspirowane organizacje, w których działają byli funkcjonariusze służb specjalnych. Widać to po dobrym przygotowaniu operacyjnym; znają i przewidują każdy ruch policji. Sieją strach. I są bezlitośni. Działają według zasady: zabij jednego, a śmiertelnie wystraszysz dziesiątki tysięcy osób, od których możesz dostać pieniądze.

Cztery lata temu, kiedy nowa koalicja doszła do władzy, departament antyterrorystyczny w Głównej Dyrekcji ds. Walki z Przestępczością Zorganizowaną miał przejść reorganizację. Rzeczywiście zmieniło się wiele w kadrach - odeszło kierownictwo i doświadczeni pracownicy, ale antyterroryści nie dostali żadnego wsparcia technicznego. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Latem 2008 r. porwano Angeła Bonczewa, szefa klubu piłkarskiego Liteks. Porywacze, chcąc pokazać, że bawią się z państwem w kotka i myszkę, uwolnili go, ale wymienili na jego małżonkę, która przyniosła okup (po trzech tygodniach ją wypuścili). Gdy cała Bułgaria przyglądała się tym wydarzeniom jak w reality show, szef antyterrorystów opalał się na plaży. Wkrótce został zdjęty ze stanowiska - wskutek innego skandalu - ale nikogo na jego miejsce nie mianowano.

Podczas gdy losy Guninskiego pozostają nieznane, coraz więcej mówi się o wycieku raportów Państwowej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (utworzonego w 2007 r. bułgarskiego FBI) o śledztwach prowadzonych jeszcze za poprzedniego rządu i obecnej sytuacji. Z raportu i wcześniejszych informacji wynika, że w afery korupcyjne zamieszanych jest co najmniej dziesięciu członków poprzedniego rządu. Afer jest cała masa, dotyczą zarówno zamiany - kupowanych bardzo tanio - gruntów prywatnych w głębi kraju na znacznie droższe gminne w atrakcyjnych miejscowościach, które po zmianie właściciela odrolniano i szybko zaczynały się tam budowy, jak i przemalowania na różowo dwóch samochodów BMW należących do Ministerstwa Obrony - bo różowa była sukienka wybierającej się na bal z okazji ukończenia gimnazjum córki ówczesnego ministra.

Obietnica wsadzenia do więzienia członków poprzedniej ekipy była jednym z haseł wyborczych partii Bojko Borisowa, który został premierem w końcu lipca. I ten szeryf z Sofii, do niedawna burmistrz stolicy, wcześniej milicjant, ochroniarz, wysoki urzędnik MSW - konsekwentnie się jej trzyma. Konsekwentnie też zapowiada: wyprowadzę kraj z kryzysu.

Rumen Dimitrow, filozof polityczny, odniósł się w wywiadzie prasowym do twierdzenia, że nowy rząd pod przywództwem postaci z filmu "Rambo" składa się z nowych, niczym nieobciążonych osób. "To już znamy. W Bułgarii obciążony jest każdy, kto dłużej znajdował się na scenie politycznej. To błędne koło. Kto chce odnieść sukces, musi wejść w krąg dziwnych powiązań. Jeśli tego nie uczyni, nie będzie miał żadnej siły przebicia". - Absolutnie ma rację - potwierdza Adelina Marini. Pierwszego stycznia 2007 r. Bułgaria (wraz z Rumunią) przystąpiła do Unii Europejskiej. Oczekiwania były ogromne, ale tylko częściowo się spełniły. Również dlatego, że Bułgaria wykorzystała tylko 1 proc. z 7 mld euro przewidzianych dla niej w budżecie UE na lata 2007-2013. W 2009 r. może nawet trzeba będzie zwrócić dotacje, które już dostała. Efekt - bezrobocie, które spadło już do 6 proc., teraz znowu przekracza 10 proc.

Przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso pisał w 2008 r. do premiera Bułgarii, że europejscy partnerzy zaczynają odczuwać pewne zmęczenie koniecznością okazywania stałej pomocy Bułgarii w walce z korupcją. Premier prosił o wysłanie ekspertów unijnych, ale Unia się sprzeciwiła, uznając, że Bułgaria sama powinna sobie poradzić, podejmując więcej wysiłków. Dla Bułgarii, najuboższego członka Unii Europejskiej, z PKB w przeliczeniu na osobę na poziomie 29 proc. średniej unijnej, była to ponura wiadomość.

Unia w lipcu 2008 r. wstrzymała 486 mln euro przeznaczonych na różne projekty. Prawie połowę - 220 mln - wycofano definitywnie jesienią 2008 r., gdy nie zostały wprowadzone zmiany. Jakie padły zarzuty? Sądy są skorumpowane i nie potrafią walczyć ze zorganizowaną przestępczością. Według Transparency International, 35-38 proc. międzynarodowych firm działających w Bułgarii informuje, że bez łapówek nie ma dostępu do zamówień. Za najbardziej skorumpowany sektor uznawany jest system sądowniczy, za nim na czołowych miejscach plasują się parlament i instytucje publiczne.

Władze Bułgarii dały wyraz oburzeniu. Ówczesny premier mówił, że jego kraj nie jest traktowany na równi z innymi. Decyzja KE była podyktowana zbliżającymi się wyborami - twierdził jeden z ministrów. Oburzał się nawet prezydent, mówiąc, że Bułgaria znalazła się w roli zakładnika w wewnętrznych rozgrywkach Unii. Opinia publiczna jednak oburzenia nie podzielała. Przeciwnie, uznała działania Komisji Europejskiej za słuszne, domagając się przy tym wprowadzenia unijnych zasad rozliczania wydatków budżetowych. Bułgarzy bowiem bardziej ufają unijnym instytucjom (58 proc. w ostatnich badaniach Eurobarometru) niż swoim własnym (34 proc.). 76 proc. Bułgarów uważa, że władze nie poradzą sobie z korupcją.

Raport unijnych ekspertów wzywa do wzmożenia walki z przestępczością zorganizowaną i korupcją, zwłaszcza wśród urzędników państwowych, oraz do wzmocnienia kontroli nad dotacjami z Unii. Ostrzega też, że jeśli trudności nie zostaną przezwyciężone, Bułgaria może zmierzać w stronę populizmu, który pchnie kraj w rosyjską strefę wpływów.

Pojawiają się nowe pomysły, ale bywają bardzo dziwne. Minister finansów Simeon Djonkow zaproponował, by część rezerw finansowych państwa ulokować w bankach handlowych - dla uzyskania wyższego oprocentowania. Nawet premier początkowo poparł tę inicjatywę i wycofał się dopiero pod naciskiem prezesa Banku Narodowego, który przypomniał, że rezerwy walutowe służą stabilności państwa, więc nie można nimi spekulować.

Jak doszło do tego, że Bułgaria zyskała miano Sycylii Bałkanów? 10 listopada 1989 r. Todor Żiwkow, wieloletni przywódca państwa, partii i w ogóle wszystkiego w Bułgarii, został odsunięty od władzy. Następnego dnia po tym, jak runął mur berliński, zawalił się także bułgarski domek z kart. I zaczął się wyścig, komu jaka karta przypadnie - komu blotka, komu figura. Jedni czekali, co im się trafi. Inni - amatorzy szybkiego, łatwego i dużego zarobku - szybko się zorientowali, że okres przemian, transformacji systemu to wspaniała okazja. I nie zmarnowali jej. Zaczęło się od wymuszeń i ochrony, za którą trzeba było płacić. Chcesz prowadzić firmę - prowadź, ale musisz podzielić się zarobkiem. Bez tego nie masz szans.

Kto się tym zajął? Sportowcy, a szczególnie wyróżnili się zapaśnicy. Zmiana systemu oznaczała, że niedawno jeszcze hołubieni, znaleźli się na ulicy. W latach 1990-1992 na ulicę trafiło też kilkanaście tysięcy byłych już funkcjonariuszy milicji i służb specjalnych. Wystarczyło dodać do tego kryminalistów uwolnionych na mocy amnestii na początku lat 90. - i zorganizowana przestępczość była już gotowa rządzić krajem. Podzieliła się obszarami wpływów, od czasu do czasu wybuchały o nie wojny, ale tak czy inaczej kraj pozostawał pod kontrolą. W razie kłopotów mogły pomóc organy państwowe - złotymi zgłoskami w historii zorganizowanej przestępczości zapisała się agencja VIS obejmująca cały kraj, chociaż w dużych miastach wciąż pozostawała jakaś konkurencja. Gdy dochodziło do starć, funkcjonariusze MSW często stawali po jej stronie.

Gdy w połowie lat 90. władze zaczęły regulować rynek prywatnych agencji ochrony, a jednocześnie skończyły się bajońskie zarobki na przemycie do objętych wcześniej embargiem krajów byłej Jugosławii - rozpoczęła się kolejna złota era, tym razem związana z ubezpieczaniem samochodów. Nalepki z logo VIS-2 na samochodach (podobnie jak na sklepach, lokalach, biurach itp.) miały zapewniać bezpieczeństwo (przed innymi złodziejami), brak takiej nalepki oznaczał zaś, że samochód lada chwila zostanie ukradziony. Albo zniszczony, gdyby był zbyt dobrze zabezpieczony. Gdy po latach Georgi Stoew, który wcześniej sam tkwił w tym biznesie, zaczął pisać książki o zorganizowanej przestępczości w Bułgarii - książki świetnie się sprzedawały, ale ich autor wkrótce zginął, zastrzelony na ulicy w centrum Sofii.

"Zabójstwa na zlecenie stały się najskuteczniejszym i najtańszym sposobem rozwiązywania poważnych problemów ekonomicznych" - pisał niemiecki dziennikarz śledczy Jürgen Roth w książce "Nowe bułgarskie demony". Według Centrum Badań nad Demokracją, w latach 2000-2005 było ich 156, więcej niż co dziesiąte zabójstwo w tym okresie. Jednocześnie kwitł przemyt - samochodów (Bułgaria stała się cudownym rynkiem na skradzione auta), papierosów, alkoholu. Mafia się bogaciła, a przestępcy żyli dostatniej. Szara strefa dawała zyski o 30-50 proc. wyższe niż legalna, a na czarnym rynku przebicie było nawet kilkusetprocentowe.

Na szarą strefę pod koniec lat 90. przypadało 30-35 proc. PKB. W 2007 r. jej udział w obrotach gospodarczych zmalał do 17 proc. Sukces? Z pewnością, ale to i tak grubo za dużo jak na standardy Komisji Europejskiej. Nie tylko zresztą Unia to zauważa. Atanas Atanasow, deputowany do parlamentu, były szef kontrwywiadu, ujmuje rzecz lapidarnie: inne państwa mają mafię. W Bułgarii to mafia ma państwo.

Najnowszy raport CEPS (Centrum Studiów nad Polityką Europejską) donosi, że pierwsze dwa lata w Unii nie przyniosły Bułgarii poprawy w sferze korupcji; ba, odnotowano nawet pogorszenie. Kraj spadł z 57 w 2006 r. na 72 miejsce w 2008 r. w rankingu państw wolnych od korupcji. Teoretycznie - odnotowuje CEPS - w Bułgarii istnieją podstawowe warunki dla demokracji: wolne i mniej więcej uczciwe wybory, trójpodział władz, wolność stowarzyszeń. Nie składa się to jednak na system, w którym rządzi prawo. Klasa polityczna musi zacząć traktować sprawowanie władzy bardziej jako służbę obywatelom niż szybką drogę do wzbogacenia się, a społeczeństwo powinno więcej wymagać od swoich przedstawicieli. Zachęty i rady z zewnątrz mogą być pomocne, ale same nie wystarczą. Poprawa jest możliwa, ale będzie następować powoli.

Dziś poparcie dla transformacji wyraża 52 proc. badanych - w porównaniu z 72 proc. w 1991 r. Tymczasem historia zatoczyła koło i powracają wymuszenia, ale w odmienionej postaci. Pewien biznesmen poinformował bank, że przekazuje aktywa swej firmy - magazyny wartości ok. 3 mln euro - nowemu właścicielowi. Można by się spodziewać, że w zamian na jego konto wpłyną pieniądze. Ale nie wpływają. Okazało się, że ów biznesmen przeprowadził transakcję pod przymusem - postraszony, że jeśli odmówi, jego córka zostanie porwana. W kraju bezkarnej zbrodni zarobić można na porwaniu nawet bez porwania.

Michał Księżarczyk






O mafii polskiej