Stanisław Cat Mackiewicz

Był bal

1973

 

(...)

 

POCZĄTKI ROMANTYZMU

Pomiędzy mądrym Monteskiuszem a niemądrym Janem Jakubem Rousseau nie ma właściwie nic wspólnego, a jednak zaliczamy ich do jednej epoki: "Wieku światła", epoki filozofii francuskiej. Ta filozofia francuska XVIII wieku zrodziła rewolucję, a rewolucja zrodziła Napoleona. Teraz, w początkach XIX wieku, rodzi się nowa siła ideowa, jeszcze bardziej w swoich przedstawicielach różnolita, a mianowicie - romantyzm.

Jerzy Gordon Byron urodził się 22 stycznia 1788 roku, umarł w Grecji 19 kwietnia 1824 roku, czyli czas jego życia upłynął prawie cały za życia Napoleona. Po śmierci nawet był porównywany do Napoleona, we Francji noszono żałobę za dwóch największych ludzi ówczesnych czasów: Napoleona i Byrona.

Jestem zwolennikiem tłumaczenia dzieł literackich przy pomocy życiorysu ich twórców. Im bardziej twórczość pisarza ma charakter liryczny, tym wyłączniejszym kluczem do jej zrozumienia staje się ich życiorys. Byron był właśnie poetą lirycznym, mało studiował, otoczenie miało na niego mały wpływ, wszystko w nim pochodziło od jego wewnętrznych zachcianek. Jedynym przewodnikiem do zrozumienia jego poezji jest jego własny bieg życia.

W roku 1643 przodek poety sir John Byron został baronem. Tytuł ten był mu nadany przez Karola I. Pierwszy baron Byron pozostał wierny Karolowi II, a nawet jego małżonka była siedemnastą chronologicznie kochanką tego monarchy.

W Polsce nie bardzo się ludzie orientują, że "lord" nie jest tytułem samodzielnym, a oznacza tylko, że ktoś jest księciem, margrabią, hrabią, wicehrabią lub baronem i jako taki jest członkiem Izby Lordów. U nas nikt nie powie o Byronie: "Baron Byron", lecz zawsze mówimy "Lord Byron". Pierwsze swoje lata spędził mały Byron w Szkocji; otrzymał bardzo rygorystyczne kalwińskie wychowanie, był ubogi, matka jego była pasjonatką: rzuciła kiedyś w swego syna pogrzebaczem. Mały Byron urodził się kaleką i kulał całe życie, co stworzyło w nim kompleks upokorzenia i wybuchowość. W r. 1798 dziesięcioletni Byron odziedziczył tytuł lordowski i majątki rodzinne. Staje się teraz zamożnym człowiekiem i zaczyna kształcić się w szkołach przeznaczonych dla małych arystokratów, jak np. w słynnym Harrow.

Kalectwo i lordostwo oto dwa kompleksy odziedziczone po dzieciństwie, które szarpały Byronem w dwie różne strony.

Od ludzi "epoki światła" różnił się Byron stosunkiem do zabobonów. Lubił w nie wierzyć, a zabobony są jak szczury w stosunku do zaklinacza szczurów - biegną za nim gromadnie i oczywiście co chwila sprawdzają się. Stosunek Byrona do religii był, powiedziałbym, całkowicie amatorski. Wychowany w kalwinizmie, nie lubił jego surowości. Zresztą Byron był chodzącym grzechem we wszystkich kierunkach. Nawet pod względem pieniężnym nie był nieposzlakowany. Swoją córeczkę, którą miał z Klarą Clairmont, nieszczęśliwą i sympatyczną siostrą żony Shelleya, odebrał matce i, wbrew jej protestom, umieścił u sióstr, w klasztorze katolickim we Włoszech, gdzie to dziecko umarło. Często zabierał głos w sprawie religii, zarówno chrześcijańskiej, jak mahometańskiej, ale poglądy jego w tej dziedzinie nie odznaczały się stałością. 

Byron obrażał uczucia przyzwoitości i reguły społeczne panujące w środowisku, do którego należał. Czynił to na każdym kroku. Nie tylko miał córkę ze swoją siostrą, ale afiszował się tym na prawo i na lewo. Oświadczył się pewnej panience, zarówno mądrej, jak cnotliwej, a gdy ta oświadczyny jego przyjęła, zaczął ostentacyjnie zwłóczyć z małżeństwem, grymasić i wreszcie od pierwszego dnia małżeństwa zachowywał się wobec żony jak skończony cham. Dręczył ją i upokarzał i wreszcie wyprosił z domu. Ojciec Lady Byron wymógł na córce zgodę na separację, którą Byron przyjął wpierw z ochotą, a później przez całe, krótkie zresztą, życie twierdził, że jest bardzo nieszczęśliwy z powodu rozstania się z żoną, i pisywał do niej listy pełne miłości, jakkolwiek ciągle także twierdził, że najukochańsza z jego kochanek to była jego siostra.

Należy tu mimochodem zauważyć, że wczesne lata XIX wieku obfitują w historie pożycia z siostrami. Na czele stoi cesarz Aleksander I, poza tym otwórzmy chociażby skandaliczne pamiętniki Tadeusza Bobrowskiego, który cytuje wydarzenia podobne.

Nas interesuje najbardziej stosunek Byrona do swego narodu i swego społeczeństwa. Był on wręcz wrogi, zwłaszcza w pierwszej epoce życia i działalności Byrona. Wtedy kiedy Anglia prowadzi wojnę z Napoleonem i nie dopuszcza do hegemonii Napoleona nad Europą, Byron jest wielbicielem Napoleona i ujawnia to ciągle. Zresztą od 1816 roku aż do śmierci mieszka za granicą.

Pod koniec życia Byron zajmuje się sprawą Grecji. Sprzedał swoje rodzinne majątki, uwolnił się od lichwiarzy, którzy go prześladowali całe życie. Kiedy przebywał w Anglii, woźni sądowi nie wychodzili z jego mieszkania, zajmując mu meble za długi. Po szczęśliwym sprzedaniu majątków rodzinnych Byron we Włoszech i w Grecji jest wielkim panem, sprowadza nawet dla Greków armaty i obsługę dla tych armat złożoną z oficerów niemieckich i techników angielskich. Powstanie w Grecji nie jest zorganizowane jednolicie. Na czele grup powstańczych stoją ludzie rozmaici, nie związani między sobą, kłócą się i rywalizują. "Jedynymi poważnymi ludźmi w tym kraju są Turcy" - powiada zaufany służący Byrona. Poeta dochodzi do niebywałego w Grecji autorytetu. Zresztą z fantasty, narwańca i histeryka zamienia się tutaj w człowieka umiejącego nie tylko organizować wojsko, ale poniekąd nim dowodzić. Przez głowę jego przechodzą myśli bardzo ambitne, kto wie - może marzy o tym, żeby zostać królem oswobodzonego przez siebie narodu. Ale śmierć przecina te plany. Byron umiera w trzydziestym siódmym roku życia, w którym zwykli są umierać wszyscy Byronowie.

Polacy już od bardzo dawna zwalczali swoich królów i swoje rządy po prostu dlatego, że to byli polscy królowie i polskie rządy. Polacy zawsze byli bezwzględnie krytycznie usposobieni do polskich rządów, a niesłychanie wyrozumiale do obcych. Anglików - odwrotnie, cechuje ich bardzo wielka dyscyplina wobec polityki własnego rządu. Politykę tę czasami krytykują, ale zawsze są wobec niej zdyscyplinowani. Sądzę, że ta cecha odbija się jak najbardziej na losach politycznych tych dwóch krajów.

Byron był tutaj raczej wyjątkiem. Nie tylko nigdy nie był lojalny wobec polityki własnego rządu, ale w ogóle nie interesował się tym, jaka jest polityka jego kraju. Rzecz inna, że, jak to zawsze z Anglikami bywa, jego walka o niepodległość Grecji odpowiadała całkowicie linii politycznej Foreign Office. Ale na ogół Byron ze swymi wszystkimi grzechami i grzeszkami, dziwactwami i ekstrawagancjami był protestem indywidualności człowieka przeciwko zasadzie wszelkiego w ogóle ładu społecznego. Wiek oświecenia dbał o dobro publiczne. Ideałem Byrona była samowola jednostki. Indywidualizm bajronizmu graniczy z anarchizmem.

Byrona nie bardzo lubiano w Anglii. Natomiast prestiż jego w intelektualnych kołach europejskiego kontynentu był duży. Markiz de Boissy, właściciel pięknego pałacu w Paryżu, żonaty z Włoszką, primo voto hrabiną Guicciolli, przedstawiał ją gościom: "Moja żona, markiza de Boissy, była kochanką lorda Byrona".

*

Na sylwestra 1801 roku bawiło się w jednym domu w Moskwie liczne towarzystwo. Biła właśnie godzina dwunasta w nocy i pośpiesznie nalewano kieliszki szampana, gdy jedna z obecnych pań, snobizująca się do literatury, rzuciła pytanie: "Kto w wieku XIX będzie stał na czele literatury rosyjskiej?" Pytanie to pozostało bez odpowiedzi, ponieważ tak się złożyło, że oczy wszystkich obecnych zwróciły się na grubaśną, gołą nóżkę dwuletniego dzieciaka w koszulce, który ją właśnie usiłował przełożyć przez wysoki próg. Dzieciak ten uciekł czemuś ze swego łóżeczka. Był nim Aleksander Puszkin.

Literatura rosyjska XVIII wieku pełzała na czworakach. Ciężko jest odczytywać styl rosyjskich pisarzy i publicystów tamtych czasów. Na marginesie powiedzmy, że najznakomitszym publicystą rosyjskim tamtej epoki, co do jasności i światłości myśli, była cesarzowa Katarzyna II. W wieku XIX Puszkin i Gogol dźwignęli tę literaturę na pierwsze miejsce w Europie, pierwsze miejsce na świecie. Nie Byron ani Goethe, nie mówiąc już o Wiktorze Hugo, jest największym poetą XIX wieku, lecz Puszkin, z którym konkurować może tylko Adam Mickiewicz. Przez cały wiek XIX dystans pomiędzy literaturą rosyjską a wszelką inną jest ogromny.

Puszkin bajronistą nie był. Natomiast kwalifikację bajronisty można nadać Lermontowowi. Był moim zdaniem także wyższy od Byrona talentem, lecz podobnie amoralny w życiu osobistym, może tylko mniej chamski, a bardziej wyrafinowany. Protestuję tylko przeciwko podejrzeniu, jakobym przez chwilę uważał, że to poezja Byrona kształtowała poezję i życie Lermontowa. Lermontow był podobny do Byrona nie dlatego, aby go naśladował, tylko na mocy jednego z odwiecznych praw historii, a mianowicie prawa geniuszu epoki. Prawo podobieństwa do siebie ludzi żyjących w jednej epoce jest jednym z praw historycznych, którym się najbardziej zajmować będziemy.

Z Puszkinem po śmierci było tak jak z naszym Mickiewiczem. Wszystkie kierunki polityczne i szkoły myślenia w Polsce adoptowały sobie Mickiewicza jako swego proroka. Nie było partii politycznej w Polsce, która by się nie wywodziła od Mickiewicza. Endecy także, socjaliści także. Jak piszę w swojej książce o Dostojewskim, ten największy może powieściopisarz świata wygłosił w 1880 roku mowę z okazji odsłonięcia pomnika Puszkina w Moskwie, w której to mowie czynił z ideologii Puszkina ideologię Dostojewskiego. Puszkin w interpretacji Dostojewskiego ożywiony był całkowicie jego, Dostojewskiego, poglądami. Mowa ta była największym triumfem w życiu Dostojewskiego i wszyscy uwierzyli w to, że Puszkin był właśnie taki, jakim Dostojewski go przedstawił.

Potem zapanowała dziwna tendencja wydawania sądów o Puszkinie w zupełnym abstrahowaniu od jego dzieł kapitalnych, a w oparciu o wierszyki i wiersze, które pisał na marginesie swojej twórczości. Puszkin był nerwowcem ulegającym zmiennym nastrojom. Pisywał wiersze radykalno-rewolucyjne, pisywał także inne wiersze, będące wybuchem jego szlacheckiej dumy, pychy z powodu noszenia bojarskiego nazwiska, jak np. "Mój rodowód" i inne. Metodą zupełnie fałszywą jest opieranie się na takich wybuchach, przy lekceważeniu poglądów wyrażanych przez poetę w zasadniczych dziełach jego życia.

Puszkin był długoletnim wychowankiem liceum i zaczął już tam pisać najrozmaitsze złośliwości mające charakter personalny. Aleksander I, który z wiekiem stawał się coraz bardziej podejrzliwy, zesłał Puszkina do Odessy, później kazał mu mieszkać w majątku jego ojca w pskowskiej guberni, pod kuratelą tegoż ojca. Wywoływało to oczywiście u Puszkina irytację, która się wyrażała w epigramatach i docinkach najrozmaitszego rodzaju. W Odessie miał być niby urzędnikiem, lecz zajmował się uwodzeniem żony swego generał-gubernatora księcia Woroncowa, o którym napisał epigramat, później splagiatowany przez Mickiewicza w wierszyku: "Na Jana Czyńskiego". Został wysłany w charakterze urzędnika do statystycznego zbadania szkód wyrządzonych gdzieś na wsi przez nalot szarańczy. Siedział tam kilka dni, rzekomo badał szkody wyrządzone przez szarańczę i wreszcie wystosował urzędowy raport następującej treści: "Szarańcza leciała, leciała i siadła. Siedziała, siedziała, wszystko zjadła i znów poleciała".

Dnia 19 listopada 1825 roku umiera w Taganrogu Aleksander I. Powstaje legenda, iż śmierć ta była nieprawdziwa, że do trumny położono feldjegra, który przyjechał z Petersburga i zabił się przed Taganrogiem, że sam cesarz powędrował na Syberię, gdzie żył jeszcze długo jako starzec Fomicz.

Jeden z historyków rosyjskich, mianowicie W. Ks. Mikołaj Michajłowicz, napisał całą książkę, że legenda ta jest nieprawdziwa, z drugiej jednak strony wiemy, że po starcu Fomiczu pozostała ikona, na której odwrocie były zdania z Biblii wypisane charakterem pisma Aleksandra I. Wreszcie kilka lat po pierwszej wojnie światowej prasę europejską obiegła wiadomość, że przy otwieraniu grobów cesarskich w fortecy Świętego Piotra i Pawła w Leningradzie okazało się, że trumna Aleksandra I była pusta.

Jak wiadomo, Aleksander I w testamencie swoim usunął najstarszego po sobie syna Pawła I - Konstantego - od dziedzictwa tronu i tron przekazał młodszemu bratu Mikołajowi I. W pułkach gwardii istniały wówczas organizacje spiskowe, które dążyły do wprowadzenia w Rosji ustroju konstytucyjnego. Ale przewroty w Rosji jeszcze wtedy musiały się odbywać pod hasłem rywalizacji jednego cara z drugim carem, tak jak było w wieku XVIII. Toteż proklamowanie Mikołaja I cesarzem wszechrosyjskim wywołało bunt w grudniu 1825 roku, od miesiąca grudnia nazwany buntem dekabrystów. Żołnierze gwardii wyprowadzeni zostali na ulice z okrzykami: "Niech żyje cesarz Konstanty i jego żona Konstytucja". Bunt ten stłumiony został przez Mikołaja I.

Niejasne są źródła informujące nas o związku Puszkina z dekabrystami. Jednak miał tam oczywiście wielu przyjaciół i kolegów, dość że wybrał się w tym czasie z majątku Michajłowskie, którego nie wolno mu było opuszczać, do Petersburga. Ale zając przebiegł mu drogę i Puszkin zawrócił do domu.

Mikołaj I wezwał Puszkina do siebie, przed którym podobno poeta miał wypowiedzieć jak najszczerszą spowiedź ze swoich powiązań. Jeśli to prawda, to w każdym razie nikt z powodu tej spowiedzi nie ucierpiał. Zaczyna się przedziwny dramat pomiędzy cesarzem a poetą. Mikołaj I był człowiekiem prostolinijnym; sam mówił o sobie, że skoro potrafił rządzić dywizją, to potrafi rządzić państwem, co wskazywało na cokolwiek uproszczone poglądy na świat. Mikołaj I miał autorytet, twardą rękę, był olbrzymiego wzrostu, był piękny jak Apollo, ale nie można go oskarżać o głębokość myśli. Patrzył na świat jak kapral, a nie jak intelektualista. A jednak miał on niewątpliwy pociąg do Puszkina oparty na niezrozumiałych dla nas przesłankach. Puszkin znowuż, pomimo całej swej rewolucyjności i opozycyjności, miał jakiś pociąg do cesarza. Ci dwaj ludzie oddziaływali na siebie nawzajem, aczkolwiek zbudowani byli z zupełnie innej gliny. Mikołaj I to jakiś arcyniemiecki porządek, zamiłowanie do musztry, myślenie pod musztrę. Puszkin to wariacka jazda konna, często wariackie zygzaki myślowe.

Mikołaj I obdarzył Puszkina niesłychanym przywilejem: wyjął jego twórczość spod kompetencji cenzury i powiedział, że sam będzie jego cenzorem. Mało znany jest fakt, że istnieje wiersz napisany na spółkę przez Puszkina i cesarza. Oczywiście, używając wyrazów "na spółkę" mówię to żartem, ale w poemacie "Hrabia Nulin" Puszkin użył wyrazu "urylnik" (urynał), co zgorszyło pruderię cesarza i w charakterze cenzora znalazł mu rym odpowiedni zamiast tego tak nieprzyzwoitego, a mianowicie "budilnik" (budzik), bo chodziło tutaj o przedmioty, które stały koło łóżka. Puszkin był tym zachwycony i dotychczas w tym wierszu figuruje ów cesarski "budilnik". Nie można jednak upraszczać sytuacji w ten sposób, aby twierdzić, że zasadnicze utwory Puszkina, owiane niewątpliwie duchem państwowym i patriotycznym, jak choćby "Połtawa" lub "Jeździec spiżowy" - były zasugerowane mu przez cesarza, lub że Puszkin je pisał dla przypodobania się cesarzowi. To byłyby oczywiście bzdury. Puszkin był zbyt wielkim poetą, zbyt szczerym człowiekiem, aby można było w ten sposób kalać jego pamięć. Nie wierzę także głupim plotkom, aby wiersze Puszkina skierowane przeciwko nam - Polakom: "Oszczercom Rosji" czy "Rocznica Borodina", były napisane dlatego, że Puszkin chciał dostać paszport za granicę. Nie takie to wtedy były czasy. Powstanie listopadowe rozbudziło w Puszkinie ducha rosyjskiego, przeciwnego Polakom, solidaryzował się z żołnierzem rosyjskim walczącym pod Stoczkiem, Grochowem i Ostrołęką. W "Jeźdźcu spiżowym" Puszkin widział pojedynek pomiędzy jednostką ludzką a państwem. Zwycięża państwo. W "Połtawie" wielbi Puszkin Piotra Wielkiego, jednego z budowniczych wielkiej Rosji. Uderzmy się w piersi po dwakroć, po trzykroć - myśmy nigdy w ten sposób naszych królów i naszego państwa nie szanowali. Nasi poeci rozdzierali szaty w XIX wieku, dopiero wtedy, kiedy tego państwa zabrakło.

Stosunek Mikołaja I z Puszkinem miał jeszcze jedną, bardziej dramatyczną nutę; oto chodziło o kobietę. Kiedy w XX wieku, już po rewolucji, oglądano rzeczy należące do Mikołaja I, natrafiono na zegarek z utajoną w nim kopertą, a w tej kopercie portrecik Nathalie - żony Puszkina. Przypomina mi to, że Matuszewski, były minister skarbu i mój polityczny przyjaciel, mówił mi, że ze wszystkich rzeczy, które napisałem, najbardziej mu się podobało małe studium zatytułowane "Nathalie", poświęcone żonie Puszkina. Znane są przygody tego romansu Puszkina z własną żoną. Uwijał się koło niej niejaki Dantes, oficer kawalergardów, Francuz z pochodzenia, podobno syn naturalny barona Heeckerena, posła holenderskiego w Petersburgu. Puszkin czynił sceny zazdrości, wzywał Dantesa na pojedynek; na tle tych tragikomicznych wydarzeń Dantes ożenił się nawet ze starszą siostrą Nathalie - Katarzyną. Aż wreszcie Puszkin otrzymał paskudny anonim. Był to błazeński dyplom mianujący go, Puszkina, członkiem "Zakonu rogaczy" i historiografem tego zakonu. Podejrzewano, że autorem tego anonimu mógł być sam Heeckeren lub książę Gagarin, późniejszy jezuita, albo książę Piotr Dołgoruki, późniejszy heraldyk i rewolucyjny publicysta, który dalsze życie spędził w Genewie. Już za naszych czasów ekspertyza grafologiczna ustaliła autorstwo księcia Dołgorukiego. W pojedynku pomiędzy Puszkinem a Dantesem Puszkin został ranny w brzuch. Męczył się jeszcze trzy dni. Mikołaj I przysłał do niego list własnoręczny przez doktora Arendta, który kazał dać umierającemu Puszkinowi do przeczytania i zaraz sobie zwrócić. Nigdy się nie dowiemy, co w tym liście było. Mikołaj I kazał wypędzić zresztą z Petersburga barona Heeckerena, nie udzielił mu nawet audiencji pożegnalnej, chociaż ten bąkał coś o dyplomatycznych konsekwencjach. Wypędził także oficera kawalergardów Dantesa nie tylko ze stolicy, ale i z Rosji. W niedługim czasie inny oficer kawalergardów Martynow zabija w pojedynku na Kaukazie Lermontowa. Oficerowie pułku kawalergardów zabili dwóch największych poetów Rosji.

 

ZNAM, ZANADTO DOBRZE ZNAM

Tak się złożyło, że po raz pierwszy o prowokacji angielskiej w stosunku do Polaków w roku 1877 dowiedziałem się nie z książek, lecz z opowiadania jednej z najbardziej inteligentnych osób, z jakimi w życiu rozmawiałem, a mianowicie pani Róży Raczyńskiej, która primo voto była synową Zygmunta Krasińskiego. Mówiła o tej akcji angielskiej z oburzeniem, na jakie zasługiwała. Jest to temat dość mało w naszej historiografii rozpracowany, zajmował się nim bliżej profesor Kieniewicz. Sądzę, że bez na razie niedostępnych archiwów wywiadu angielskiego z tych czasów nie warto nad tym szczegółowo pracować. Dość, że w 1877 roku Anglicy, kierowani wówczas przez premiera Disraeli, byli przeciwnikami Rosji; w wojnie rosyjsko-tureckiej rozpoczętej w kwietniu tego roku brali stronę turecką, zainkasowawszy od Turków honorarium w postaci Cypru. Jak zwykle Anglicy nie mieli najmniejszej ochoty walczyć z kimkolwiek przy pomocy żołnierzy własnych, więc wystąpili z planem wywołania powstania polskiego na tyłach armii rosyjskiej - na Podolu i Ukrainie. Polakom z właściwą sobie hojnością obietnic obiecywali nie tylko niepodległość, ale nawet Odessę.

Mieli w tych czasach o tyle łatwiejszą niż w 1939 roku sytuację, że nie było wtedy żadnego polskiego rządu, że nie trzeba było podpisywać układów oficjalnych, że wystarczyły tajne obietnice szeptane przez agentów nieodpowiedzialnych, których można było się wyrzec w każdej chwili, co jest zresztą ulubionym i stale stosowanym sposobem dyplomacji brytyjskiej w układach międzynarodowych. Pertraktacje z Polakami o wywoływanie powstania, i jego finansowanie prowadził niejaki p. Butler Johnstone. Kiedy Polacy w ambasadach brytyjskich dopytywali się o niego, otrzymywali odpowiedź, że jest to perfektny dżentelmen, ale nie dowiadywali się niczego więcej. Poza p. Johnstone puszczone były w ruch sprężyny katolickie.

Myślą wywalczenia niepodległości polskiej zajęło się angielskie Towarzystwo Katolickie. Jeden katolicki lord tak nas kochał, że aż do Wiednia przyjechał i tutaj zamówił w kościele Świętego Stefana mszę świętu za wyzwolenie Polski z niewoli rosyjskiej. Jednym słowem, człowiek taki jak ja, który przeżył angielską wobec Polski politykę w 1939 roku i patrzył otwartymi oczami na ich stosunek do nas, podczas wojny i po wojnie, powiedzieć o tym wszystkim może: "Znam, zanadto dobrze znam".

Na skutek starań Butler Johnstone'a powołany został "Rząd Narodowy" z polityków galicyjskich. Na czele tej organizacji tajnej stanął najpoetyczniejszy z ówczesnych Galicjan, książę Adam Sapieha, którego wszyscy znamy, ponieważ w Matejkowskim "Grunwaldzie" Wielki Książę Witold jest jego portretem, przynajmniej jeśli chodzi o twarz. Oczywiście myśl powstania znalazła pewnych zwolenników wśród znanych i początkujących poetów polskich, ale na szczęście sam książę Sapieha był politykiem bardziej odpowiedzialnym. Zgodził się na powstanie tylko w tym wypadku, gdyby Austria i Anglia wypowiedziały wojnę Rosji. Franciszek Józef jednak kazał udaremnić akcję p. Johnstone, a Anglia jeszcze była dalsza od myśli o formalnym angażowaniu się w wojnę. Książę Sapieha przygotowania do powstania wstrzymał, nikogo w zaborze rosyjskim nie skompromitował i wreszcie z własnej szkatuły zwrócił Anglikowi dziesięć tysięcy funtów, które ten na wywołanie powstania zaliczkował.

O ile rola Johnstone'a niezupełnie da się porównać z rolą dyplomacji angielskiej w 1939 roku, przynajmniej pod tym względem, że ta dyplomacja musiała działać oficjalnie, to znowu p. Johnstone całkowicie mi przypomina rolę p. Józefa Hieronima Rettingera w stosunku do nas przez dobre kilka lat po wojnie. On także nam co roku zapowiadał wojnę Anglii i Ameryki z Rosją, nas podjudzał, działał niewątpliwie na skutek zleceń wychodzących z wywiadu angielskiego, a jednak nikt za jego działalność nie ponosił żadnej odpowiedzialności. Dlatego raz jeszcze roli p. Johnstone'a powtórzę: "Znam, zanadto dobrze znam..." Tylko pan Rettinger, Polak z pochodzenia, był jednak o wiele uczciwszy od Johnstone'a, sam zaczął nas przestrzegać po cichu, abyśmy nie byli zbyt łatwowierni, wreszcie się ze swego obrzydliwego businessu wycofał.

 

LEW TOŁSTOJ

Jesteśmy w okresie lat 1870-1880. Literaturę rosyjską tego okresu omówiłem w mej książce, tj. w "Dostojewskim", w której bardzo szeroko odmalowałem to, co Anglicy nazywają "background" postaci głównej. Ale zbyt mało w niej, jak również w innej mej książce "Muchy chodzą po mózgu", mówię o Lwie Tołstoju, który właśnie w 1873 roku zaczął pracować nad powieścią "Anna Karenina" i w roku 1875 rozpoczął jej publikację. Niewątpliwie powieści Dostojewskiego były głębsze, bardziej rewolucyjne, nie w trywialnym znaczeniu tego słowa, lecz w pojęciu, że przynosiły większe odmiany w rozumieniu wszystkiego naokoło niż "Anna Karenina", ale pod względem komunikatywności z czytelnikiem, pod względem plastyki i prawdziwości życiowej swych bohaterów, kto wie, czy "Anna Karenina" nie zasługuje na miano pierwszej powieści świata. Zwróćmy uwagę, że lata 1860 do 1880 wydały na całym świecie najwięcej genialnych powieści. Dlaczego? Na razie zanotowuję tylko to pytanie, na które odpowiedź będę mógł dać później, zaznaczając, że dla wypowiedzenia tej odpowiedzi, tej mojej filozofii historii piszę te szkice.

Zanalizujemy teraz nie walory literackie "Anny Kareniny", powieści jak najbardziej genialnej, lecz postawę jej autora, tak jak się w tej powieści ujawniła.

W wielu miejscach tej powieści, jak zresztą w innych utworach Lwa Tołstoja, ujawnia się szyderstwo z medycyny, z chirurgii, z higieny. Tołstoj uważa lekarzy za filutów spekulujących na zabobonach inteligenckich. - Dlaczego wyśmiewacie się z zabobonów niepiśmiennych bab, a sami wierzycie w medycynę? "Książę - pisze w »Annie Kareninie« - jako człowiek stary i niegłupi nie wierzył oczywiście nic w medycynę."

Widzę, jak czytelnik marszczy brwi i pyta się tonem, jakim kiedyś przemawiał do mnie gen. Żeligowski: co to, Mackiewiczowi nie wystarcza już pisanie paszkwilów na Anglików, jeszcze na Tołstoja rękę podnosi? Wcale to nie leży w moich zamiarach. Przeciwnie, kieruje mną wyłącznie szacunek do pisarza. Przecież Tołstoj temu tematowi, to znaczy zwalczaniu medycyny jako szarlatanerii, poświęcił bardzo dużo swego czasu. Przecież napisał sztukę sceniczną poświęconą wyłącznie tej sprawie. I o tym się nigdy nie wspomina, pomija się wstydliwie tę sprawę w omówieniach działalności literackiej Tołstoja, przemilcza jego wywody, jakby ich nie było - ignoruje się tę część ideologii Tołstoja, uważa się ją za "wybryk starczy", chociaż Tołstoj na ten temat pisał życie całe, a nie tylko w starości. Właśnie w "Annie Kareninie", swej powieści szczytowej, jak najbardziej rozprawia się z doktorami i medycyną.

Jeden Czechow pomstował na te wybryki geniusza literackiego, ale pocieszmy się, że czynił to w korespondencji prywatnej.

Epoka "Anny Kareniny" była epoką wielkich reform. Rosja otrzymała ustrój sądowniczy, który potem chlubnie zdał egzamin ze swej bezstronności, sprawiedliwości, prawości. Sprawy polityczne były przeważnie oddane sądownictwu specjalnemu, które wprowadzało w życie pewną politykę przy pomocy represji. Oczywiście nie były to represje, do których przyzwyczailiśmy się w XX wieku, oczywiście nie był to żaden hitleryzm, ale na to sądownictwo polityczne pomstowano jeszcze powszechnie. Natomiast uczciwy człowiek nie może nic prócz wyrazów uznania powiedzieć o sądownictwie normalnym, opartym o reformy Aleksandra II. Sąd pokoju, sądy przysięgłych, sądy Apelacyjne, Senat jako sąd najwyższy.

Lew Tołstoj uważał sądy w ogóle, a sąd pokoju w szczególności, za instytucję błazeńską.

Tak samo było z samorządem. Plastycznie i szyderczo opisuje Tołstoj wybory samorządowe jako zabawkę czczą, płytką, głupią.

Właściwie do całej naszej cywilizacji stosunek Tołstoja pod względem uczuciowym był podobny. Już w "Annie Kareninie" urodził się ten Tołstoj, który później w "Czym jest sztuka" będzie szydził z całej sztuki - "jakiś architekt włazi czegoś na jakąś wieżę" - pisze o dramatach Ibsena.

Stary książę Bołkoński z "Wojny i pokoju" cieszy się specjalną sympatią Tołstoja. A przecież to "samodur". Cudowne rosyjskie określenie nie do przetłumaczenia tak, jak znowu Rosjanie nie potrafią przełożyć naszego określenia: "Sobiepan". I otóż Tołstoj był takim rosyjskim "samodurem" i polskim "sobiepanem" wśród największych artystycznych geniuszy świata.

Znane są antynomie - tak uczenie powiedzmy - z życia Tołstoja. Chciał on być biedakiem, chłopem, nie chciał mieć żadnej własności, nawet zwyczajnej lampki elektrycznej. Co prawda przy obiedzie usługiwali w majątku Tołstoja, Jasnej Polanie, lokaje we frakach, ale to nie byli jego lokaje, tylko lokaje jego żony, której Tołstoj darował majątek i u której mieszkał w charakterze gościa. Tołstoj nosił bluzę i portki z płótna, tak jak chłopi rosyjscy, tylko że zmieniano mu tę bluzę i portki z dnia na dzień i trzymano w komodach, gdzie były przesypywane płatkami róż, bo Tołstoj lubił zapach róż. Aby móc tymi płatkami przesypywać bluzy i portki Tołstoja także w zimie, była w Jasnej Polanie specjalna oranżeria, z której róże zużywano na ten cel.

Tołstoj jeździł na rasowym wierzchowcu "Krasawcziku". Któryś z korespondentów wyraził zdziwienie, że Tołstoj ma tak luksusowego wierzchowca. Rozkuto więc "Krasawczika" i odesłano do stada. Ale natychmiast najbliżsi wielbiciele Tołstoja wnieśli do niego prośbę, aby ze względu na zdrowie nie zaniechał spacerów na "Krasawcziku". Toteż już na trzeci dzień "Krasawczik" został wycofany ze stada i okuty na nowo.

Czar literatury Tołstoja nie wpływał na upodobanie Rosji do stosunków politycznych i społecznych na Zachodzie. A jednak Tołstoj był wielkim Europejczykiem - o wiele większym niż wielcy rewolucjoniści rosyjscy.

 

TOŁSTOJ POZA PRAWEM

Kiedy Tołstoj pojawiał się na ulicach, policjanci stawali na baczność i salutowali. Ci, którzy przejmowali się lekturą broszur Tołstoja i odmawiali służby w wojsku, szli do więzień. Mówię tu o czasach późniejszych; w epoce "Anny Kareniny" Tołstoj nie zajmuje się jeszcze antymilitarną propagandą. Tołstoj coraz bardziej filozofował, w miarę jak gasł jego geniusz literacki.

Kiedyś Tołstoj w jakimś swoim słowie drukowanym za granicą obraził osobiście i dotkliwie samego cesarza. Gubernator moskiewski wezwał go do siebie dla złożenia wyjaśnień. Wezwanie przyniósł Tołstojowi oficer policyjny, któremu Tołstoj powiedział: "Powiedzcie księciu, że nie bywam w obcych domach". Już to "powiedzcie księciu" brzmiało opozycyjnie - o gubernatorze trzeba było powiedzieć "jego ekscelencja". Mówiąc "książę" o gubernatorze, księciu Dołgorukim, hrabia Tołstoj ignorował jego stanowisko urzędowe. Sprawa utknęła na tej odpowiedzi i dalszych następstw nie miała.

Tołstoj był wyklęty. W cerkwiach śpiewano uroczyście: "Proklatje Łżedymitrju, proklatje Stieńkie Razinu, proklatje Pugaczowu, proklatje bojarinu Lwu Nikołajewiczu Tołstomu".

W listopadzie 1910 roku Tołstoj opuścił Jasną Polanę w nocy po kryjomu, w towarzystwie tylko starszej córki Aleksandry. Była to ucieczka spóźniona od sekutnicy żony, Zofii Andrejewny. Jechali naturalnie trzecią klasą, ale Tołstoj zasłabł i został wysadzony na małej stacyjce Astapowo. Córka zawiadowcy stacji właśnie rodziła, więc wyniesiono ją do odryny na siano, a łóżko położnicy oddano genialnemu pisarzowi. Druty telegrafu zaczęły gorączkowo pracować. Hrabina Tołstoj zażądała od ministra komunikacji extra pociągu i zajechała tym pociągiem specjalnym na stację Astapowo. W ślad za jej pociągiem pojawił się pociąg z korespondentami pism zagranicznych i rosyjskich oraz pociąg z biskupami, którzy chcieli Tołstoja pojednać z Bogiem. Ale Tołstoj nie przyjął ani żony, ani biskupów, ani nikogo innego i tylko zgodnie z przyzwyczajeniami całego życia nieliczenia się z nikim, niesłychanie długo, wprost nieprzyzwoicie długo zwlekał ze śmiercią, nie dbając o sytuację dziennikarzy, biskupów i rodziny, którzy nie wiedzieli, co mają robić w tym Astapowie. Aż wreszcie umarł 7 listopada starego stylu, czyli 20 listopada naszego stylu.

 

WSIEWOŁOD GARSZIN

Dlaczego Garszin ciśnie mi się tak do mózgu. Może dlatego, że to był ulubiony pisarz mej młodości. Pisarz wyznający na swój sposób chaotyczny radykalizm społeczny; w 1877 roku, wbrew zdaniu wszystkich swych kolegów, poszedł jako ochotnik na wojnę. Ranny, leżał cztery dni wśród poległych, potem napisał przejmującą nowelę: "Cztery dni".

Garszin od czasu do czasu zapadał na chorobę umysłową. Kiedy Loris Melikow był wszechwładnym ministrem spraw zagranicznych, Garszin późnym wieczorem zjawił się w jego mieszkaniu prywatnym. Loris Melikow, za uniwersyteckich czasów kolega poety Niekrasowa, lubił czytać i stąd nieoczekiwanie przyjął niespodzianego gościa w swoim gabinecie prywatnym. "Ekscelencjo, ja mam truciznę za paznokciami, ja pana podrapię, podrapię" - mówił mu Garszin. "Uspokój się, młody człowieku" - odpowiadał Loris Melikow. Tak siedzieli do szóstej rano.

Innym razem zjawił się w Jasnej Polanie u Tołstoja. Wielki pisarz raczył zejść do niego do przedpokoju, w którym Garszin czekał. Schodząc ze schodów zapytał młodszego kolegę-pisarza: "Czym mogę panu służyć?" Garszin odpowiedział: "Kieliszek wódeczki i śledzika" i uśmiechnął się niesłychanie miło.

Kiedy indziej znowu ukradł dorożkarzowi konia w Tule i na tym koniu zajechał przed pałac w Jasnej Polanie. Państwo Tołstoj byli nieobecni, tylko najstarsza ich córeczka, wówczas dwunastoletnia, grała z młodszym rodzeństwem w krokieta przed pałacem. "Hrabianeczko - zapytał Garszin - jak ja mam jechać do Niżnego Nowogrodu?" - "Nie wiem - odpowiedziała dziewczynka - ale zaraz przyniosę atlas." I oboje, dziewczynka i wariat, szukali w atlasie drogi z Tuły do Niżnego Nowogrodu, podczas gdy te miasta znajdują się prawie na dwu przeciwległych krańcach dawnej Rusi moskiewskiej.

 

ZAMACHY NA WŁADZĘ CENTRALNĄ

Katechizm Nieczajewa głosił:

"Rewolucjonista nie powinien mieć żadnych interesów, spraw, uczuć, przywiązania, własności, nawet imienia. Wszystko to pochłania rewolucja.

Rewolucjonista zrywa wszelki związek ze światem cywilizowanym; jeśli obcuje z nim, to tylko dlatego, by go zniszczyć.

Rewolucjonista wyrzeka się nauki, pozostawiając ją przyszłym pokoleniom. Zna jedną naukę: zniszczenie. Uprawia w tym celu mechanikę, fizykę, chemię, a nawet medycynę. Celem studiów jest najprędsze niszczenie istniejącego ustroju.

Rewolucjonista gardzi opinią publiczną, gardzi obecną moralnością społeczną, nienawidzi jej we wszystkich jej przejawach. Moralne dla rewolucjonisty powinno być to, co współdziała z rewolucją, niemoralne i przestępcze to, co jej zawadza. Wszelkie roztkliwiające człowieka uczucia: pokrewieństwa, przyjaźni, miłości, wdzięczności, a nawet uczciwości powinny ustąpić. Jedynym marzeniem rewolucjonisty jest niszczenie bez miłosierdzia i litości.

Stopień przyjaźni wobec towarzysza określa się jedynie stopniem użyteczności towarzysza dla sprawy nienawiści.

Rewolucjonista przestaje być rewolucjonistą, jeśli uczucia przyjaźni lub miłości mogą powstrzymać jego rękę od zadania ciosu.

Przy układaniu listy skazanych na śmierć nie trzeba się kierować złą wolą człowieka ani nienawiścią, jaką on sobą w otoczeniu wzbudza. Przeciwnie - zła wola i wywoływana nienawiść mogą być dla rewolucji korzystne, gdyż wywołują wrzenie ludności.

Organizacja przeświadczona o tym, że zdobycie wolności możliwe jest tylko na drodze rewolucji, współdziałać będzie z rozwojem, rozpowszechnieniem i rozszerzeniem klęsk i nędzy, które doprowadzą wreszcie zniecierpliwiony lud do wybuchu powszechnego.

Zbawienna dla ludu może być tylko taka rewolucja, która wytępi i zniszczy doszczętnie wszelką państwowość, wszelkie tradycje, wszelkie klasy. Dalsza organizacja wyłoni się sama z ruchu i życia ludu i jej stworzenie będzie zadaniem przyszłych pokoleń. Zadanie obecnego pokolenia polega na zupełnym, powszechnym i bezlitosnym burzeniu i niszczeniu.

Walka ze wszystkim, co jest związane z państw; szlachtą, popem, giełdziarzem, chłopem-wyzyskiwaczem. Powinniśmy się łączyć z dzikim światem rozbójników".

Nieczajew był uczniem i wyznawcą Bakunina, przeciwnika Karola Marksa. Ten jego katechizm grzeszy oczywiście skrajnością, wysuwaniem absurdalnych wniosków z rewolucyjnych założeń i wreszcie naiwnością. Ale nie można przechodzić nad nim do porządku dziennego, skoro się mówi o nastrojach młodych Rosjan w epoce lat 1870-1880, tych Rosjan, których Turgieniew nazwie "nihilistami".

Nie był to jeszcze marksistowski socjalizm, był to burzliwy okres przed uporządkowaniem myśli rewolucyjnej, która przyjdzie później.

W omawianym okresie rewolucyjna młodzież rosyjska nie jest jeszcze konsekwentnie marksistowska. Dzieli się na szereg grup. Najbardziej efektownych czynów dokonuje w dziedzinie terroru, a raczej jeszcze ściślej - w dziedzinie zamachów na cesarza Aleksandra II, który po kilkunastu planowanych na niego zamachach wreszcie zginął od bomby Hryniewieckiego w marcu 1881 roku.

Te usiłowania zabicia cesarza były logiczne. W Rosji władza była idealnie scentralizowana. Nie był to system feudalny, który decentralizował i dekoncentrował władzę, nie był system parlamentarny, lecz system dyktatury biurokratycznego centrum, skupiającego pełnię władzy, które było firmowane przez osobę cesarską. Należało więc właśnie w to centrum uderzyć, należało poniewierać pojęciem cesarza, które to pojęcie otaczał nimb prawie boski.

 

PANAMA I DREYFUS

W sprawie panamskiej skompromitowała się większość republikańska parlamentu francuskiego, skompromitował się po raz pierwszy system parlamentarny. Sprawa Dreyfusa była swego rodzaju rewanżem, odwetem francuskich republikanów na francuskiej prawicy.

Republikanie, prawica - te pojęcia podziałów partyjno-politycznych zmieniają się we Francji co każde dziesięciolecie. Toteż będziemy poniżej ustalać znaczenie tych wyrazów na dziesięciolecie 1890-1900, ostatnie już dziesięciolecie XIX wieku.

Ferdynand de Lesseps i Francuzi zbudowali Kanał Sueski, dokonali tego wielkiego dzieła. Nad Kanałem Sueskim zapanowali Anglicy. Wtedy Lesseps zabrał się do budowania innego kanału, o równie wielkim znaczeniu, kanału zbliżającego do siebie dwa oceany: Atlantycki i Wielki. Nad kanałem tym panują dziś Amerykanie. W obydwu wypadkach do Francuzów należała inicjatywa i wykonanie, do Anglosasów wyciąganie korzyści.

Kanał Panamski budowany był w ramach inicjatywy prywatnej w oparciu o kapitał francuski. Budowa kanału napotkała na różne trudności; pieniędzy nie starczało, trzeba było zaciągać nowe pożyczki. Akcje nie wystarczały, zastosowano system akcji z premiami wygrań losowanych. Potrzebne tu były ustawy, rozporządzenia i zarządzenia administracyjne, które by ułatwiały ssanie gotówki burżuja francuskiego w tym celu. Ogromna ilość zasobów posiadanych przez Panamskie Towarzystwo Akcyjne szła, grzecznie mówiąc ...na propagandę, bez której handlowe sądownictwo francuskie przy zastosowaniu odpowiednich przepisów dawno by już ogłosiło bankructwo całego tego gigantycznego przedsięwzięcia.

Żałuję, że tego tematu nie mogę trochę szerzej rozwinąć. Byłaby to arcyciekawa powieść obyczajowa z czasów "Rodziny Połanieckich", arcywspaniały kryminał, prezentacja niebywale interesujących typów ludzkich. Niestety, moją bibliotekę przedwojenną dawno diabli wzięli, a ku memu zdumieniu w naukowych bibliotekach warszawskich nie znajduję odpowiednich materiałów.

Wspominałem już o zrębach maszyny wyborczej do parlamentu, jaka się wykształciła za czasów III Republiki. Człowiek o ambicjach politycznych spotykał się z finansistą. Szatan biorący udział w lożach masońskich być może nie miał rogów ani ogona, lecz często miał do rozdania i akcje różnych towarzystw, i mandaty poselskie. Pomagano do uzyskania mandatu, wsuwano akcje, a za nimi wsuwały się także różne obowiązki. Mnóstwo posłów z większości republikańskiej zasiadało w zarządach różnych banczków czy innych przedsiębiorstw. Nie było to oczywiście regułą powszechną. Ale było częstotliwością do reguły powszechnej zbliżoną.

Z akcjami towarzystwa budowy Kanału Panamskiego było mniej więcej to samo. Tylko towarzystwo to obracało setkami milionów tam, gdzie inne operowały co najwyżej milionami, i miało na czele swej propagandy nie jakichś wyszarzałych szatanów prowincjonalnych, lecz prawdziwych demonów wielkiego świata. Korneliusz Herz, Reinach i inni ludzie z najwyższej finansjery żydowskiej. Odwiecznym prawem natury tak silne natężenie dernoniczności wywołało kontrdemoniczność. Demony zarabiające na maskowaniu interesów panamskich starły się z demonami, które chciały zarobić na ich demaskowaniu. Jedni grali na haussę tych akcji, inni chcieli jakoś zarobić na ich zniżce. Moralne oblicze jednych było takie samo, jak moralne oblicze innych. Technika giełdy międzynarodowej, światowej także jest bardziej zrozumiała, jeśli się zna dokładnie kulisy sprawy panamskiej.

Właściwy dramat panamski rozpoczyna samobójstwo Jakuba Reinacha 20 listopada 1892 roku. Zaraz potem wstępuje na trybunę parlamentarną Juliusz Delahay i porusza sprawę skandalu panamskiego. Przemówienie jego przerywane jest okrzykami: "Nazwiska, nazwiska" - wołają tak nie tylko ci nieliczni, którzy tych nazwisk nie znają, ale zwłaszcza ci, którzy chcą się dowiedzieć, czy Delahay ich wymieni.

Debata ta obfituje w chwile bardzo przykre i upokarzające. Oto Floquet, człowiek rzekomego okrzyku, którego, jak już wiemy, się wypierał: "Niech żyje Polska, mój panie", oświadcza z trybuny parlamentarnej, że nic od Panamy nie brał, podczas kiedy kursuje już spis panamistów, wśród których Floquet figuruje jak najbardziej.

Dla nas, którzy przeżyliśmy pierwszą wojnę światową, rzeczą przykrą jest to, że wydawnictwo "Justice" Jerzego Clemenceau było finansowane przez jednego z najgłówniejszych agentów Panamy, właśnie tego Korneliusza Herza. Clemenceau na skutek tej afery stracił mandat poselski w departamencie Var, który od dłuższego czasu piastował. Na jego wiecach publiczność woła "Yes, Yes", ponieważ Clemenceau, istotnie zwolennik sojuszu z Anglią, zwróconego przeciwko Niemcom, zaczął być oskarżany, że jest przez Anglików przekupiony. Clemenceau rzuca się pod pociąg z rozpaczy. Rola jego w czasie wojny 1914- 1918 była ogromna, ale czyż można powiedzieć, że gdyby go nie uratowano w ostatniej chwili od samobójstwa, ta wojna byłaby przez Francuzów przegrana?

Panamiści są wyłącznie wśród większości republikańskiej. Z największą trudnością zdołano ustalić jakieś dwa, trzy nazwiska należące do parlamentarnej prawicy. Jest to zresztą rzecz naturalna. Korupcja zdąża ku obozowi, który rządzi, bo tylko od niego może się spodziewać korzyści. Pozostanie w opozycji jest kąpielą czystości moralnej.

Republikanie w owych czasach nadal chcą mieć swoją ideologię, która polega na antyklerykalizmie i na kulcie haseł wolności i swobód obywatelskich, stworzonych przez wiek XVIII przeciwko ołtarzowi i tronowi, jako przeciwko autorytetom, które gnębiły myśl swobodną. Zaczyna się zresztą nowa epoka odprężenia w stosunkach pomiędzy Watykanem a rządem francuskim, ogromnie ułatwiona przez politykę papieża Leona XIII. Później, już w czasie sprawy Dreyfusa, polityka ta ulegnie zerwaniu i stosunki z Kościołem będą jak najbardziej naprężone.

Ale w tych właśnie latach dochodzi do skutku rzecz nie do wiary. Sojusz republikańskiej republiki, bo tak trzeba ją określać, z największym obrońcą zasad wiary i autorytetu Aleksandrem III. Polityka ta będzie kontynuowana przez syna Aleksandra III, Mikołaja II, który przyjeżdża do Paryża z żoną i córeczką i wywołuje entuzjazm we wszystkich stronnictwach francuskich. Nie ma przeciwników sojuszu z autokratyczną Rosją wśród Francuzów.

*

Ten, któremu włożył Bismarck niemiecką koronę cesarską na skronie, stary Wilhelm I, umarł. Nastąpiło krótkotrwałe panowanie śmiertelnie chorego Fryderyka III, liberała i postępowca, politycznego przeciwnika Bismarcka. Żona jego, córka królowej angielskiej Wiktorii, była jeszcze większą i zacieklejszą przeciwniczką Bismarcka. Ale Fryderyk III szanował bardzo swego kanclerza; umierając dłoń swej żony połączył z dłonią Bismarcka na znak, iż życzy sobie, żeby się pogodzili. Wilhelm I umarł 9 marca 1887 roku, Fryderyk III 14 czerwca 1888 roku.

Nowy młody cesarz niemiecki i król pruski był na odwrót ideowym zwolennikiem Bismarcka. Ale starość! O Grecjo antyczna, podstawo naszych pojęć, naszych klasyfikacji, naszych dociekań rozumowych! To Grecja stworzyła rozróżnienie pomiędzy dramatem a tragedią: dramat to walka, to nadzieja zwycięstwa, to zaangażowanie swych sił w obronie swego losu, swego życia, swej szczęśliwości. Tragedia to niezależny od człowieka los, który wolę jego przygnębia i przeciwko któremu bronić się nie może. Dlatego tragedia jest zawsze straszliwsza i smutniejsza od dramatu-walki.

Ostatnie czasy urzędowania Bismarcka to tragedia starości. Wilhelm II, który go wyganiał, tego najzasłużeńszego człowieka wobec jego dynastii, a więc i wobec niego samego, budzi w nas odrazę, jaką mamy do smarkacza poniewierającego starcem. Obrzydliwy jest dla nas widok tych ludzi na najwyższych stanowiskach niemieckich opuszczających starca, któremu od lat się podlizywali, i przebiegających do obozu młodego kabotyna. A jednak w sprawie, o którą kanclerz pokłócił się z cesarzem, właśnie ten cesarz-kabotyn miał rację.

Bismarck był zawsze tym, co się nazywało reakcjonistą, lecz szeroko otwartymi na rzeczywistość oczami asymilował do swej polityki, włączał do swego programu te wszystkie siły, których narastanie uważał za nieodwracalne. Tak było z głosowaniem powszechnym, z parlamentaryzmem, a przede wszystkim z hasłem zjednoczenia Niemiec, które urodziło się jako ruch quasi-republikański a z którego Bismarck zrobił ruch dla wielkości królestwa pruskiego. Gdyby Bismarck był młodszy, gdyby był w pełni sił, na pewno podobny byłby jego stosunek do ruchu robotniczego, do żądań wysuwanych imieniem robotników przemysłowych. Tymczasem to właśnie Wilhelm opowiedział się za ustawodawstwem ochrony robotniczej pracy, Bismarck nie negując jego konieczności stawiał całkiem niepotrzebne opory.

Bardziej jeszcze tragiczne działanie starości znać na Bismarcku w sprawie z profesorem Geffekenem, który ogłosił rzekomy czy prawdziwy dziennik cesarza Fryderyka z dawniejszych czasów, w którym ówczesny następca tronu krytykuje Bismarckia. Kanclerz rozpoczął ze skromnym profesorem wielką wojnę, pociągał go do odpowiedzialności sądowej i... przegrał, zwrócił się do uniwersytetu, na którym Geffeken wykładał, i tam znowu przegrał; koledzy-profesorowie solidaryzowali się ze swoim towarzyszem. Władza Bismarcka była ogromna, trzęsła Europą, ale nie przestraszyła sędziów ani kolegium profesorskiego.

Ostatecznym powodem zerwania był "Kabinettverordnung" - regulamin dotyczący działalności rządu z roku 1852. Według tego, mającego decydujące znaczenie konstytucyjne, rozporządzenia, ministrowie komunikują się z monarchą tylko za pośrednictwem prezesa rady ministrów. Jest to podstawowa zasada rządów ministerialnych, inaczej instytucja premiera jest niepotrzebna, względnie ten, który ją sprawuje, nie jest premierem. Pamiętam, jak nam sens tego "Kabinettverordnung" z 1852 roku wykładał książę Janusz Radziwiłł. Czytelnik nie pogniewa się chyba za tę dygresję osobistą. Było to w czasach, kiedy w mieszkaniu pułkownika Sławka na ulicy Pięknej obradowała wewnętrzna naszego klubu sejmowa komisja konstytucyjna. Był to jakiś listopadowy ranek i raptem pociągnęło nas do okien, które wychodziły na Alejo Ujazdowskie. Środkiem jezdni maszerowała kompania podchorążych w historycznych sprzed stu lat mundurach granatowych z żółtymi ułankami i w wysokich kaszkietach. Wyglądało to jak zjawa.

Ale Wilhelm II z trudnością mógł dostosować się do tego "Kabinettverordnung", gdyż Bismarck był ciągle nieobecny. Jeździł sobie konno w swoich majątkach: Friedrichsruh i Varzinie, oglądał drzewa swoich lasów. Poza tym Wilhelm II był naturą czynną, bardzo ekspansywną - nie odpowiadało mu całkowicie bierne oczekiwanie, kiedy Bismarck raczy wrócić ze wsi, aby coś zarządzić.

W marcu 1890 roku wybuchł otwarty konflikt pomiędzy cesarzem i kanclerzem. Kierownictwo parlamentarnego centrum znajdowało się w opozycji do Bismarcka z powodu jego "Kulturkampfu". Jak wiadomo, centrum było stronnictwem katolickim, które istniało aż do czasów Hitlera i dziś jego kontynuacją jest chrześcijańska unia kanclerza Adenauera. Teraz jednak stronnictwo centrum zwróciło się prywatnie do Bismarcka proponując poparcie go w rywalizacji z cesarzem, prosząc jednak o zmianę polityki wobec katolików. Bismarck kategorycznie odrzucił te propozycje. O wizycie centrowców u kanclerza i o jakichś rzekomych pertraktacjach zasłyszał Wilhelm II i posyłał do Bismarcka aż dwóch kolejno swoich przedstawicieli żądając wyjaśnień. Bismarck odmówił im bardzo niegrzecznie. Wtedy cesarz sam przyjechał do mieszkania Bismarcka prosząc go o odpowiedź, co właściwie miało miejsce. Bismarck wyniośle odpowiedział, że nie będzie mu mówił o rozmowach, których referowanie cesarzowi uważa za niepotrzebne. Wtedy Wilhelm przysłał do Bismarcka generała Hahncke z prośbą, aby Bismarck podał się do dymisji; obiecał mu tytuł "herzoga" i dar pieniężny. Bismarck oświadczył, że poda się do dymisji, lecz odmówił przyjęcia "napiwków". "Wolę nosić nazwisko i tytuły, które nosiłem dotychczas" - odpowiedział.

Przez kilka dni Wilhelm nerwowy, popędliwy, niecierpliwy, nalegał o przysłanie dymisji, Bismarck złośliwie zwlekał, twierdząc, że musi po tylu latach pracy dokładnie opracować motywację. Wreszcie 20 marca 1892 roku było już po wszystkim. Przed grób Wilhelma I zajechał powóz, wysiadł z niego olbrzymiego wzrostu starzec i złożył na grobie monarchy, z którym tak długo pracował, wiązankę kwiatów.

Wilhelm II jest pierwszym człowiekiem wspomnianym w tych szkicach, którego widziałem na własne oczy. Stałem na zaułku Świętojerskim w Wilnie, Wilhelm wychodził z wizyty, którą był złożył księżnie Ogińskiej w jej pałacu na tymże zaułku, tam, gdzie później się mieścił bank gospodarstwa krajowego. Twarz pod pikelbaubą miał otuloną chustką od mrozu, bo było to zimą 1915 roku. Później Wilhelm samochodem pojechał pod Górę Zamkową, tam czekał na niego wierzchowiec. Konno pojechał oglądać zamek zbudowany przez rodzinę, której jego przodkowie składali hołd na klęczkach.

*

Prezydent Sadi Carnot został zamordowany przez włoskiego anarchistę Caserio w Lugdunie w 1894 roku. Na jego miejsce wybrany został drugi człowiek tak samo o honorowym nazwisku orleańsko-republikańskim p. Casimir Perier, ale ten po roku miał dość prezydentury i zrezygnował.

Na jego znowuż miejsce obrano Feliksa Faure, osobistość majestatyczną, bardziej pewną swej godności i bardziej z niej dumną niż wszyscy monarchowie Europy łącznie z sułtanem jegomościa. "My, panujący" - mówił do króla Belgów. Umarł w dniu 16 lutego 1899 roku jeszcze jako prezydent, jeszcze w Pałacu Elizejskim w tak nieszczęśliwy sposób, że mu zesztywniały palce we włosach bardzo ładnej malarki, która całkiem naga, klęczała przed jego fotelem, wtuliwszy piękną główkę w obnażone uda ekscelencji. Pogrzeb był uroczysty; marszałek senatu wygłosił nad trumną długie przemówienie, w którym użył zwrotu: "I był szczęśliwy aż do ostatniej chwili swego życia". Mowa była oficjalna i jako taka oczywiście nudna, lecz to spostrzeżenie zwróciło uwagę żałobnych słuchaczy swoją trafnością.

Lata 1890-1900 to lata zamachów anarchicznych w Paryżu i w Europie. Właściwie nie było dobrze wiadomo, na kogo anarchiści polują: na burżujów ssących krew i pot robotnika czy też na kołtunów nile umiejących zrozumieć nowoczesnej przeintelektualizowanej literatury i sztuki. Nad tym momentem, czy godzono w burżuja, czy kołtuna będziemy się jeszcze zastanawiali. Bomby rzucano na kawiarnie, do których uczęszczała elegancka publiczność! Jeden z zamachowców tego typu był nawet uniewinniony przez paryski sąd przysięgłych, którzy uważali, że karanie anarchisty-intelektualisty za naturalną chęć tępienia kołtunów-brzuchaczy oraz ich potomstwa byłoby wulgarne. Niestety nieostrożny anarchista dokonał podobnego zamachu na prowincji i tam nieokrzesane pod względem kulturalnym draby posłały go na gilotynę bez żadnej przyzwoitości.

Upłynie jeszcze kilka lat i anarchista Vaillant rzuci bombę na salę posiedzeń parlamentu. Premierem był wtedy niejaki Dupuy, który właśnie przemawiał. Zawołał on po wybuchu bomby: "Panowie, posiedzenie Izby trwa nadal". Przez przytomność umysłu w odpowiedniej chwili wchodzi się do historii.

Ale to wszystko było bagatelą w porównaniu do sprawy Dreyfusa, która męczyła Francję przez lat dwanaście. Wszystko przez lat dwanaście dokoła tej sprawy się kręciło i wszystko się przekręcało. Republikanie, prawica, nawet formacja polityczna, bo socjaliści inne zajmowali stanowiska przed, inne po sprawie Dreyfusa.

W swoim nagim schemacie sprawa Dreyfusa jest wielkością. Oto skazany zostaje człowiek za zbrodnię obrzydliwą, bo za szpiegostwo na rzecz obcego kraju. I oto w społeczeństwie urasta myśl, że to skazanie jest niesłuszne. Dwanaście lat wysiłków, aby skazańca rehabilitować i prawdziwą sprawiedliwość przywrócić. Powiedzmy tutaj: prawa człowieka i obywatela proklamowane przez francuską myśl XVIII wieku nie rozeszły się jako frazes, lecz ratowały oskarżanych niewinnie. Potęga i znaczenie prasy...

Oglądałem kiedyś roczniki petersburskiego "Nowoje Wriemia" z czasów procesu Dreyfusa, z jakiegoś 1897 czy 1898 roku. W tych rocznikach w rubryce drukowanej petitem a zatytułowanej: "Drobiazgi z całego świata" napotkałem na następującą krótką notatkę:

"Zostało stwierdzone, że w czasie ostatniej powodzi w Chinach utonęło wszystkiego osiem milionów ludzi".

W sprawie Dreyfusa chodziło nie o śmierć ośmiu milionów ludzi, ale tylko o jednego człowieka i nawet nie o jego życie, bo Dreyfus nie był skazany na śmierć, lecz tylko o jego wolność i honor. Prasa była właśnie tym potężnym instrumentem, tym mocarnym reflektorem, który przed całym światem naświetlał krzywdę i cierpienia jednego człowieka, pozostawiał w ciemnościach śmierć ośmiu milionów ludzi.

Pani Bastian była sprzątaczką w ambasadzie niemieckiej w Paryżu, w jej attaszacie wojskowym, u płk. Schwartzkoppena. Pani Bastian była niepiśmienna, ale papiery rzucane w ambasadzie do kosza zanosiła do biura wywiadu wojskowego francuskiego.

Pewnego dnia przyniosła arkusz bibuły, na którym przypadkowo został odbity list zawierający informacje szpiegowskie. Dokonano z tą bibułą odpowiednich zabiegów i uznano, że charakter pisma tego odbitego na bibule listu jest identyczny z charakterem pisma kapitana Alfreda Dreyfusa. Został on przez sąd wojskowy skazany na wysłanie do Kaledonii w dniu 22 grudnia 1894 roku.

Tego dnia późniejsi najgłośniejsi jego obrońcy, jak Clemenceau, jak socjaliści Millerand (wówczas uchodził on za socjalistę, a raczej mówiąc dobrze po polsku: biegał za socjalistę), jak Jaures, wyrażali się o zdrajcy z największym obrzydzeniem.

Kiedy dokonano nad Dreyfuserń degradacji i łamano mu szpadę nad głową, i zrywano szlify, wołał on głosem pełnym przekonania: "Jestem niewinny".

Dreyfus był Żydem pochodzącym z licznej, rozgałęzionej i wpływowej rodziny. Także rabinat francuski ujął się za nim. Zaczęto gorączkowo sprawdzać fakty dotyczące jego sprawy. Znalazł się niejaki Walsin Esterhazy, major, figura spod ciemnej gwiazdy, który został z kolei oskarżony o napisanie tego listu odbitego na bibule. Z attaszatu niemieckiego i włoskiego puszczano delikatne wiadomości, że Dreyfus jest niewinny. Ale Esterhazy został przez sąd wojskowy uniewinniony i to wzmocniło przekonanie, że zdrajcą był Dreyfus.

Jednak już po uniewinnieniu Esterhazy'ego, znakomity pisarz Emil Zola zamieszcza w gazecie Clemenceau artykuł oskarżający sędziów wojskowych o stronniczość. Artykuł miał długi i nieefektowny tytuł, lecz Clemenceau swoją mistrzowską ręką, nawykłą do formułowania zwrotów krótkich i zwięzłych, nadaje mu tytuł: "Oskarżam" - "J'accuse".

Powstaje harmider niesłychany. Republikanie jak jeden mąż bronią niewinności Dreyfusa i oskarżają wojskowych. Prawica broni autorytetu sądu i wojska. Esterhazy wyciąga od wszystkich pieniądze drogą obrzydliwych szantaży i wyjechawszy do Anglii to ogłasza, że jest szpiegiem, to, że nim nie jest - kolejno biorąc pieniądze od obu obozów. Pułkownik Henry fałszuje list mający być dowodem winy Dreyfusa, fałsz jednak jest skonstatowany przez samo wojsko i pułkownik Henry zostaje zamknięty do wiezienia, gdzie podrzyna sobie szyję brzytwą. Jest to zenit triumfu obrońców Dreyfusa. Jakie zmiany wprowadza ten kryminał do historii wewnętrznej Francji?

Republikanie lewego skrzydła byli dotychczas nastrojeni wojennie, marzyli o zemście na Niemczech. Teraz jednak jest sojusz z Rosją, nie ma Bismarcka, Niemcy przestali być tak niebezpieczni, natomiast sprawa Dreyfusa rzuca ich przeciw wojsku i generałom. Ich wodzowie żartują sobie z wojska, wydziwiają z generałów. Wojsko, sztandary wojskowe są wyszydzane. Ukazują się ilustracje z trójkolorowym, tak niedawno ukochanym sztandarem, wetkniętym w kupę gnoju.

Republikanie lewego skrzydła i socjaliści solidaryzują się z nimi w tym najzupełniej.

Czym była wówczas prawica we Francji? U nas panował uproszczony i praktyczny podział partyjno-polityczny na prawicę i lewicę. Ludzie biedni to lewica, ludzie bogatsi to prawica, ludzie najbogatsi to skrajna prawica. Nie zawsze i nie wszędzie tak bywało. W każdym razie nie było tak we Francji. Tam ludzie najbogatsi, finansjera, sfery bankowe - wszystko to było w obozie obrońców Dreyfusa. Natomiast prawica broniąca autorytetu sądu i wojska (niepotrzebnie i co gorzej niesłusznie) to było duchowieństwo i korpus oficerski. Ten korpus był złożony w dużej części z ludzi o pochodzeniu szlacheckim i był sukcesorem tego "stanu" we Francji, który od czasów Karola X nie odgrywał już większej poza towarzyską roli, mianowicie stanu szlacheckiego.

Prawica została w tym momencie zasilona przez młodą inteligencję secesyjną, o której będę pisał później.

Na razie do zanotowania mam wzmagający się chaos. W listopadzie 1898 roku arogancki Anglik lord Kitchener każe się wynosić oddziałowi francuskiego kapitana Marchanda z Faszody, miejscowości położonej nad Nilem. Nad Francją zawisa coś w rodzaju możliwości wojny z Anglią. Zamęt. Mordobicia w parlamencie.

Potem, gdy prezydenta Faure serce bić przestało, na skutek zetknięcia się jego ciała z przymilnymi usteczkami młodej Psyche artystycznej, obrany został były panamista, Loubet. Następują awantury uliczne kierowane przez prawicowego poetę Deroulede, a później niejaki baron Christiani w dniu 4 czerwca 1900 roku lamie swój parasol na kapeluszu prezydenta, na oczach wszystkich, podczas wyścigów w Chantilly.

Na ulicach Paryża pokazały się pierwsze auta.

 

ROSYJSKIE IMPRESJE

Życie rosyjskie w latach 1870 do 1900 znam lepiej od wszystkich tematów dotychczas w tych szkicach poruszanych. Historię literatury rosyjskiej w tych czasach, historię ruchów rewolucyjnych lub chociażby opozycyjnych, historię oficjalnej, cesarskiej Rosji oraz jej ideologii. Niestety brak mi wielu książek do konsultacji i to książek, które przed wojną posiadałem we własnej prywatnej bibliotece podręcznej. Tak na przykład ze zdumieniem stwierdziłem, że w Warszawie nie ma arcyciekawych dzienników hr. Lamsdorfa z czasów ministrowania Girsa i wielu książek podobnych, na szukanie których po bibliotekach obcych szkoda mi czasu i atłasu. Brak tych książek działa na mnie depresyjnie i zniechęcająco. Mam zamiar poruszyć tylko temat Rosji oficjalnej, jako o wiele mniej obecnie znany od tematu przygotowań do przewrotu.

*

Sergiusz Witte, indywidualność potężna, był swego czasu dyrektorem południowo-zachodnich dróg żelaznych. Były to koleje prywatne, własność konsorcjum, na czele którego stał Poliakow. W swoich wspomnieniach Witte opowiada, że pociąg cesarski składał się z bardzo dużych wagonów i z olbrzymiej lokomotywy, przeznaczonej do transportu wagonów towarowych. Witte fachowo tłumaczy, że tego rodzaju pociąg nie powinien był iść z większą szybkością, gdyż groziło to zdemontowaniem szyn i katastrofą. Toteż Witte na terenie zarządzanych przez niego dróg żelaznych zmniejszył szybkość pociągu cesarskiego.

Witte był człowiekiem olbrzymiego wzrostu i wyrastał ponad tłum osób oczekujących na cesarza. Ale oto z wagonu wyłazi Aleksander III, jeszcze o wiele większy olbrzym od Wittego, z ogromną brodą rosyjskiego chłopa, zbliża się do Wittego z wyrazem niechęci i powiada:

- Wszędzie wolno mi jechać z dowolną szybkością, tylko nie na waszej kolei. Widać dlatego, że to kolej żydowska.

Witte oczywiście milczy, ale gdy się cesarz od niego odwrócił i gdy do niego podszedł minister Posjet, aby z kolei swoje nieukontentowanie mu wyrażać, Witte odpowiedział głośno, wyraźnie arogancko:

- No, to kręćcie kark cesarzowi na swoich kolejach. Ja na swojej kolei kręcić karku cesarzowi nie będę.

Tego rodzaju wyrazy były w owych czasach czymś całkowicie niesłychanym. Cesarz był wtedy rodzajem boga na ziemi i wyrazy "kark kręcić" były zwrotem niestosownym wobec najdostojniejszej szyi takiego ziemskiego boga.

Aleksander III udał, że nie słyszy. I wszyscy udali, że nie słyszą.

Ale oto Aleksander III jechał na Krym i z tego Krymu wracał do Petersburga trasą kolei państwowych, i stało się to, czego właśnie Witte się obawiał. Zbyt ciężki pociąg rozsadził szyny i nastąpiła krwawa katastrofa. Cesarz był w wagonie restauracyjnym wraz z żoną i dziećmi i dach tego wagonu zwalił mu się na głowę. Cesarz miał siłę wręcz nadludzką i przez czas dłuższy trzymał ten dach wagonu nad sobą i swoją rodziną, co się zresztą później podobno odbiło na jego zdrowiu.

Po tej katastrofie pod Borkami, bo pod taką nazwą przeszła ona do historii, cesarz wrócił innym pociągiem do Petersburga i kazał natychmiast mianować Wittego dyrektorem departamentu kolei żelaznych - ministerstwa kolei w Rosji nie było.

Powiedział wtedy:

- Ten Witte pozwolił sobie w mojej obecności na aroganckie wyrazy w stosunku do uwagi, którą mu zrobiłem. Ale to on miał rację.

W odpowiedzi na zakomunikowaną mu przez ministra propozycję Witte odpowiedział, że jest bardzo pochlebiony, ale... że jako zarządzający południowo-zachodnimi drogami żelaznymi ma rocznie 50 tysięcy rubli pensji, podczas kiedy dyrektor departamentu ma tylko 8 tysięcy rubli.

Cesarz, gdy mu to przedłożono, oświadczył, że gotów jest Wittemu dopłacić drugie 8 tys. rubli z własnej portmonetki, co było wówczas nie obrazą, ale zaszczytem.

Wynikła jednak druga komplikacja. Jak zaczęto sprawdzać personalia Wittego, to okazało się, że ma zaledwie malutką rangę urzędniczą, skandalicznie niską w stosunku do dyrektora departamentu, których w Rosji było bardzo niewielu i którzy byli nader wysokimi dygnitarzami. Co gorzej, okazało się, że przed laty tenże Witte wypędzony był ze służby państwowej za bezczelność.

Był bowiem jakimś urzędnikiem kolejowym na granicy Prus. Miał stosunki służbowe z pruskimi urzędnikami kolejowymi. Pewnego dnia otrzymał order "Pruskiej Korony" od cesarza Wilhelma, oczywiście pierwszego.

Wtedy zażądano od Wittego, aby wyjaśnił, za co mianowicie otrzymał ten order. Witte odpowiedział:

- Ponieważ order został nadany nie przeze mnie Wilhelmowi, lecz przez Wilhelma mnie, więc o powód nadania pytać się trzeba Wilhelma, a nie mnie.

Styl tej odpowiedzi uznano za styl chama, prostaka czy też wariata i Wittego wypędzono.

Teraz złożono o tym raport Aleksandrowi III, który zmarszczył się niechętnie i powiedział:

- Tak, ale na sprawach kolei żelaznych to on się rozumie bardzo dobrze.

Zresztą leksykon Aleksandra III także nie zawsze przypominał ćwierkanie kanarka. Na jednym z raportów swego ambasadora z Berlina, że Bismarck go zapewniał, że podróż jego syna do Londynu nie ma żadnego politycznego znaczenia, że to po prostu chodzi o "cherchez la femme" - Aleksander III najmiłościwiej na marginesie napisać raczył:

"Coś znowu zamyśla to ober-bydlę, lecz co mianowicie - nie wiadomo".

Uważam tę rezolucję za tak kapitalną, że przytoczę ją w oryginale:

"Czto to snowa zatiewajet etot obier-skot, no czto imienno nieizwiestno''.

O ileż jędrniej to brzmi po rosyjsku!

*

Witte został dyrektorem departamentu kolejowego w roku 1889, mianowany został ministrem finansów w roku 1892 i miał całkowite poparcie i zaufanie Aleksandra III. Był to ideowy zwolennik "samodierżawja", występował przeciwko samorządowi ziemskiemu. Dokonał on w Rosji wielkich reform skarbowych, postawił państwo na nogi pod względem finansowym. Głównym jego osiągnięciem w tym czasie było wprowadzenie monopolu spirytusowego oraz złotej waluty. Witte tłumaczył dziennikarzom europejskim, że obie te reformy nie dałyby się uskutecznić w warunkach ustroju parlamentarnego, że można było je tak szczęśliwie rozwiązać tylko w oparciu o władzę wszechwładną i centralizującą wszystkie nici rządzenia w jednym punkcie.

Styl Wittego jest bardzo swoisty, polega na powtarzaniu wyrazów bądź powtarzaniu tej samej myśli dwa razy obok siebie w różnych zdaniach bez szkody dla zwięzłości, z korzyścią dla wyrazistości. Jest to styl bardzo sugestywny. Witte był przede wszystkim mężom stanu, reformatorem skarbu, politykiem praktycznym, ale urywkowo uzasadniał też swoją ideologię. Twierdził, że kocha absolutną władzę monarszą. Po tłumaczeniach korzyści, które państwu daje monarchia absolutna, dodawał: "A zresztą, niech będzie, jak kto chce, być może ta władza jest niemoralna, ale kokota może być także niemoralna, a można się w niej strasznie zakochać. Otóż ja kocham absolutną władzę monarszą".

To porównanie monarchii do kokoty w ustach najwybitniejszego przedstawiciela systemu monarchii absolutnej ma swój wdzięk, choć współcześni mieli Wittemu bardzo za złe owo porównanie.

Jestem z wykształcenia prawnikiem-konstytucjonalistą, toteż czytywałem z wielkim zainteresowaniem rozważania Wittego na temat monarchii absolutnej. Doszedłem w końcu do przekonania, że istotą tego, co Witte chwali i zaleca, nie jest właściwie monarchia, lecz centralistyczny system rządzenia, skupienie władzy w jednym punkcie. Tak myślał też Piotr Wielki, tak myślał także Dostojewski. Niektórzy obydwóch tych ludzi uważają nie za monarchistów, lecz za wielkich rewolucjonistów. W każdym razie i Piotr Wielki, i Dostojewski, i Witte żądali monarchii absolutnej, aby mogła ona dokonywać wielkich reform. Wychodzili z założenia, że systemy parlamentarne co najmniej opóźniają decyzje dokonywania zmian zasadniczych i stąd pozbawiają ich tych wartości, które one mają, gdy dokonywane są w odpowiednim czasie.

W końcu XIX wieku wystąpił we Francji filozof neomonarchiczny czy neorojalistyczny, jak należałoby go nazywać, Karol Maurras, którego wychwalanie monarchii wychodzi z założeń wręcz odwrotnych aniżeli założenia Wittego. Rosjanin zachwycał się monarchią jako siłą centralizującą władzę w państwie, natomiast Maurras, wręcz odwrotnie, nienawidził ustroju parlamentarnego, bo uważał parlament francuski za zbytnio centralizujący władzę Francji. Jego ideałem była decentralistyczna władza, prowincje Francji żyjące własnym życiem i król Francji rozstrzygający ewentualne sporne zagadnienia w imię utrzymania jedności Francji. Maurras pozostawiał władzy centralnej tylko politykę zagraniczną i wojsko, wszystko inne gotów był oddawać samorządowi prowincji i gmin.

Podobnie zresztą konserwatysta polski Michał Bobrzyński w zaraniu odzyskania przez nas niepodległości wystąpił z szerokim programem powiększającym kompetencje samorządu. Zgodnie z tradycją publicystyki francuskiej, w centralizacji władzy widział Dobrzyński radykalizm, w szerokim decentralistycznym samorządzie zdrowy konserwatyzm.

Zestawienie to przypomina tylko raz jeszcze o skrajnych różnicach, jakie w przeszłości, w ciągu wieków istniały pomiędzy Polską a Rosją. Tradycja polska to wolność jednostki, to - jak słusznie pisał Adolf Pawiński - rządy już nie sejmu, lecz sejmików, to wolność i swoboda tak wielka, że już granicząca z całkowitą anarchią. Tradycja rosyjska to rząd centralistyczny, wszechwładnie silny, stąd zdolny do reform radykalnych, do wykonywania manewrów dyplomatycznych, do demonstracji siły. W zetknięciu tego rządu centralistycznego z naszą anarchią przegraliśmy strasznie w XVIII wieku, przegrywaliśmy w wieku XIX.

Jestem autorem "Stanisława Augusta" i od dziesiątków lat studiowałem politykę Wittego. Są ciekawe podobieństwa pomiędzy polityką Katarzyny II wobec Polski i polityką Wittego wobec Chin na schyłku XIX wieku.

Za czasów Katarzyny II wahały się w Petersburgu dwie koncepcje polityki polskiej. Albo brać pod opiekę całą Polskę i zrobić z niej to, co się dziś nazywa państwem satelickim, gwarantując jednocześnie jej całość terytorialną - albo dążyć do rozbioru Polski pomiędzy jej sąsiadów: Rosję, Prusy i Austrię.

Podobnie jak Panin w XVIII wieku, Witte chciał stosować wobec Chin politykę wzięcia tego państwa pod opiekę z korzyścią oczywiście dla Rosji, lecz broniąc nienaruszalności chińskiego terytorium państwowego.

W XIX wieku nie było w Rosji systemu rządów ministerialnych. "Komitet ministrów" był władzą nie wykonawczą, lecz prawodawczą - opiniował projekty ustaw. Prezes Komitetu ministrów był więc także władzą ustawodawczą, natomiast nie było premiera, a raczej był nim sam cesarz, który z każdym z ministrów konferował osobno. Rada ministrów i prezes rady ministrów to instytucje stworzone dopiero jednocześnie z manifestem 17 października 1905 roku, czyli w epoce tak zwanego konstytucjonalizmu w Rosji, stworzonego przez tegoż Wittego i dla tegoż Wittego.

Ale w tej epoce, kiedy każdy z ministrów działał tylko w ramach swego resortu, a linię ogólną miał nadawać sam cesarz, Wittemu nie wystarczał jego resort ministerstwa finansów. W sercu czuł się premierem olbrzymiego państwa i trzeba przyznać, że w sprawach polityki zagranicznej miał program o wiele bardziej konsekwentny, konstruktywny i inteligentny od ówczesnych ministrów spraw zagranicznych: księcia Łobanowa Rostowskiego i hr. Murawiewa. Głównie interesowały go właśnie sprawy Dalekiego Wschodu: Chin i Japonii.

Witte debiutuje w polityce dalekowschodniej tym, że zmusza Japonię do wycofania się z traktatu Somonosekki, w którym Chiny oddawały Japonii część swego terytorium. Witte zawiera w czasie koronacji Mikołaja II, a więc w 1896 roku, układ z dygnitarzem chińskim Li-Chun-Czanem, gwarantujący całość terytorium chińskiego.

Witte wtrącał się wtedy do spraw Dalekiego Wschodu, ponieważ to on, jako minister finansów, budował transsyberyjską drogę żelazną, wiążącą Moskwę z Oceanem Spokojnym. Słusznie przypisywał budowie tej drogi żelaznej ogromne znaczenie, upatrywał w niej rosyjską odpowiedź na Kanał Sueski lub Kanał Panamski - te arterie komunikacyjne przesądzały o wielkich liniach politycznych. Nawet na pomniku Aleksandra III zbudowanym naprzeciwko dworca kolejowego, dłuta księcia Paolo Trubeckiego, nakreślone były wyrazy: "Budowniczemu wielkiej drogi syberyjskiej". Inspiratorem tego pomnika, miejsca jego wystawienia i wreszcie tego napisu był oczywiście Witte - chętnie tu własne zasługi oddawał w prezencie pamięci swego ukochanego monarchy.

Ale polityka dalekowschodnia Wittego była zmarnowana przez Mikołaja II i jego mniej od Wittego inteligentnych doradców. Z polityki utrzymania całych nie naruszonych terytorialnie Chin w orbicie rosyjskiej przerzucono się do polityki rozbioru Chin. Rosja wzięła Port Artur razem z całym półwyspem, Niemcy Kiao-Czao, Anglia Wei-Ha-Wei. Było to wyraźnie sprzeczne z linią Wittego, jak również on był przeciwnikiem całej polityki, która doprowadziła do klęskowej wojny z Japonią w 1904-1905 roku. Ale od 1903 roku Witte już nie był ministrem finansów i był odsunięty od decyzji o wielkim państwowym znaczeniu. Pojawi się dopiero na scenie polityki światowej jako ten, który zawrze pokój z Japonią i stanie na czele pierwszego w Rosji rządu konstytucyjnego, ale to wszystko będzie już w XX wieku.

*

Społeczeństwo rosyjskie najwięcej nienawidziło Pobiedonoscewa, oberprokuratora Świątobliwego Synodu. Nie wykonywał on żadnych wyroków śmierci ani nie był zatrudniony przy wysyłaniu ludzi do więzienia, przy sprawowaniu cenzury czy w innej gałęzi ucisku carskiego reżimu. A jednak jego właśnie współcześni nienawidzili najbardziej i najbardziej nim pogardzali. Jeden rewolucjonista miał go zabić. Zamach miał być wykonany na cmentarzu. Zamachowiec stał o kilka kroków od Pobiedonoscewa; ten starzec w pewnej chwili zakaszlał, wyciągnął kraciastą chustkę i zaczął nos wycierać. Wszystko to zrobiło obrzydliwe wrażenie na zamachowcu. Pobiedonoscew wydał się mu być gadziną tak plugawą, że zaniechał swego zamachu. Było zbyt obrzydliwe strzelać do takiego paskudztwa.

Przyznam się, że długo nie mogłem tego zrozumieć, że ze wszystkich najbardziej nienawidzono właśnie Pobiedonoscewa. Był to człowiek ideowy na swój sposób, człowiek nieprzekupny, czysty pod względem, pieniężnym, wyrażał co prawda ideologię caratu, ale taki na przykład Witte także tę ideologię wyrażał, być może nawet w bardziej konsekwentny sposób. Pobiedonoscew był człowiekiem inteligentnym, oczytanym, korespondował z bardzo wieloma ludźmi wybitnymi, nigdy się nie ograniczał do dygnitarskiego koła osób, przeciwnie: jego korespendentami byli uczeni, artyści, między innymi sam Dostojewski.

Lew Tołstoj, największy powieściopisarz naszego świata, sportretował Pobiedonoscewa w postaci Karenina, męża Anny Kareniny. Cóż tak złego jest w tym Kareninie? Anna nie znosi, jak on załamuje palce w ton sposób, że słychać chrzęst kości. Pewnie, że to mogło być irytujące, ale trudno dopatrywać się w tym cech jakiegokolwiek przestępstwa, chociażby moralnego. Poza tym ów Karenin nie bardzo jest zadowolony z tego, że żona jego ma romans (któryż mąż to lubi), i zachowuje się wobec tego romansu w godno-uroczysto-nudny sposób. W końcu zaczynamy nienawidzić Karenina za to, że się do niczego u niego przyczepić nie można, poza tym, że jest nudny, pełny zasad i nieposzlakowany. Anna go prosi, żeby oddał Sierożę, Karenin się waha, szuka odpowiedzi u źródeł mistycznych i wreszcie udziela odpowiedzi swej byłej żonie, że Sieroży oddać nie może. I ta odpowiedź nas drażni, jako zwycięstwo zasad nad odruchem uczuciowym. U kogo innego może byśmy to podziwiali, u Karenina nas drażni.

Sądzę, że ten portret Tołstoja jest genialnie prawdziwy. Jak zawsze u Tołstoja nie jest to portret wyrozumowany, wypsychologiczniony, lecz żywy i bezpośredni. Kiedy się czyta listy Pobiedonoscewa do Aleksandra III, to wieje od nich właśnie taka nuda i taka zawzięta drobiazgowość.

Za czasów Piotra Wielkiego cerkiew rosyjska została podporządkowana państwu, patriarchat został skasowany, a na czele cerkwi stanął synod złożony z biskupów, ale pod przewodnictwem państwowego urzędnika o żargonowej nazwie: oberprokurator synodu. Tym oberprokuratorem był Pobiedonoscew, pochodzący z rodziny popowskiej i będący jednocześnie wychowawcą wielkich książąt. W listach do Aleksandra III występuje też w roli jakiegoś korepetytora obowiązków i uprawnień monarszych, jakiejś guwernancicy, która jest przeciwna każdej myśli bardziej świeżej, bardziej swobodnej - guwernancicy, która by żądała, aby jej uczennice szły sznurem do cerkwi, z rączkami nieruchomymi, bez słów, bez innych myśli, tylko o pacierzu, a gdyby która, broń Boże, pomyślała o chłopcu, toby już była skazana na ogień piekielny.

Za panowania Aleksandra II Rosja przeżyła reformy i zamachy carobójcze. Aleksander II uwolnił i uwłaszczył chłopów, nadał Rosji wspaniały ustrój sądowy, samorząd ziemski, miał nadać konstytucję, tylko śmierć mu w tym przeszkodziła. Te wszystkie reformy drogie były sercu co najmniej ogromnej części społeczeństwa rosyjskiego. I oto Pobiedonoscew nienawidzi tych wszystkich reform, stara się je zwalczyć, działanie ich pomniejszyć. Ustrój sądowy Aleksandra II oparty był na całkowitej niezależności sędziego, który miał stosować prawo według własnego sumienia, a kontrolę nad sprawiedliwością jego wyroków mieli sprawować jedynie i wyłącznie inni sędziowie tak samo w działalności swej samodzielni i od nikogo niezależni. Pobiedonoscew chciałby z sędziego z powrotem zrobić jakiegoś urzędnika do wykonywania zleceń. Samorząd ziemski Pobiedonoscew nazywa bałaganem. Dostaje drgawek złości na wiadomość, że ktoś myśli o jakimś ogólnorosyjskim zebraniu reprezentacyjnym. Zaczyna z miejsca nienawidzić dygnitarza o takie zdrożne idee posądzonego i intrygować na rzecz jego dymisji.

Jeśli chodzi o dziedzinę życia społecznego, rodzinnego, to poglądy Pobiedonoscewa będą zawsze równie antyliberalne, uciążliwe, przeciwne jakiejkolwiek wyrozumiałości. W sprawach rodzinnych, które musiał rozstrzygać tytułem swego urzędu lub na które mógł mieć wpływ, wykazywał równie mało liberalizmu.

Witte kochał autokrację carską, ale Witte twierdził, że wszyscy poddani cara powinni mieć równe prawa. Natomiast Pobiedonoscew był wyznawcą jednego narodu, jednej wiary, jednego języka. Wszystko musi być tylko po rosyjsku, wszyscy mają być prawosławni, wszyscy Rosjanami. Któryś z wielkich książąt został pozyskany dla myśli założenia na Kaukazie gimnazjum dla dziewcząt - muzułmanek. Z jakimże zgorszeniem Pobiedonoscew występuje przeciw temu projektowi, pomstując, że rosyjskie pieniądze państwowe mogłyby być użyte dla pożytku islamu.

Oczywiście, że takie nastawienie, wąskie i ograniczone, mogło na dłuższy dystans tylko rozsadzać państwo carów.

W swoim "Dostojewskim" zajmuję się szczegółowo ideologiami społeczeństwa rosyjskiego w drugiej połowie XIX wieku. Zasadniczy był podział na zachodowców i słowianofili. Zachodowcy to ci, którzy - jak Piotr Wielki - chcieli, aby Rosja naśladowała Europę, słowianofile, to ci, którzy twierdzili, że Rosja mu własną narodową duszę, której nie powinni zdradzać. Sanki, dzwony cerkiewne, malowane jajka, półkożuszki i kokoszniki u kobiet. Broniłem i bronię paradoksalnego poglądu, że słowianofile byli bardziej zachodni od zachodowców. Słowianofile to uczniowie uniwersytetów niemieckich i wyznawcy Hegla. Przenieśli oni hegelianizm na grunt rosyjski i wydawało się im, że są strasznie rosyjscy. Tymczasem naprawdę rosyjski był właśnie car Piotr Wielki i inni rewolucjoniści. 

Sympatie Pobiedonoscewa są oczywiście po stronie słowianofili - ale jakże jest od nich inny. Oto właśnie Aksakow, najbardziej typowy publicysta słowianofilski, występuje z myślą zwołania "soboru wszechnarodowego" wybranego przez cały naród. Myśl jest bardzo dla słowianofili typowa. Jest to po prostu program parlamentu europejskiego, z rosyjskości posiadający tylko nazwę i uroczystą muzykę jej przygrywającą. Trzeba widzieć, z jaką złością rzuca się Pobiedonoscew na taki projekt.

Najbardziej irytuje mnie Pobiedonoscew tym, że swoje własne, najbardziej osobiste myśli wypowiada jako myśli całego "narodu rosyjskiego" albo "wszystkich ludzi rosyjskich", jak gdyby w Rosji nie było wtedy ludzi, którzy by choć cokolwiek inaczej myśleli niż Pobiedonoscew. Wstrętna, nieznośna maniera wypowiadania się i pisania. W liście do cesarza żąda gwałtownie zakazu grania w teatrach podczas wielkiego postu. Żąda odwołania już zapowiedzianych na wielki post spektakli. Pisze oczywiście, iż tego żądają "wszyscy ludzie rosyjscy". Czyżby? Nawet ci, którzy na te przedstawienia teatralne już byli wykupili bilety?

Natomiast zgadzam się z tym, że rosyjskość związana jest z silną, najsilniejszą, jedną i niepodzielną władzą państwową. Była ona ideałem i Piotra Wielkiego, i Dostojewskiego. Pod tym względem - jeszcze raz to powtórzę - rosyjskość tak się różni od polskich skłonności do państwa anarchicznego. Co więcej, kiedy Łżedymitr chciał bojarom rosyjskim nadać uprawnienia szlachty polskiej, to go wsadzono do lufy armatniej i wystrzelono w stronę Polski. Zamachy były intensywniejsze w stosunku do cesarzy liberałów niż do cesarzy autokratów; zabijano tych, którzy puszczali cugle, oszczędzano tych, którzy je ściągali. Tak wynika to nawet z dziejów ostatnich rosyjskich dynastów. Aleksander I miał sympatie republikańskie, od czasu do czasu próbował być liberalny - życiu jego i śmierci towarzyszyły ciągłe bunty, których nie było, gdy cugle rządów znalazły się w rękach doświadczonego i surowego podoficera - Mikołaja I. Potem Aleksander II był wielkim reformatorem - urządzano na niego zamachy za zamachami, strzelano, rzucano bomby, zakładano miny, wysadzano mu w powietrze nawet salę jadalną. Z kolei Aleksander III ściągnął cugle, rządził ręką żelazną. Urządzono na niego wszystkiego jeden śmieszny, amatorski, studencki zamach i więcej żadnego...

*

Uprzedziłem, że będę się zajmował oficjalną, a nie rewolucyjną Rosją - do oficjalnej należała jednak cała makabryczna i niesamowita dziedzina prowokacji policyjnej. Żandarmeria rosyjska tego okresu była pogardzana przez społeczeństwo do tego stopnia, iż zdarzało się, że na urzędowych powitaniach korpusu oficerskiego - wielcy książęta odmawiali podawania ręki oficerom żandarmerii. Żandarmeria była oddzielona od policji, należała do wojska; oficerami byli tu ludzie, którzy musieli opuścić swój pułk z powodu jakiegoś skandalu. A jednak pod względem technicznym, zawodowym, ludzie ci doszli do doskonałości, czego dowodem jest fakt, że prezydent Francji, Feliks Faure, prosił oficera żandarmerii rosyjskiej, Raczkowskiego, aby zorganizował ochronę jego osoby w czasie podróży do Lyonu. Prezydent Carnot, jeden z poprzedników Faure'a na jego wysokim urzędzie, był zamordowany właśnie w Lyonie i Faure obawiał się jego losu. Ale żandarmom potrzebne były awanse, ordery, kwoty dyspozycyjne. Jak łowczym i podłowczym, pilnującym polowań w jakiejś puszczy, potrzebne są sarny i dziki, aby było na co polować, muszą więc je rozmnażać, tak samo tym żandarmom potrzebni byli rewolucjoniści, aby było kogo łowić, aresztować, wykazywać swoją gorliwość i osiągnięcia. Teoretyczne rozważania marksistowskie ich nie zadowalały, były za mało efektowne; tajne drukarnie było to już coś bardziej konkretnego, ale ideałem ich był terror. Bomba, zabicie jakiegoś dygnitarza, a potem polowanie na sprawców, wykrywanie ich - oto, co było ideałem duszy żandarmerii.

Wystarczy tu naszkicować historię Jewno Azefa, bynajmniej nie jedynego, lecz jednak najbardziej głośnego prowokatora policyjnego. Azef urodził się w rodzinie żydowskiej, w miasteczku Łyskowie, powiatu wołkowyskiego, tam, gdzie jest pochowany Franciszek Karpiński. Gimnazjum ukończył Azef w Rostowie nad Donem, potem miał się zająć handlem masłem - otrzymał od jakiejś firmy osiemset rubli na zakupy na wsiach, ukradł te pieniądze i uciekł do Karlsruhe w Niemczech, gdzie wstąpił na politechnikę.

Stamtąd zaczyna pisywać listy do urzędów policyjnych, iż może dawać informacje o istniejącym w Karlsruhe kole studentów socjalistów - rewolucjonistów. Było to w roku 1893. Policja wyznaczyła mu pięćdziesiąt rubli miesięcznie i gratyfikację na gwiazdkę. Takiego koła w ogóle nie było, ale Azef je założył i sam jako założyciel został jego prezesem.

Później Azef przez kilkanaście lat zajmuje najwyższe stanowiska w ruchu rewolucyjno-socjalistycznym, jest jednocześnie prezesem komitetu polityczno-ideowego i wodzem drużyny bojowej. Te dwie instytucje ze względów konspiracji nie porozumiewały się z sobą - komitet wydawał rozkazy, lecz nie znał ich wykonawców, wszelki kontakt władz politycznych partii i jej organizacji bojowej odbywał się wyłącznie przez Azefa - agenta ochrany.

Azef organizował zamachy na własną rękę, a po dokonanym zamachu wydawał część uczestników policji. Wydawał przy tym ludzki materiał, który mu był mniej potrzebny do roboty dalszej; chętnie wydawał ideologów, publicystów, idealistów, partyjnych hamletów i tego rodzaju większych ludzi. Zahartowanych pracowników rewolweru i bomby, niezłomnych terrorystów, kochających terror - Azef oszczędzał i potrafił ich chronić przed aresztowaniami. Na przykład Sawinkowa Azef, zdaje się, że kilkakrotnie sprzedawał policji, ale Sawinkow potrafił zawsze uciec - Azef poznał się wtedy na jego zdolnościach i już go nie wydawał.

Od czasu do czasu jakieś podejrzenia, co do roli Azefa, przenikały do środowiska rewolucyjnego. Azef wtedy zabijał (oczywiście własnymi rękami) ludzi, którzy żywili takie wątpliwości. Tak było z Tatarowem, który zaczął sypać Azefa, i z polecenia Azefa został zabity w domu własnego ojca, prawosławnego popa przy cerkwi w Warszawie, na Pradze.

Azef zabijał także konkurentów, jak na przykład wielkiego prowokatora nr 2 - popa Hapona. Z polecenia Azefa tego Hapona zadusił sznurem niejaki Rutenberg, podczas gdy komitet polityczny postanowił zabić Hapona tylko wespół z jakimś oficerem żandarmerii, aby jednocześnie stwierdzić, że Hapon był szpiegiem i zdrajcą. Kiedy Rutenberg stanął przed sądem partyjnym za samowolne zabójstwo Hapona i kiedy powołał się na rozkaz Azefa - Azef po prostu powiedział sądowi: "A więc, towarzysze, albo mnie wierzycie, albo Rutenbergowi". Wierzono oczywiście Azefowi.

Azef organizuje zamach na ministra spraw wewnętrznych Plehwego, ale dowiaduje się, że niejaka Klimczogłu, członkini innej organizacji, na własną rękę organizuje takiż zamach na tego ministra. Azef wydaje Klimczogłu i całą jej organizację w ręce policji, potem jego ludzie dokonują zamachu i zabijają Plehwego.

Azef korzystał już nie tylko z pensji, ale i z kredytów dyspozycyjnych, które płaciła mu policja, a jeszcze bardziej z pieniędzy wpłacanych na cele terrorystyczne przez sympatyków rewolucji, wśród których było dużo bogatych fabrykantów, a nawet arystokratów rosyjskich.

Należy tu zaznaczyć, że rosyjska socjaldemokracja, czyli późniejsi bolszewicy i mieńszewicy, nie miała nic wspólnego z Azefem i socjal-rewolucjonistami. Ale i ci nie ustrzegli się od prowokatorów w swoim gronie, jak na przykład przewodniczący socjal-demokratycznej frakcji w Dumie, niejaki Malinowski, agent ochrany.

Azef zabija ministra Sipiagina, ministra Plehwego, gen. Bogdanowicza, generał-gubernatora moskiewskiego W. Ks. Sergiusza. Planował i organizował wiele innych zamachów, które nie doszły do skutku, ale Azef na nich zarobił. Między innymi zamach na samego cesarza nie doszedł do skutku nie z winy Azefa, lecz zamachowca, który załamał się w ostatniej chwili.

Wywiad kontrrewolucyjny cesarski składał się z kilku instytucji niezależnych od siebie. Generał Gierasimow posiłkował się Azefem, niezależny od Gierasimowa płk Trusiewicz miał Resa. Kiedy wyleciała w powietrze willa premiera Stołypina, Trusiewicz woła: "To dzieło socjal-rewolucjonistów". "Nic - odpowiada Gierasimow - to dzieło socjal-rewolucjonistów maksymalistów". Socjal-rewolucjoniści to był Azef, socjal-rowolucjoniści maksymaliści to był Res.

Policja nie wiedziała, że Azef jest inicjatorem zamachów, rewolucjoniści nie wiedzieli oczywiście, że Azef był szpiegiem. Aż wreszcie zaczyna się historia Bakaja i Burcewa. Nie opowiadam o niej, bo i tak mimo woli wkroczyłem w daty XX wieku. Burcew wsiadł do pociągu pośpiesznego w Kolonii i spotkał w przedziale pierwszej klasy b. dyrektora departamentu Łopuchina, arystokratę rosyjskiego. Burcew zaczyna go dręczyć pytaniami, kto to jest "Raskin". Łopuchin długo nic nie odpowiada, aż wreszcie biorąc już walizkę powiada: "Żadnego Raskina nie znam, a inżyniera Jewno Azefa widziałem wszystkiego kilka razy".

Niesamowita historia prowokacji szczerzy na nas swe upiorne zęby.

*

Aleksander III był przykładnym ojcem rodziny, w odróżnieniu od swego ojca, i tę właśnie cechę - miłość rodziny odziedziczył po nim car ostatni, Mikołaj II. Ale Aleksander III w odróżnieniu od Mikołaja II rządził swoim państwem. Orientował się w sprawach państwowych, radził się specjalistów, ale nie był pod niczyim wpływem, niczyją kuratelą. Oto przed chwilą pisaliśmy o rzeczach obrzydliwych, o zdradzieckiej prowokacji, odetchnijmy teraz przy odruchu ludzkim.

Durnowo, minister spraw wewnętrznych, miał kochankę, która jednak wolała posła argentyńskiego. Durnowo kazał czarnemu gabinetowi przejąć jej listy, a potem dostarczył je jej mężowi. Poseł argentyński poskarżył się wiceministrowi spraw zagranicznych, ten złożył raport samemu cesarzowi.

Aleksander III napisał własnoręczną rezolucję:

"Wypędzić won tę świnię w ciągu dwudziestu czterech godzin".

Durnowo zresztą za czasów Mikołaja II wrócił na swoje stanowisko, ale rzeczownik "świnia" upiększał zawsze jego nazwisko, kiedy o nim mówiono.

Mikołaj II był człowiekiem przede wszystkim rodzinnym. Jego dziennik pisany za czasów, kiedy był już człowiekiem dorosłym, narzeczonym, kiedy dowodził różnymi oddziałami wojskowymi i nosił mundur pułkownika, robi na nas wrażenie dzienniczka jakiejś panienki, jakiejś "gąski". Interesuje go tylko ślizgawka, jazda konna, rower, spacery, polowanie, czasami teatr. Dziennik jest niemożliwie monotonny: "W przegłupi sposób straciłem cały ranek. Znalazłem się zamknięty w klozecie..." - oto jaka notatka przerywa tę monotonię.

Natomiast jakiekolwiek sprawy państwowe nie interesują go, a tylko męczą. Skarży się, że jest "ogłupiały" od udzielanych audiencji, przemęczony raportami ministrów. Wychowano go jednak w swoiście pojętej obowiązkowości wobec swoiście pojętych obowiązków, do których należała ochrona carskiej władzy.

Dziennik wykazuje, jak kochał swego "papę" i swoją "mamusię", i tak jakoś po dziewczęcemu kochał swoją narzeczoną i żonę. To był także nieszczęśliwy człowiek. Płakała żałośnie, jak kazano jej rozstawać się z protestantyzmem, przyjmować prawosławie. Ale usłużni pastorzy dworscy sami jej tłumaczyli, że to jest jej obowiązkiem. Była to naiwna egzaltowana psychopatka. Jeszcze przed Rasputinem nakłoniła męża do adorowania jakiegoś p. Filipa, francuskiego szarlatana i hochsztaplera. Toteż to panowanie, w swoich początkach rozdzwonione wszystkimi dzwonami wszystkich prawosławnych cerkwi, skończyło się rozstrzelaniem, w którym zginęły z cesarzem i cesarzową cztery miłe panienki i syn na wpół kaleka.

Życie się układa czasami nie tylko koszmarnie, ale głupio. Życie jest czasami półkoszmarem, półwulgarnością:

 

U popa była sobaka, 

On jejo lubił, 

Ona sjeła kusok miasa, 

On jejo ubił.





Stanisław Cat Mackiewicz