Stanisław Cat Mackiewicz
Odeszli w zmierzch
1968
(...)
NIECH ŻYCIE TWOJE NIE BĘDZIE EPIGRAMATEM
W noc sylwestrową z r. 1800 na 1801 w salonie państwa Sergiuszostwa Puszkinów, rodziców wielkiego poety, było pełno zaproszonych gości. Półcienie od kapiących woskiem kandelabrów padały na wystrojone damy i wyfraczonych panów, mówiących wyłącznie po francusku. Tematem ogólnej i ożywionej rozmowy w chwili, kiedy mahoniowy, szafkowy, nowoczesny zegar zaczął bić dwunastą, było, czyje nazwisko i w ogóle kto będzie górować nad literaturą rosyjską w oto rozpoczynającym się wieku dziewiętnastym. I właśnie kiedy ten zegar zaczął wydzwaniać dwunastą, przez wysoki, źle oheblowany próg przesunęła się goła nóżka dziecinna, a potem dwuletni Aleksander Puszkin w rozpiętej koszulince zaczął się na ten próg gramolić, gdyż właśnie się zbudził i uciekł ze swego łóżeczka.
Wszystkie możliwe źródła do życia Puszkina zostały już wydane, jego życiorys został już kilkasetkrotnie oświetlony, wyświetlony, prześwietlony. I oto twierdzę, że studiowanie życiorysów wielkich ludzi na podstawie źródeł stanowi najlepszą szkołę dla młodych historyków.
W nauce historii wpadamy zawsze w błędy, które się wloką z pokolenia w pokolenie, przybierając różne formy, nie zmieniając swej istoty.
Błędami tymi są: po pierwsze - heroizowanie historii, po drugie - ulirycznianie historii, po trzecie - anachronistyczny stosunek do historii.
W w. XIV powstało stosowanie zasady perspektywy w malarstwie. Można powiedzieć, że dotychczas w naszych poglądach historycznych panuje zasada perspektywy na odwrót. Jeśli malujemy aleję drzew, to pierwsze, najbliższe od malującego drzewa rysujemy duże, a potem je ciągle zmniejszamy, tak jak widzi je oko ludzkie. W historii natomiast jest odwrotnie. Im dalsi są od nas ludzie, tym wydają się nam więksi, olbrzymi, przerastający nas charakterem.
Zestawianie postaci historycznych z wieków minionych z współcześnie działającymi politykami odczuwamy zawsze jako bluźnierstwo. Działacze Sejmu Czteroletniego: Stanisław Małachowski, Ignacy Potocki, Hugo Kołłątaj - Boże, cóż za wielkości, jakąż obrazą uczuć powszechnych jest napisanie o nich prawdy.
Oburzenie na "odbrązowywanie" tak genialnie swego czasu przez Boya zdefiniowane powstaje właśnie na gruncie fałszywej perspektywy historycznej.
Rzecz inna, że odbrązowywanie to nie metoda historyczna, lecz raczej sztuczka literacko-rozrywkowa, polegająca na tym, że się do postaci z czasów dawnych stosuje obyczajowo-moralne wymogi naszych czasów i na tym uwypukla się tych ludzi w sposób karykaturalny.
Ulirycznianie historii polega na przypisywaniu ludziom innych epok własnych tendencji myślowych. W przedostatnim roku swego życia i przedostatnim roku panowania Aleksandra II Dostojewski wygłosił o Puszkinie wspaniałą mowę, która wstrząsnęła całą inteligencją rosyjską. A przecież Puszkin wypowiedziany w tej mowie nie miał w sobie krzty z Puszkina prawdziwego. Był to po prostu ktoś, kto wyznawał ideologię Dostojewskiego. Własną lirykę, własne marzenia i sny przypisujemy to Mickiewiczowi, to Skardze, to Władysławowi Jagielle, to Bolesławowi Chrobremu.
Wszystko to, co powyżej powiedziałem, można by zamknąć w jednym uogólnieniu, a mianowicie, że nasz stosunek do postaci historycznych zarówno w dziedzinie historii politycznej, jak kulturalnej, jak i do wydarzeń historycznych, jest stosunkiem anachronistycznym, mieszającym z sobą najrozmaitsze epoki, nie rozróżniającym epok, przypisującym ludziom jednej epoki przyzwyczajenia, poglądy, obyczajność i zasady moralne z innej epoki. Nie można uważać, że nacjonalizm Bolesława Chrobrego jest taki sam jak Romana Dmowskiego, a katolicyzm kardynała Oleśnickiego taki sam jak Ignacego Loyoli. Epoka - oto jest to największe piętno wyciśnięte na życiu i twórczości człowieka. Zresztą "wyciśnięte piętno" jest określeniem słabym i nieprawdziwym. Pomiędzy człowiekiem z jednej epoki a innej epoki jest różnica mniej więcej taka sama, jak pomiędzy gatunkami w podziale zoologicznym - oczywiście jeśli to określenie zastosujemy tylko do życia psychicznego człowieka. Nad nauką historii jako motto powinny się unosić piękne włoskie słowa: "La donna e mobile".
Toteż kiedy studiujemy życiorys takiego chociażby Puszkina, poznajemy jego działalność, odruchy, jego śmiech i cierpienia z dnia na dzień, z godziny na godzinę, to się pomału odzwyczajamy od tych potwornych uogólniających frazesów, które tak ciążą nad naszym rozumieniem historii.
Puszkin pochodził ze starej szlacheckiej rodziny rosyjskiej, wywodzącej się od Radszy, rycerza z czasów jeszcze Aleksandra Newskiego. W siódmym pokoleniu od tego Radszy był Grzegorz Puszka, założyciel rodziny Puszkinów i hr. Musin Puszkinów. Z tego samego, Radszewowego pnia pochodzą także inne wielkie rodziny rosyjskie, jak hr. Butorlinowie, Matlewowie, Kołogriwowie i inni.
Matka Puszkina była wnuczką Hannibala. W Wilnie na rogu Bakszty i Wielkiej stała mała cerkiewka, na niej tablica, że tu Piotr Wielki chrzcił Hannibala, pradziadka Puszkina. Ten Hannibal miał się urodzić jako syn księcia Abisynii, potem był w Konstantynopolu w charakterze jakiegoś okupu czy haraczu i tam był kupiony dla Piotra Wielkiego, który go wychował i zrobił dygnitarzem rosyjskim, właścicielem wielu majątków ziemskich i dusz pańszczyźnianych. O ile mi wiadomo, jeszcze nikt nie skonfrontował tego, co sam Hannibal bajał o swym książęcym pochodzeniu, ze źródłami etiopskimi. Puszkin nie tylko nie wstydził się tego swego afrykańskiego pochodzenia, lecz zawsze je podkreślał. Ale nie dodało mu ono fizycznego uroku. Wszyscy, którzy Puszkina widzieli po raz pierwszy, a nie wiedzieli, kim on jest, mówili "małpa". Zwłaszcza mówiły tak kobiety, nawet te, którymi Puszkin później się zachwycał, jak różne Cyganki, np. "Do mleka skóry słowiańskiej dodana była u niego afrykańska sadza" - powiedziała jedna z dam. Puszkin, widać przez przekorę, jeszcze bardziej się umałpiał - jeśli można się tak wyrazić - swoimi skokami, siadaniem na stołach, oknach, zwijaniem się w kłębek i innymi tego rodzaju ruchami. Poza tym jego temperament wybuchowy, drażliwy, niepohamowany, jego straszne oczy w złości... Zresztą wpływ krwi abisyńskiej na rasę słowiańską powinien być przedmiotem rozważań przyrodnika specjalisty, a nie kompletnego laika w tej dziedzinie, jak ja lub inni ludzie, którzy dotychczas na ten temat pisali.
Dom Sergiusza Puszkina był to dom snobistyczno-kulturalny. Wszyscy w tej rodzinie pisali wiersze i rozmawiali górnolotnie. W Eugeniuszu Onieginie jest mowa o ojcu, który żył z długów i wydawał trzy bale corocznie, aż zbańczył całkowicie. Oczywiście Puszkin miał na myśli własnego ojca, do którego całe życie żywił aż nadto uzasadnioną antypatię.
Ten dom ojcowski miał dużą bibliotekę francuską, nad którą królował Wolter. Przypuszczam, że w skromniutkim księgozbiorze nowogródzkiego adwokaciny, ojca Mickiewicza, na pierwszym miejscu stała książka do nabożeństwa. Ta różnica między dwoma największymi poetami słowiańszczyzny miała większy wpływ na ich twórczość, niż nam się zdaje. Puszkin w dzieciństwie mówił tylko po francusku, był to język, który słyszał nad kołyską, w której się urodził, i którym mówił w godzinę swej śmierci. Mickiewicz nigdy tak dobrze po francusku nie mówił.
W 1811 r. zostało otwarte liceum w Carskim Siole. Nowością w statucie tego zakładu wychowawczego był przepis zabraniający stosowania kar cielesnych, podczas kiedy cała ówczesna pedagogika oparta była jeszcze na rózdze i batogu. Wśród uczniów tego pierwszego roku istnienia liceum był także kędzierzawy Aleksander Puszkin. Otwarcie było bardzo uroczyste. Cesarz przybył z całą rodziną. Prof. Kunicyn wygłosił godzinne przemówienie na cześć otwarcia. W ciągu tej godziny nie wspomniał ani jednym słówkiem o założycielu, tj. o obecnym na sali Aleksandrze I. To tak zachwyciło cesarza, że nadał mu od razu bardzo wysoki order Św. Włodzimierza.
Aleksander I przed śmiercią jeszcze powiedział: "Niech tam mówią o mnie, co chcą, ale przez całe życie byłem republikaninem".
Republikanin i samodzierżca - oto temat godny Dostojewskiego. Ale w życiu Puszkina ten kulturalny republikański Aleksander był ciemięzcą; ograniczony oficer Mikołaj omal dobroczyńcą. Tak się czasami dzieje, ku utrapieniu prostolinijnych interpretatorów dziejów składa.
Aleksander I nie był głuchy, ale był, jak to mówią Francuzi, dur d'oreille, źle słyszał. I stąd zawsze mu się zdawało, że wszyscy szydzą z niego za jego plecami, że wszyscy ciągle wspominają o niewyraźnej roli, którą odegrał w stosunku do morderstwa własnego ojca, Pawła I. Zresztą taka obawa przed szyderstwem to także coś, co tkwi w klimacie epoki. Lord Castelreagh, brytyjski pełnomocnik na Kongresie Wiedeńskim, zaniemógł na temat tego, że konie się z niego śmiały. Wychodził z pałacu w Wiedniu i zawracał z powrotem, utrzymując, że lewy koń lejcowy z czwórki wyraźnie się śmieje z niego. Potem już twierdził, że nawet konie na obrazach rozwieszonych w salonach recepcyjnych śmieją się lekceważąco na jego widok.
Aleksander I był zdrów na umyśle, ale był przewrażliwiony na temat żartów ze swej osoby. Puszkina, który zabłysnął swymi epigramatami, wprost znienawidził. "Urodziłeś się pod bębnem" - pisał o nim Puszkin. Było to niesłuszne. Aleksander I był w dzieciństwie karmiony ckliwą ideologią Rousseau i tylko przez zamrożone okna pałacu widział, jak knut krwawi człowieka. Psychologia "pod bębnami" cechowała dopiero jego następcę, tego, który dla Puszkina był dobry.
I oto Aleksander zsyła Puszkina na południe Rosji. Puszkin ma dopiero dwadzieścia jeden lat, ale już jest ogólnie znanym poetą, wzbudzającym do swej osoby czasami wręcz histeryczne zachwyty. Puszkin ma pensję, którą mu się wypłaca, chociaż oczywiście nic nie robi. Przyjeżdża do Jekaterynosławia (dawnego naszego sienkiewiczowskiego Kudaku), gdzie go spotyka jego przyszły szef, gen. Inzow, późniejszy jego opiekun, obrońca i dobroczyńca. Tutaj Puszkin jest chory, bo jest ciągle chory, zasłabnięcia na tle wenerycznym są wtedy źle leczone, a Puszkin z powodu lekkomyślności wciąż na nie zapada. Gen. Rajewski, bohater wojny 1812 r. i w ogóle postać niesłychanie wówczas szanowana, zabiera poetę z sobą na Kaukaz.
Ten generał ma dwóch synów: Aleksandra i Mikołaja, przyjaciół Puszkina, którzy w życiu jego odegrają pierwszorzędną rolę, oraz kilka córek. Najstarsza Katarzyna uczy go angielskiego i za jej pośrednictwem Puszkin poznaje Byrona, w tejże Katarzynie podkochiwał się później Adam Mickiewicz. Ale Puszkin zakochuje się, i to zakochuje najpoważniej, w trzeciej córce gen. Rajewskiego, wówczas czternastoletniej Marii Rajewskiej.
Będzie to w ogóle najpoważniejsza miłość Puszkina, który kocha się od dzieciństwa, kocha czasami tydzień albo dwa tygodnie, zmysłowo, lubieżnie, przelotnie. Teraz jest co innego. Ta dziewczynka warta jest w ogóle wielkiej miłości. Potem pisać o niej będzie cała poezja rosyjska, a pamięć o niej i szacunek do niej pozostały żywe w następnych pokoleniach. Maria Rajewska jest właśnie tą księżną Wołkońską, która nie opuściła swego, dużo od niej starszego, męża, gdy jako dekabrysta został skazany na katorgę w kopalniach Sybiru.
Podobno do Marii Rajewskiej stosują się prześliczne wiersze Puszkina o "morzu, które biegło do jej nóg" i o tym, jak on chciał się dotknąć "ustami tych nóżek wraz z falami". Były co prawda także inne panie, które utrzymywały, że ten urywek z Oniegina był dla nich napisany, ale taki jest los każdego poety, a nawet każdego piszącego, że to, co się napisze dla jednej, inne sobie przypisują.
Jest to w ogóle wiek wielkich miłości. Nie szukajmy ich co prawda w życiu Puszkina, w którym pod tym względem ilość w ogóle góruje nad jakością. Człowiekiem opętanym, zamęczonym cierpieniem i natchnieniem darzącą miłością, jedną miłością całego życia, jest Adam Mickiewicz. Ale o wielkich miłościach ówczesnych nie czytajmy w biografiach poetów czy artystów. Dowódcy wojsk, zwycięzcy w bitwach, mężowie stanu są wtedy czasami odurniani przez uczucia silniejsze od nich, silniejsze od wszystkiego. Czytajcie wspaniałe pamiętniki z tej epoki z Lubomirskich Rzewuskiej.
W tymże 1820 r., w którym wygnano Puszkina z Petersburga, po podróży z Rajewskimi na Kaukaz znalazł się Puszkin w Kiszyniowie i porównywał siebie z Owidiuszem, zesłanym przez Oktawiana nad Morze Czarne. Do tych czasów Puszkina można by zastosować list, błaganie, wskazówkę najrozumniejszego i najszlachetniejszego z przyjaciół Puszkina, poety Żukowskiego, który mu kiedyś napisał: "Nie trzeba, aby życie twoje było epigramatem, trzeba, aby było poezją".
W Kiszyniowie życie poety było... epigramatem. Gdyby wolno było o życiorysach największych poetów świata pisać w sposób trywialny, to można by napisać, że życie to było w ogóle chuligaństwem.
Awantury, skandale, pijaństwa, trywialne przygody erotyczne, karty, długi, co najwyżej szalone i mniej szalone pojedynki.
Z Kiszyniowa Puszkin zostaje przeniesiony do Odessy, o której marzył. Jest tu mnóstwo pięknych dam z arystokracji, które Puszkin woli od kiszyniowskich Greczynek i Żydówek. Hrabina Woroncow daje mu pierścień ze znakami kabalistycznymi. Był to zresztą po prostu pierścionek z pieczątką handlową jakiegoś kupca żydowskiego i znaki kabalistyczne były to ryte na odwrót wyrazy oznaczające imię i nazwisko tego kupca, z dodatkiem adresu jego sklepu. Ale poetycznie-arystokratyczni kochankowie nie wiedzą o tym. Na męża ukochanej pisze Puszkin złośliwy epigramat:
Połumilor, połukupiec,
Połumuriec, połuniewieżda,
Połu-padliec, no jest nadieżda
Czto budiet połnym nakoniec.
Oddźwięk tego epigramatu znajdujemy u Mickiewicza w wierszu pod tytułem Na Jana Czyńskiego:
Wpół jest Żydem, wpół Polakiem,
Wpół jakobinem, wpół żakiem,
Wpół cywilnym, wpół żołdakiem,
Lecz za to całym łajdakiem.
Jako autor epigramatów Puszkin był lepszy.
Woroncow, generał gubernator kraju, wysyła Puszkina na zbadanie szkód wyrządzonych przez szarańczę. Puszkin jest obrażony i wściekły. Pisze raport impertynencki:
Sarancza lietieła, lietieła,
I sieła.
Sidieła, sidieła, wsio sjeła,
I wnow polietieła.
Woroncow w tajnym liście do hr. Benckendorfa, szefa żandarmów, prosi o zabranie z Odessy Puszkina, "człowieka nie pozbawionego pewnych uzdolnień literackich".
To jest ze strony ekscelencji ordynarne chamstwo. Puszkin już jest wtedy przez całą Rosję uznany za wielkiego poetę.
Ale Woroncow prosi tylko o zabranie Puszkina z Odessy. Aleksander I zaostrza karę i każe odesłać Puszkina do pskowskiej guberni, do majątku ojca pod nadzór osoby odpowiedzialnej.
Jest to sierpień 1824 r.
Maszynopis (papiery pośmiertne)
NATHALIE
Aleksander Puszkin, wielki, największy poeta rosyjski, zmarł zabity w pojedynku. I dramatyczność, która wieje ze znanych zresztą opowiadań o ostatnich miesiącach jego życia, o sprawie z Dantesem itp., polega na tym, że Aleksander Puszkin nie był P u s z k i n e m dla ówczesnego Petersburga, dla tych, z którymi się spotykał, witał, jadał obiady, rozmawiał na balach, w teatrze, na zebraniach, nie był j e d n y m z n a j w i ę k s z y c h g e n i u s z y ś w i a t a, lecz panem Puszkinem, monsieur Pouchkine, mężem najpiękniejszej kobiety w Petersburgu.
Czyż w tym biograficznym zestawieniu nie ma pierwiastka silnej dramatyczności? Gorzeją dziś serca dla geniuszu Puszkina. Od niego datuje się epoka artystycznej twórczości w życiu wielkiego narodu. "Piotr Wielki i Puszkin" - piszą jedni. "Puszkin i Piotr Wielki" - piszą inni, gdy chodzi o wymienienie imion ojczyzny rosyjskiej. A wtedy, gdy Puszkin żył, wtedy oczywiście żyli także i zwolennicy jego talentu. Czasami na ulicy, na zaśnieżonym trotuarze Newskiego pewno ktoś kogoś trącił i powiedział: "Oto Puszkin idzie", a jakiś student entuzjasta przystanął i nawet pilniej oglądał jego brzydkie rysy twarzy, zmysłowe murzyńskie wargi, jego długie, do szponów ptaka podobne paznokcie, usłyszał, jak Puszkin się śmieje, tak bardzo głośno, jakby rżał. Ale tym niemniej Puszkin sam dla siebie miał poza osobistym zadowoleniem i niepokojem o wartości swych wierszy - bo każdy twórca więcej nie dowierza swej pracy, niż się nią cieszy - miał jako stanowisko w świecie petersburskim, do którego należał i chciał należeć, tylko to, że był traktowany wszędzie jako mąż najpiękniejszej kobiety, będącej królową każdego balu, będącej przedmiotem zachwytów każdego młodego salonowego snoba, gdyż wtedy były inne obyczaje i młodzi ludzie głośno sobie mówili: "Kocham się w pięknej pani Nathalie" - tak jak się dziś tego nie mówi, bo śmieszne słowo "kocham" nie potrafiło się przetranslokować, przeklimatyzować z parkietów wielkich sal do zaduchu kawiarnianych dansingów.
Kiedyś, było to pod wpływem gry Juliusza Osterwy, tego najdroższego mi mistrza gry scenicznej, i pani Osterwiny, przyszła mi do głowy ambicja napisania dramatu, tylko koniecznie historycznego. Wżyć się w psychologię ludzi sprzed stulecia. Oczywiście uspokoiłem się po chwili. Zrozumiałem, że dlatego, aby iść z utworem i prosić dyrektora teatru o wystawienie, trzeba być... albo trzeba umieć pisać na scenę i mieć talent. Ale gdy pasowałem się z tymi swymi chorobliwymi ambicjami, zrozumiałem, jak to piękne i ciekawe móc kierować postaciami teatralnymi, trzymać w ręku palący się powróz dramatyczności, powrozem tym kręcić i oślepiać, aż wreszcie przez dramat historyczny ożywiać nieboszczyków, pisać sceny tak, aby widownię przenikał szelest fraków, zapach pudru białych peruk, błyski oczu dawno zmarłych dam.
Jakże niespożyte dramatyczne skarby mieszczą się w biografii Puszkina, w intymnej, wstydliwej treści jego życia osobistego. Ile goryczy będzie w notce dziennika: "Chciano widywać Nathalie na balach nadwornych, zrobiono mnie kamerjunkrem". Ubrano geniusz w mundur junkra, ojcu rodziny dano stopień humorystyczny, bo kamerjunkrami byli z obyczaju młodzieńcy dwudziestoletni, i to wszystko, aby jego piękna pani była ozdobą balów na cesarskich pokojach.
Niedawno przez bolszewików wydane dokumenty rzucają więcej światła na biografię Puszkina. Jakby kto świeżych drew rzucił w kominek, który słabym tylko ogniem oświetlał duży pokój pogrążony w zmierzchu. Nie wiemy, czy piękna Nathalie zdradziła męża, czy też nie. On sam umarł z wiarą w żony zupełną niewinność. To samo twierdził cesarz Mikołaj I głośno, lecz nie tak głośno, by zagłuszyć szeptanie, że to on właśnie, cesarz, swymi wargami tych słodkich szukał usteczek. Czy była kochanką Dantesa? Twierdzono powszechnie, że nie. Sam Dantes przed śmiercią z niesmacznym samochwalstwem powiedział, że - oczywiście - tak.
Nie wiemy przecież także, kto przysłał ów patent anonimowy, będący bezpośrednim powodem śmierci Puszkina. Kto był autorem anonimu. Baron Heeckeren de Beverwaard, jak to sądził Puszkin i jego współcześni, i sam Mikołaj I, czy pani Nesselrode, jak twierdził Aleksander II, czy późniejszy konwertyta katolicki ksiądz jezuita, książę Gagarin, czy książę Paweł Dołgorukow, emigrant zwalczający carat, jeden z najzłośliwszych publicystów demokracji rosyjskiej w drugiej połowie XIX w.?
Dwadzieścia parę lat ma Nathalie, gdy umiera Puszkin. Trzeba władać stylem poetów i romantyków, aby wyliczyć liczbę jej adoratorów. - Czemu nie mnie, lecz Smirnowej czytasz swe wiersze - pyta poetę - przecież ona brzydsza ode mnie.
Nawet przyjaciółki pani Nathalie przyznają, że nikt jej urodzie nie dorówna, może chyba hrabina Mussin-Puszkin. Ach, jak łatwo wchodzimy w ten świat krynolin, w ten szczebiot, w tę bystrolotność plotki opowiadanej jednym tchem. Oto tak pośpiesznie o małżeństwie Puszkinów pisze jedna dama do drugiej:
"Entre autres choses on pretend que Pouchkine a recu par la petite poste un diplome avec des cornes en or, souscris par les personnes les plus marquants de la haute societe et reconnus de la confrerie, qui lui ecrivent qu'ils s'empres-sent de lui envoyer ce diplome comme a un membre de leur societe, i czto s radostju oni prinimajut w swojo obszczestwo et qu'a la suite de cela s'est arrange le mariage de M-lle Gontcharoff. Pour les autres versions je les garde pour avoir quelque chose vous raconter quand nous nous rever-rons".
Co za materiał dla dramatopisarza. Co za obrazy dla inscenizatora. Trup Puszkina zasypany został przez skrzętnych biografów przez kupy szpargałów, listów, bilecików. Z tej kupy pożółkłego papieru jakieś typy powstają przed nami w swoich kolorowych frakach, upierzonych kapeluszach i tabakierach między palcami. Żukowski, wychowawca następcy tronu, poeta, człowiek głupio poczciwy, chcący wszystko i wszystkich widzieć jak grzeczne dzieci, a cesarza jak dobrego ojca. Oto mściwy kretyn, książę Dundukow-Korsakow, ten, który zasiadł jako prezes Akademii Nauk - "a pocziemu on zasiedajet, potomu czto jest cziem siest" - mówił epigramat cenzuralny, bo niecenzuralny, Puszkinowski pierwowzór głosił nieskromnie - "potomu czto... jest". Oto hr. Sołłohub, szlachetny, miękki, rozumny człowiek, którego gdy Puszkin wyzwał na pojedynek (a wtedy za pojedynek groziła wielka kara i rezultaty ich zazwyczaj były śmiertelne) zupełnie bez poważnego powodu, przez kaprys, z powodu zdenerwowania wywołanego stałą, nieznośną kokieterią żony, to uczucia Sołłohuba wahają się pomiędzy obawą, aby nie wyglądać na tchórza i aby w czymkolwiek nie zaszkodzić Puszkinowi, którego kocha jako wielkiego narodowego poetę. Oto stara ciotka Zagriażska dbając o siostrzenicę Nathalie, wykupująca z lombardu jej "szale, bursztyn i srebro", dumna z tej siostrzenicy, ratująca z kłopotów Puszkina, gdy cesarz chce go osadzić do aresztu za nieodpowiednie guziki na mundurze kamerjunkra lub za okrągły zamiast trójkątnego, czy na odwrót, kapelusz. Oto żona ministra, hrabina Nesselrode, lwica salonów, gospodyni świetnego salonu, wziotocznica wielkiego stylu, wielka intrygantka polityczna. Oto Polietika, psychopatologicznie nienawidząca Puszkina, która urządza schadzki jego żonie w swoim mieszkaniu, aby sprawić sobie zadowolenie, że wyrządziła mu krzywdę. Oto jadą karetą ze stangretem i forysiem hrabiostwo Borch i mijają sanki, którymi Puszkin podąża na miejsce pojedynku i śmierci. Puszkin śmieje się jak zawsze i powiada: - Voila deux menages exemplaires. - Dlaczego? - Bo ona żyje ze stangretem, a on z forysiem. Jak gdy się postawi lustra naprzeciw siebie, to końca nie będzie obrazom widniejącym w ich taflach, tak końca nie ma typom scenicznym, które się pojawiają z kart biografii Puszkina.
Co za rozkosz, co za radość musi być dla dramaturga sprząc te typy ze sobą, związać je dramatycznym węzłem, postawić naprzeciw siebie w sytuacjach skrzących się niepewnością i koniecznością decyzji. Jak Puszkin zastał Dantesa na klęczkach przed piękną, atłasową Nathalie: "Panie, prosiłem właśnie żonę pańską o rękę jej siostry" - powiada bezczelny Francuz patrząc w oczy poecie. A jak się trzęsły murzyńskie wargi Puszkina, gdy chciał krwi, by zmyć swą hańbę. Później na barierze, już śmiertelnie ranny w brzuch, powiada: "Je me sens assez de force pour donner mon coup". A jak podrzuca pistolet w górę z dziecinno-zwierzęcą radością, gdy mu się zdawało, że zabił Dantesa.
Nathalie ma dwie siostry, które mieszkają z nią razem. Starsza, Catherine, "Koko", kocha się w Dantesie, młodsza "Azińka", Alexandrine - w Puszkinie, być może jest jego kochanką. Konstancja, niańka w domu Puszkinów, mówiła później córce Nathalie: "Alexandre grzeszną była przed twoją matką. Kiedyś zgubiła krzyżyk złoty z piersi, z którym się nie rozstawała. My, służba, szukaliśmy go wszędzie. I gdzie się znalazł? W łóżku pana, twego ojca, który wtedy spał oddzielnie, bo matusia miała połóg". Ten stosunek miłosny o ścianę od pięknej żony i własnych dzieci z brzydszą, żółtocerą i trochę kosooką szwagierką, jakaż to tajemnicza plama na psychologii człowieka złotego talentu o namiętnych murzyńskich wargach.
Historia zamążpójścia Nathalie zaczyna się w Moskwie. Gonczarowie byli starą ziemiańską rodziną rosyjską. Majątki były zadłużone i źle zagospodarowane, stosunki rodzinne przykre, ciężkie. Nathalie już jako piętnastoletnia dziewczynka słynie z urody. Gdy bierze ją Puszkin, jest jeszcze trochę nieśmiała, trochę niezgrabna i zła gospodyni. Obrus leży u niej krzywo na stole, w szafach nie posprzątano. Jeszcze wszystko w niej trąci Moskwą, tym miastem rozkołysanych dzwonów cerkiewnych i kitaj-go rodu, chaotycznych uliczek i kraśnych chust kobiecych. I piękna dziewczynka jest wtedy takim moskiewskim pierniczkiem, słodkim, kolorowo ulukrowanym, ale którego miodek jeszcze lipnie.
Z mężem przyjeżdżają do Petersburga, mieszkają pierwej w Carskim Siole, potem w stolicy. Jeśli o Wilnie można powiedzieć, że to miasto Włoch, włoskie miasto pięknych kościołów przysypane śniegiem północy, to Petersburg to miasto empire, gdzie na empiru marmur i na empiru brąz i miedź pada gęsty, wilgotny śnieg. Empire i śnieg oto pochlebna charakterystyka Petersburga, tak jak "lampa i wilgoć" będą najkrótszym impresjonizmem dziecka, które patrzy na Petersburg spod budy zwoszczyka.
W Petersburgu nadobna moskwiczanka przekształca się zupełnie. Odpada z jej wyglądu i z jej duszy wszystko, co było Moskwą. Staje się najdystyngowańszych nad Newą salonów imponującą orchideą.
Zjawia się Dantes. Kim był Dantes? Był to niedokończony uczeń szkoły Saint Cyr. Po upadku starszej linii Burbonów w 1830 r. Dantes nie chciał służyć Louis-Filipowi czy też ze szkoły Saint Cyr go wylewają i chce się przenieść do Prus. W Prusach jednak chcą go przyjąć tylko jako podoficera, gdyż nie ukończył kursu szkoły. Przychodzi mu do głowy myśl zaciągnąć się do służby rosyjskiej. Dostaje jakoś list polecający od następcy tronu Wilhelma (później cesarza Wilhelma I) do Rosji. W podróży do Rosji zachorowuje w jakimś małym miasteczku niemieckim. Tutaj do tego samego hotelu zajeżdża Heeckeren, poseł Niderlandów w Petersburgu, któremu złamała się oś w karecie. Dawni biografowie Puszkina domyślali się, że Dantes był synem króla Holandii lub samego Heeckerena i że to było powodem, że Heeckeren później usynowił Dantesa. Nowsi biografowie nie czynią tych przypuszczeń. Zatrzymują się nawet przed przypuszczeniem, że pomiędzy Heeckerenem a Dantesem istniał pederastyczny stosunek. Mówią na to: "Bardzo możliwe, lecz nie dowiedzione". W każdym razie znajomość Heeckerena z Dantesem zaczyna się od spotkania w tym małym miasteczku. Przyjeżdżają do Petersburga razem na okręcie "Mikołaj I". Dantes służy w kawalergardach, zresztą jest opieszałym i nieprzyjemnym oficerem, źle siedzi w siodle, często jest karany. Natomiast w salonach petersburskich spotyka go sukces ogromny. Heeckeren go usynawia. Poznaje Puszkina, gdy ten z żoną i dwoma jej siostrami przybył kiedyś na bal do cesarza. "Trójbuńczuczny pasza", zażartował wtedy Dantes patrząc na Puszkina. Jakie to charakterystyczne - cudzoziemiec nie wie, że to Puszkin, poeta, widzi, że przyszedł kamerjunker, monsieur Pouchkine z trzema niewiastami.
Umizgi do pani Puszkin trwają dwa lata. Dantes stale, nieodłącznie, każdego wieczoru jest tam, gdzie piękna Nathalie. Wie o tym cały Petersburg. A jednak anonim nadesłany Puszkinowi miał na myśli nie Dantesa, lecz znacznie wyżej... cesarza.
Anonim, który wiele osób otrzymało z napisem "dla wręczenia Puszkinowi" brzmiał:
"Officjałowie, Komandorzy i Kawalerowie Najjaśniejszego Zakonu Rogaczy zebrani na kapitule zakonnej pod przewodnictwem czcigodnego Wielkiego Mistrza Zakonu Jego Ekscelencji Szambelana Naryszkina mianowali jednogłośnie P. Aleksandra Puszkina koadiutorem Wielkiego Mistrza Zakonu i historiografem Zakonu. Sekretarz stały Hrabia Borch".
Naryszkin był żonaty z kochanką cesarza Aleksandra I. Współczesny biograf Puszkina szczegółowo w trochę bolszewicką manierą zepsutym studium utrzymuje, że Puszkin sądził, iż dyplom napisał Heeckeren, lecz że miał na myśli cesarza jako kochanka jego żony. Puszkin stale przestrzegał swą żonę przed umizgami cesarza, który przejeżdżał przed ich oknami, a potem żalił się pięknej Nathalie, że ma stale spuszczone sztory.
Puszkin wyzwał Dantesa twierdząc, że uważa go za sprawcę moralnego swego poniżenia.
Następuje szereg scen dramatycznych, w których przez trzecie osoby i osobiście baron Heeckeren stara się o odłożenie pojedynku, potem o cofnięcie wyzwania. Następują tu intrygi dyplomaty holenderskiego niesłychanie zawikłane. Dantes żeni się z siostrą Nathalie, Katarzyną, której nie kocha, a która go kocha. Puszkin sądzi, że Dantesem rządzi tchórzostwo. Wyzwanie cofa, lecz nie chce widywać Dantesa i zabrania żonie bywać u szwagrostwa.
Dantes po małżeństwie z siostrą Nathalie nadskakuje tej Nathalie jeszcze bardziej, a ona stale doprowadza do wściekłości męża, nie tylko powtarzaniem mu, co jej Dantes mówi, lecz także wmawianiem, że ojciec przybrany Dantesa, baron Heeckeren, stale ją namawia, aby opuściła Petersburg i uciekła z Dantesem.
Pani Polietika urządza im schadzkę w swoim mieszkaniu. Puszkin o tym się dowiaduje. Nathalie opowiada mu, że poszła tam, aby ostatecznie zerwać z Dantesem, że była to pierwsza jej schadzka, że jak Dantes brutalnie zaczął ją napastować, to się broniła krzykiem, że na to przybiegła córka Polietiki itd.
Nathalie kłamie czy nie kłamie? Puszkin jej wierzy.
Biografowie Puszkina twierdzą, że Nathalie, pomimo że czasami była szlachetnie smutna, a czasami pisała nawet dla Puszkina wiersze swoje - to jednakże Nathalie była głupia. Przeciw temu musimy zaprotestować gorąco, silnie, zasadniczo. Piękna kobieta nie może być głupia, nigdy głupią nie jest. To takie proste: na taką piękność jak Nathalie tyle rozumnych, wartościowych ludzi patrzało z zachwytem, z upojeniem. Czy z tych źrenic zachwyconych nie spływa fluid uduchowiający? Czyż z tego szczerego, pięknego uczucia, które budzi się w najsilniejszym człowieku, gdy dłużej, gdy rzewniej, gdy rozkoszniej oczy jego popatrzą na takie cacko przyrody i natury, nie rodzi się jakaś siła, która piękną kobietę silnie obejmuje wpół i przypina jej skrzydła, których brak? Do naprawdę pięknej kobiety zawsze przyjdzie ktoś, kto mózg ma przeelektryzowany intelektualizmem, i tak jej twarzyczkę fluidem własnej inteligencji spowije, jak się zmarznięte wiatrem, cudne, pachnące policzki futrzanym boa otula. I wara brutalnym niedołęgom stawiać diagnozę głupoty!
Piękna kobieta mówi zazwyczaj mało, lecz wszystko, co powie, jest takie dowcipne. Piękna kobieta nie jest także mądra. Jej typem jest "głupota uduchowiona". Bardzo piękne kobiety zawsze widzą zachwyty w cudzych oczach i taką mają szklaną prymitywność, ładną prostotę własnych psychicznych przeżyć.
Puszkin umierał straszliwie. Męczył się kilka dni. Ołowiana kula tkwiąca w kiszkach gnoiła ohydnie i straszne sprawiała boleści. Wielki Puszkin. Większy czy równy Piotrowi Wielkiemu. Stworzył poezję rodzimą. Mówiono dużo o Nathalie w godzinę jego śmierci.
Przed kilku miesiącami zarządzono w leningradzkim sądzie okręgowym sądową ekspertyzę "dyplomu" nadesłanego przez anonimowego nikczemnika lat temu dziewięćdziesiąt. Porównano charaktery pisma barona Heeckerena, którego, mówiąc nawiasem, po śmierci Puszkina cesarz Mikołaj nazwał nikczemną kanalią i wypędził z Petersburga, upatrując w nim autora anonimu, a w anonimie widząc aluzję do własnego "zawrotu głowy" ku pięknej pani, i charaktery pism księcia Gagarina i księcia Pawła Dołgorukowa. Kto z nich - czy później nawrócony na katolicyzm idealista, ojciec zakonu jezuitów, książę Gagarin, czy późniejszy współpracownik Hercena, wydawca rewolucyjnych pism na emigracji, książę Paweł Dołgorukow?
Ekspertyza bolszewicka orzekła, że listy pisał książę Dołgorukow...
Raz jeszcze powtarzam, że sceniczne opracowanie historii pojedynku i śmierci Puszkina to niesłychanie bogaty i wdzięczny temat dla komediopisarza, dla dramaturga. Nie dlatego, że w tę historię zamieszane jest kilkaset osób, a skrzętni biografowie tak dobrze opisali każdą z nich, że szopki sceniczne mają gotowych jakby kilkaset manekinów już ubranych, ufryzowanych i z wyrzeźbioną psychologią, tak ciekawą i bogatą, jakiej żadna fantazja powieściopisarza stworzyć nie potrafi... Na skomplikowanie i niezmierzoną rozmaitość, bogactwo kolorów w psychologii osób biorących udział w tej historii, wyciętej z ram empirowego Petersburga, składa się ta rozmaitość krajobrazowa, jaka powstaje z zetknięcia się półdzikiej Rosji z przerafinowaną śmietanką kultury europejskiej. Bohaterowie takiego dramatu "pojedynku Puszkina" jeżdżą przecież do Paryża, do Baden-Baden na ruletę i w góry Kaukazu dla walki z pierwotnie rycerskimi plemionami górskimi. Teraz przychodzą wyjątkowe możliwości fabuły scenicznej i efektów scenicznych wobec niepospolicie bogatych, wzorzystych bujnych splotów epizodyczności w tej wielkiej grze intryg, podejrzeń, plotek, rzeczy ciemnych, które otaczały tajemnicze, niewinne czy też grzeszne prowadzenie się pani Nathalie. Uchwycenie jej osoby, jej psychologii - kobiety pięknej - można zrobić tak samo ciekawe, jak zagadnienie geniusza i jego stosunek do własnego życia. O ile życie własne geniusza żłobi jego twórczość, jak i kiedy cierpienia osobiste są gliną dla artysty w modelowaniu sztuki? To wieczne pytanie, przeżycia nigdy nie dające się sfotografować, wydają mi się być równie godnymi odgadnięcia w dramacie, jak to, jak czuła i myślała swoimi prymitywnymi uczuciami Nathalie, przeniesiona z moskiewskiego półtieremu w szampan, w pianę szampana życia petersburskich salonów, gdzie pierwotna niepohamowaność Rosjan ujście tylko znajdowała we wzorach paryskiego zepsucia. I jaką była ta prawosławna królowa balów. Czy była taką jak dama katoliczka, która po pierwszej zdradzie męża, jeszcze w rozgrzanej pościeli szepcze spieczonymi wargami: "To nic, jutro pójdę do spowiedzi". I jak reagowały uczucia tej orchidei salonów, gdy mąż, wielki geniusz, którego genialności ani ocenić, ani zrozumieć nie mogła i który w jej towarzyskiej hierarchii o tyle niżej stał od szambelana, gdy mąż z oślepionymi wściekłością oczami rzucał w nią brutalnym: "Suko!" I kiedy, i w jakich okolicznościach piękna Nathalie próbowała pisać wiersze?
Gdy się grzebie w materiałach biograficznych Puszkina, by je przestylizować na scenę, to ma się palce pełne pudru, którym zasypane są ówczesne fraki, jedwabie i strupy moralne. Ale dramat historyczny musi wnosić z sobą na scenę ten brutalizm, jaki zawsze jest udziałem ścisłości historycznej. Niech wieje ze sceny tym historycznym brutalizmem. Niech ci powyjmowani z trumien, jak lalki z szuflad i pudełek, ludzie mówią, jakimi byli za życia. Niech się prawda śmieje. Ale pomiędzy ludźmi sprzed lat dziewięćdziesięciu a widzami na widowni niech będzie przestrzeń. Niech będzie słychać szelest jedwabiu, niech muskają nasze wyobraźnie loki tych pań, lecz niech także da się odczuć zimny piwniczny wiaterek, który nas żywych dzieli od tamtych zmarłych, inaczej mówiących, myślących, czujących, i między psychologią tamtej, odtworzonej ze zmarłych, damy i naszą kobietą niech będzie ta przestrzeń lat dziewięćdziesięciu kultury, myśli, wyobraźni, która to przestrzeń psychologiczna nie jest zresztą tak duża, jak ta, która dzieli kobietę ubraną w jedwab sukni balowej, a tę samą kobietę w koszuli.
Ż moich ambicji dramatycznych pozostał tylko pomysł napisania felietonu pod pretensjonalno-niesmaczno-lirycznym tytułem Dlaczego nie napisałem dramatu, potem, chwała Bogu, i na ten temat się uspokoiłem. Chodziłem pomiędzy stolikami kawiarni "Italia" w Warszawie w nocy, przy muzyce i lampach, i obmyślałem sobie projekt dramatu, inscenizacji, dekoracji, ról, epizodów scenicznych, wykorzystania bogatego materiału typów i problemów ówczesnych. "Italia" przypomina trochę paryskie kawiarnie, tylko że w Paryżu wszystko jest przeniknięte jakimś ostrym zapachem perfum kobiecych, taką specjalną ostrością, która nie opuszcza twego wrażenia nigdzie ani na ulicy, ani w metro, ani w teatrze i nigdy nie mogłem się dowiedzieć, na jakich to właściwie perfumach polega ten leitmotiv paryskiej atmosfery. W Warszawie kawiarnie pachną brzydko, w tym zapachu są rozpylone jakieś atomy brudnej wody, którą się zmywa ścienne kafle porcelanowe. Chodziłem tak pomiędzy stolikami i z wolna przyszła mi myśl-wyswobodzicielka, którą naprawdę przyjąłem z wdzięcznością, zrozumiałem, że człowiek, który ma choć trochę w sobie kulturalnego smaku i kulturalnego instynktu, nie powinien się porywać na pracę artystyczną, gdy czuje w sobie tylko możliwość próby, a nie pewność artystycznego zwycięstwa. I poczułem z zadowoleniem, że wolę pozostać przeciętnie kulturalnym widzem niż autorem, który by męczył publiczność lub obniżał poziom ich artystycznych wymagań. Aby zapisać taki aktualny w Wilnie, nie dla mnie może jednego, morał - napisałem ten odcinek.
16 lutego 1928 r.
JE ME SENS ASSEZ DE FORCE
Z cyklu Łabędź - carówna
Puszkin w liceum uczył się na ogół nienadzwyczajnie. Tak przynajmniej wynika z jego świadectwa z ukończenia tam nauk, w którym tylko z jednego jedynego przedmiotu miał stopień celujący, a mianowicie z... fechtunku.
Nie należy uważać, aby to był zbieg okoliczności bez znaczenia, dziwaczny przypadek czy coś takiego. Przeciwnie, jest to rzecz bardzo charakterystyczna. Puszkin była to natura bojowa, ekspansywna, wypełniona jakąś żądzą ataku i agresji. Wszystko, co było związane z walką i bojem, pociągało go, pobudzało.
Teraz ma spędzić przeszło dwa lata w Michajłowskiem. Do wieczora leży w łóżku, potem siada na konia i przebiega okolice we wściekłym, wariackim galopie. Szuka ukojenia w tej najszlachetniejszej radości ruchu.
W poezji Puszkina, w jego krajobrazach, w jego syntezach wiosny, lata, jesieni, zimy najwięcej jest z tego Michajłowskiego. Jest to pskowska gubernia, rozległe widoki, sosnowe lasy, wrzosy, błota, ogromne kamienie, tonie i lustra szarych jezior, przede wszystkim ten przedziwny kolor liliowy, który przesłania nie tylko pola zaorane, ale i wszystko inne w krajobrazie, który jest jakąś ciągłą obecnością jesieni i smutku.
W Szwajcarii jeziora są piękne, ale niebieskie jak polerowane cacka, wesołe i wdzięczące się do człowieka. Już w brasławskini powiecie są szare i melancholijne, potem im dalej na północ, tym smutniejsze.
Michajłowskie to krajobraz Eugeniusza Oniegina tak, jak droga od Nowogródka do Świtezi to krajobraz Pana Tadeusza.
Te przeszło dwa lata samotności i konnej jazdy skracał sobie Puszkin romansikami z nadobnymi sąsiadkami. Już prof. Zdziechowski się gorszył, że o tych sąsiadkach pisał Puszkin w listach prywatnych używając wyrazów wielce trywialnych, a jednocześnie pisał o nich tak natchnione wiersze.
W związku z tymi wierszami uczynię małą dygresję, a to na temat mego konika antytłumaczeniowego. Stale twierdzę, że przekład z jednego języka na inny język jest rzeczą najtrudniejszą na świecie, o ile w ogóle możliwą. Są ludzie genialni, jak nasz Boy, którzy genialnie spolszczają cudze arcydzieło. Ale pomiędzy pojęciem spolszczyć a przetłumaczyć jest ogromna różnica. Spolszczyć to wypowiedzieć te same pojęcia, te same obrazy i te same nastroje po polsku, przetłumaczyć to zastąpić cudzoziemskie wyrazy polskimi wyrazami. Otóż to drugie jest moim zdaniem w ogóle niemożliwością. Wyrazy w jednym języku nigdy nie oznaczają w całej pełni i w całej dokładności tego, co oznaczają w innym języku.
Prof. Zdziechowski, świetny znawca i języka polskiego, i języka rosyjskiego, cytuje jednak przekład pewnych wierszy Puszkina, który, moim zdaniem, w ogóle nie jest żadnym przekładem ani spolszczeniem, a w ogóle fałszerstwem. Sfałszowane w tym przekładzie jest w ogóle wszystko: nastroje, intencje, obrazy. Puszkin pisze:
I wot opiat jawiłas' ty
Kak mimolietnoje widienje,
Kak genij czistoj krasoty.
I sierdce bjotsia w upojenji
I dlia niego woskriesli wnow
I bożiestwo i wdochnowłenje
I żizń i slozy i lubow.
Ten jeden z najpiękniejszych urywków Puszkinowskiej liryki został w dziele prof. Mariana Zdziechowskiego sfałszowany w sposób następujący:
l znowu obraz twój kochany
Przede mną wionął jak marzenie
Jak geniusz piękna nieskalany
I ogarnęło zachwycenie
Zniknęła z oczu smutku mara,
A w serce Bóg zszedł i natchnienie
I miłość dawna, łzy i wiara.
Stosunek władzy cesarskiej do ludzi niewygodnych zawsze miał zapach pieluszek wietrzonych w pokoju dziecinnym. Toteż gubernator Pskowa oddał Puszkina pod opiekę jego własnego ojca, także poety. W rodzinie Puszkinów wszyscy byli poetami: Sergiusz, Bazyli, Aleksy. W pewnej chwili Puszkin napisał podanie do cesarza proszące, aby tę opiekę ojcowską zamieniono mu na zamknięcie w twierdzy. Podanie już doszło do rąk gubernatora, ale dobrzy ludzie je wycofali, gdyż uważano, że zrobiłoby w Petersburgu jak najgorsze wrażenie i jak najbardziej zaszkodziłoby reputacji wielkiego poety.
Ale oto zbliża się tajemnicza śmierć Aleksandra I. Jak wiadomo, później się okazało, że trumna tego cesarza, wstawiona do grobowca podziemia fortecy Św. Piotra i Pawła, była pusta. Wybucha bunt dekabrystów. Arystokratyczni oficerowie gwardii, dążący do wprowadzenia w Rosji konstytucji lub w ogóle republiki, wyprowadzili na ulice Petersburga podkomendnych sobie żołnierzy, nie rozumiejących, o co chodzi. Mikołaj I krwawo stłumił te zamieszki. Puszkin w tym czasie zamierza samowolnie wyjechać do Petersburga. Ale drogę przebiegł mu zając. Puszkin był przesądny i kazał woźnicy zawrócić. Tak przynajmniej sam o tej podróży opowiadał.
Historia ze swoimi prawdami jest czasem osobą nieznośną i źle wychowaną. Otóż prawdą jest, że w czasie po powstaniu dekabrystów, w którym zginęło tylu Puszkinowskich przyjaciół, pisze on kilkakrotnie prośby o zezwolenie powrotu do życia normalnego, o paszport zagraniczny, i tak, jak poprzednio za pobytu na południu Rosji, pieści swe myśli planowaniem ucieczki za granicę. Wszystko to powoduje rozwiązanie dość dramatyczne. Oto we wrześniu 1826 r. zajechała przed dwór w Michajłowskiem kibitka, wysiadł z niej feldjeger i zabrał Puszkina, wystraszając jego staruszkę niańkę. Feldjeger zawiózł Puszkina prosto do Moskwy, do szefa sztabu, a stamtąd nie umyty, nie uczesany, nie przebrany dostawiony jest przed oblicze carskie. Następuje słynna kilkugodzinna rozmowa cesarza Wszechrosji z największym po wsze czasy poetą rosyjskim.
O treści tej rozmowy mamy dwie relacje bardzo różne. Jedna pochodzi od cesarza, druga od Puszkina. Cesarz powiedział: "On mi się przyznał do wszystkiego". Puszkin opowiadał, że śmiało wyznał cesarzowi, że gdyby 14 grudzień zastał go w Petersburgu, toby był razem z powstańcami. Jakby tam nie było - w rozmowie tej tkwi dramat i patos. Puszkin nie lubi carów, ciągle im dopieka, w swoich epigramatach pisze o "kajdanach służby carskiej" w wierszu poświęconym Czaadajewowi itd. itd. Mikołaj I, człowiek o inteligencji oficera, który poza koszarami niczym się nie interesuje, nie lubi poetów, poezji, jak wszelkich innych tego rodzaju nieporządków. A jednak cesarz podświadomie imponuje Puszkinowi i, co dziwniejsze, Puszkin imponuje cesarzowi. Dwóch tych ludzi coś do siebie przyciąga. Mają do siebie jakiś respekt, którego nie umieliby uzasadnić.
Benkendorf, szef policji, pozostał zawziętym wrogiem Puszkina. Jest to człowiek w cesarstwie rosyjskim zupełnie wszechwładny, toteż dalsze losy Puszkina, wypełnione przeróżnymi i przenikczemnymi intrygami przeciwko niemu skierowanymi, byłyby o wiele gorsze, gdyby nie wyraźna opieka i sympatia ze strony cara.
Czy sympatia cesarza nie zmieniła się w sympatię do żony poety? Oto jest wielkie pytanie, które historycy literatury zaledwie naszkicowali, nie umiejąc nam dać żadnej wyraźnej odpowiedzi.
Dnia 18 lutego 1831 r. Puszkin się ożenił z panna Natalia Gonczarową. W czasie zaślubin obrączka jego upadła na podłogę i jedna ze świec zgasła. Robi to oczywiście na przesądnym Puszkinie jak najgorsze wrażenie.
Żona Puszkina jest zupełnie wyjątkową pięknością. Robi ogromne wrażenie w Petersburgu. Wnosi do życia Puszkina element dotychczas mu nie znany, a mianowicie wielkiego cierpienia - cierpienia zazdrości.
Stosunek cesarza do Puszkina staje się jakoś niepokojąco wyrozumiały. Poeta zostaje mianowany kamerjunkrem. Jest to urząd dworski przeznaczony dla młodych arystokratów, starsi panowie otrzymują klucze szambelańskie. Puszkin jest dotknięty, zirytowany, podrażniony tą nominacją. Mikołaj I nie miał jednak żadnej intencji zrobienia mu żadnej przykrości. Po prostu "czyn", ranga urzędnicza Puszkina, była tak niska, że nie mógł otrzymać klucza szambelańskiego. Ale Puszkin zapisał w swoim dzienniku: "Chciano, aby Nathalie mogła tańczyć na balach dworskich". Istotnie Mikołaj I bardzo chętnie tańczył z przepiękną żoną poety.
Puszkin zaczyna podejrzewać żonę o romans z carem. Podejrzeń tych nie podziela ówczesne towarzystwo petersburskie, ale podejrzenia te gryzą Puszkina wewnątrz i upokarzają go niesłychanie, tym bardziej, że cesarz wciąż płaci długi Puszkina.
Kilka lat po rewolucji zgłosił się do któregoś z muzeów rosyjskich pewien jegomość, będący jakimś prawnukiem kamerdynera Mikołaja I, ze sprzedażą zegarka złotego, który ten kamerdyner sobie przydzielił po zgonie cesarza. W tym zegarku za tylną kopertą była druga koperta, a w niej skrytka, a w tej skrytce portrecik pięknej Nathalie Puszkin.
Ale okres zazdrosnej szarpaniny Puszkina z powodu cesarza był niczym w porównaniu z okresem następnym, dantesowskim.
Dantes był to młody Francuz czy Alzatczyk, który przyjechał do Petersburga, przyjął poddaństwo rosyjskie i został przyjęty do pułku kawalergardów, uważanego za najbardziej ekskluzywny pułk rosyjski. Usynowił go baron Heeckeren, poseł holenderski w Petersburgu, figura obrzydliwa, pederasta. W swoim pułku Dantes nie zdobył sobie szacunku przełożonych, był leniwy i niedbały, słabo jeździł konno. Natomiast królował na balach i zachwycał kobiety. Kiedyś zobaczył Puszkina, kiedy ten, wciąż porównywany do małpy, wchodził na schody cesarskiego pałacu na jakiś bal w towarzystwie trzech piękności, z których najpiękniejszą była Nathalie, mniej piękną jej starsza siostra Katarzyna, wreszcie najbrzydszą, tajnie w Puszkinie płomiennie zakochaną, najmłodsza Alexandrine.
Od tej chwili zaczęły się prawdziwe udręki Puszkina. Już nie tylko on był zazdrosny, ale cały Petersburg szeptał i plotkował na temat rzekomego romansu Nathalie z Dantesem. "Ame de dentelles" nazywano z zachwytem Nathalie w salonach petersburskich.
W dniu 4 listopada 1836 r. otrzymuje Puszkin "dyplom" na członka Zakonu Rogaczy. Anonim ten jest podpisany fałszywymi oczywiście nazwiskami dwóch mężów, żony których były kochankami dwóch cesarzy. Puszkin jest w tym dyplomie mianowany również "historiografem Zakonu Rogaczy". Wielu z jego znajomych otrzymuje również ów dyplom z prośbą o wręczenie odznaczonemu.
Petersburg w grudniu 1836 r. łamał sobie głowę, kto był autorem niecnego paszkwilu. Z wyrazami najwyższego moralnego potępienia na wargach szeptano długo i namiętnie w zaciszu kanap, przy świetle kandelabrów, że brudny anonim kaligrafował... baron Heeckeren, poseł holenderski... książę Gagarin, późniejszy konwertyta katolicki, który umarł jako brat zakonny jezuitów, czy wreszcie książę Piotr Dołgoruki, uczony heraldyk, autor dzieła o Rurykowiczach, późniejszy postępowiec i emigrant w Szwajcarii, zwolennik Hercena.
Aż dopiero w r. 1931 biegły sądowy Sulkow, inspektor naukowo-technicznego biura leningradzkiego gubernialnego wywiadu kryminalnego, ustalił za pomocą nowoczesnej ekspertyzy kaligraficznej, iż dyplom Zakonu Rogaczy był pisany ręką księcia Piotra Dołgorukiego.
Puszkin po otrzymaniu dyplomu wyzwał na pojedynek Dantesa. Ale z pojedynkiem jest tak jak z wojną, przeważnie dochodzi do skutku dopiero wtedy, gdy życzą sobie tego obie strony. Toteż na razie tego pojedynku nie było. Natomiast była łączna audiencja szefa żandarmów Benkendorfa i Puszkina u cesarza. Wkrótce jednak Puszkin, wszedłszy nagle do swego salonu, zastaje Dantesa na kolanach przed Nathalie.
- Prosiłem żonę pańską o rękę jej siostry Catherine - powiada wstając z kolan Dantes.
Czyżby ta scena, godna krotochwili w guście owych czasów, dowodziła całkowitego tchórzostwa Dantesa, czy też jego chęci dalszego drwienia sobie z wielkiego poety o roztrzęsionych nerwach. Katarzyna, starsza siostra Nathalie, kocha się od dawna w Dantesie tak, jak jej młodsza siostrą Alexandrine kocha się w Puszkinie. Istotnie w dniu 10 stycznia 1837 r. wychodzi za mąż za Dantesa.
Ale teraz wypadki biegną szybko. Są czasami takie baby na świecie, których życie składa się z jednej nienawiści do kogoś, nie wiadomo często, z jakiej racji. W Petersburgu była taka pani Polietika, która w kilkadziesiąt lat po śmierci Puszkina, już w głębokiej swej starości, przyjechała z Kaukazu specjalnie do Moskwy, aby plunąć na świeżo odsłonięty pomnik Puszkina. Teraz ta Polietika organizuje schadzkę Dantesa z Nathalie, która opowiada o tym mężowi, a Puszkin pisze wysoce obraźliwy list do Heeckerena, którego słusznie podejrzewa o popychanie Nathalie w ramiona Dantesa.
Na skutek tego listu Dantes nareszcie wyzywa Puszkina. Sekundantem Dantesa jest sekretarz ambasady francuskiej wicehrabia d'Archiac, jako wyjęty z odpowiedzialności karnej za udział w pojedynku, sekundantem Puszkina podpułkownik Danzas, bardzo ciekawa i miła figura człowieka nie liczącego się z niczym i z nikim, a zwłaszcza z własnymi interesami i karierą.
Pojedynek ma miejsce 27 stycznia 1837 r. Według zwyczajów rosyjskich zatknięte są dwie szable w charakterze tzw. bariery. Odległość między tymi dwoma szablami - osiem kroków. Przeciwnicy są ustawieni o cztery kroki od bariery i mają prawo się do niej zbliżać, ale jej nie przekroczyć. Dantes strzelił pierwszy. Puszkin upadł. Wszyscy podbiegli ku niemu, łącznie z przeciwnikiem... Od tej chwili do śmierci Puszkin mówi już językiem swej kolebki, to jest po francusku. Teraz wykrzykuje: "Attendez. Je me sens assez de force pour tirer mon coup". Dantes wraca na miejsce, które poprzednio zajmował i staje w pozycji możliwie bezpiecznej. Puszkin strzela, Dantes pada, Puszkin woła: "Brawo!"
Ale Puszkin dostał kulę w brzuch, która trafiła także kość pacierzową. Żyje jeszcze trzy dni w strasznych męczarniach.
Lekarz Arendt, przyboczny lekarz cesarza, został wezwany do Puszkina wraz z innymi wybitnymi lekarzami. Chciał zawiadomić cesarza, co się stało, ale cesarz był w teatrze, więc zostawił mu tylko list. Cesarz po powrocie kazał w nocy zbudzić Arendta i przesłał przez niego list do Puszkina. Arendt odwiedził natychmiast Puszkina i dał mu ten list do przeczytania, po czym go zabrał dla oddania cesarzowi wraz z odpowiedzią Puszkina.
Oba te listy zaginęły.
11 listopada 1956 r.
TOŁSTOJ JAKO KSIĄŻĘ MIKOŁAJ ANDREJEWICZ
Hucpowate widowisko "według Tołstoja", o którym pisałem w ostatnich "Kierunkach", tyle podobne do prawdziwej Wojny i pokoju, ile szczupak faszerowany na półmisku podobny jest do szczupaka widzianego w głębi jakichś wód na Polesiu, obróciło me tęsknoty i wspomnienia w stronę tego arcydzieła powieści.
Sergiusz Aksakow, ojciec przodowników kierunku słowianofili i filozofów, napisał taką Kronikę rodzinną. Właściwie Wojna i pokój jest czymś podobnym. Kronika wydarzeń, uczuć i refleksji w pewnym okresie czasu pogłębiona opracowaniem psychologii bohaterów, tylko to wszystko zrodzone w napięciu jak największego geniuszu artystycznego.
Bohater Tołstoja siedzi na siodle, jedzie konno i myśli. I oto z kilku myśli lub drzazg myśli, w tej manierze pisania Lwa Tołstoja, która jak gdyby polega na tym, że aby wszystko było powiedziane możliwie nieoheblowanie, możliwie niezgrabnie i w możliwie kontrowersyjny sposób, to znaczy nigdy: "tak i tak", a zawsze: "chociaż, aczkolwiek, wcale nie, a jednak" - powstaje człowiek żywy, istniejący, bardziej realny, dotykalny, zrozumiały, rzeczywisty niż ci wszyscy ludzie, którzy żyli naprawdę, a nie tylko w powieści.
Żyli naprawdę - mówimy sobie... Warszawą rządził kiedyś pewien gen. Starynkiewicz, podobno nader porządny człowiek. Człowiek ten żył naprawdę, łatwo odszukać jego metrykę urodzin, znaleźć jego grób, nawet go odkopać i popatrzeć na jego szczątki, jeśli to wyda się komuś konieczne. Ale przecież ten gen. Starynkiewicz, aczkolwiek naprawdę istniejący, nie będzie dla nas tak żywy jak inni ludzie z okresu jego życia, jak Wokulski i Rzecki z Lalki Bolesława Prusa.
Ten żył naprawdę, ale tylko za swego życia. Tych za ich życia nie było, ale mają pełne życie pośmiertne.
Potęga Tołstoja w stwarzaniu ludzi jest tak wielka, że jego autorskie sympatie i antypatie do swoich kreacji nie pokrywają się z naszą do nich sympatią czy antypatią. "Czemu ten obrzydliwy Tołstoj nie lubi Anny Kareniny, co ona mu złego zrobiła?" - pytała się niedawno pewna młoda osoba. Jesteśmy tu właśnie na wyżynach twórczego geniuszu. Tworzyć tak przekonywająco, tak plastycznie, tak żywo, że się nad ludźmi wywoływanymi przez siebie samego, czasami przy pomocy zaledwie kilku zdań, traci kontrolę. Oto ludzie przez ciebie stworzeni żyją sami. Oto twoja moc twórcza stała się równa sile tajemnicy biologicznej.
W Wojnie i pokoju Tołstoj nienawidzi, nie znosi tej, którą stale nazywa z francuska Elen, czyli księżniczki Kuraginej, późniejszej hrabiny Bezuchow. Nienawidzi jej, ale my mamy w oczach wspaniałość jej nagich ramion, wspaniałość jej cudnych włosów naokoło przepięknej głowy, jej postać skończonej kobiecej piękności, w oszałamiającej chwili całkowitej dojrzałości ponęt kobiety. Tołstoj ją wyklina z uczuciem św. Antoniego na widok jawnogrzesznicy.
Tołstoj kocha, proteguje i wszystko wybacza Nataszy. Można być dla tej dziewczyny bardziej surowym, ale właśnie Tołstoj w stosunku do niej jest względny, wyrozumiały. Wybacza jej nie tylko grzeszki, ale i grzechy poważne.
Tołstoj kocha także obu książąt Bołkońskich, starszego i młodego. Zresztą z bardzo szczerych dzienników Tołstoja wiemy, że zakochiwał się on częściej w mężczyznach niż w kobietach, aczkolwiek nigdy nie był zboczeńcem. Otóż właśnie w stosunku do obu książąt Bołkońskich Tołstoj wykazuje ten właśnie odcień sympatii, który nie jest sympatią wyrozumowaną lub uzasadnioną, lecz właśnie takim na wpół dziecinnym, na wpół artystycznym zakochaniem się.
W ostatniej epoce swego życia Tołstoj jak najbardziej twierdził, że na życie, politykę, sztukę, naukę, moralność patrzeć trzeba oczami chłopskiego biedaka, który tam u niego w guberni tulskiej kosi siano na bosaka lub w łapciach. To wygłupianie się starego Tołstoja dosięgło wymiarów irytujących i maniackich dopiero w ostatniej epoce jego życia, ale jako predyspozycja nonsensowna tkwiło w nim zawsze. I stąd tym dziwniejszym jest zakochanie się w Andrzeju Bołkońskim, którego cechą główną jest arystokratyczna pogarda. Andrzej wszystkich ludzi traktuje przede wszystkim pogardliwie.
Pisząc ten artykuł zakładam, że czytelnik zna powieść Wojna i pokój równie dobrze jak Ogniem i mieczem. Niestety, w głębi duszy nie jestem tego pewien: co więcej, po odczytaniu niektórych recenzji z hucpy wystawionej w Teatrze Powszechnym doszedłem do przekonania, że i recenzent warszawski niezbyt dobrze pamięta treść Wojny i pokoju. Ale trudno - nie będę przecież tej treści tutaj opowiadał. Zakładam więc tę wygodną dla mnie fikcję.
To zakochanie się Tołstoja w Andrzeju Bołkońskim ujawinia się chociażby w scenie: Rostow - Bołkoński. Huzar liniowy i ojciec samego Lwa Tołstoja, występujący w Wojnie i pokoju pod nazwiskiem hrabiego Rostowa, spotyka się z wyniosłym i arystokratycznym sztabowcem, księciem Bołkońskim, i grubiani mu. Bołkoński osadza go na miejscu kilkoma pogardliwymi wyrazami. I oto po tym Rostow czuje w duchu, że nikogo by bardziej nie chciał mieć za przyjaciela, jak właśnie tego wyniosłego adiutanciszkę.
Książę Bołkoński jedzie z Wiednia po rozbiciu wojsk sojuszniczych przez Napoleona. Jakiś oficer nie puszcza przez kordon żony lekarza batalionowego i grubiańsko każe jej zawrócić. Nieszczęsna żona lekarza, uciekająca jak wszyscy od Francuzów, zawodzi, płacze, błaga. Bołkoński każe oficerowi przepuścić tę kobietę. Oficer nie tylko nie wysłuchuje jego rozkazu, ale zaczyna wymyślać mu, że wtrąca się do nie swoich spraw:
"... książę Andrzej ze spotwornionym z wściekłości wyrazem twarzy podgalopował do niego i podniósł nahajkę w górę:
- Racz pan prze-puś-cić".
Oficer naturalnie słucha nahajki, nieszczęsna żona lekarza jest uratowana. Czytelnik w tym miejscu jest zupełnie zachwycony i całkowicie solidaryzuje się z dobroczynnym batem.
Prawda, jak ta scenka jest zsynchronizowana z doktryną "niesprzeciwiania się złu", którą nas zanudzał Tołstoj w ostatnich dziesiątkach lat swego życia?
Ale Tołstoj kocha nie tylko pogardzającego wszystkimi, wyniosłego księcia Andrzeja; gorzej - bo kocha także starego księcia, ojca, Mikołaja Andrejewicza Bołkońskiego. W tych czasach działał w Rosji Sperański, ogólnie uznany reformator, idealista, człowiek o duszy utkanej z najwznioślejszych idei i najszlachetniejszych marzeń poprzedniego, XVIII w. I oto Tołstoj Sperańskiego uznaje i chyli przed nim głowę, ale z naburmuszoną miną, z uczuciem przymusu. W rzeczywistości cały ten Sperański ze swoją gładką twarzą irytuje go i nudzi w sposób nieznośny. Książę Mikołaj Andrejewicz to co innego - nie tylko interesuje on Tołstoja bardzo żywo, ale nie wiadomo dlaczego Tołstoj ma do niego sympatię.
Książę Mikołaj Andrejewicz był generałem-anszefem, czyli en chef, wielkim kiedyś wodzem; za czasów Wojny i pokoju jest już tylko "wyżiwszim s uma starikom". Określenie "wyżiwszij s uma" przełożyć można po polsku dokładnie tylko wyrazami: "wynaturzony z rozumu", co oczywiście nie oddaje całej jędrności określenia rosyjskiego. Książę Mikołaj Andrejewicz jest człowiekiem bardzo wykształconym i oczytanym; był kiedyś człowiekiem wielkim, ale teraz jest potwornym despotą i tyranem - wobec córki, nad która się znęca, wobec swych poddanych, wobec wszystkich. A Tołstoj go lubi. Widać uważa, że te ohydne cechy charakteru starego księcia to jest jakaś starcza choroba, która zniekształca jego oblicze duchowe, a w głębi jest to człowiek rozumny, szlachetny i nawet dobry. Wydespotycznia się, wygłupia, bo to mu wolno, ze względu na wiek i przeszłe zasługi wobec cara i ojczyzny.
Nie należy bowiem zapominać, że za czasów pisania Wojny i pokoju Tołstoj jest jeszcze patriotą i monarchistą. Zresztą bardzo wątpię, czy kiedykolwiek nim być przestał, tak samo zresztą jak wątpię, razem zresztą z Długoszem, czy Jagiełło kiedykolwiek przestał być poganinem. Jagiełło był zresztą dalekim prakuzynem Tołstoja - to tak en passant...
Otóż wydaje mi się, że te dziwne sympatie Tołstoja do nieznośnego despoty tego kalibru, co stary książę Mikołaj Andrejewicz, tłumaczą się trochę przez to, że sam Tołstoj pod koniec życia bardzo nam tego starego księcia Bołkońskiego przypomina. Zresztą stary Wołkoński (tutaj Bołkoński) był dziadkiem Tołstoja. Jabłko od jabłoni niedaleko pada.
Stary Bołkoński wygaduje na starość różne głupstwa i wszyscy słuchają tych głupstw bądź przez strach, jeśli są jego służbą lub poddanymi, bądź przez szacunek. Z Tołstojem było akurat to samo.
Oto chociażby książka pod tytułem Czym jest sztuka wydana w r. 1897, a więc jeszcze w epoce, w której Tołstoj, nie osiągając już poziomu swych arcydzieł największych, był jeszcze twórczy i pisał rzeczy wspaniałe. Ta trawa w Zmartwychwstaniu, która rozsadza brukowce na dziedzińcu więzienia. Ta jedna trawa może mu zapewnić nieśmiertelność.
Oto cytaty:
"Mówi się, że żałosny i straszny jest widok dziesięcioletnich akrobatów, ale nie mniej żałosny jest widok nieletnich malców grających na koncercie, a jeszcze bardziej żałosny jest widok dziesięcioletnich uczniów gimnazjalnych kujących wyjątki gramatyki łacińskiej... Ale mało tego, że tacy mali ludzie potwornieją umysłowo i fizycznie - oni potwornieją także moralnie, robią się niezdolnymi do wszystkiego, co naprawdę jest ludziom potrzebne".
W tym swoim Czym jest sztuka Tołstoj wygłasza zasadniczą tezę, że każda sztuka, która jest niezrozumiała dla chłopa niepiśmiennego, w łapciach, nie może być w ogóle uznana za sztukę. Widać dlatego, w okresie wcześniejszym, a i późniejszym także, całymi stronicami w swoich powieściach mówił po francusku, aby go lepiej ten chłop zrozumiał. Zawsze to samo u Tołstoja: hipokryzja, hipokryzja i jeszcze raz hipokryzja. O ile Mickiewicz jest najbardziej obkłamanym poetą, o tyle Tołstoj jest najbardziej zakłamanym pisarzem.
W tym Czym jest sztuka Tołstoj wyśmiewa pisarzy XIX w. i wcześniejszych, szydzi z wielkich malarzy, a już najwięcej znęca się nad wielkimi muzykami: Beethovenem, Wagnerem. O pisarzach współczesnych pisze tak:
"Jakiś architekta, który dlaczegoś nie wykonał swoich poprzednich wzniosłych zamysłów i dlatego lezie na dach, aby stamtąd zlatywać głową w dół; jakieś stare babsko, wywołujące szczury, z niezrozumiałych powodów uwodzi za sobą w morze jakieś poetyczne dziecko i tam topi je nie wiadomo dlaczego; jacyś ślepi siedząc na brzegu morza powtarzają jedno i to samo, albo jakiś dzwon, który zlatuje do jeziora i tam dzwoni..."
O sztuce starogreckiej Tołstoj powiada, że nie po to mamy za sobą tysiąc osiemset lat życia chrześcijańskiego, aby obrać za ideał: "półdziki, uprawiający niewolnictwo narodek, który dwa tysiące lat temu bardzo dobrze pokazywał nagość kobiety i budował przyjemne na wygląd budynki". Syntetycznie - że się tak wyrażę - Tołstoj szydzi ze sztuki w takim swoim obrazku, w którym mieści się zresztą potęga genialnego pióra:
"Przyszedłem, kiedy zaczął się II akt. Musiałem przejść przez kulisy. Prowadzono mnie przez ciemne przejścia i podziemia ogromnego budynku, koło olbrzymich maszyn do podejmowania dekoracji, gdzie w ćmie i pyle widziałem pracujących ludzi. Jeden z tych robotników, z szarą i zmęczoną twarzą, w brudnej bluzie, z brudnymi, pracowitymi rękami o odstających palcach, najwyraźniej zmęczony i z czegoś niezadowolony, przeszedł koło mnie gniewnie wymawiając coś drugiemu. Wdrapałem się po ciemnych schodach za kulisy. Między zwalonymi dekoracjami, drągami, naokoło stali i kręcili się dziesiątkami, jeśli nie setkami, wymalowani mężczyźni w trykotach naciągniętych na łydki i biodra, i kobiety, jak zwykle z możliwie odsłoniętymi goliznami ciała.
Byli to śpiewacy, chórzyści, chórzystki i tanecznice, czekający na swoją kolej. Mój kierownik przeprowadził mnie przez mostek z desek do orkiestry, w której siedziało ludzi około stu aż do ciemnego parteru...
Kiedy przyszedłem, widowisko już się zaczęło i na scenie przedstawiono pochód Indian przywożących narzeczoną. Po scenie biegał także w miękkich trzewiczkach nauczyciel tańców, pobierający pensję miesięczną większą niż zarobki dziesięciu robotników w ciągu roku.
Pochód był wykonywany z halabardami na plecach. Wszyscy wychodzili z jednego miejsca i szli naokoło, a potem się zatrzymywali. Pochód długo się nie udawał, to Indianie z halabardami wychodzili zbyt późno, to zbyt wcześnie, to wychodzili we właściwym czasie, lecz skupiali się zanadto, to się nie skupiali, lecz rozłazili po scenie. Pochód rozpoczynał się śpiewem przebranego za jakiegoś Turka człowieka, który dziwacznie rozdziawiwszy gębę zawodził: »Ja narzeczoną odprowa-a-dzam«. Wyśpiewa to i macha ręką, naturalnie obnażoną, spod opończy. Pochód się zaczyna, ale tu waltornia w orkiestrze robi nie to, co potrzeba. I dyrygent, wstrząśnięty jakby w prawdziwym nieszczęściu, stuka pałeczką po pulpicie. Wszystko się zatrzymuje i dyrygent łaje waltornię grubymi słowami, tak jak wymyślają sobie dorożkarze. I wszystko zaczyna się od nowa. Indianie z halabardami znowu wyłażą, miękko maszerując w swoim dziwacznym obuwiu, znowu śpiewak wyciąga swoje: »Ja narzeczoną odprowa-a-dzam« znowu ten gest gołej ręki spod opończy, i pary, znowu miękko stąpając z halabardami na ramionach, niektórzy ze smutnymi twarzami, niektórzy rozmawiając między sobą i uśmiechając się, zaczynają śpiewać. Zdawałoby się, że wszystko w porządku, ale dyrygent znowu stuka pałeczką i głosem pełnym cierpienia i złości zaczyna wymyślać, bo chórzyści nie podejmowali rąk do góry dla wyrażenia ożywienia: »podechliście, Krowy, czy co?« Znowu od początku, znowu: »Ja narzeczoną odprowa-a-dzam« itd."
W innym miejscu w podobny sposób wyszydza Tołstoj operę Wagnera, którego specjalnie nie lubi.
"Chciałem wyjść po I akcie, ale moi przyjaciele zatrzymali mnie, twierdząc, że nie można wydawać sądów na podstawie tylko I aktu..."
"Wszystko to było głupim bałaganem i było dziwne, jak ludzie starsi ponad lat siedem mogą na to patrzeć, podczas gdy tysiące quasi-wykształconych ludzi wysłuchiwało tego z uwagą..."
Z tym wszystkim nie należy absolutnie sądzić, aby wielki Tołstoj istotnie tak nie rozumiał całej sztuki ludzkiej od Arystofanesa do Ibsena. Był to po prostu w nim ten książę Mikołaj Andrejewicz. Ten uważał, że jest dostatecznie zasłużony, dostatecznie bogaty i dostatecznie stary i zmęczony życiem, aby pozwalać sobie na mówienie głupstw, które mu podsuwały zniecierpliwienie i despotyzm.
Tołstoj identycznie uważał, że jest dostatecznie wielki, aby wygadywać głupstwa, które mają wszyscy wysłuchiwać z podziwem. W obydwu wypadkach grał identyczny motor psychologiczny, to, co my po polsku określamy wyrazem "sobiepaństwo", a Rosjanie, silniej i bardziej potępiająco, wyrazem "samodurstwo".
10 listopada 1957 r.
PROCES HRABINY ZOFII
ROZDZIAŁ PIERWSZY
AKT OSKARŻENIA
I
Stwierdzenie pierwsze: Lew Tołstoj był najpopularniejszym pisarzem swej epoki. Chcę przez to powiedzieć, że był uznany za człowieka największego. Czy było to słuszne, to oczywiście w danym wypadku mnie nie interesuje. Ale świat cały zajmował się jego osobą; jego teorie znajdowały oddźwięk nie tylko w Anglii, Ameryce, ale także w Indiach, w Japonii, w Chinach. Z całego świata przyjeżdżali ludzie, aby na niego spojrzeć niczym na Pana Boga. Rosja padała przed nim dosłownie i literalnie na kolana. Cesarski rząd rosyjski stworzył mu sytuację całkowicie wyjątkową: Tołstoj miał prawo czynić to, co każdemu innemu poddanemu cesarza uważano za przestępstwo i ciężko go karano.
Zdawałoby się, że tak wyjątkowa sława winna dać szczęście. Otóż Tołstoj był człowiekiem osobiście nieszczęśliwym, a to z powodu zachowania się i charakteru swojej żony.
II
Stwierdzenie drugie, które zaczynani od pytania, czy w ogóle małżeństwa tak zwanych wielkich ludzi mogą być szczęśliwe? Wielki artysta z natury rzeczy nie może być łatwym człowiekiem w codziennym współżyciu. Od wyścigowego konia, biorącego pierwsze nagrody, trudno jest wymagać, aby apatycznie stał przy siodłaniu i nie kręcił się!
Otóż na to pytanie odpowiadani stwierdzeniem, że studiowałem życie takiej żony, która dopomagała geniuszowi do stworzenia dzieła, które by bez niej nie powstało.
Mam na myśli drugą żonę Dostojewskiego, Anię. Przyszła do niego jako młoda panienka. Był to epileptyk, człowiek nie do zniesienia w żadnym towarzystwie - na każdym kroku urządzał awantury, ciągle wpadał w pasję. Był po szyję w długach, co chwila z największym dla siebie upokorzeniem prosił znajomych o pożyczki, wydawców o zaliczki. Miał namiętność do gry w ruletkę i zgrywał się tak, że sprzedawał ostatnie sukienczyny swej żony. Ona go z tego wszystkiego wyciągnęła, spokojną, łagodną, rozumną i serdeczną sugestią wyleczyła z manii gry, opiekowała się jego chorobami; bez niej nie powstałyby wielkie arcydzieła Dostojewskiego. W swej książce o Dostojewskim utrzymuję, że to właściwie jej trzeba stawiać pomniki czczące twórczość Dostojewskiego. Bez Ani nie byłoby Dostojewskiego w pojęciu wielkości jego dzieł.
III
Teraz przystąpimy do formułowania aktu oskarżenia przeciw żonie Tołstoja, Zofii Andrzejównie, z domu Bers, córce nadwornego lekarza zamieszkałego w Moskwie.
Najbliższym, intymnym przyjacielem Tołstoja był Włodzimierz Czertkow, jego sąsiad, człowiek należący z urodzenia do tegoż arystokratycznego koła towarzyskiego co sam Tołstoj, były oficer najwspanialszego z pułków cesarskiej gwardii, mianowicie kawalergardów. Człowiek ten przejął się ideologią Tołstoja, szedł jego śladami, współpracował w jego zamysłach i był za to surowo przez administrację prześladowany; bo tak było, że w tym samym czasie, kiedy zwolennicy Tołstoja, ludzie rozpowszechniający jego pisma, szli do więzienia, sam Tołstoj dostawał wyjątkowe upoważnienie spacerowania na Krymie po dróżce, pomiędzy Aj Todor a Liwadią z przepięknymi widokami, zarezerwowanej specjalnie dla cesarza Mikołaja II i jego rodziny najbliższej.
Otóż ten Czertkow, człowiek wyjątkowo poważny i zrównoważony, oświadczył hrabinie Zofii:
- Gdybym miał taką żonę, jaką pani jest dla swego męża, to dawno bym od niej uciekł do Ameryki albo się zastrzelił. Nie rozumiem kobiety, która całe życie morduje swego męża.
Panna Bers wyszła za mąż za Tołstoja w dniu 23 września 1862 r. Tołstoj kochał ją całym sercem i od chwili zawarcia małżeństwa nigdy jej nie zdradził. Wyidealizował ją w swej powieści Anna Karenina w postaci Kitty księżniczki Szczerbackiej. Jednak Anna Karenina napisana w latach 1873-1877 będzie naszym świadkiem potwierdzającym akt. oskarżenia.
Po r. 1880 Tołstoj przychodzi do przekonania, że prawdziwy wyznawca Jezusa Chrystusa nie powinien mieć nie tylko bogactw, ale w ogóle własności. Życie jego powinno się składać wyłącznie z miłości bliźniego. Teorie te mogą być i przez nas przytoczone jako świadek obrony hrabiny Zofii, która zaczęła walczyć o to, żeby majątek Tołstoja i jego zarobki nie były przekazane bliźnim, lecz pozostały w rodzinie. Przecież hrabina Zofia urodziła trzynaścioro dzieci, z których pięcioro umarło w dzieciństwie. Nie można jej także odmówić prawa do samodzielnego myślenia i do odrzucenia teorii swego męża. Ale powinna była się do nich ustosunkować jeśli nie z szacunkiem, to w każdym razie z większym zrozumieniem, niż się zachowała.
Oto stojący raczej po jej stronie syn, Sergiusz, pisze w swoich wspomnieniach:
"Matka nasza wcale nie chciała się liczyć z nowym światopoglądem ojca. Po przenosinach do Moskwy zaczęła żyć kosztowniej niż przedtem i wydawała znacznie więcej niż w Jasnej Polanie. Przeciągnęła trzcinę".
W 1883 r. na skutek próśb żony, Tołstoj wydaje jej plenipotencję na zarządzanie wszystkimi majątkami, zarówno tymi, które odziedziczył, jak tymi, które sam nabył za honoraria autorskie swoich powieści, cieszących się szalonym światowym powodzeniem. Poza tym wydał jej także plenipotencję na pobieranie honorariów za dzieła, które napisał przed 1881 r. Były to właśnie najbardziej poczytne jego utwory jak: Dzieciństwo, Lata chłopięce i Młodość, jak: Wojna i pokój, jak Anna Karenina i bardzo wiele innych nowel i opowiadań. Dochody więc Zofii Tołstoj były ogromne. Tołstoj zajął się teraz swoją publicystyką, w której stanął na stanowisku, że własność jest kradzieżą. Ogłosił, że te jego artykuły może przedrukować każdy, kto chce, że on się zrzeka w stosunku do nich własności literackiej. Obrzydliwie chciwa Zofia Tołstoj otworzyła natychmiast w domu samego Tołstoja, którym zarządzała w Moskwie, "kantor", który wydawał te wszystkie publikacje Tołstoja, co go oczywiście w opinii publicznej poniżało i ośmieszało.
W r. 1884 Tołstoj po raz pierwszy uciekł z domu. Poszedł piechotą do Tuły, ale zawrócił z drogi pod wpływem głosu sumienia, które mu mówiło, że nie może w danej chwili porzucić żony, ponieważ była wtedy w ciąży.
W stosunkach domowych hrabina Zofia nie była sympatyczna. Tołstoj był człowiekiem lubiącym dzieci, śmiech i zabawę. Od czasu do czasu, zwykle po pobycie nudnych gości, biegał z podniesioną prawą ręką do góry po całym mieszkaniu. Dzieci biegły gęsiego za nim. Nazywało się to kawalerią numidyjską. Pani Zofia nigdy w tego rodzaju rodzinnych wesołościach udziału nie brała, a tylko siedziała z miną skwaszoną.
Od czasu do czasu urządzała samobójstwo. Takich symulacji odstawiła kilkadziesiąt. Że to były symulacje, wynika z tego, że zawsze ją ratowano w ostatniej chwili. Kładła się do śniegu, aby zamarznąć, lub skakała do sadzawki, ale zawsze ktoś był w pobliżu, kto ją uratował od niechybnej śmierci.
Napisana w latach 1887 do 1889 Sonata kreutzerowska będzie naszym dalszym świadkiem oskarżenia.
Natomiast brak konsekwencji w postępowaniu Tołstoja powołamy jako świadka obrony, który jednak zdaje się, że się zmieni również w świadka oskarżenia.
W r. 1891 Tołstoj podzielił swoje majątki pomiędzy żonę i ośmioro żyjących dzieci. Całość majątków została oceniona na pół miliona rubli srebrem, wówczas było to bogactwo niesłychane. Ale dwie córki zrzekły się swoich udziałów, gdyż wyznawały ideały ojca, i oddały swe udziały matce. Hrabina Zofia nie mogła więc narzekać na biedę, i tylko z chciwości domagała się dochodów z publicystyki swego męża. Chciała zarabiać na tym, że maż wzywał wszystkich do wyrzekania się swej własności. W jakimż to fałszywym i upokarzającym świetle stawiało samego Tołstoja.
W stosunku do służby, do chłopów stosunek jej był bardzo nieprzyjemny. Nawet w listach do męża opowiada, jak Angielce guwernantce powiedziała: "It is a dirty habit of common people", jak innym jakimś ludziom zakrzyczała: "Won", jak obłajała urzędnika policyjnego, co oczywiście mogła uczynić tylko dlatego, że była żoną Tołstoja.
W pamiętnikach Goldenweisera spotykamy się z obrzydliwym obrazkiem. Kilku chłopów wycięło jakieś brzozy. Strażnicy hrabiny Zofii ich przyłapali. Chłopi z czapkami w rękach stali kilka godzin przed gankiem Jasnej Polany. Tołstoj przychodził kilka razy do żony ze łzami w oczach, aby dała spokój. Nie ustąpiła, powiedziała, że przebaczy, ale chłopi muszą przejść przez sąd. Z jakimże to było połączone upokorzeniem samego Tołstoja.
Hrabina Zofia odrzucała ideologię swego męża, do czego miała prawo. Ale w takim razie nie miała prawa występować w imieniu swego męża, eksploatować rozgłos jego imienia. Tymczasem tej patologicznej egocentryczce wydaje się ciągle, że Tołstoj to ona. W 1891 r. występuje z manifestem o pomoc dla głodujących. Intencje były dobre, ale było to wykorzystanie nazwiska jej męża bez upoważnienia z jego strony. A hrabina Zofia ciągle pisze listy do ministerstwa spraw wewnętrznych, do Pobiedonoscewa, do gazet rosyjskich, do prasy francuskiej. Interpretuje stanowisko swego męża nie proszona przez niego. Pewien lekarz pisał nawet o niej, że hrabina Tołstoj jest na wpół poczytalna ze względu na swoją histeryczną egocentryczność.
Wreszcie w r. 1896 babsko, mające już pięćdziesiąt dwa lata, nie miało nic lepszego do roboty, jak zakochać się w Aleksandrze Taniejewie, utalentowanym muzyku. Gwałtowna ta miłość starcza trwa dobre lat kilka. W dniu 12 stycznia 1897 r. Tołstoj zapisuje w swoim dzienniku:
"Ofiarowałem jej wszystko, co mogłem, bo dla niej wyrzekłem się służby Bożej, rozdania ziemi, odejścia od rodziny, aby tylko zachować miłość, a teraz zamiast miłości muszę obserwować jakieś upokarzające wariactwo".
W innym miejscu Tołstoj pisze o "starczym flircie, jeśli nie o czymś gorszym".
W ciągu krótkiego czasu Tołstojowa napisała do Taniejewa sześćdziesiąt dwa płomienne listy. Ale Taniejew zbyt szanował jej męża, względnie pani Zofia nie miała już większych ponęt, dość że uciekł od jej natarczywości, na listy odpowiadał niechętnie i sucho i nawet dawał do zrozumienia, że nie będzie reagował na jej uczucia, tak jak by ona sobie tego życzyła.
W ostatnim roku swego życia Tołstoj napisał testament, w którym publicystyczne swe utwory zapisywał podzielającej jego poglądy córce swej Aleksandrze, wzywając ją, aby dochody z tych utworów przekazała na cele publiczne. Testament był tajny, ale hrabina Zofia w swej nieposkromionej chciwości i zachłanności przewąchała jego istnienie.
Toteż w nocy weszła do mężowskiej sypialni i rewidowała wszelkie schowki szukając testamentu, aby go zapewne zniszczyć. Tołstoj się obudził i żona mu oświadczyła, że przyszła do niego obawiając się, czy nie jest chory.
Ta scena miała swoje antecedencje i swoje konsekwencje. Przed tą rewizją nocną przyjechał do Jasnej Polany przedstawiciel pewnej firmy wydawniczej i ofiarował Tołstojowi milion rubli za prawo wydawania jego dzieł w całości. Tołstoj oczywiście odrzucił tę ofertę, co wywołało atak wściekłości ze strony jego żony i kolejną próbę samobójstwa.
Konsekwencją tych poszukiwań nocnych była ucieczka Tołstoja z Jasnej Polany w dniu 28 października 1910 roku i jego śmierć na stacji Astapowo dziesięć dni później, bo 6 listopada starego stylu.
ROZDZIAŁ DRUGI
PERSONALIA
I
Początek procesu hrabiny Zofii rozpoczniemy od przedstawienia personaliów, a więc przede wszystkim od męża, hrabiego Lwa Tołstoja, syna Mikołaja i Marii z książąt Wołkońskich, potomka Ruryka po matce, a Giedymina po macierzystej babce z domu księżniczce Trubeckiej. Ojczystą babką Tołstoja była księżniczka Gorczakowa. Ród Tołstojów przybył do Rosji w średniowieczu, później miał wielu wybitnych przedstawicieli, niestety między innymi tego, który w zdradzieckiej misji pojechał od Piotra Wielkiego do carewicza Aleksego zamieszkałego we Włoszech, uśpił jego podejrzenia i sprowadził do Petersburga, gdzie Aleksy został przez swego ojca zamordowany. Był to prapradziadek Tołstoja.
Tutaj mała uwaga: Tołstoj niewątpliwie należał do najwyższej rodowej arystokracji rosyjskiej. Ale nie można stawiać znaku równania pomiędzy arystokracją rosyjską a polską. Nasza była o wiele, wiele bogatsza, nie mówiąc o tym, że miała zupełnie niewspółmiernie większe znaczenie polityczne. Jasna Polana, majątek po Wołkońskich, w którym przez całe życie mieszkał Tołstoj, miała zaledwie jakieś tysiąc czterysta hektarów. W dziewiętnastowiecznej Polsce taka posiadłość nie nazywała się nawet dobrami, a tylko majątkiem. Stanowisko społeczno-polityczne każdego z Tołstojów uzależnione było całkowicie od urzędowej, względnie wojskowej rangi, którą posiadał. Jeśli mieli jakieś przywileje ze względów na przynależność do pewnych kół towarzyskich, to w każdym razie nie można tego nawet porównać z sytuacją, którą posiadał arystokrata polski przez sam fakt urodzenia się w rodzinie Radziwiłłów, Zamoyskich, Sapiehów, Czartoryskich czy Tyszkiewiczów.
Urodzony w 1828 r. Tołstoj był o szesnaście lat starszy od swej żony, oskarżonej w tym procesie, który jej wytaczam. Tołstoj był młodszy od Puszkina o lat trzydzieści, od Turgieniewa o lat dziesięć, od Dostojewskiego o sześć.
Literatura rosyjska nie ma wieku XVI czy XVII, a i w XVIII w. pełzała na czworakach. Natomiast wybucha w w. XIX jak wulkan i staje się pierwszą literaturą w całym świecie. Dzielę tę literaturę przedrewolucyjną na cztery pokolenia.
Pokolenie pierwsze: Puszkin, Gogol.
Pokolenie drugie: Turgieniew, Dostojewski, Tołstoj.
Pokolenie trzecie: Tołstoj, Czechow.
Pokolenie czwarte: Tołstoj, Górki, Mereżkowski.
Tołstoj zaczął pisać ocierając się o ludzi, którzy znali dobrze osobiście Puszkina i Gogola, i pisał jeszcze, kiedy już ogłaszali swe poezje Briusow czy Igor Siewierianin. Z czterech pokoleń literatury rosyjskiej przedrewolucyjnej Tołstoj żył i tworzył przez trzy pokolenia.
II
Życie swoje podzielił sam Tołstoj na kartce swego dziennika zapisanej w dniu 6 stycznia 1903 r., czyli na lat siedem przed śmiercią. A więc, własnym jego zdaniem, życie to składało się z czterech okresów. Czternastu lat dzieciństwa "niewinnego, radosnego, poetycznego". (Jak widzimy, określenie Tołstoja nie jest tak piękne, jak Mickiewicza: "sielskie, anielskie", ale nastrojowo do niego zbliżone.)
Potem przychodzi, zdaniem Tołstoja, dwadzieścia lat "ohydnych", wypełnionych próżnością, rozpustą, lubieżnością, morderstwem ludzi i innymi zbrodniami.
Pisząc o morderstwach Tołstoj ma na myśli swoją służbę wojskowa, która w naszych oczach nie przynosi mu dyshonoru, lecz przeciwnie. Natomiast w konsumpcji prostytucji Tołstoj był może cokolwiek zbyt aktywny. Podobno w Petersburgu zakładał się, że pobije rekordy ilości uciech seksualnych i wynajmował całe domy publiczne dla własnego wyłącznego użytku. Pierwsza zapiska w pierwszym zeszycie jego dziennika dotyczy zasłabnięcia na rzeżączkę. "Les petites causes produisent de grand effets" - melancholijnie stwierdza dziewiętnastoletni wówczas młodzieniec, ponieważ data tej notki jest 17 marca 1847 r. W dalszym ciągu w tym dzienniczku, będącym jednocześnie książeczką rachunkową, spotykamy pozycje: "Dziewce - jeden rubel pięćdziesiąt kopiejek" lub notatki podobnej treści. W życiu późniejszym Tołstoj potępił pozamałżeńskie życie seksualne, jako coś podłego, na równi z najgorszymi przestępstwami.
Wreszcie Tołstoj wspomina trzeci okres swego życia trwający lat osiemnaście od chwili małżeństwa i określa go jako "moralny". Wiemy, że ten okres wypełniony jest miłością do żony, czułością dla rodziny i najlepszymi intencjami w stosunku do wszystkich. W tym okresie powstały dwa jego największe arcydzieła: Wojna i pokój i Anna Karenina.
Potem przychodzi okres czwarty: "Moje narodzenie się duchowe" - pisze Tołstoj.
W stosunku do religii życie Tołstoja także dzieliło się na okresy. Wpierw wierzył naiwnie i bezkrytycznie, potem stracił wiarę, co piękny znalazło wyraz w spowiedzi Lewina w Annie Kareninie. Lewin to oczywiście sam Tołstoj, nawet nazwisko to powstało od jego imienia: Lew. Otóż, ponieważ dla wzięcia ślubu trzeba mieć świadectwo z odbytej spowiedzi, Lewin idzie do cerkwi i mówi spowiednikowi, że nie wierzy. Prawdziwość i szczerość, która cechowała Tołstoja, nie zawiodła i w tym wypadku.
Później jednak wiara wróciła do Tołstoja i oto na kilka lat przed swoimi "urodzinami duchowymi" Tołstoj jeździ przykładnie do cerkwi, obserwuje posty i inne obrzędy.
Od czasu jednak "urodzin duchowych" Tołstoj zrywa z cerkwią. Przestaje stosować się do świąt i obrzędów, przestaje chodzić do spowiedzi i komunii. Pozostaje sam z Bogiem. Kiedy mu siostrzenica zarzuca, że nie wziął jej na spacer, jak był obiecał, odpowiada jej: "Z tobą byłoby przyjemnie, ale z Panem Bogiem jest lepiej". Tołstoj ciągle się wtedy modli. Uważa, że Bóg, że Chrystus od chrześcijanina żąda jednej rzeczy, mianowicie miłości. Powołuje się czasami na to, że Budda chciał swoim ciałem nakarmić zgłodniała tygrysicę i małe zgłodniałe tygrysięta.
Od "urodzin duchowych" gaśnie artystyczna twórczość Tołstoja. Zmartwychwstanie, a później Chadżi Murat nie są na wysokości literackiej poprzednich arcydzieł Tołstoja. Natomiast rozpoczyna swoją Spowiedzią liczną serię wystąpień publicystycznych. Rodzaj tej publicystyki odzwierciedla Tołstoja nie w tym, co dotychczas pisał, lecz w tym, co raczej mówił. Jest to całkowita negacja utartych poglądów na sprawy polityczne, społeczne, zagadnienie władzy, na życie gospodarcze, na oświatę, sztukę i filozofię, w ogóle na wszystko. Tołstoj zawsze lubił być zdania diametralnie przeciwnego od zdania tych, z którymi rozmawiał czy obcował, teraz publicznie temu zamiłowaniu daje wyraz w swej publicystyce.
Czasokres twórczości przede wszystkim artystycznej, albo ściślej czasokres utworów z przewagą elementu artystycznego nad publicystycznym, sprzed "urodzin duchowych" i czasy przewagi publicystyki nad artyzmem po tych urodzinach są to dziedziny bardzo między sobą różne. Toteż i nasi świadkowie oskarżenia przeciw hrabinie Zofii zostaną podzieleni. Pierwsi świadkowie oskarżenia, względnie obrony będą związani z epoką od zawarcia małżeństwa do Sonaty kreutzerowskiej. Druga kategoria będzie dotyczyć czasów po "urodzinach duchowych" Tołstoja, czasów jego działalności publicystycznej.
ROZDZIAŁ TRZECI
Technika Lwa Tołstoja
I
Kiedyś, w dzieciństwie, wziąłem do ręki lusterko, którego mój stary wujaszek używał przy goleniu, i przestraszyłem się. Lusterko było powiększające, moja twarz z bliska i powiększona tak, że każdy włosek na policzku był olbrzymi, wydała mi się zupełnie monstrualną.
Coś z tego zwierciadełka powiększającego jest w technice opisów Tołstoja minus wrażenie monstrualności. Niektórzy pisarze obdarzają nas jak gdyby fotografiami - oto tak wyglądali ludzie przez nich stworzeni, oto ich fotografie rodzinne i grupowe. U Tołstoja, właśnie z powodu jego techniki odtwarzania szczegółów, nie mamy fotografii, lecz kinematograf, wszyscy ludzie widziani są w ciągłych zmianach, ciągłym ruchu. Nie ma minut ważniejszych i mniej ważnych. Zauważyłem, że chwila śmierci opisywana jest przez Tołstoja ani o sekundę nie dłużej niż stany przedśmiertelne. Opis choroby jest dokładny, a czytelnik czasami nie zauważy, że człowiek już umarł. W scenie drugich oświadczyn Lewina czynionych Kitty najwięcej mi utkwił w pamięci śliski grzyb na talerzu, który Kitty naciska widelcem. Scena śmierci młodego huzara Piotrusia Rostowa tkwi mi w pamięci przez dwie małe okoliczności. Oto Piotruś Rostow przywozi do pułku trochę rodzynek, które bardzo lubi i które kupił u markietanta "bardzo uczciwego, zadziwiająco uczciwego", przy tym tę uczciwość wielokrotnie podkreśla. Potem Piotruś, to młodziutkie hrabiątko, bierze udział w szarży i w pewnej chwili podnosi ręce do góry. Nie ma w opisie Tołstoja innej tkliwości do tej śmierci, jak to, że Piotruś, uderzony kulą w głowę, kilka chwil, zanim się zwalił z konia, jechał z rękami podniesionymi do góry.
O stylu pisarskim Tołstoja dużo słusznych uwag poczynił Mereżkowski. Wskazuje, że Tołstoj nie boi się zdań przyciężkich i pozornie niezgrabnych. Zdania takie, którym trzeba lepiej się przypatrzyć, aby je całkowicie zrozumieć, są jakby haczykami, jakby szpilkami, którymi autor chce przypiąć swe sugestie do mózgu czytelnika. Po tym niezgrabnym zdaniu przychodzi zdanie zwinne powtarzające to samo. Jest to literacki sposób uchwytywania kogoś za guzik, aby słuchał.
Mereżkowski wskazuje także, jak Tołstoj nie boi się powtórek. Jak często mówi o meszku na usteczkach pierwszej żony Andrzeja Bołkońskiego, o załamywaniu dłoni przez Aleksego Karenina i o innych takich szczegółach przywiązanych do pewnej indywidualności.
Tołstoj niesłychanie dbał o realia, o prawdziwość, o dokładność swoich opisów. Opisywał wojnę, bo sam brał udział w bojach o Sebastopol. Jak opisywał więzienie, to uprzednio wiele razy zwiedzał więzienia. Tołstoj ze względu na niesłychaną miłość do prawdy, do realizmu w swoich opisach i sytuacjach, nie mógłby być pisarzem historycznym, bo powieść historyczna, poza ograniczoną ilością faktów, składa się z fantazji autora. Wygłaszałem wiele razy aforyzm: każda powieść jest powieścią historyczną poza powieściami historycznymi. Powieść obyczajowa będzie zawsze najlepszym dokumentem, jak wyglądały czasy, w których żył jej autor. Powieść historyczna od dziewięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent wypełniona jest fantazją autora. Takie utwory, jak Słowackiego obrazy z rzekomego życia dawnych Słowian, to oczywiście sto procent fantazji i okrągło zero historycznej prawdy. Według mej klasyfikacji Dzieje grzechu Żeromskiego są powieścią historyczną, a Popioły nie są powieścią historyczną.
Zresztą to samo jest z malarstwem. Mistrz Matejko jako królową Kingę wymalował - jeśli się nie mylę - hrabinę Adamową Potocką. A przecież chyba znał galerie portretowe Potockich i wiedział, że panie Potockie z XVII w. są podobno do Marii Ludwiki czy do Marysieńki o wiele więcej niż do damy z XIII w. Św. Kinga mogła być podobna do jakichś fresków z XIII w., a nie do matki namiestnika Galicji i Lodomerii. Co półwiecza twarze ludzkie maja charakter inny. O postaci z obrazu Siemiradzkiego ktoś mi słusznie powiedział: "Une cocotte parisienne habillee comme une romaine".
Artystyczna maniera Tołstoja polegała na rzetelnej zgodzie z prawdą. Stąd odrzuca on frazes, że minuta śmierci jest całkiem inna od minuty przed śmiercią. Ta artystyczna rzetelność uniemożliwiała mu pisanie powieści historycznych. Szkice sebastopolskie dlatego tylko są nowelą historyczną, ponieważ są reportażem oficera, który w tych walkach brał osobiście udział. Natomiast konie na obrazie Grunwald Matejki przypominają raczej konie w cyrku niż w jakiejkolwiek bitwie kawaleryjskiej.
Wojna i pokój nie jest żadną powieścią historyczną, przynajmniej w swej części narracyjnej, bo o publicystyce tej powieści na razie nie mówię. Tołstoj urodzony w 1828 roku miał mnóstwo krewnych, którzy nie tylko dobrze pamiętali te czasy, lecz wprost nie zmienili się od tych czasów. Było oczywiście minusem, że Tołstoj osobiście nie rozmawiał z Napoleonem, ale dobrze i bezpośrednio znał atmosferę psychologiczną Rosjan z epoki Napoleona.
Sienkiewicz był autorem powieści historycznych, które uwielbiam, ale Sienkiewicz pisał Trylogię językiem Paska, a Quo vadis napisane jest łacińską składnią, a co najmniej łacińskim stylem: "Człowieku zapalczywy i głupi - ona cię kochała". Ale skoro Sienkiewicz nie znał języka swych bohaterów, jak to ma miejsce w Krzyżakach, to i Sienkiewicz zawodzi.
II
Właśnie w związku z językiem przechodzę do swoich odkryć o technice Tołstoja.
Tołstoj mówił o Dostojewskim, że bohaterzy tego pisarza nie mają swoich języków, lecz wszyscy mówią jednym językiem Dostojewskiego.
Bardzo to charakterystyczna uwaga w jego ustach. Tołstoj do mistrzostwa, do doskonałości absolutnej, genialnie uposaża każdą ze swoich postaci w język odrębny, właściwy. Oto w Zmartwychwstaniu mamy rozmowę kilku żeńskich i męskich dozorców więziennych. Zdawałoby się, że ta sama sfera, ci sami ludzie raczej powinni mówić językiem jednakowym. Tymczasem u Tołstoja każda z tych osób mówi językiem własnym, indywidualnym, i ta indywidualność języka każdej osoby pozbawiona jest jakiegokolwiek fałszywego akcentu.
Bohaterzy Wojny i pokoju mówią cały czas po francusku, całymi stronicami. No bo ci ludzie w tych czasach, w tej sferze mówili po francusku. Czasami, kiedy chcą powiedzieć coś bardziej urzędowego, to zaczynają po rosyjsku, lecz prędko przechodzą na francuski. I Tołstoj by zapewne wzruszył ramionami, gdyby ktoś od niego żądał, by cały czas pisał po rosyjsku. Jakże by wtedy mógł rzetelnie i prawdziwie powtórzyć rozmowy tych czasów. Nie można po łacinie wykładać konstrukcji samochodu, nie można po rosyjsku powtarzać rozmów cesarskich rosyjskich dyplomatów z pierwszego dziesięciolecia XIX w.
Ta francuszczyzna Tołstoja także jest odmienna. Każda osoba mówi inaczej. Francuzi inaczej, Rosjanie inaczej. Żołnierz francuski mówi inaczej od generała francuskiego. Książęta rosyjscy mówią inaczej, ich żony i córki znowu inaczej. Mąż stanu rosyjski za czasów Aleksandra I, Sperański, reformator i prawodawca, mówi po francusku językiem szkolnym, pozbawionym elegancji i giętkości, bo Sperański był synem popa i nie nauczył się mówić salonową francuszczyzną.
Potem w Annie Kareninie znika ta ciągła francuszczyzna. Od czasu do czasu coś po francusku wtrąci jakaś starsza dama albo jakiś książę Obłoński, kiedy jest zirytowany. A no, bo za czasów Aleksandra II, kiedy toczy się akcja powieści Anna Karenina, już w Rosji nie mówiono tak często po francusku jak przedtem. Książę Bołkoński z czasów 1812 r. nie mówiący po francusku byłby nienaturalny, nierzeczywisty, nieprawdziwy, natomiast Karenin, w którym należy się domyślać Pobiedonoscewa, zaciekłego rosyjskiego nacjonalistę, byłby niestylowy, gdyby się posiłkował francuszczyzną. Inne czasy, lecz zawsze z niesłychaną rzetelnością przez Tołstoja obrazowane. W Annie Kareninie natomiast od czasu do czasu pojawiają się frazesy niemieckie lub zdania po angielsku.
Tołstoj kształcił się w czasach, o których powiada Puszkin: "My wsie uczilis' poniemnogu, cziemu nibud' i kak nibud' ". W r. 1844 wstąpił na uniwersytet w Kazaniu, na orientalistykę, studiował język arabski i turecki, potem przeszedł na prawo, którego nie skończył. Potem otrzymał wykształcenie wojskowe. Potem dużo i nieporządnie czytał, trochę filozofii, trochę czegoś innego, w trzech językach: francuskim, niemieckim i angielskim, którymi władał doskonale.
W r. 1870 Tołstoj uczył się języka greckiego tak pilnie, że aż gniewała się na niego jego żona. Później znów uczył się języka hebrajskiego równie gruntownie. Pasja poznawania języków nie opuszczała go aż do śmierci. Już miał lat przeszło siedemdziesiąt, a jeszcze uczył się systematycznie, z nauczycielem, języka holenderskiego.
Z tych danych biograficznych wyciągam, zdaje się, że słuszny, wniosek. Twórczość Tołstoja to przede wszystkim praca nad językiem. Ze wszystkich umiejętności ta właśnie znajomość mechaniki języka i jego zmiany, jego odcienie, jego gra kolorów, była umiejętnością, wiedzą, którą Tołstoj naprawdę posiadał. W tej jednej gałęzi wiedzy był nie obiecującym czy błyskotliwym dyletantem, ale prawdziwym fachowcem.
I bardzo słusznie. Rzeźbiarz pracuje nad marmurem czy gliną, czy gipsem, malarz nad rysunkiem i kolorem, pisarz, poeta nad słowem, wyrazem. Stosunek pisarza prozaika do budowanego przez siebie zdania nie powinien być mniej staranny niż poety do polerowanych przez niego wierszy. Toteż Tołstoj wkładał olbrzymią pracę w pisanie swoich utworów. Wojnę i pokój pisał przez lat cztery. Annę Kareninę lat pięć, stosunkowo krótką nowelę Sonatę kreutzerowską przez lat dwa. Poprawiał, zmieniał, heblował, polerował bez końca. Trzeba mu było rękopisy wyrywać, bo ciągle chciał coś naprawiać. Innym pisarzom zarzucał, że piszą za dużo, za prędko, że pracują dla honorariów i dlatego utwory ich są za mało wypracowane.
Później, jak wiadomo, zajął stanowisko, że dzieło sztuki jest nic niewarte, że ważna jest tylko moralność i miłość bliźniego. Z tej epoki, bo już z w. XX, mamy jednak dokument nader charakterystyczny. Oto ktoś zapytał go listownie, co sądzi o Saninie Arcybaszewa i czy człowiek nie powinien układać sobie życia według obyczajów Sanina. Sanin była to powieść Arcybaszewa nie gardząca chwytami na wpół pornograficznymi. Pamiętam, jak w niej ktoś idzie nocą do pokoiku kucharki, ściąga z niej kołdrę i tu zapachniało mu snem, poduszkami i czymś podobnym do octu. Tołstoj odpisał na pytanie, czy wolno jest stosować "saninizm" w życiu, niesłychanie patetycznie, w liście pełnym oburzenia - treści tego listu nie powstydziłby się żaden proboszcz. Potem jednak ktoś mu przyniósł nowele Arcybaszewa, Tołstoj czytał je uważnie i zaczął zakreślać pewne ustępy i na marginesie stawiać stopnie według systemu przyjętego wówczas w szkołach, to jest od piątki, jako oceny najpochlebniejszej, do jedynki, jako oceny pogardliwej. Tołstoj nastawiał mnóstwo tych piątek, czwórek, trójek, dwójek i pałek. I oto, co jest nadzwyczajne. Kwalifikował pisarstwo Arcybaszewa nie według myśli moralnych czy niemoralnych przez autora wypowiadanych, lecz jedynie i wyłącznie według wartości językowo-stylistycznej tego czy innego ustępu. Tołstoj był przede wszystkim wielkim artystą prozy literackiej.
ROZDZIAŁ CZWARTY
IDEALIZACJA KOBIETY PRZEZ TOŁSTOJA
I
Naszym pierwszym świadkiem oskarżenia przeciwko hrabinie Zofii jest powieść Wojna i pokój, a to ze względu, iż ujawnia ona, jak dalece Tołstoj idealizował kobiety. O ileż piękniej opisuje on pewną kobietę, niż ona na to zasługuje. Zakładam, że mój czytelnik nie tylko zna Wojnę i pokój, lecz że dobrze ją pamięta. Główną bohaterką tej powieści jest hrabianka Natasza Rostowówna, czyli według świadectwa wszystkich współczesnych krytyków, a także samego Tołstoja, Tatiana Bers, siostra żony Tołstoja.
Ta Natasza, szczupła, zgrabna, zachwyca wszystkich bohaterów tej powieści. Zaręcza się z nią książę Andrzej Bołkoński reprezentujący typ intelektualisty o wielkim poczuciu obowiązków i wielkich zaletach moralnych. Człowiek szukający, co jest prawdą, poświęcający się w imię obowiązku, poza tym człowiek pierwszorzędnych zdolności i rycerskiej odwagi. Trochę kanciasty w stosunku z ludźmi, których nie lubi, ale poza tym człowiek o jak najwyższych wartościach. Piękny i ubóstwiany przez kobiety. Natasza kocha go bardzo, jest kilka miesięcy jego narzeczoną i oto raptem, ni stąd, ni zowąd, chce uciec z niejakim Anatolem księciem Kuragin, jednym z takich typów, których Tołstoj nienawidzi, skończonym durniem, nicością i błaznem, lecz mającym czysto seksualne przynęty dla kobiety. Ucieczka Nataszy z Anatolem jest uniemożliwiona przez rodzinę, ona sama jest załamana i moralnie złamana. Zdaje sobie sprawę z obrzydliwości swego czynu, ma obrzydzenie i do siebie, i do tego Anatola i pisze list do księcia Andrzeja, że jest jego niegodna i zrywa zaręczyny.
Wszystko to jest przez Tołstoja przedstawione w bardzo pozytywnym świetle. Natasza z tym Anatolem ulega jakiemuś złemu fatum, jakiemuś złemu losowi. Wyrywa się jednak z możliwości utonięcia w błocie, pokutuje, rozpacza, choruje i płacze, aż wreszcie kiedy jej były szlachetny narzeczony jest ranny, ona się przy nim pojawia, pielęgnuje go umierającego, zyskuje od niego przebaczenie i powrót miłości. Nic bardziej szlachetnego, poetycznego, wzniosłego, jak los tej dziewczyny, która nas wszystkich rozczula w tej powieści.
Jak to jednak naprawdę wyglądało? Przede wszystkim mała dygresja. Tołstoj ma niewinną słabość do podwyższania towarzyskiej rangi opisywanych przez siebie ludzi. Pan Perfiliew jest u niego uroczym księciem Stiwą Obłońskim. On sam widzi siebie jako studenta w eleganckim mundurze Uniwersytetu Moskiewskiego, podczas kiedy de facto studiował na o wiele skromniejszym uniwersytecie w Kazaniu. Zwłaszcza tytuły hrabiowskie i książęce szczodrze nadaje Tołstoj portretowanym przez siebie osobom. Z dwóch panien Bers jedna się u niego nazywa hrabianką Rostow, druga, jego żona: księżniczką Szczerbacką. W rzeczywistości jednak, kiedy jego teść doktor Bers żenił się z nie całkiem ulegitymowaną córką ziemianina Isleniewa, to jakaś ciotka tego Isleniewa powiedziała mu: "Ty córki prędko za muzykantów wydawać będziesz".
Owa "Natasza", czyli Tania Bers, przyjeżdża do Jasnej Polany jako narzeczona Kuźmińskiego, za którego cztery lata później ostatecznie wyjdzie za mąż. Teraz narzeczeństwo to zostaje zerwane, ponieważ do Jasnej Polany przyjeżdża niejaki Anatol Szostak, który, uksiążęcony przez Tołstoja, został w Wojnie i pokoju Anatolem Kuraginem. Ma miejsce w lasku podczas ogólnej przejażdżki konnej jakaś scena pomiędzy Nataszą-Tanią a tym Anatolem, ni to tylko przydługie podciąganie popręgów, ni to pocałunki, ni to poprawianie podwiązek. W każdym razie Tołstoj, który jest Tani szwagrem i poniekąd jako gospodarz Jasnej Polany także opiekunem, każe temu Anatolowi zapakować manatki i wyjechać won. Jego zdaniem, ten Anatol nie posiadał innych cech lub zalet prócz zalet samczych. Tołstoj nienawidził takich typów. Takim będzie jego Anatol w Wojnie i pokoju, jego Wasienka Wiesłowskij w Annie Kareninie, Truchaczewski w Sonacie kreutzerowskiej. Oczywiście każdy jest inny, bo twórczy geniusz Tołstoja nie znosił jednostajności.
Ale Natasza-Tania natychmiast rozpoczyna flirt z Sergiuszem hrabią Tołstojem, rodzonym bratem Lwa, pisarza, człowiekiem bardzo sympatycznym. W dniu 24 czerwca 1863 r. Anatol został sromotnie wypędzony z Jasnej Polany, a w maju 1864 r. Tania jest już zaręczona z Sergiuszem. Ślub jest wyznaczony na dzień 21 czerwca tegoż 1864 r., czyli na kilka tygodni po chwili zaręczyn, i ma się odbyć w majątku Sergiusza w kurskiej guberni. Lew Tołstoj jest oburzony na projekt tego małżeństwa, a ojciec Soni, czyli hrabiny Tołstoj i tej Tani, oświadcza, że na ten ślub nie przyjedzie. Dlaczego? Chodzi o to, że Sergiusz Tołstoj przed laty kupił sobie w taborze cygańskim młodą Cygankę, która mieszkała u niego w majątku w charakterze żony i z którą miał dzieci, jakkolwiek nie miał z nią ślubu. Lew Tołstoj potępia brata za porzucenie towarzyszki życia, która nie dała mu żadnego powodu do tego, tylko dlatego, że Sergiusz po wariacku zakochał się w czarującej Tani. Sama Tania wie doskonale o Cygance, lecz nie ma z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Wyraźnie zazdrościła losowi siostry, która wyszła za hrabiego, i z radością chce wyjść za mąż za drugiego hrabiego Tołstoja, i los Cyganki nic jej nie wzrusza. Ostatecznie jednak sam Sergiusz zachował się w kropce, zerwał z Tanią i ożenił się z Cyganką, matką swoich dzieci. Tania z tego powodu usiłuje w grudniu 1864 r. popełnić samobójstwo. W ogóle samobójstwa były widać cechą rodzinną obu sióstr Bersówien.
Rok mija bez zaręczyn lub ich zrywania, lecz w styczniu 1866 r. Tania jest wielką przyjaciółką Maszy Diaków. Według własnych jej wspomnień, mąż przyjaciółki, Diakow, zakochuje się w niej do szaleństwa, w co chętnie wierzymy, bo wszelkie świadectwa potwierdzają, że urok kobiecy Tani nie był niniejszy od uroku powieściowej Nataszy, jej pięknego portretu. Ta Masza Diakowa umiera 17 września 1866 r., a Tania - co na owe czasy jest bardzo dziwne i zupełnie skandaliczne - w maju 1867 r. wyjeżdża we dwójkę z Diakowem do Paryża, "którego przedtem nie znała". Istotnie okoliczność bardzo łagodząca. W Paryżu Tanię nie interesuje wystawa światowa, lecz pisze, że widziała Napoleona i Józefinę, chociaż mogła widzieć tylko Eugenię. Ale dobre i to, że wiedziała, że jakaś Józefina była żoną jakiegoś Napoleona.
Dwa miesiące później, bo 24 lipca 1867 r., Tania bierze ślub z tym nieszczęsnym Kuźmińskim, pierwszym swoim narzeczonym. Przed ślubem Tania daje Kuźmińskiemu swój dziennik, gdzie opisane są wszystkie jej przygody i miłości. "Wszystko to ci wybaczam" - mówi nieprzytomnie zakochany Kuźmiński. "Wybaczam! - wykrzykuje Tania z oburzeniem. - Nigdy się nie zgodzę na to, abyś uważał, żem w czymkolwiek zawiniła wobec ciebie."
To wszystko jeszcze nic. Ale wybucham, kiedy czytam następujący passus wspomnień Tani Bers Kuźmińskiej.
Już będąc żoną Kuźmińskiego Tania dowiaduje się, że jej mąż rzekomo miał flirtować z jakąś hrabiną Berżyńską, żoną swego sąsiada, piękną Polką. Nie ma takiej rodziny hrabiowskiej w Polsce i Tania musiała przekręcić nazwisko, tak jak przekręca imię cesarzowej Eugenii. Przyznaje, że miała nawet taką rozmowę ze swoją pokojówką:
- Czy Berżyńscy bywali u was? - pyta pokojówkę.
- O tak, hrabia przyjeżdżał, jadł śniadanie.
- A żona jego?
- Hrabina przyjeżdżała konno kilka razy...
- A czy złaziła z konia?
- A owszem, chodziła na spacer po parku...
Tania pisze, że zrobiła z tego powodu awanturę! To już doprawdy jest rekord wszystkiego. Sama uważa, że liczne jej flirty całkiem jej nie obciążają, a tutaj robi odtrąconemu w swoim czasie przez nią człowiekowi sceny zazdrości, że jakaś kobieta spacerowała po jego parku. Moim zdaniem, nawet gdyby nie tylko spacerowała, ale robiła jeszcze co innego, Tania nie miała najmniejszego prawa dręczyć męża z tego powodu.
Tołstoj pisał swoją Wojnę i pokój od 1864 do 1868 r., i w tych latach poetyzował postać Tani, opisywał ją możliwie dokładnie, lecz zrobił z niej ranionego anioła.
Dlatego też Wojna i pokój jest pierwszym świadkiem oskarżenia na okoliczność, że Tołstoj nie był takim człowiekiem, który w kobiecie widzi przede wszystkim cechy złe i złe skłonności. Widać, że było odwrotnie, skoro realne postępowanie Tani nie przeszkodziło mu takich kwiatów złożyć u jej stóp. A więc nie mamy podstawy do przypuszczenia, że Tołstoj poniżał czy nie doceniał swej żony. Widzimy raczej, że był skłonny do idealizacji kobiet, a nie do złorzeczeń na ich temat.
II
Treść publicystyczna Wojny i pokoju nie jest na tak wysokim poziomie jak treść narracyjno-artystyczna. Tołstoj podzielił siebie pomiędzy dwóch bohaterów powieściowych; owego Andrzeja Bołkońskiego, pod oficerskim mundurem kryjącego kwalifikacje na męża stanu, i człowieka, którego nazywa stale po francusku Pierre, a którego powieściowe nazwisko jest hrabia Bezuchow. Andrzej Bołkoński jest rezonerem, wypowiadającym poglądy bliskie przekonaniom Tołstoja, a Pierre, dobroduszny i naiwny, lecz stale mający inne zdanie niż wszyscy obecni, ma jeszcze więcej w sobie z samego Tołstoja. Główna teoria historyczna wypowiadana w Wojnie i pokoju jest antyherosowa. Tołstoj nie wierzy w wielkich ludzi - wyśmiewa pogląd, że bitwa pod Borodino (w naszej nomenklaturze historycznej nosi ona nazwę: bitwy pod Możajskiem) została przez Francuzów przegrana dlatego, że Napoleon miał katar. Zdaniem Tołstoja wojny wygrywają narody, a nie dowódcy.
Nie mogę się powstrzymać od wyrażenia przekonania, że moje tezy na temat stosunku: ogół, człowiek, nurt historii - są bardziej sprecyzowane. Według mej tezy o biegu historii przesądzają nie wydarzenia, lecz nurt wytwarzany przez jakieś nastroje nerwowe danej epoki. Te nastroje nerwowe powstają z jakichś fluidów, przez naukę nie wykrytych, gdyż nauka do dziś dnia nie kusi się nawet na odpowiedź, co to jest mózg ludzki i co to jest uniesienie się, psychoza zbiorowa, będąca zawsze zaczątkiem procesów dziejowych. Natomiast jedno wydarzenie, chociażby najważniejsze i najefektowniejsze, nie przesądza o biegu historii. Jest co najwyżej tym, czym jest zakręt rzeki. Rzeka może mieć różne zakręty, lecz nie popłynie nigdy wstecz, popłynie zawsze w kierunku morza. Człowiek nie jest niczym i rola jego nie jest tak ograniczona, jak to sugeruje Tołstoj, ale człowiek jest tylko wydarzeniem. Trzeba to podkreślić bardzo silnie i przemyśleć bardzo poważnie. Człowiek jest tylko wydarzeniem, tylko wydarzeniem, tylko wydarzeniem. Wpływ jego na współczesnych zależy od jego talentów, ale człowiek może tylko pozornie zmienić historię, może w niej poczynić tylko to, co dla rzeki jest jej zakrętem. Ale rzeka, zrobiwszy zakręt w prawo lub w lewo, nie zmieni swego kierunku zasadniczego, popłynie ku temu morzu, dla którego jest przeznaczona. Tak samo człowiek może zrobić bardzo dużo, ale nie zmieni nurtu historii.
Zresztą zarówno referowanie poglądów historycznych Tołstoja wypowiedzianych w Wojnie i pokoju, jak i polemika z nimi jest bardzo utrudniona przez to, że Tołstoj nigdy nie formułuje swych tez w sposób precyzyjny. Wypowiada je bardzo ogólnikowo i nastrojowo, czasami nawet w rozmowach swoich bohaterów powieściowych. Nad elukubracjami filozofii dziewiętnastowiecznej te teorie Tołstoja mają tę wyższość, że są przynajmniej doskonale napisane.
Prócz teorii historycznych Tołstoj wypowiada także swe krytyki strategiczne w sprawie wojen napoleońskich. W tej dziedzinie nie czuję się kompetentny.
Kto jest głównym bohaterem w Wojnie i pokoju? Wątpię, aby można było powiedzieć, że to tylko Natasza, książę Andrzej i Pierre. Obok nich jest mnóstwo innych figur, równie interesujących, wypełniających cztery tomy tej arcypowieści, stanowiących jeden z najcenniejszych skarbów kultury zeszłego świata. Mikołaj Rostow, Dołochow, Maria Bołkońska czy biedna Sonia - wszystko to są wielkie ujawnienia psychologii ludzkiej sprzed lat półtorasta. Nie mogę się nad nimi ani minuty więcej zatrzymać, ale byłoby barbarzyństwem nie wyrazić w tym miejscu zachwytów. Natomiast ze względów specjalnych interesuje mnie postać starego generała "en chef" z czasów cesarzowej Katarzyny, księcia Mikołaja Andrzejewicza Bołkońskiego, człowieka o dobrym właściwie sercu, lecz despoty, dręczyciela bliskich i nie mówiącego inaczej, jak skrajnie apodyktycznie. Stary książę nie uznaje żadnego autorytetu i właściwie wszystkimi pogardza. Jest to taki "sobiepan", jak byśmy to powiedzieli po polsku, "samodur", mówiąc po rosyjsku, bo każde polskie określenie ma zawsze jakiś bardziej silny i ostrzejszy odpowiednik po rosyjsku. Nam się rosyjskie odpowiedniki do naszych określeń wydają bardziej prostackie, im nasze bardziej mdłe.
Otóż Tołstoj stworzył mnóstwo literackich sobowtórów swej osoby: Irteniew, Pierre, Lewin, Pozdnyszew, książę Niechludow itd. Wszystko to były sobowtóry świadome - Tołstoj celowo i z premedytacją umieszczał w tych wszystkich postaciach swój sposób bycia, swoje zalety i przywary, swoją indywidualność. Ale jeśli pomyślę o kapryśnej myśli Tołstoja, o tym, jak on mówił, że nie tylko niepotrzebna jest policja i sąd, ale niepotrzebne są także koleje i wyższe wykształcenie kobiet, i całkiem zbyteczny jest parlament, to przychodzi mi do głowy, czy czasami podświadomym sobowtórem Tołstoja nie jest ten sobiepan i samodur Mikołaj Andrzejewicz Bołkoński?
ROZDZIAŁ PIĄTY
DALSI ŚWIADKOWIE OSKARŻENIA I OBRONY
I
Teraz wprowadzamy na salę sądową trzech, a właściwie czterech dalszych świadków, mianowicie:
Lewina jako świadka oskarżenia.
Tegoż Lewina jako świadka obrony.
Kitty księżniczkę Szczerbacką jako świadka obrony.
Annę Kareninę jako świadka oskarżenia.
II
Konstanty Lewin, czyli najdokładniejszy Lew Tołstoj ze wszystkich autoinkarnacji powieściowych wielkiego pisarza, kocha całym sercem w powieści Anna Karenina swoją Kitty. Wiemy już, że Tołstoj idealizował kobiety, ale tutaj nie tylko idealizuje, ale jest jak najbardziej zakochany. Co ten wyraz "zakochany" znaczył sto lat temu, niedługo po powstaniu styczniowym, przed wojną rosyjsko-turecką i traktatem berlińskim, zaraz po wojnie prusko-francuskiej, czyli w czasach, kiedy Anna Karenina była tworzona? O czytelniku - nie sądź ówczesnych miłości według własnych dzisiejszych uczuć tym wyrazem także nazywanych. Raczej zwróć się do jakiegoś nerwowego dziecka, do małej dziewczynki, która po raz pierwszy odczuwa przyśpieszenie tętna serduszka na czyjś widok. Miłość sto lat temu była procesem bardzo delikatnym, subtelnym, trwożliwym i bezgranicznie entuzjastycznym. Twarze aniołków Murilla mogą dać pojęcie, czym była miłość ówczesna. To nie są czasy garsonek czy chłopczyc, tak aktualnych po 1918 r., po pierwszej wojnie światowej, i nie chodzi tu o współczesne warszawskie "cizie" i "kociaki". Stosunek do tych miłowanych dziewcząt sprzed stu lat był jak do jakiegoś świętego przedmiotu, przesłoniętego tiulem i koronkami. I taki jest właśnie stosunek Lewina do ukochanej Kitty Szczerbackiej. I nie tylko wtedy, kiedy widzi ją o świcie w karecie, jak patrzy w pierwsze promienie, lub wtedy, gdy widelcem stara się uchwycić śliski grzyb na talerzu - to znaczy przed małżeństwem. W historię Kitty i Lewina wprowadza mnóstwo szczegółów autobiograficznych, można powiedzieć, że to w ogóle jest dokładna, bo uczuciowa autobiografia. Kitty jest przedstawiona zachwycająco i wtedy, kiedy wraz z mężem jedzie do smrodliwego pokoiku umierającego brata Lewina i opiekuje się nim. Jakże miła i kochana jest podczas pierwszych bólów porodowych pierwszego połogu.
Dlaczego to, że Tołstoj z taką pisze miłością, ma być świadkiem oskarżenia? Ależ oczywiście. Oskarżenie tu bazowane jest na fakcie, że Tołstoj tak czule i pięknie kochał swoją żonę, więc tym bardziej nie powinna ona go tak traktować, jak traktowała, tak upokarzać jego ideały, jak upokarzała.
III
Ale jednocześnie tenże Lewin z tejże Anny Kareniny może być świadkiem obrony. Oto przyznaje, że był strasznie zazdrosny, że urządzał swej żonie idiotyczne sceny, gdyż nie mógł tego demona w sobie poskromić. Zabawna jest historia z Wasieńką Wiesłowskim. Nie był to samiec typu bezczelnego Anatola z Wojny i pokoju ani Truchaczewskiego o czerwonych wargach, zaborczo patrzącego na kobiety. Wasieńką Wiesłowski był to dość miły głuptasek, nie samiec, lecz raczej samczyk, z cokolwiek dużą dupą. Nosi szkocki beret ze wstążeczkami. Jak jest sam na sam z mężczyznami, jest wesoły i przyjemny. Ale całuje Kitty w rękę w sposób, który powoduje u Lewina przypływ krwi do mózgu. Z powodu manier tego Wasieńki wobec Kitty Lewin zaczyna robić żonie awantury, ta odpowiada: "Co tobie jest, zapomniałeś, że jestem w ciąży, więc jak mogę flirtować". "Ach tak - wybucha Lewin - to znaczy, że gdybyś nie była w ciąży, to zaraz byś flirtowała z tym błaznem". Kitty jakoś udaje się uspokoić męża. Ale Wasieńką znów, nie bardzo świadomie, robi coś takiego, co wstrząsa Lewinem i Lewin idzie do tego swego gościa, którego mu przywiózł rozkoszny Stiwa Obłoński, i powiada: "Zaraz przyjdą konie, aby pana odwieźć na stację". "Dlaczego?". "A ot tak" - podpowiada Lewin i łamie na oczach Wasieńki jakiś wielki drąg, co wyraźnie ma powiedzieć: spróbuj tylko się opierać. Powozu tego dnia nie było, bo coś tam poprawiano, więc po Wasieńkę zajechała furmanka z siedzeniem z siana. Kiedy furmanka z gościem ruszyła, zatrzymano ją i wsadzono Wasieńce towarzysza podróży, niemieckiego montera, który naprawiał maszyny w majątku Lewina, a teraz już odjeżdżał. Wypędzenie Wasieńki wywołało oburzenie poczciwego Stiwy, który go przywiózł do Lewina, ale Dolly, siostra Kitty, a żona Obłońskiego, która wraz z dziećmi spędzała wakacje u Lewina, wieczorem wywołała śmiech powszechny, jak opowiadała, że właśnie ze względu na Wasieńkę przygotowała sobie coś nowego do włożenia do obiadu, tymczasem słyszy: furmanka. Kto w furmance? - Wasieńką Wiesłowski w szkockim berecie ze wstążeczkami, najwyraźniej wywożony. Raptem: stój! "No, myślę sobie - opowiadała Dolly - zlitowano się... Ależ nie, tylko mu jeszcze tego grubego Niemca wsadzono." Zazdrość związana jest z miłością jak Lelum związane jest z Polelum. Ten, kto nie ma zazdrości, ten nie kocha. Ale rozumiemy, że kobietę bardzo może męczyć zazdrość nieustanna i stąd, kiedy hrabina Zofia zażądała przywołania Lewina-Tołstoja i jego ataków zazdrości na świadka obrony, to nie mogliśmy jej tego odmówić.
IV
Postać Kitty z Anny Kareniny przywołana jest także na świadka obrony. "Taką byłam w pierwszych latach po zamężciu - powiada hrabina Zofia. - Sam to przyznaje, opisuje. Byłam miła, radziłam dzieci, bo chciał mieć dzieci, sama starałam się je karmić, bo on uważał, że instytucja mamki jest związana z obrzydliwym niewolnictwem, z eksploatacją człowieka. Przepisywałam mu bez końca jego utwory..."
V
Opis samobójstwa Anny Kareniny, która rzuciła się pod pociąg towarowy:
"Chciała upaść pod wagon, którego środek przechodził koło niej. Ale czerwona torebka, którą zaczęła zdejmować z ręki, zatrzymała ją i było już za późno, środek wagonu towarowego już ją był minął. Trzeba było czekać na wagon następny. Uczucie podobne do tego, które odczuwała przed wskoczeniem do zimnej wody, owładnęło nią i przeżegnała się. Codzienny znak krzyża świętego wywołał w jej duszy cały szereg dziewczęcych i dziecinnych wspomnień i oto raptem mrok, który obecnie pokrywał jej wszystko, rozerwał się i życie wydało się jej jasne razem ze światłymi wspomnieniami przeszłości. Ale nie spuszczała oka z kół nadchodzącego drugiego wagonu. I w tejże chwili, kiedy ją mijał środek następnego wagonu, odrzuciła czerwoną torebkę i wtuliwszy głowę w ramiona padła pod wagon na ręce i lekkim ruchem, jakby przygotowując się do natychmiastowego powstania, stanęła na kolana. I w tej chwili przestraszyła się tego, co zrobiła. »Gdzie jestem, co ja zrobiłam? Z jakiego powodu?« Chciała wyskoczyć, uratować się, lecz coś ogromnego, niemiłosiernego uderzyło ją w głowę i pociągnęło za plecy. »Boże, wybacz mi wszystko!« - wykrzyknęła czując beznadziejność sprzeciwu. Człowieczek bełkoczący jakieś wyrazy francuskie pracował nad żelazem. I świeca, przy której czytała książkę pełną trwogi, kłamstwa, krzywdy i zła, zaświeciła jaskrawszym niż kiedykolwiek światłem, oświeciła jej to, co przedtem było ciemne, potem świeca ta zatrzeszczała, zaczęła ciemnieć i zgasła na zawsze".
Ten człowieczek, który bełkocze niezrozumiałe wyrazy francuskie, to koszmar, który Annę Kareninę prześladował za życia. Nieszczęsna, a zwłaszcza nieszczęśliwa kobieta dokonywająca prawdziwego samobójstwa. Ale ten fakt wynikł z długich i częstych kłótni, z ciągłych histerii. "Jeśli nie pojedziesz w poniedziałek, to nie pojedziemy wcale." Histerie z byle powodu, z błahego powodu, bez powodu. Skąd je poznał Tołstoj, aby opisać tak dokładnie? Niestety, wiele danych wskazuje, że słodka Kitty zbyt łatwo stawała się podobna do nieszczęsnej Anny i dlatego histerie Anny przytaczamy jako świadka potwierdzającego poszlaki.
VI
Kilka słów o stanowisku politycznym Tołstoja w Annie Kareninie. Później tak się stanie, że Tołstoj będzie uważany za sojusznika rewolucjonistów. Kwestię tę będziemy wyjaśniać w swoim czasie. Obecnie jednak, na kartach Anny Kareniny, Tołstoja nie można uważać za sympatyka rewolucji w taki czy inny sposób. Wtedy w Rosji nie było jawnych partii politycznych, chociaż wyraz partia był używany, mówiło się np. "partia słowianofilów". Chodziło tylko o prądy w opinii publicznej, pozbawione jakiejkolwiek organizacji, a składające się z głosicieli pewnych poglądów i z ich sympatyków.
Zanim przystąpimy do, sumarycznego zresztą, wyliczania tych kierunków poglądowych, musimy zaznaczyć, że podziałem zasadniczym była różnica pomiędzy słowianofilami i "zapadnikami", czyli zachodowcami. Słowianofile uważali, że Rosja jest czymś odrębnym i niepodobnym do Europy, że ma cechy kulturalne i społeczne, których Europa nie posiada, że jest krajem o wiele moralnie wyższym od zepsutej moralnie Europy. Natomiast "zachodowcy" odwrotnie uważali, że Rosja jest taką samą Europą, jak inne kraje, a tylko spóźnioną w swym rozwoju. Ludzie poetyzujący samobytność rosyjską wyznawali słowianofilizm, natomiast krytycy wszystkiego, co rosyjskie, wypowiadający się czasami w przesadnej formie, zaliczali się do zapadników.
Rewolucjoniści rosyjscy posiadali organizacje tajne, kierownictwo polityczne i tym się wyróżniali od innych, którzy byli tylko nurtem myślowym. Zaliczali się oczywiście do zachodowców. Tę przynależność w sposób nader interesujący zaczepił Dostojewski. Przecież nasi rewolucjoniści - wywodził Dostojewski - odrzucają całą kulturę europejską nazywając ją burżuazyjną. Ci, którzy tak negują Europę, nie mogą być uważani za przedstawicieli zachodowców.
Jeśli wolno mi po Dostojewskim zacytować siebie, to ja znowuż nie uważam słowianofilów za prąd najbardziej rosyjski. Rosyjskość - moim zdaniem - wybijała się najwięcej w samym Dostojewskim i właśnie w rewolucjonistach. Dostojewski był antyrewolucjonistą, ale czasami "les extremes se touchent". Dostojewski, Bakunin, Plechanow, Lenin to byli typowi, prawdziwi Rosjanie.
Natomiast "słowianofile" zrodzili się z filozofii Hegla. Wśród myślicieli słowianofilskich uderza ilość uczniów tego filozofa niemieckiego. Hegel był mętnologiem, był daleki od jasności myśli. Jeśli się Hegla nazywa filozofem, to dla Descartesa i innych filozofów prawdziwych trzeba wymyślić jakąś inną nazwę. "Słowianofilizm" był to swego rodzaju romantyzm, mesjanizm, stąd wartość tych teorii waha się zależnie od tego, czy ten, kto te teorie głosił, był człowiekiem utalentowanym, czy nie. Wiemy przecież, że geniusze poeci największe bzdurstwa umieją ubrać w tak piękną formę, że ludzie się nimi zachwycają.
Genialny poeta Tiutczew, piszący po rosyjsku i po francusku, wspaniały, genialny przedstawiciel europejskiej kultury, także się uważał za słowianofila.
Na tym tle można podzielić sfery inteligenckie, w których obracał się Tołstoj w okresie pisania Anny Kareniny, na trzy nurty przekonaniowe.
Pierwsza grupa, bardzo nieliczna, byli to ci ludzie, którzy, będąc dygnitarzami lub urzędnikami, kochali ten ustrój cesarsko-policyjny i sprzeciwiali się wszelkim reformom Aleksandra II. Takim był np. Pobiedonoscew sportretowany przez Tołstoja. O tej grupie trudno powiedzieć - konserwatyści. Trzeba użyć wyrażenia: retrogradzi.
Druga grupa miała nastawienie polityczno-poetyczne. Dźwięk dzwonów cerkiewnych, starorosyjskie byliny, ikony! Wszystko to było bardzo piękne pod względem kulturalnym, lecz niewystarczające jako program polityki wielkiego państwa. Słowianofilizm w polityce zagranicznej wyrażał się gorącą sympatią do uciskanych przez... państwa obce, jak Austria lub Turcja. Natomiast narodowości słowiańskie stanowiące własność państwa rosyjskiego, jak Ukraińcy lub Białorusini, powinni się byli zrusyfikować dla własnego dobra, a Polacy co prawda są Słowianami, ale są jednocześnie zdrajcami Słowiańszczyzny na rzecz Zachodu.
Dostojewski do słowianofilów miał wielkie sympatie i podzielał wiele z ich poglądów. Ale Dostojewski był zbyt wielki, aby w jakimkolwiek pudełku się zmieścić. Toteż nie można Dostojewskiego zakwalifikować jako słowianofila.
Teraz liberałowie. Byli to ludzie, którzy wierzyli, że reformy Aleksandra II takie, jak oswobodzenie i uwłaszczenie chłopa, jak samorząd lokalny, jak wymiar sprawiedliwości na wysoki stopień moralny wzniesiony i oparty na instytucji sądu przysięgłych, że wszystko to doprowadzi z czasem do powołania Ziemskiego Soboru, jak się wtedy mówiło i pisało, czyli do instytucji parlamentarnych, i że z cesarstwa policyjnego Rosja się przekształci w państwo monarchiczno-konstytucyjne na wzór Anglii. Tołstoj wyśmiewa się z tej grupy, pisząc w pewnym miejscu, że ktoś nie znał specjalnego akcentu, z jakim wymawiało się wyraz "uczciwy" w Moskwie. Tutaj - objaśnia Tołstoj - ten wyraz oznacza nie tylko to, co zazwyczaj oznacza, ale jednocześnie takiego człowieka, który przy sposobności potrafi wetknąć szpilkę rządowi.
Widzimy więc, że pod piórem Tołstoja wszystkie ówczesne wzniosłości, jak "niezależność zdania", "obywatelskie stanowisko", "odwaga cywilna", "obrona praworządności", sprowadzają się łącznie do określenia: "wciśnięcie szpilki rządowi". Tołstoj później, dzięki historycznym okolicznościom, które najlepiej oświetlił sam Lenin w swym artykule: Lew Tołstoj jako zwierciadło rewolucji rosyjskiej, stanie się życiowym sojusznikiem skrajnych rewolucjonistów; nigdy natomiast nie był politycznym sympatykiem liberałów. Jego umiłowaniem, życiem, była negacja, a nie konstrukcja. Teraz w epoce pisania Anny Kareniny liberałowie budują różne publiczne instytucje liberalne, z którymi łączą wielkie nadzieje. Tołstoj z tych instytucji się wyśmiewa, swoistymi argumentami wykazując, a raczej starając się wykazać ich nieżyciowość, niedorzeczność i dziwaczność.
Ale geniusz literacki Tołstoja był tak wielki, że w Rosji wszyscy go chcieli pozyskać, nikt nie chciał go od siebie odsuwać. Tak też będzie aż do jego śmierci.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
SONATA KREUTZEROWSKA JAKO ŚWIADEK OSKARŻENIA
I
Ukończona w sierpniu 1889 r. Sonata kreutzerowska będzie przez nas powołana jako dalszy świadek oskarżenia przeciw hrabinie Zofii.
Dotychczas dzieliliśmy utwory Tołstoja na artystyczne i publicystyczne. Utwory artystyczne miały charakter narracyjno-obiektywny; publicystyka Tołstoja była przesiąknięta subiektywizmem jak wódka "żubrówka" pachnącym zielem z Puszczy Białowieskiej. Sonata kreutzerowska jest utworem artystycznym, należy niewątpliwie do Tołstojowskich arcydzieł pod względem formy, ale jest napisana z subiektywizmem wyrażonym z wyjątkową pasją. Aby przygotować się do Sonaty kreutzerowskiej, trzeba wpierw nauczyć się Spowiedzi - napisanej dziesięć lat wcześniej, bo w 1879 r.
Czyta się Sonatę kreutzerowska i widzi się oświetlony świecami wagon kolejowy, słyszy się łoskot kół i brzęk okien wagonowych. Do tego tła dołączyć jeszcze trzeba wspomnienie o męczarniach i pasji wyrażonej w Spowiedzi. Właśnie w tych dwóch utworach ukazuje się nam Tołstoj gniewny, rozzłoszczony, powiedziałbym nawet: Tołstoj mściwy. Gniewać się tak groźnie zaczął Tołstoj dopiero wtedy, gdy zaczął propagować "miłość bliźniego w Chrystusie" jako cel życia. Od tego czasu Tołstoj staje się fizycznie podobny do jakiegoś biskupa cerkwi prawosławnej z ogromną brodą, coś w rodzaju współczesnego nam patriarchy Athenagorasa, a moralnie do rozgniewanego Jehowy ze Starego Testamentu.
II
W Spowiedzi Tołstoj podzielił swe życie na trzy, względnie cztery okresy, do czego później nawracał. Tylko że podział, który cytowaliśmy na podstawie dziennika wielkiego pisarza z XX w., jest inny niż w Spowiedzi. W swym dzienniku Tołstoj pisze o dzieciństwie "niewinnym, radosnym, poetycznym", o czasach "ohydnych" wypełnionych próżnością, rozpustą i lubieżnością, o czasach "moralnych" od zawarcia małżeństwa i o czasach po "urodzinach duchowych".
Tołstoja istotnie uczyć się nie można metodą statyczną, a tylko dynamiczną.
W Spowiedzi mamy inny podział, jakkolwiek czasy "ohydne" są jeszcze bardziej napiętnowane.
"Nie mogę o tych czasach myśleć bez strachu, obrzydzenia i bólu. Zabijałem na wojnie, wyzywałem ludzi na pojedynek, aby ich zabić; przegrywałem w karty; przejadałem pracę swoich chłopów, karałem ich, uwodziłem, oszukiwałem. Łgarstwo, złodziejstwo, lubieżność wszelkiego gatunku, pijaństwo, gwałty, morderstwa. Nie było przestępstwa, którego bym nie popełnił i po tym wszystkim mnie pieszczono, chwalono, uważano za stosunkowo moralnego człowieka."
Tołstoj-młodzieniec stracił wiarę w Boga na skutek lekceważenia, które okazywało wówczas religii starsze społeczeństwo. Wspomina, jak kurator uniwersytetu, hrabia Musin Puszkin, zachęcał jego brata, by tańczył na balu, powołując się na to, że Dawid także tańcował pod Arką.
Straciwszy wiarę Tołstoj uważał, że zagubił sens życia. Szukał wszędzie sensu życia i żadna nauka nie dawała mu odpowiedzi. Powołuje się na to, że w tych czasach czytał mnóstwo filozofów, od królewicza Sakya Muni i Salomona do Kanta i Schopenhauera. "Stwierdziłem - pisze Tołstoj - że oni wszyscy uważali bezsens życia za jedyną prawdę dostępną człowiekowi."
W dalszym ciągu Spowiedzi Tołstoj rozważał sposoby wyjścia z tego straszliwego położenia i znajdywał ich aż cztery, z których jedynym poważnym było samobójstwo. Tołstoj spowiada się, że ciągle żył pod sugestią, że powinien popełnić samobójstwo, i był bardzo niedaleki od takiego czynu. Jego sytuacja była następująca: "Przyszedłem do wesołego towarzystwa, wszystkim jest bardzo dobrze, wszyscy wiedzą, czego chcą, a mnie jest nudno i odrażająco. Powinienem więc pójść sobie won".
"...Nic nam nie zabrania negować życia aktem samobójstwa. A więc zabij siebie i przestań perorować. Nie podoba ci się życie, a więc zabij siebie. Jeśli żyjesz i nie potrafisz wyjaśnić sobie sensu życia, to przerwij to życie, a nie pętaj się po nim wciąż gadając i wypisując, że ty go nie rozumiesz".
Trzeba jednak wielkiego szacunku dla olbrzymiego talentu Tołstoja, aby wypowiedzi w rodzaju powyższych traktować z powagą i zadumą. Zwłaszcza my obecnie, którzy pędzimy życie w obawie bomby atomowej, mamy mało zrozumienia dla człowieka, który miał szczerozłoty talent i sławę, a chciał popełnić samobójstwo, ponieważ nie rozumiał sensu życia. Okolicznością łagodzącą jest to, że Tołstoj naczytał się w tej epoce mnóstwo niemieckich filozofów, jak Schopenhauer, Hegel i inni podobni. Książki takie są jak grypa dla chorego organizmu. Działają jakby woda wlewana żywemu człowiekowi pomiędzy włókna mózgowe i powodują oczywiście debilizm umysłowy.
Ale Tołstoj debilem nie został. Obudziła się w nim tylko szalona pasja postawienia na swoim.
Odnalazł więc upragniony przez siebie sens życia w wierze w Pana Boga, którą w pierwszym okresie swego nawrócenia przejmuje od prostego rosyjskiego ludu chłopskiego.
"Zacząłem się zbliżać do wierzących, ludzi biednych, prostych, nie uczonych, do pielgrzymów, mnichów, chłopów. Pojęcia wiary tych ludzi były tak samo chrześcijańskie jak poglądy religijne rzekomo wierzących ludzi z moich sfer towarzyskich. Do prawd chrześcijańskich przyłączyło się także mnóstwo zabobonów, ale różnica polegała na tym, że zabobony ludzi mego koła towarzyskiego były zupełnie niepotrzebne... zabobony zaś ludzi prostych były tak związane z całym ich życiem, że nie można byłoby wytłumaczyć ich postępowania bez tych zabobonów... ...I pokochałem tych ludzi... Żyłem tak dwa lata i dokonał się we mnie przewrót, który już dawno dojrzewał, i ziarna którego zawsze były we mnie. Życie ludzi wykształconych i bogatych nie tylko stało się dla mnie odrażające, ale straciło wszelki sens.
Jakże zazdrościłem chłopom ich braku wykształcenia, ich analfabetyzmu."
Jednak nie był to ostatni okres w "narodzinach duchowych" Tołstoja. Coraz mu było trudniej znosić formy obrzędowe, godzić się z dogmatami cerkiewnymi, przeciw którym mobilizowała się jego krytyka. Aż wreszcie przyszła wojna 1878 r. Chłopi idą na tę wojnę, uznają ją za rzecz słuszną, a Tołstoj za masowe morderstwo. Sam kiedyś wojował, widział trupy, strzelał do nieprzyjaciela. Ale to nic. Największy przewrót dokonał się w nim po wojnie, w której brał udział, w Paryżu w 1857 r., wtedy, kiedy zobaczył wykonanie wyroku śmierci przez gilotynę i usłyszał, jak odrąbana głowa stuknęła w pudełku, do którego była wrzucona. Wtedy morderstwo człowieka największe na nim zrobiło wrażenie. Od tego czasu Tołstoj, jeśli ktoś w jego domu bronił kary śmierci, podnosił się z miejsca ze słowami: "Proszę, niech pan natychmiast opuści mój dom". I Tołstoj nadal kochał Boga, czcił naukę Chrystusa Pana, ale opuścił cerkiew prawosławną, jako uznającą potrzebę zabijania ludzi.
III
Teraz należy jak najbardziej podkreślić i zrozumieć rzecz jedną. Oto Tołstoj, całkowity indywidualista i człowiek nie myślący wspólnie z innymi ludźmi, lecz zupełnie odrębnie, wyrobił sobie swój specjalny kodeks moralny, nie pokrywający się z segregacją przestępstw według kodeksów karnych obowiązujących nie tylko w Rosji, lecz w całej Europie. Dla niego - Tołstoja - przestępstwa seksualne, jak złamanie wiary małżeńskiej, rozpusta, lubieżność, były przestępstwami o wiele poważniejszymi od jakiejś kradzieży, oszustwa czy bójki. Innymi słowy - na przestępstwa Tołstoj patrzył nie oczami prawnika, lecz raczej człowieka robiącego rachunek sumienia przed spowiedzią. Nie sposób jest pojąć psychologicznie Tołstoja, jeśli się nie uwzględni tej okoliczności.
IV
Sonata kreutzerowska jest nie tylko najbardziej gniewna, lecz najbardziej nerwowa z utworów Tołstoja. Rzecz, jak wspomniałem, dzieje się w pociągu. Stuk kół, brzęk okien, nastrój półsnu, półzmęczenia; konduktor od czasu do czasu wnoszący świece, półmrok. Nastrój odpowiedni dla wszelkich koszmarów. Kilka osób w sposób nieporządny dyskutujących o małżeńsko-seksualnych zagadnieniach, pada nazwisko Pozdnyszewa, zabójcy żony, którego proces był niedawno i zakończył się uniewinnieniem. "To ja właśnie jestem Pozdnyszew" - przerywa rozmowę najbardziej nerwowy człowiek biorący w niej udział. Rozmowa zacicha, potem zabójca Pozdnyszew zostaje sam na sam z osobą, która nam przekazuje jego wyznania. "Panu nie jest przykro siedzieć koło mnie, wiedząc, kim jestem?" - pyta. Po tych przykrych momentach następuje jego opowiadanie, jego spowiedź, pod względem formy zbliżona do spowiedzi, o której mówiliśmy przed chwilą, tylko że konwencje artystyczne przeważają w niej nad publicystycznymi i stąd jest ona bardziej paradoksalna, żywa i bardziej przekonywająca. Pozdnyszew podnieca się gwałtownym oskarżeniem mężczyzn o rozpustę i uczęszczanie do domów publicznych. Powiada, że do tych domów publicznych młodzież jest zapędzana przez lekarzy. Tołstoj w ogóle nienawidził lekarzy i pogardzał medycyną jako łże-nauką, ale nigdzie przeciwko lekarzom nie wypowiadał się tak gwałtownie, jak w Sonacie kreutzerowskiej - może stało się to dlatego, że czas pisania tej książki nastąpił po zgonie czworga z jego dzieci. "O kapłani nauki" - syczy z nienawiścią Pozdnyszew, a na uwagę interlokutora wybucha z nienawiścią:
"- Kto demoralizuje młodzież, twierdząc, że to pożyteczne dla zdrowia? - Oni. Kto demoralizuje kobiety wymyślając środki zapobiegające ciąży? - Oni. Kto leczy syfilis z zachwytem? - Oni.
- Dlaczegoż nie leczyć syfilisu?
- A ot dlatego, że leczyć syfilis to jest to samo, co ubezpieczać rozpustę, to samo, co dom wychowawczy dla niemowląt...
- Nie, ale w każdym razie...
- Tak, gdyby jedna setna procentu tych wysiłków, które dziś są wkładane w leczenie syfilisu, była obrócona na leczenie rozpusty, to dziś syfilisu nie byłoby nawet śladu".
Każdy publicysta czytając ten wybuch gniewu Pozdnyszewa odczuje całą wyższość utworu artystycznego nad publicystyką. Pozdnyszew jest sympatyczny w swoim gniewie i nie wymagamy od niego publicystycznej akuratności i dokładności. Oczywiście, że to, co gada, nie jest ścisłe, ale czytelnika ścisłość przeważnie nudzi - świetność stylu zawsze zachwyca. Zauważcie, że Pozdnyszew ciągle powtarza wyraz "leczyć". Nie zmieni tego wyrazu na inne jakieś określenie. W tej nienawiści do wyrazu "leczyć" widzę nienawiść samego Tołstoja do "doktora", który leczy jego dziecko, które później umiera.
Jak Tołstoj mówi o demoralizacji młodzieży, ma na myśli oczywiście i wyłącznie młodzież męską. Problem rozpusty seksualnej wśród dziewcząt wówczas nie istniał, jest to osiągnięcie naszych czasów. Tołstoja złość zwraca się natomiast przeciw upokarzaniu młodych dziewcząt wydawanych za mąż za mężczyzn, o których te obrzydliwe matki wiedzą, że są rozpustnikami, a nawet czasami, że przeszli już przez choroby weneryczne.
Czasy się bardzo zmieniły i pasja Tołstoja w obronie niewinnych i oszukiwanych dziewcząt nie jest dziś zbytnio aktualna, ale aby go zrozumieć i aby także zrozumieć jego stosunek do jego Soni, to jest do jego żony - przytoczymy tu kilka zdań z wypowiedzi Tołstoja:
"... kobieta to niewolnica sprzedana na targu, ale ponieważ nie chce się uznać za niewolnicę i nie może sama oświadczyć się mężczyznom, więc zaczyna się to drugie i najohydniejsze łgarstwo, które czasami się nazywa »wchodzeniem. w świat«, czasami »rozrywkami«, a co to jest, jak nie czym innym, jak łowieniem narzeczonych. Powiedz jakiejś mamusi czy dziewczynie prawdę, że zajęte są one wyłącznie łapaniem mężów - Boże mój, cóż za obraza. A przecież nie robią nic innego. To okropne, jak się tym zajmują całkiem młodziutkie, niewinne dziewczyny. I znowuż, gdyby się to robiło przynajmniej otwarcie, a tu znów oszustwa. Ach, pochodzenie gatunków. Jakże interesujące. Ach - Liii bardzo się interesuje malarstwem. A pan czy będzie na wystawie? Jakże pouczająca. A sztuki teatralne... a symfonia. A jakże godne uwagi... Moja Lili wariuje na temat muzyki. A czemu pan nie podziela tych poglądów?
A intencje są jednakowe: »Weź, weź mnie, moją Lizę. - Nie, mnie. No, choć spróbuj«".
V
Oczywiście, że powyższe szyderstwa Tołstoja są już dziś, w roku Pańskim 1965 w Warszawie, zupełnie nieaktualne, choć może tego przeżytki utrzymały się wśród innych jakichś społeczeństw... mniej szczęśliwych i postępowych. Ale powtarzamy, że tu chodzi o współczucie do biednej Zosi Bers, której Tołstoj przed poślubieniem wręczył swój dziennik, w którym opisywał wszystkie przestępstwa seksualne swej młodości. Według jego opisu w Annie Kareninie na księżniczce Szczerbackiej, czyli na sobowtórze Zosi Bers, nie zrobiło to zresztą tak strasznego wrażenia, jakiego się obawiał. Ale teraz Pozdnyszew opowiada o pierwszej kłótni z żoną po kilku dniach po ślubie i znów to opowiadanie ma całkiem autobiograficznie tołstojowski charakter.
Pozdnyszew pyta się żony, dlaczego jest smutna, a ona mu odpowiada, że tęskni za matką. "Wydawało mi się, że to nieprawda, ale nic nie powiedziałem... Ona odtrąciła moja rękę, Izy znikły z jej oczu i w najbardziej jadowity sposób zaczęła oskarżać mnie o egoizm, o okrucieństwo. Cała jej twarz wyrażała złość i ta złość była skierowana na mnie."
Pozdnyszew opowiada kilka takich scen i podkreśla, że później żona zawsze zwracała się do niego ze słowami miłości. I w tych ciągłych zmianach histerii złości na histerię miłości jak najdokładniej rozpoznajemy w żonie Pozdnyszewa hrabinę Zofię Tołstoj, taką, jaką znamy ze wspomnień znajomych, a nawet własnych jej dzieci, z jej własnych listów i dzienników, z dzienników jej męża.
Oto jeszcze jeden opis kłótni:
"Zaczynają się kontrowersje. Skaczemy z jednego tematu na drugi. No, wiadomo już z góry, że jest tak. »Coś ty powiedział.« »Nic nie powiedziałem.« »To znaczy, że ja kłamię«. Ona zaczyna przesycać każde swoje zdanie jakimś specjalnym jadem, obrzydzać wszystko, co mi jest drogie, wszystko poniżać i hańbić. Nie wytrzymuję, krzyczę: »Milcz« czy »Nie kłam«, czy coś w tym rodzaju. Ona się porywa i chce wybiec do dziecinnego pokoju. Chwytam ją za rękę, aby jej dowieść, że nie jestem winny. Ona krzyczy: »Dzieci, wasz ojciec bije mnie!« Ja krzyczę: »Nie udawaj!« Ona odpowiada: »Ty zabijesz człowieka i będziesz twierdzić, że to on udaje. Teraz ja zrozumiałam nareszcie, czego ty chcesz naprawdę...«"
W tych słowach, że "poniża i hańbi, co mi jest drogie" mieści się wskazanie palcem przez Tołstoja na własną żonę.
"Taka kłótnia rozgrywa się dalej według następującego scenariusza: Żona ucieka z domu. Biedne dzieci spać nie mogą przez całą noc, wszystko jest oczywiście w straszliwym napięciu nerwów. O godzinie drugiej następnego dnia przyjeżdża jej siostra z projektem pogodzenia się. Sama zjawia się po południu. Mąż wita ją, myśląc, że już wszystko minęło. Ale gdzież tam. Patrzy na męża surowym wzrokiem i mówi: »Pożałujesz tego«. Odpowiada, że nie może znieść komedii. Ona ucieka do swego pokoju i zamyka się na klucz. Drzwi zamknięte. Odchodzę ze złością. Przybiega biedna Liza córeczka: »Mamusi nie słychać«. Idę z nią razem, stukamy: nic nie słychać. Wysadzam drzwi z hałasem. Z podniesioną spódnicą, w pończochach i wysokich trzewiczkach leży nieruchomo na łóżku, obok flaszka z opium. Przywracamy ją do życia. Łzy i nareszcie pogodzenie."
Za kilka dni znów mniej więcej to samo.
W to wszystko włazi Truchaczewski.
Czy Tołstoj opisując historię z Truchaczewskim miał jakieś przeczucie tego, co Zofia Andrejewna będzie wyrabiać siedem lat po napisaniu Sonaty kreutzerowskiej z muzykiem Taniejewem? Truchaczewski był także muzykiem, a muzyka odgrywała w życiu Tołstoja rolę specjalną, skręcała mu nerwy i czyniła z niego człowieka niepoczytalnego.
Wszystko, co pisałem o Tołstoju artyście, o tym, że wsłuchiwał się jak nikt z pisarzy w ton, w dźwięk, w walor, w barwę wyrazu, słowa, języka, uzupełnić jeszcze trzeba tym, że w podobny sposób wsłuchiwał się w muzykę. Ten człowiek z wielką brodą i z manierami nauczyciela czy proroka płakał, jak słuchał Szopena. Muzyka podniecała go gwałtownie. Muzyka była inspiratorem jego talentu. A tutaj muzykiem tym był samiec o bardzo czerwonych wargach, patrzący na kobiety tak, jakby były już z nim w łóżku. Truchaczewski - może to był Nagornow, który w tym czasie flirtował z nieposzlakowaną Kuźmińską, dość! Tołstoj-Pozdnyszew nie mógł znieść jednoczesnego zalecania się Truchaczewskiego do jego żony i jego wstrząsającej muzyki. Pozdnyszew opowiada, jak pierwszy raz usłyszał od żony wyraz "my", który w tej chwili oznaczał ją i Truchaczewskiego.
Zamęczony zazdrością Pozdnyszew wyjechał gdzieś z Moskwy i w podróży ciągle mu się zdawało, że oto właśnie w tej chwili żona oddaje się Truchaczewskiemu. Wrócił i zastał Truchaczewskiego u siebie w domu jedzącego kolację z żoną. Dobył z pochwy kindżał wiszący nad kanapą, podkradł się do jadalni i wbił ten kindżał żonie w brzuch.
Potem pamiętał zapach karbolu i ciężkie sceny z płaczem dzieci. Zrozumiał, co zrobił, dopiero wtedy, kiedy zobaczył ją w trumnie: "Zrozumiałem, że ja, że to ja zabiłem ja, że to skutkiem mego działania zrobiło się tak, że ona, która była przedtem żywa, ruszająca się, ciepła, teraz jest nieruchoma, woskowa, cała zimna i że poprawić tego nigdy, nigdzie i niczym już nie można. Ten, kto nie przeżył tego, ten nie może tego zrozumieć".
Ostatnie wypowiedzi Pozdnyszew wypowiada głosem przerywanym od płaczu.
VI
Wszystkie "kropki nad i" w sprawie Sonaty kreutzerowskiej postawiła sama hrabina Zofia. Mam na myśli obecnie nie zagadnienia merytoryczne poruszone w tej powieści, lecz kwestie biograficzne z nią związane. Zofia Tołstojowa z krzykiem podkreśliła, że żona Pozdnyszewa to właśnie ona, że Tołstoj w swej noweli opisując obrzydliwa i nieznośną histeryczkę miał właśnie ją na myśli. Pani Tołstoj pisywała dużo opowiadań i powieści. Skoro pisał jej mąż, dlaczegoż by nie miała pisać ona sama - niewątpliwie tak się rysowało to zagadnienie w umyśle tej egocentryczki. Tylko niektóre z płodów jej pióra zostały wydane, reszta przechowuje się w muzeum Tołstojowi poświęconym. Hrabina Zofia była oburzona na treść Sonaty kreutzerowskiej i natychmiast zaczęła pisać na nią odpowiedź, również w formie noweli. Pierwotnie nowela ta miała się wprost nazywać Z powodu "Sonaty kreutzerowskiej", ale potem autorka znajdywała sobie tytuły bardziej odpowiednie, jak np. Dawno już zabita albo Jak ona była zabita. Z kolei pojawiał się tytuł: Czy to ona była winna z druzgocącym podtytułem: Poświęca się bohaterowi "Sonaty kreutzerowskiej". Już w tych tytułach widzimy jedną z takich scen małżeńskich, które opisuje Tołstoj. W treści noweli napisanej przez hrabinę Zofię występuje Anna, dzieweczka czysta i idealna. Zakochuje się w niej trzydziestopięcioletni książę, który ma namiętność uprawiania filozofii i uważa siebie za myśliciela. Wielu ludziom wydaje się, że w istocie on jest głęboki i rozumny i tylko ludzie wykształceni widzieli, że ta jego filozofia jest żałosna, durna i śmieszna. Książę zachwyca się młodością Anny, ale nic jej nie daje prócz nudy, rozczarowań i sytuacji męczących. Księcia pociąga gospodarstwo wiejskie, u Anny rodzą się dzieci. Dowiaduje się ona o byłej z czasów przedmałżeńskich kochance księcia, chłopce Arinie z czerwonymi wargami i pięknymi małymi ząbkami. Tak przechodzi lat dziesięć wśród ciągłych nieprzyjemności. Wreszcie po dwunastu latach przyjeżdża Bechmietiew i Anna zaczyna się nim interesować, a książę zazdrości. Bechmietiew umiera, Anna rozpacza, a książę rzuca w nią przyciskiem na biurko i zabija. Anna przed zgonem zgodnie ze swym anielskim charakterem wybacza mu wszystko.
Nowela hrabiny Zofii potwierdza nasze wszystkie najgorsze przypuszczenia. Tak, to właśnie ona, słodka Kitty, była nieznośną żoną wtedy już, kiedy Tołstoj rozczulał się nad nią pieszczotliwie, portretując w postaci Kitty. Tak, to ona musiała mieć niektóre cechy Anny Kareniny. Tak, to ona była makabryczną żoną Pozdnyszewa... Ale skoro pisze wyraźnie, że filozofia jej męża była głupia, skoro pisze, że Sonata kreutzerowska jest niecnym paszkwilem, to dlaczegóż tak drapieżnie domagała się, aby pieniądze za tę głupią filozofię i za Sonatę kreutzerowska szły do jej kasy?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
KARENIN - ŚWIADEK OSKARŻENIA
I
Po tym wszystkim, co wiemy o nienawiści pani Zofii do noweli Sonata kreutzerowska, po wiadomościach, że napisała ona specjalną powieść, będącą zajadłą z nią polemiką, zdziwi nas zapewne, że taż Zofia Tołstoj, uważająca tę nowelę za ciężka obrazę swej własnej osoby, uzyskała audiencję u cesarza Aleksandra III, aby wydostać prawo sprzedaży tejże Sonaty kreutzerowskiej. To już szczyt wszystkiego!
Można to porównać tylko do następującego incydentu. Jakiś X został publicznie spoliczkowany i scena znieważenia została uchwycona przez operatora filmowego. Tenże X zaczyna robić zabiegi o prawo wyświetlania tego gębobrania we wszystkich kinach, a to ze względu na dochód, który mu to przyniesie.
Aleksander III, jak wszyscy Rosjanie, ulegał urokowi literackiego geniuszu Tołstoja, toteż pozytywnie załatwił prośbę hrabiny Tołstoj wszczętą bez wiedzy samego Tołstoja, jedynie ze względów rachunkowo-dochodowych jego żony.
Konstanty Pobiedonoscew, ówczesny oberprokurator Świątobliwego Synodu, w liście z dnia l listopada 1891 r. do Aleksandra III oświadcza, iż nie wiedział o tym, że cesarz miał przyjąć hrabinę Tołstoj, że gdyby wiedział, to błagałby go, aby odmówił tej audiencji. List jest obszerny, gwałtowny i polemiczny. "Tołstoj to fanatyk własnego obłędu - pisze Pobiedonoscew - i na nieszczęście uwodzi i przyłącza do tego obłędu tysiące ludzi lekkomyślnych..." O zezwoleniu danym hrabinie Tołstoj na wydanie Sonaty kreutzerowskiej Pobiedonoscew w liście do cesarza pisze jako o rosyjskiej klęsce narodowej.
Pobiedonoscew został przez Tołstoja opisany jako Karenin. A więc żywy Karenin jest świadkiem przeciw Zofii stwierdzając w swym liście jej dwulicowość w sprawie Sonaty kreutzerowskiej.
II
Teraz wskażę okoliczność, która dla wielu czytelników, i to uważnych czytelników Anny Kareniny zabrzmi jak sensacja. Oto Tołstoj w Annie Kareninie uważa, że Anna źle zrobiła porzucając męża i syna, łącząc się z Wrońskim. Tołstoj w pierwszych rozdziałach tej powieści opisuje Annę jako osobę miłą, piękną, szlachetna, jej późniejsze ataki histeryczne jako skutek jej nienormalnego położenia, jej samobójstwo jako straszliwa karę za grzech złamania wiary małżeńskiej. Kunszt artystyczny Tołstoja wzbudza w czytelnikach nastroje i uczucia przeciwne tej tezie. Anna jest kobietą zachwycającą, Karenin jest rodzajem mężczyzny zupełnie odrażającym - jakże więc można stanąć po jego, "a nie po jej stronie.
Tołstoj moralista, wbrew Tołstojowi artyście, odpowiada: Nie wolno łamać wiary małżeńskiej, nie wolno porzucać męża i dziecka. Za to człowieka musi spotkać straszliwa kara.
Pobiedonoscew sportretowany w osobie Karenina nienawidził Tołstoja i zwalczał go, jak mógł, a mógł bardzo wiele w ówczesnej Rosji. Jakże względnie obszedł się z nim Tołstoj. W ogóle ten wielki pisarz nie potrzebował tego, czego potrzebują inni pisarze oraz inni wielcy ludzie, a mianowicie polemicznego manekina, którego się wywraca jako przedstawiciela pewnego rodzaju argumentacji. Znałem wielkiego męża, który wynajdywał sobie jakichś czwartorzędnego znaczenia człowieczków, aby wykazywać, jak głupią jest ich argumentacja. Tołstoj tego nie uprawiał nigdy. Nie zajmuje on żadnego polemicznego stanowiska wobec Karenina-Pobiedonoscewa. Przeciwnie, w rzeczy dla tezy tej powieści zasadniczej, mianowicie w kwestii stosunku zdradzanego męża do niewiernej żony, Tołstoj jest po stronie Karenina. Karenin nie czyni nic niemoralnego, nieszlachetnego: przeciwnie, po samobójczej śmierci Anny przyjeżdża na jej pogrzeb i bierze jej córeczkę, będącą dzieckiem Wrońskiego do siebie na wychowanie. Pobiedonoscew był człowiekiem nieznośnym, nastawionym na zatruwanie ludziom życia; politycznie, ideowo, moralnie reprezentował skrajnie odmienne od Tołstoja poglądy. Kampania przeciw temu człowiekowi wzbudzałaby wielki w Rosji entuzjazm w najrozmaitszych sferach. A jednak Tołstoj poprzestaje na zobrazowaniu go fizycznym w sposób dość odrażający, jak to mu uszy sięgały do brzegów melonika i jak załamywał dłonie, że aż trzeszczały kości, jak miał żartobliwie-głupawy sposób mówienia do pięknej swej żony. Poza tym jednak wielki artysta przedstawia nam Karenina jako człowieka, którego zasady mają charakter manier, a maniery charakter zasad. To określenie nie było wypowiedziane bezpośrednio przez Tołstoja, to ja tak określam zobrazowanie ideowe Pobiedonoscewa w powieści Anna Karenina i jestem z tego dumny, sam sobie klaszczę i zgłaszam patent na to zdanie. Pobiedonoscewowi zdawało się, że reprezentuje wielką ideologię, że jest wielkim chrześcijaninem, człowiekiem arcygłębokim, tymczasem Tołstoj sfotografował Pobiedonoscewa jako człowieka, którego zasady nie maja charakteru głęboko przepracowanych poglądów, lecz jakichś manii. Poglądy Pobiedonoscewa to płytki nacjonalizm, pewne teorie słowianofilizmu, nie tyle religijność, ile jakaś arogancka dewocja, bigoteria, ale wszystko to wypowiadane z prymitywną i gwałtowną demagogią.
Pobiedonoscew-Karenin Tołstoja nosi swe małżeńskie rogi w sposób dyskretny i wstydliwy. Ale raz wybucha: przychodzi do żony i podnosi głos: "Proszę mi oddać listy swego kochanka" - mówi. W tym nazwaniu rzeczy po imieniu nie byłoby nic skandalicznego, gdyby nie to, że w ustach zawsze powściągliwego Karenina zadźwięczało to bardzo grubiańsko. Czyżby Tołstoj chciał przez to powiedzieć, że chłodna powściągliwość Karenina była tylko szatą okrywającą grubiaństwo jako żywe ciało? Wydaje się nam, że tak i że to jest silnym i celnym uderzeniem we właściwy klawisz w tej charakterystyce.
III
Wykazałem swego czasu wiele obiektywizmu wielbiąc Dostojewskiego w swojej o nim książce, podczas kiedy Dostojewski tak nas, Polaków, nienawidził. Ale Dostojewski uzasadnił poważnie swój negatywny do nas stosunek. Natomiast Pobiedonoscew w swym liście z dnia 17 maja do cesarzewicza, późniejszego cesarza Aleksandra III, wykrzykuje w sposób następujący:
"Wierzcie mi, Wasza Cesarska Wysokość, że wszyscy ci socjaliści, mistrze sztyletu itd., to nic innego, jak psy spuszczone ze smyczy, pracują oni na rzecz polskiego gniazda, które obmyśliło plan bardzo chytrze i może osiągnąć swe cele przy pomocy naszych mężów państwowych w rodzaju Wałujewa, wyznających pogodzenie się z Polakami i wyższość polskiej cywilizacji. Komitet polski wszystko zorganizował, wszystko ma w swoich rękach, wszystkim kieruje swoją zręczną szatańską intrygą".
Słowa powyższe to nie jest żadna głębsza ideologia, to nawet nie są słowa rozumniejszego policjanta. Dziś wiemy dobrze, że w chwili, kiedy to było pisane, nie było w Rosji żadnego takiego szatańsko-wszechwładnego komitetu polskiego. A więc Pobiedonoscew nie był realistą politykiem, lecz maniackim plotkarzem.
Pobiedonoscew był "oberprokuratorem Świątobliwego Synodu". To Piotr Wielki za czasów swej walki z prawosławną cerkwią stworzył ten urząd o obcej, z niemiecka w uszach rosyjskich brzmiącej nazwie. Zniesiono wtedy patriarchat, a biskupów oraz cerkiew uzależniono od przedstawiciela władzy świeckiej. Ale źródłem wpływów Pobiedonoscewa był jego stosunek do cesarzewicza, później cesarza Aleksandra III. Pobiedonoscew, profesor prawa na uniwersytecie, był jego nauczycielem za czasów jego młodzieńczych i zachował stosunek korepetytora do ucznia. Wśród win, którymi obciążać można Pobiedonoscewa, nie ma cechy podskakiewiczostwa lub karierowiczostwa. Z ogłoszonej korespondencji Pobiedonoscewa z cesarzewiczem, później cesarzem, widzimy, że Pobiedonoscew często bardzo ostro krytykuje jego postępowanie, omal że go gromi i w ogóle zachowuje się jak spowiednik wobec penitenta. Pobiedonoscew to jakaś szara gęś w ogólnorosyjskiej państwowej skali. Wsadza wszędzie swój nos: buduje tak zwaną "flotę ochotniczą", ponieważ nie jest zadowolony z rządów głównego admirała wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza, którego oskarża o liberalizm, sprzyjanie Polakom i posiadanie kochanki. Wobec tego Pobiedonoscew sam się robi rodzajem ministra floty morskiej ze swoją "flotą ochotniczą".
Kiedy indziej jakaś opera mu się nie podoba. Pisze gwałtownie list do cesarza, że opera ta jest tak ponura i tak udręczające robi wrażenie na publiczności, że można od tego oczekiwać rzeczy najgorszych. Wiemy skądinąd, że Aleksander III, człowiek nie pozbawiony ani poczucia honoru, ani humoru, śmiał się tylko z ponurości tej opery. Całą walkę stacza Pobiedonoscew w sprawie przedstawień teatralnych w czasie ostatniego tygodnia postu. Jest to zresztą człowiek bardzo szczęśliwy, zawsze mu się zdaje, że jego zdania są wszyscy Rosjanie lub co najmniej wszyscy prawdziwi rosyjscy ludzie. Łatwo się go można było zapytać, czy jego zdanie w sprawie zakazu przedstawień teatralnych podzielają także ci Rosjanie, którzy na nie wykupili bilety. Pobiedonoscew rzetelnie obrzydzał ludziom życie.
A cóż dopiero kiedy działał w imieniu swego oberprokuratorstwa, mającego znaczenie i rangę urzędu ministra. Jacyś nieszczęśni wielcy książęta, zamęczeni swymi żonami, które poślubili z dyplomatyczno-państwowych względów, chcą się rozwieść. Pobiedonoscew protestuje i zapobiega temu. Przyjaciółki tych książąt nie dostają rozwodu, chociaż znajdują świadków, którzy gotowi są przysiąc, że widzieli ich mężów leżących w łóżku z innymi kobietami. Ciągle w listach Pobiedcnoscewa gmatwają się drobiazgi, które nie tyle wcielają jakieś zasady, ile czepiają się różnych zasad. Oczywiście w stosunku do innych wyznań postawa możliwie bojowa. Nie tylko w stosunku do polskich księży katolickich, ale i w stosunku do ultralojalnych pastorów protestanckich, reprezentujących arcysłużbistych Niemców nadbałtyckich, Pobiedonoscew co chwila woła o policję, sąd, więzienie.
Słowianofile rosyjscy oraz ich fragmentaryczny sojusznik Dostojewski, broniący jak najbardziej cerkwi prawosławnej, mieli jednak wiele wyrozumienia i nawet sympatię do rosyjskich starowierów, którzy powstali jako protest przeciw reformom Piotra Wielkiego. Ta sympatia była podzielana przez wielu najbardziej konserwatywnych Rosjan, o ile wyraz "konserwatyzm" da się zastosować do życia rosyjskiego. Otóż Pobiedonoscew nienawidzi tych starowierów, pogardza nimi, uważa ich za złoczyńców, na ich wspomnienie tak samo woła o pałkę i więzienie, jak na wspomnienie katolickiego księdza lub luterańskiego pastora.
Pobiedonoscew jako polityk jest typowym politykiem klikowym. Dobiera, wynajduje sobie ludzi jemu oddanych i potem zawzięcie ich popiera.
I ciągle, jak już powiedziałem, występuje nie w swoim imieniu, lecz w imieniu wszystkich Rosjan. Uważa za dogmat, że wszyscy prawdziwi ludzie rosyjscy są jego zdania, a odmienne poglądy reprezentują tylko Polacy, protestanci i wyznaniowi odszczepieńcy.
IV
W grudniu 1885 r. Pobiedonoscew napisał do hrabiny Zofii Tołstoj list następujący:
"Widząc Pani gorące zainteresowanie się daną sprawą, nie chcę zostawić Jej bez odpowiedzi. Zażądałem z kancelarii Św. Synodu, aby mi przysłano odbitki korektorskie i przeczytałem je. Będą one także przeglądane w Synodzie, ale, dla uniknięcia nieporozumień, powiadamiam Panią otwarcie, że nie ma żadnej nadziei, aby z naszej strony była zgoda na ich drukowanie i rozpowszechnianie. Wszystko, co się przepuszcza do druku, uważa się za zalecone, a te arkusze w żadnym razie nie mogą być uznane za godne zalecenia. Ja już w rozmowie z Panią wypowiadałem swe myśli, a teraz po przeczytaniu danych rzeczy widzę je bardzo wyraźnie. Chciałbym Panią przekonać, aby Pani się nie domagała, a jeżeli ten zakaz będzie przez Panią uznany za złe, to niech się Pani nie sprzeciwia złu".
Nie możemy tego listu zamieścić bez komentarzy, które się nasuwają.
Pobiedonoscew formułuje zasadę, że wszystko, na co cenzura da pozwolenie drukowania, uważa się za rzecz "zaleconą" przez władzę. Zasada ta jednak nie była konsekwentnie stosowana przez cenzurę rosyjsko-cesarską i nie potrzebujemy tłumaczyć, w jak daleki sposób krępowałaby ona wypowiadane myśli.
Pobiedonoscew nienawidził Tołstoja. Gdyby to od niego zależało, ani jedno słowo z pism Tołstoja nie zobaczyłoby światła dziennego. Wszyscy Rosjanie na prawicy i lewicy woleliby, aby Tołstoj szedł z nimi. Tak myślał cesarz i rosyjscy nacjonaliści, i liberałowie, i lewica, i nawet rosyjscy rewolucjoniści. Wynikało to z miłości artyzmu Tołstoja, która to miłość po dziś dzień istnieje w Rosji. Jedynie Pobiedonoscew myślał inaczej. Widzimy, z jaką złością i jakim tryumfem na zakończenie swego listu szydzi z Tołstojówskiej zasady o niesprzeciwianiu się złu.
Puszkin powiedział kiedyś Sperańskiemu: "Pan i Arakczejew znamionują czasy Aleksandra I jak dwóch geniuszy: dobra i zła". Frazes podobny można powiedzieć o Tołstoju i Pobiedonoscewie w stosunku do czasów Aleksandra III. W tej epoce Tołstoj dobrze czy źle, rozumnie czy bezrozumnie, ale stara się propagować miłość. Pobiedonoscew we wszystkich swoich działaniach kieruje się nienawiścią.
ROZDZIAŁ ÓSMY
WŁODZIMIERZ LENIN O TOŁSTOJU
I
Chcielibyśmy jednak porzucić na pewien czas żonę i męża, a trochę rozszerzyć horyzont dla odświeżenia obrazu, czym był Tołstoj dla Rosji. Zaczynamy od przedstawienia poglądów przedstawiciela skrajnej lewicy, późniejszego wodza zwycięskiej rewolucji. Lenin w sposób dziennikarsko znakomity precyzował swoje zdanie w każdej sprawie, która go obchodziła, i jako wielki publicysta godny tej nazwy, zawsze liczył się tylko ze swoim własnym przekonaniem. Po śmierci Tołstoja ukazał się jego artykuł w piśmie "Socjaldemokrata" pod datą 29 listopada 1910 r. W artykule tym pisze Lenin: "Umarł Tołstoj. Jego znaczenie światowe jako artysty, jego światowy rozgłos jako myśliciela i publicysty odzwierciedla w sposób swoisty światowe znaczenie rewolucji rosyjskiej..."
"Lew Tołstoj był wielkim artystą jeszcze za czasów pańszczyzny. W ciągu swej przeszło półwiecznej działalności pisarskiej stworzył szereg dzieł genialnych. Malował w nich przeważnie szarą, przedrewolucyjną Rosję, taką, jaką ona była od 1861 r. Rosję półpańszczyźnianą, Rosję wiejską, Rosję ziemianina i chłopa. Malując ten okres historii Rosji Tołstoj potrafił postawić w swych pracach tyle wielkich zagadnień, potrafił wznieść się do takiej artystycznej siły, że jego dzieła zajęły jedno z pierwszych miejsc w literaturze światowej. Okres przygotowania rewolucji w jednym z krajów uciśniętych przez pańszczyźnianych panów, dzięki genialnemu oświetleniu jego przez Tołstoja, stał się krokiem naprzód w artystycznym rozwoju ludzkości".
Już z cytat powyższych widać, że Lenin:
1) Wysoko oceniał geniusz artystyczny, pisarski Tołstoja i jego twórczość uważał za składnik kultury ogólnoludzkiej. Lenin ocenił także Puszkina i innych wielkich pisarzy XIX w. To stanowisko Lenina będzie miało dobroczynne w przyszłości konsekwencje.
2) Lenin wskazywał, że działalność pisarska Tołstoja była wielką dźwignią przy łamaniu dawnego społecznego, gospodarczego i politycznego ustroju Rosji.
3) Wreszcie Lenin, ceniąc niesłychanie wysoko destrukcyjna w stosunku do dawnej Rosji działalność Tołstoja, jednocześnie nie tylko lekceważył, ale wprost pogardzał konstruktywnym programem Tołstoja,
Wszystkie te trzy tezy o Tołstoju wypowiedział Lenin nie tylko w trzech artykułach po śmierci wielkiego pisarza, ale także w dłuższym artykule ogłoszonym w piśmie "Proletariusz" w dniu 11 września 1908 r., napisanym z okazji osiemdziesięciolecia jego urodzin. Artykuł ten nosi wyrazisty tytuł: Lew Tołstoj jako zwierciadło rewolucji rosyjskiej.
II
Co było istotą ustroju Rosji za czasów działalności Tołstoja? Odpowiadam na to pytanie, że to samo, co było istotą Rosji za Iwana Groźnego i Piotra Wielkiego, a mianowicie zespolenie całości władzy w jednym centrum. Tego rodzaju ustrój jest jak najbardziej niezgodny z pojęciem feudalizmu, w znaczeniu historyczno-prawnym. Feudalizm to nie zespolenie, scentralizowanie, lecz wręcz odwrotnie rozdrobnienie władzy. Ale feudalizm miał swoje potomstwo całkiem z oblicza niepodobne do niego. Za czasów feudalnych nie było pańszczyzny w takiej formie, w jakiej powstała ona później, właśnie w okresie załamania się feudalizmu. Ale stosunek chłopa do pana na wsi tkwił korzeniami jeszcze w epoce wasalów i suzerenów i stąd niektórzy ekonomiści mówiąc o gospodarce wiejskiej jeszcze w początkach XIX w., jeszcze przed uwłaszczeniem włościan w 1861 r. używają określenia "stosunki feudalne" i na to już nie poradzimy. Zresztą jeśli chodzi o Lenina, to używa on zawsze określenia ścisłego: pańszczyźniane lub półpańszczyźniane.
Otóż Tołstoj był przeciwnikiem centralizacji władzy, bo był przeciwnikiem władzy w ogóle. Często wypowiadał swoje przekonanie, że władza nad Rosją spoczywa w rękach "ludzi przydwornych", jak się wyrażał, co oczywiście oznaczało wierzchołek biurokracji, faktycznie rządzącej Rosją. Ale w swej publicystyce, którą formułował bądź w swoich utworach artystycznych, bądź w utworach propagandowo-publicystycznych, Tołstoj częściej zaczepiał, dokuczał liberałom rosyjskim niż cesarskiej biurokracji.
Liberałowie rosyjscy składali się przede wszystkim z ludzi zawodów inteligenckich, jak adwokaci, lekarze, i byli poparci przez olbrzymie zastępy ludzi mianowanych przez biurokrację, jak w pierwszym rzędzie profesorowie uniwersytetu, nauczycielstwo, wreszcie samych urzędników. Ludzie ci chcieli ograniczyć względnie znieść system centralizacji władzy przez wprowadzenie takich instytucji, jak samorządy, niezawisłe sądy, ławy przysięgłych i inne podobne. Widzieliśmy już, że Tołstoj właśnie te instytucje jak najbardziej ośmieszał i poniżał. Toteż jego propaganda uderzała bardziej w rosyjskich liberałów i ich nadzieje aniżeli w carskich biurokratów.
III
Toteż w artykule: Lew Tołstoj jako zwierciadło rewolucji rosyjskiej Lenin pisze:
"Rosyjska prasa legalna wypełniona jest obecnie artykułami z powodu jubileuszu Tołstoja. Nie zajmuje się jednak analizą jego utworów pod kątem rewolucji rosyjskiej i poruszających nią sił. Cała ta prasa do mdłości wypełniona jest hipokryzją, i to hipokryzją podwójną: rządową i liberalną. Hipokryzja pierwsza to prostackie kłamstwa pismaków, którym jeszcze wczoraj kazano było szczuć osobę Tołstoja, a dziś kazano znajdywać w nim patriotyzm i w ten sposób zachowywać się przyzwoicie wobec Europy. Pismakom tego rodzaju oczywiście zapłacono za to stanowisko, wszyscy zresztą zdają sobie z tego sprawę i nikogo tu okłamać nie można. Hipokryzja liberałów jest bardziej wyrafinowana i stąd bardziej szkodliwa i niebezpieczna. Bałałajkowicze z »Rieczi« wyrażają sympatie dla poglądów Tołstoja, jak najcałkowitsze i jak najbardziej gorące. W rzeczywistości wykalkulowana deklamacja i napuszone frazesy o »wielkim poszukiwaczu boga« są jednym wielkim fałszem. W rzeczywistości liberał rosyjski ani myśli wierzyć w Tołstojowskiego boga, ani też nie zgadza się z Tołstojowską krytyką obecnego ustroju. Liberał rosyjski tylko przytula się do popularnego nazwiska, do głośnego imienia, aby powiększyć swój polityczny kapitalik zakładowy. Chodzi tu o użycie imienia Tołstoja dla wodzostwa rzekomo ogólnonarodowej opozycji.
...Liberałowie starają się grzmotem i wrzaskiem swoich frazesów zagłuszyć potrzebę prostej i jasnej odpowiedzi, co było przyczyną sprzeczności tolstojowszczyzny, jakie niedostatki i słabości naszej rewolucji te sprzeczności wyrażają".
Na marginesie powyższych wypowiedzi Lenina zwraca uwagę wielka, ale zupełnie słuszna pogarda Lenina do pismaków piszących na rozkaz lub na zamówienie.
Przytoczę dalej zdania Lenina, w których wyraża on wielkość Tołstoja jako destruktora dawnego rosyjskiego świata i oskarża go o małość w konstrukcji czegoś nowego. Przedtem jednak, nim przystąpię do tłumaczenia odpowiednich ustępów z artykułu Lenina, muszę się zająć wyrazem: "jurodiwyj". Jest to wyraz nie mający odpowiednika w języku polskim lub innych językach zachodnich, oznaczał on świętego i wariata zarazem. Może coś podobnego znajdujemy w instytucji derwiszów tureckich - nie wiem, nie potrafię tego autorytatywnie objaśnić. W Moskwie jednak stoi wspaniała świątynia Iwana Błażiennego, zbudowana na cześć "jurodiwego". Tacy ludzie naiwni lub umysłowo chorzy, a jednak wypełnieni dobrymi chęciami, cieszyli się szacunkiem w Rosji, jak szacunkiem otoczone było "klikuszestwo" i inne całkiem specjalne objawy rosyjskiego życia. Bez zastanowienia się nad sensem wyrazu "jurodiwyj" nie można dobrze zrozumieć następujących pochwał i nagan udzielanych Tołstojowi przez Lenina, które zaraz przytoczymy:
"Przeciwieństwa w utworach, poglądach, naukach, w szkole Tołstoja są zaiste okropne. Z jednej strony genialny artysta, który nie tylko nam dał niezrównany obraz życia rosyjskiego, ale i literaturze światowej utwory klasy pierwszej. Że strony drugiej ziemianin jurodujący w Chrystusie. Z jednej strony wyjątkowo silny, bezpośredni i szczery protest przeciwko społecznemu łgarstwu i fałszowi - ze strony drugiej »tołstojowiec« tzn. wytarty, histeryczny niedojda, nazywany rosyjskim inteligentem, który publicznie bije się w piersi i woła: »Jestem wstrętny, jestem podły, lecz oto zajmuję się moralnym samodoskonaleniem się i nie będę jadał mięsa, a tylko kotleciki z ryżu«. Z jednej strony niemiłosierny krytyk kapitalistycznej eksploatacji, pisarz demaskujący gwałty państwa, tragifarsy państwowego sądu, odsłaniający całą głębię przeciwieństw wzrostu bogactwa i cywilizacji i wzrostu nędzy, dzikości i cierpień klas pracujących - z drugiej strony epileptyczna nauka o niesprzeciwianiu się złu. Z jednej strony najbardziej trzeźwy realizm: zrywanie masek wszystkich i ze wszystkich - ze strony drugiej propaganda jednej z najbardziej ohydnych rzeczy na świecie, to jest religii, dążenie do zastąpienia popów z najmu popami z wewnętrznego przekonania, to jest uprawianie popostwa najbardziej wyrafinowanego, a przez to samo najbardziej nikczemnego".
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
POGLĄDY TOŁSTOJA NA SZTUKĘ W 1897 R.
I
Syn Tołstoja, Sergiusz, opowiada, że ojciec był przeciwnikiem wyższego wykształcenia kobiet, "wszystkich tych kobiecych kursów" oraz wstępowania kobiet na uniwersytety. Tego rodzaju wypowiedzi Tołstoja, sprzeczne z poglądami ogólnymi, obfitują we wspomnieniach ludzi, którzy z nim rozmawiali. Można by z takich kwiatków upleść całe bukiety - z tych rzucanych na prawo i lewo aforyzmów Tołstoja, które niektórych ludzi dziwią, innych przerażają, można by układać całe książki. Te aforyzmy jednak często są niezgodne z sobą. Oto w czasie wojny boerskiej Tołstoj, zawzięty pacyfista i głosiciel wzniosłej zasady o niesprzeciwianiu się złu, wyraża życzenie, aby Anglikom dobrze złupili skórę w Transwaalu. Co dziwniejsze, w 1905 r. - kiedy Tołstoj był jeszcze większym pacyfistą, kiedy był już napisał broszurę przeciwko wojnie z Japonią i wzywał żołnierzy, aby nie szli na tę wojnę - raptem odezwał się do kogoś, po kapitulacji Port Artura, że to hańba się tak poddawać, że on by nigdy tego nie uczynił, gdyby był oficerem załogi tego portu.
W książce swej: Czto tako je iskusstwo, co się nieładnie na polski tłumaczy pytaniem: Czym jest sztuka, znajdujemy dużo podobnych sprzeczności. Od czasu do czasu wypowiada w niej spostrzeżenie słuszne, uwagę genialną - bo przecież sam jest jednym z najbardziej genialnych techników sztuki - aby potem powrócić do swej nonsensownej tezy ogólnej.
Nie będziemy z tego Czto takoje iskusstwo sprzeczności tych wyławiali ani się nimi zajmowali. Byłoby to celowe i interesujące, gdyby wszyscy moi czytelnicy mieli egzemplarz tego dziełka przed oczami. Ponieważ tak nie jest, więc wolę zrezygnować z polemiki z wielkim geniuszem, tym bardziej że omówienie wszystkich sprzeczności zajęłoby zbyt dużo miejsca.
Tołstoj był wielkim pisarzem. Nawet wtedy, gdy piszę o nim, że głosił bezsensy, pochylam głowę, padam na kolana przed ogromem jego talentu. Tylko on potrafi tak pisać, że nie tylko słyszymy wyrazy, ale słyszymy także ton i odcień tonu, z jakim te wyrazy zostały wypowiedziane. Wiemy przecież, że każdy wyraz zmienia swoje znaczenie zależnie od tonu, a nawet zależnie od odcienia tego tonu. Najpowszedniejsze "dzień dobry" może mieć ogromną ilość znaczeń. Może brzmieć serdecznie jak uśmiech anioła i może być pogardliwe, wzgardliwe, lekceważące, wyzywające, zaczepliwe, obraźliwe. Dopiero aktor na scenie lub umiejętny lektor dopowiada ten ton, który, jego zdaniem, miał pisarz na myśli. Otóż Tołstoj jest takim majstrem w literackim rzemiośle, że tego nie potrzebuje. Czytając Tołstoja i tylko Tołstoja sami wiemy, jaki ton nadać wyrazom na głucho napisanym na papierze.
II
Publicystyczna broszura - bo tak ją chyba należy określić - Czto takoje iskusstwo zaczyna się od opisu próby jakiejś opery, na której Tołstoj był obecny. Wyszydza on tutaj nie tylko samą operę, której treść wydaje mu się być idiotyczna, ale wyszydza, poniża, a zwłaszcza obrzydza, jak on to potrafi, całość tej roboty w operze. Wszyscy biorący udział w próbie przedstawienia są zmęczeni, spoceni, brudni, otumanieni, zgłupiali, zbaranieni. Tołstoj wzrusza na te okropności ramionami i tłumaczy, że przecież nie może być żadnego porównania uprawiania w ten sposób tej pseudosztuki z estetyką pracy chłopa (zawsze ten chłop) w sianobraniu, oraniu, koszeniu, karmieniu bydła itd.
Tołstoj pracował nad swoimi książkami przez całe lata. Powiększało to wartość jego powieści, lecz czasami szkodziło konsekwencji w utworach publicystycznych. Toteż taki sam opis opery, tylko już nie próby opery, lecz jej wykonania w Moskwie, znajdziemy na końcu Czto takoje iskusstwo. Chodzi tu o operę Wagnera Zygfryd. Trzeba tu przypomnieć, że sam Tołstoj był tak czuły na muzykę, że płakał, kiedy mu grano Szopena, że mówił, że Polakom trzeba wszystko wybaczyć, dlatego, że wydali Szopena, i inne rzeczy w tym rodzaju. Tutaj poniża operę Wagnera i natrząsa się z niej, jak tylko może. Opowiada, jak już po pierwszym akcie chciał iść do domu, lecz znajomi uprosili go, aby został. Naśmiewa się głównie z tego, że karzeł wykuwa miecz, że przecież to nieprawda, że żadnego miecza nie kuje się na scenie. W ogóle co chwila wypowiada się w sposób, w jaki mógłby się wypowiadać tylko jakiś analfabeta z głuchej wsi po raz pierwszy przyprowadzony do teatru. Ale Tołstoj snobizuje się do takiego właśnie analfabetyczno-ignoranckiego sposobu odczuwania. Naśmiawszy się nad wszystkimi postaciami z Wagnerowskiej opery, Tołstoj kończy uwagą ogólną: "Od autora, który mógł stworzyć coś podobnego, niczego już oczekiwać nie można; śmiało można powiedzieć, że wszystko, co on napisze, będzie marne, bo nie ma on pojęcia, co to jest utwór artystyczny".
To tak o Ryszardzie Wagnerze!
W innym miejscu tej książki cytuje Tołstoj nastrojowe wiersze Maeterlincka. Przyznam się, że czytam te wiersze głośno i rozkoszuję się ich urokiem, ich czarem.
Tołstoj wzrusza na nie z odrazą ramionami i powiada: "Kto tam wyszedł, kto przyszedł, kto opowiadał, kto umarł?" Nie znaczy to, aby Tołstoj był obrońcą realizmu w sztuce. Wyśmiewa się z naturalistów na równi z dekadentami czy symbolistami.
O sztuce sobie współczesnej Tołstoj wyraża się w sposób następujący:
"...jakiś architekt gramoli się, nie wiadomo po co, na jakąś wieżę... jacyś ślepcy siedząc na brzegu morza dlaczegoś powtarzają w kółko jedno i to samo... jakiś dzwon, który wlatuje czegoś do jeziora i tam zaczyna dzwonić..."
Ale Ibsen, Maeterlinck i Hauptmann, których ma tu na myśli Tołstoj, o tyle nie powinni byli rozpaczać, gdyż w książce Czto takoje iskusstwo znaleźli się w dobrym towarzystwie.
Oto Tołstoj sumarycznie obłajawszy krytyków sztuki, że są durniami, pisze, co następuje:
"Krytycy chwalili prostackie, dzikie, głupie i często bezmyślne utwory Sofoklesa, Eurypidesa, Ajschylosa, a zwłaszcza Arystofanesa, a z późniejszych Dantego, Tassa, Miltona, Szekspira; w malarstwie - całego Rafaela, całego Michała Anioła z jego przegłupim Sądem Ostatecznym; w muzyce Bacha i Beethovena z jego okresem ostatnim. Tylko dzięki tym krytykom możliwi byli za naszych czasów wszyscy ci Ibsenowie, Maeterlincki, Verlainowie, Boeckliny, a w muzyce Wagnerowie, Lisztowie, Ryszardowie Straussowie itp. i całe mnóstwo nikomu niepotrzebnych naśladowców tych naśladowców".
Widzimy z powyższego, że Tołstoj pogardza tymi wszystkimi, z twórczości których ludzkość się tak szczyci.
III
Skoro jednak Tołstoj nazywa operę Wagnera "głupim bałaganem", to czytelnik jest niewątpliwie ciekaw się dowiedzieć, co uważa za sztukę godną tej nazwy.
Właśnie w swej książce Czym jest sztuka Tołstoj nas o tym poucza. Zabiera się do wygłoszenia własnej tezy bardzo pracowicie. Zebrał ogromną ilość filozofów od starożytnej Grecji do końca XIX w., którzy określali, definiowali bądź pojęcie estetyki, bądź pojęcie sztuki i w utalentowany, lecz naiwny, jak się pisze grzecznie, sposób poniża i wyśmiewa, wyśmiewa te definicje, wykazując, że nic nie są warte.
Tutaj dwie uwagi:
Gdybyśmy w zdaniu powyższym wyraz "naiwny" zamienili wyrazem "prostacki", to sądzę, że bylibyśmy bardziej ściśli.
Po drugie uważam, że Tołstoj w krytyce definicji filozoficznych, zwłaszcza pochodzących od filozofów niemieckich XIX w., na ogół miał rację. Podzielam awersję Tołstoja do lekarzy i do filozofów. Wiele razy pisałem, że prawo ma tę wyższość nad filozofią, że prawnicy definiują stany faktyczne, a filozofowie pojęcia. Daleko łatwiej jest określić, co jest mężobójstwo, kradzież, posiadanie, własność itd. niż dobroć, szlachetność, wartość czy wzniosłość. Toteż nauka filozofii sprowadza się do uczenia się poglądów bardzo subiektywnych, dobrze jeśli zwięźle i jasno - gorzej, jeśli mętnie i wielomównie sformułowanych.
Toteż dopiero naszydziwszy się do woli ze wszystkich filozofów Tołstoj przystępuje do budowy swojej definicji.
Utwór artystyczno-estetyczny dopiero wtedy jest wartościowy, kiedy służy dobrej sprawie, kiedy podnieca, ożywia, tworzy w człowieku uczucia dobre.
W ten sposób Tołstoj powołuje się na dwa obrazy, które widział obok siebie wiszące w Londynie. Jeden był pędzla znanego malarza, ale zachęcał do rzeczy złych. Drugi mało znanego malarza przedstawiał coś, co budziło dobre instynkty w człowieku. Tołstoj tylko ten drugi obraz uważa za artystyczny.
Specjalnie, jak zawsze, tak i w tym dziełku, Tołstoj zwalcza nagość. Obraz może być nawet religijny, ale jeśli pokazuje kobietę obnażoną, jest szkodliwy, ponieważ podnieca lubieżność seksualną.
Tołstoj potępia specjalnie działalność mającą za cel dostarczanie człowiekowi zadowolenia i zaspokajania jego grzesznych instynktów.
Pisze:
"Błędem głównym bogatych ludzi czasów tzw. odrodzenia, błędem, który my kontynuujemy w czasach obecnych, było nawet nie to, że zaprzestali oni cenić i uprawiać sztukę religijną, nie mogli jej zresztą uprawiać, bo sami religijnymi nie byli, lecz to, że w zamian sztuki religijnej zaczęli uprawiać sztukę bezwartościową, zdążającą tylko do zadowolenia, nasycenia gustów ludzkich. Sztuka rzekomo religijna owych czasów nie była w żadnym razie sztuką religijną".
Dla Tołstoja religia to miłość bliźniego, to współczucie z każdym cierpiącym.
A więc pierwszym warunkiem sztuki - zdaniem Tołstoja - jest to, żeby służyła ona religii, przede wszystkim miłości bliźniego. Ale Tołstoj uznaje także, że nawet najlepsze w swych intencjach dzieła mogą nie być artystyczne, mogą nie być sztuką. Prócz bowiem zacnej intencji potrzebny jest także warunek drugi, a mianowicie to, co za naszych czasów nazywa się komunikatywnością. Jeden może gdakać na temat wzniosłych uczuć i nikogo to nie porwie. To znaczy, że nie jest artystą, że nie jest zdolny do uprawiania sztuki. Inny powie coś, napisze coś, namaluje coś, co porwie ludzi do wzniosłych idei. I tylko taki człowiek może być uważany za prawdziwego artystę.
Takie są poglądy Tołstoja. Zestawiam je z poglądami Bielińskiego, krytyka rosyjskiego z pierwszej połowy XIX w. On identycznie jak Tołstoj propagował, że nie forma, lecz treść jest istotą sztuki. Bieliński twierdził, że w najładniejszej formie napisany poemat na cześć cara nie będzie utworem artystycznym, nie będzie sztuką. Pomiędzy więc poglądami Bielińskiego a Tołstoja jest tylko ta różnica, że Bieliński uważał, że nie jest artystyczne wszystko to, co nie jest postępowe, a Tołstoj, że nie jest artystyczne wszystko to, co nie jest religijne, w jego Tołstojowskim pojęciu religijności.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
TOŁSTOJ A DOSTOJEWSKI
I
Przeciętny czytelnik, nie znający książki Tołstoja: Czto takoje iskusstwo, ze zdumieniem przeczyta ustęp, który poniżej przetłumaczę. Zapyta się siebie, czyż naprawdę Tołstoj mógł to napisać?
A jednak.
"Kiedy upłynęło pięćdziesiąt lat od śmierci Puszkina, wydano tanio jego dzieła w celach propagandy, a w Moskwie postawiono mu pomnik. Otrzymano wtedy szereg listów od różnych chłopów z pytaniem, dlaczego tak awansowano Puszkina. Jeszcze kilka dni temu zachodził do mnie umiejący czytać, pisać (gramotnyj) mieszczanin z miasta Saratowa, który widać zbzikował na ten temat, bo szedł do Moskwy, aby napiętnować duchowieństwo za to, że współdziałało we wznoszeniu pomnika Puszkinowi,
W rzeczy samej postarajmy się pojąć psychologię takiego człowieka z ludu, kiedy dojdzie do niego wieść, że w Rosji duchowieństwo, władze, wszyscy najlepsi ludzie uroczyście święcą odsłonięcie pomnika wielkiemu człowiekowi, dobroczyńcy, sławie Rosji - Puszkinowi, o którym dotychczas nic nie wiedział. Ze wszystkich stron słyszy o tym i uważa, że jeśli czci się tak człowieka, to widać człowiek ten zrobił coś nadzwyczajnego. Usiłuje dowiedzieć się, kim był Puszkin, i dowiaduje się, że Puszkin nie był ani bohaterem, ani wodzem, a więc myśli, że to musiał być jakiś człowiek święty i nauczyciel dobra. Stara się więc przeczytać jego utwory i poznać jego życiorys. Jakże wielkie musi być jego rozczarowanie, kiedy się dowie, że Puszkin był człowiekiem lekkich obyczajów, że umarł skutkiem pojedynku, czyli w związku z usiłowaniem zabójstwa innego człowieka, że cała jego zasługa polega na tym, że pisał wiersze, często bardzo nieprzystojne."
Na każdym kroku podkreślam, że padam na kolana przed literackim geniuszem Tołstoja, jego techniką narracyjną, jego stosunkiem do języka i znawstwem tego tworzywa literatury, którym jest język. Nie znaczy to, abym nie wzruszał ramionami na bzdury powyższe. Język rosyjski zna określenia: "gramotnyj" i "niegramotnyj", oznaczające ludzi umiejących czytać i pisać i analfabetów. Jeśli Tołstoj chce odstawiać takiego "bezgramotnego" i wygłupiać się w ten sposób, to niech się wygłupia, ale nie trzeba brać tego poważnie i z tymi wygłupianiami polemizować.
Tołstoj jest nazywany anarchistą chrześcijańskim i sam się tak nazywał. To, co powyżej zacytowałem, nie jest dowodem anarchizmu myśli, lecz despotyzmu myśli. Tworząc system filozoficzny Tołstoj tworzy go w tak apodyktyczny sposób, tak nie liczący się z poglądami wszystkich ludzi, że graniczy to z despotyzmem. Nawet wydaje mi się, że wyraz "graniczy" nie jest ścisły, Nie chodzi tu o żadne graniczenie, lecz o stosowanie despotyzmu. Tak jak opisywany przez niego książę Bołkoński starszy był "sobiepanem" czy też daleko ściślej "samodurem" i żądał od ludzi całego mnóstwa rzeczy dziwacznych, tak Tołstoj chce, aby ludzie chodzili na głowie, nie ma granic w despotyczności, w samodurstwie swych żądań. Żądanie, aby Rosjanie nie czcili swego największego poety, bo nie jest dostępny dla analfabetów i pisał wiersze poświęcone miłości, nie jest dowodem ani chrześcijaństwa, ani anarchizmu, lecz wprost wybuchem samodurstwa człowieka o wrodzonych instynktach despotycznych.
II
Napisałem kiedyś książkę o Dostojewskim, która pozytywnie była przyjęta przez krytyków angielskich, bo pierwsze jej wydanie ukazało się w Anglii i w języku angielskim. Nie chcę tu do tematu Dostojewskiego powracać i porównanie Tołstoja z Dostojewskim chcę przeprowadzić tylko w jednej specjalnej dziedzinie. Chodzi mi o to, który z tych wielkich światowych pisarzy był więcej rosyjskim z ducha.
Dostojewski był obrońcą tezy, że wielkość Rosji polega na skupieniu wszelkiej władzy w jednym centrum, jednym ręku. Tak się wypowiadał przed sędzią śledczym, gdy jako uczestnik zebrań u Pietraszewskiego został oskarżony, potem skazany na karę śmierci, którą po zbrodniczej dokonanej na nim komedii zamieniono mu na katorgę. I tak się wypowiadał wiele lat później, w ostatnim dziesiątku lat swego życia, w Dzienniku pisarza i w innych swoich wystąpieniach publicystycznych. Dostojewski ze wszystkich pisarzy rosyjskich był największym zwolennikiem caratu właśnie dlatego, że carat w jego oczach był tym instrumentem skupienia władzy w jednym centrum. Zresztą wszystko, co teraz napiszę o Dostojewskim, szerzej wypowiadani w swojej o nim książce.
Dostojewski jednak będąc teoretycznym zwolennikiem despotyzmu, władzy niczym nie ograniczonej, a nie anarchista jak Tołstoj, nigdy by się do wypowiadania tak despotycznych, samodurnych poglądów nie poniżył, jak te, które wypowiada Tołstoj o sztuce w ogóle, a o Puszkinie w szczególności. Dostojewski miał hamulce w swoich poglądach i sympatiach, hamulce, które go wiążą właśnie z Europą, a nie z Dżyngis-chanem. Dostojewski twierdził, że nienawidzi Europy, że pogardza katolicyzmem, ale Dostojewski odbierał arcydzieła malarstwa renesansu jako natchnienie do najlepszych swoich książek, najlepszych swoich myśli. Tołstoj, jak wypowiada swą pogardę do Leonarda, czy do Rafaela, czyni to z manierą przypominającą Dżyngis-chana puszczającego wodze swemu rumakowi.
Z tego, co napisałem, nie należy wnioskować, że w czymkolwiek chcę pomniejszyć rosyjskość Dostojewskiego. Jest on jak najbardziej rosyjski, tylko to nie jest rosyjskość zdegenerowana, która się ujawnia w Tołstoju.
III
Natomiast z urodzenia, z wychowania, z dzieciństwa i z młodości Tołstoj był człowiekiem o wiele bardziej europejskim niż Dostojewski. Należał do rosyjskiej klasy ziemiańskiej. Klasa ta nie miała żadnych praw, które by spływały na nią ze świata feudalnego. Jak wiadomo Piotr Wielki zniósł instytucję bojarów, od reform Piotrowych czymś w rodzaju szlachcica rosyjskiego miał być tylko ten, kto służył państwu, tylko urzędnik. Ale Katarzyna zreformowała te reformy Piotra, przywracając szlachcie dziedzicznej pewne znaczenie. Zresztą Tołstoj był związany z książętami rosyjskimi, Rury kowiczami i Giedyminowiczami, których można by przyrównać do zmediatyzowanych rodzin panujących w Niemczech. Stąd Tołstoj z wychowania był mniej związany z systemem caratu niż inne koła społeczne w Rosji. Trochę tej niezależności od caratu i biurokracji tkwiło w jego otoczeniu. Dla ludzi nie znających stosunków rosyjskich w XIX w. trudny do zrozumienia jest ten fakt, że tytuły "książę", "hrabia", miały w tych czasach odcień nieomal demokratyczny. Przeczytajcie niektóre sceny z Gonczarowa. Posługiwanie się tymi tytułami wykraczało bowiem poza ramy sztywnej "tabeli o rangach" biurokratyczno-wojskowej. W powieści Tołstoja Hadżi Murat pewien oficer mówi do generała - "baronie" i wywołuje to ostrą replikę przełożonego: "Ja, mój panie, jestem dla pana nie baronem, lecz ekscelencją".
A więc z wykształcenia, z atmosfery domowej Tołstoj był niewątpliwie mniej rosyjski, oczywiście względnie mniej rosyjski.
Życiorys Dostojewskiego to pasmo nieludzkich, dręczących upokorzeń tego człowieka. W szkole do niego mówią, że jest pochodzenia gorszego od lokajskiego; potem po chwilowych sukcesach, przychodzi wielkie upokorzenie przez Bielińskiego, kiedy to ubóstwiany i w gruncie dobry Turgieniew nabija się z Dostojewskiego przed samowarem pani Panajew. Potem katorga, służba w charakterze sołdata, pierwsza ohydna żona poniżająca jego wielką miłość, ciągłe ataki epileptyczne, niemożność wyleczenia od nałogu gry. Wszystko to wyleczyła, utuliła błogosławiona Ania, druga jego żona.
Cóż za porównanie z Tołstojem, tym paniczem, któremu w porównaniu z Dostojewskim życie układało się jak piękny dywan pod stopami.
Tylko na tle tych upokorzeń Dostojewskiego można zrozumieć tę zabawną historię z jego życia, że on, tak nienawidzący Polaków, chlubił się pochodzeniem od Dostojewskich herbu Radwan, naszych rodaków. Wykazałem już niezbicie, że całe to pochodzenie, opowiedziane Dostojewskiemu, było całkowitym nieporozumieniem. Dostojewski od Dostojewskich herbu Radwan pochodzić nie mógł. W żyłach jego ciekła krew wyłącznie rosyjska: popowsko-kupiecka.
Jedno tylko w życiorysie obu tych ludzi wywyższa Dostojewskiego ponad Tołstoja. Oto Tołstoj miał żonę, która mu w każdym razie pomóc w rozwoju talentu nie mogła. Wszystkie arcydzieła Dostojewskiego napisane były pod opieką drugiej jego żony, Ani. Błogosławione niech będzie jej imię...
IV
Dostojewski był także chrześcijaninem i także wyznawcą miłości bliźniego. Współczucie do człowieka nieszczęśliwego nie ograniczało się u niego wyłącznie do ludzi mało zarabiających czy wyzyskiwanych. Pojęcie: biedny człowiek jest znacznie szersze. Nie chodzi tu jedynie i wyłącznie o człowieka w nędzy materialnej, nie mającego pieniędzy, chociaż takiego człowieka Dostojewski jak najbardziej rozumiał - był sam przez długi czas w zupełnej nędzy, a potem przez lata znosił upokorzenie zaciąganych długów. Miłość bliźniego nie ogranicza się tylko do ludzi uczciwych, prawych, szlachetnych. Przeciwnie, ci, którzy popełnili różne przestępstwa, także mogą być bardzo nieszczęśliwi i chrześcijańska miłość bliźniego obejmuje ich także. Dostojewski w swoich Wspomnieniach z domu umarłych opowiada, jak do idących katorżników ulicą w Omsku podeszła mała jakaś dziewczynka i wcisnęła jednemu w dłoń kopiejkę ze słowami: "Masz, człowieku nieszczęśliwy". Dziewczynka ta wiedziała albo w każdym razie myślała, że to jest zbrodniarz, a jednak go żałowała. Była to prawdziwa chrześcijanka.
Tołstoj używa terminologii "ludzie bogaci". Tylko ludzie bogaci mogą się zachwycać Ibsenem czy Wagnerem, sztuką zdegenerowaną, odległą od ideałów chrześcijańskich. Ale Tołstoj naprawdę dobrze się czuł wśród ludzi "swego koła towarzyskiego" - określenie, którego często również używa. Oczywiście ci ludzie "jego koła" obowiązani byli zachwycać się jego paradoksami lub wygłupianiem się.
Natomiast Dostojewski, monarchista, zwolennik cerkwi oficjalnej, z której Tołstoj się nabijał itd., itd. daleko bliższy jest warstw ludowych; jego niechęć do "pasażerów pierwszej klasy" jest o wiele bardziej szczera i prawdziwa niż niechęć Tołstoja do ludzi bogatych.
W dziedzinie językowej, w dziedzinie techniki literackiej Dostojewski nie może równać się z Tołstojem. Ale każda postać powieściowa Dostojewskiego to dramat walki skłębionych w jednym człowieku tendencji i indywidualności całkowicie różnych. Każda postać powieściowa Dostojewskiego to dziesiątek indywidualności szlachetnych i nikczemnych, rozumnych i debilów, uczuciowych i bezuczuciowych, bohaterskich i tchórzliwych, rozrzutnych i skąpych, ciekawych i nudnych. Te indywidualności walczą u Dostojewskiego w duszy każdego człowieka, bo współżyją w każdym człowieku.
Maszynopis (papiery pośmiertne)
SAM NA SAM Z CZECHOWEM
"POWIEŚCI PISAĆ MOŻE TYLKO SZLACHTA"
Od kilku dobrych tygodni obcuję z Czechowem. Przeczytałem cztery tysiące dwieście jego listów prywatnych pieczołowicie wydanych; mnóstwo listów do niego, wspomnienia o nim, nie mówiąc już o wszystkich jego pracach literackich. Czechow był zawsze moim "pisarzem ulubionym" w tym sensie, że czytałem go dla odpoczynku w wagonie, na wielbłądzie lub w czasie posiedzeń politycznych na emigracji. Zresztą nie tylko na emigracji. W sierpniu 1920 r., kiedy mój pułk zdążał od Płocka do Mławy walcząc z konnym korpusem Gaja, znalazłem na trupie nieprzyjacielskim Sachalin Czechowa, wydrukowany na złym papierze, w sowieckim nowym wydaniu, i czytałem go podczas całego pochodu, mimo ciągłych uwag, że czytanie na siodle szkodzi koniowi.
"Pisarz dla społeczeństwa rosyjskiego, w okresie kiedy żył Czechow, był rodzajem Mesjasza. Czechow urodził się w roku 1860, umarł w r. 1904 - w tych czasach inteligencja rosyjska wciąż oczekiwała "wielkiej przyszłości", w swoich pisarzach widziała rodzaj proroków prowadzących do tej "wielkiej przyszłości", jak Mojżesz prowadził Żydów do Ziemi Obiecanej. Każdy pisarz musiał być oczywiście "człowiekiem przodującym", od którego oczekiwano "nowego słowa".
Nikt naturalnie nie precyzował, co oznacza "człowiek przodujący", ale wiadomo było, że musi on być przeciwnikiem istniejącego ustroju politycznego i społecznego i być zwolennikiem każdej opozycji wymierzonej przeciwko znienawidzonemu przez inteligencję caratowi.
Czechow zaczął swą działalność pisarską w latach, w których umierali Turgieniew i Dostojewski, i bardzo prędko zajął miejsce drugiego po Tołstoju pisarza rosyjskiego. Uwielbienie dla niego nie miało granic.
Dopiero na tym tle zrozumiały jest cały komizm sytuacji wynikający z opowiadania Sieriebriakowa, który jako student akademii górniczej przyjmował Czechowa w majątku nad rzeką Karną. Majątek ten należał do krezusa kupieckiego Morozowa, subsydiującego rosyjską rewolucję i rewolucjonistów, a Sieriebriakow był praktykantem, który tam mieszkał i gospodarował. Morozow przywiózł chorego Czechowa i pojechał dalej. Wniebowzięty Sieriebriakow przygotował kolację dla geniusza. Wileńska dewotka, która by przyjmowała u siebie na podwieczorku samego św. Antoniego z leliją, nie byłaby bardziej przejęta i wzruszona.
"Dławiłem się po prostu wykrzyknikami" - pisze Sieriebriakow.
Działo się to w czerwcu 1902 r. na dwa lata przed śmiercią Czechowa na gruźlicę. Był on już wtedy ciężko chory i ciągle spluwał do aluminiowej buteleczki. Właśnie w kwietniu 1902 r. wszystkich niesłychanie oburzyło brutalne wyrzucenie Gorkiego z rosyjskiej Akademii Nauk i wzbudziło powszechny zachwyt, że Czechow i Korolenko złożyli członkostwo w Akademii na znak protestu i solidarności z Gorkim. Nic więc dziwnego, że rozmowa zaczęła się od Gorkiego.
I tu od razu postępowy student czuje się tak, jakby na niego wylano wiadro lodowatej wody.
"Wybaczy mi pan - powiada wielki pisarz - dlaczego wy, to jest cała młodzież, wariujecie na temat Gorkiego? Człowiek utalentowany. Ale podoba się wam jego Zwiastun burzy, a to przecież nie literatura tylko zbiór frazesów (nabor gromkich słow). Przypuszczam, że pan mi odpowie: polityka. Ale jakaż to polityka? »Naprzód bez strachu i zwątpienia« to wcale nie polityka. W jakim kierunku to »naprzód«, nie ma mowy. Jeśli zwołujesz ludzi na »naprzód«, powinieneś wskazać cel, drogę, środki. Bezrozum walecznych w polityce wiele nie pomoże."
Sieriebriakow w tym miejscu powiada: "Ze zdziwienia zakrztusiłem się łykiem herbaty".
Czechow mówił dalej:
"»Morze się śmiało« - i wy naturalnie wpadacie w zachwyt niebywały. Jakież to nadzwyczajne! A przecież to tanizna, łatwizna, oleodruk. Przeczytaliście: »Morze się śmiało« i zatrzymaliście się, boście od razu nie zrozumieli, skąd to tak: »morze« i raptem »śmieje się«. A morze wcale się nie śmieje, morze szumi, pluska, błyszczy. Zobaczcie u Tołstoja: Słońce wschodzi, słońce zachodzi, ptaszki śpiewają. Nie szlocha i nie śmieje się. A przecież to jest najważniejsze: prostota stylu".
Czechow w czasie tej rozmowy długo palcami dotykał przedmiotów stojących na stole: popielniczki, spodeczka, kubeczka do mleka i zaraz nerwowo odsuwał je od siebie.
"Ot, powołał się pan na Fomę Gordiejewa. I znów nieszczęśliwie. Cały jest wyciągnięty w jedną linię, zbudowany na jednym bohaterze jak szaszłyk na rożnie. I wszyscy bohaterowie powieści mówią jednakowo na »o«. Powieści pisać może tylko szlachta. Dla nas, mieszczan, raznoczińców, powieść jest czymś, co przerasta nasze siły. O, budować domki dla szpaków, to co innego. Niedawno widziałem domek dla szpaków, taki trzypiętrowy, z dwunastoma okienkami, z rzeźbionym ganeczkiem i z napisem nad ganeczkiem: »Karczma«. Partenon, a nie domek dla szpaków. Ale żeby zbudować powieść, trzeba znać prawa symetrii i równowagi brył. Powieść to dwór, to pałac, i trzeba, by czytelnik czuł się tam swobodnie, nie zażenowany i nie nudził się, a czasami trzeba mu dać odpocząć i od bohaterów, i od autora. Do tego służy krajobraz, coś śmiesznego, nowy wątek, nowe postacie. Ile razy mówiłem o tym Gorkiemu, ale mnie nie słucha. Gordyj on, a nie Gorkij" (Dumny on, a nie Gorzki).
Zaczyna się rozmowa o teatrze, i Czechow mówi o aktorach:
"Nasi aktorzy w ogóle nie umieją chodzić po scenie. Za młodu jeszcze jako tako skrobią nogami i rżą jak ogiery, ale na starość od pijaństwa głos im osiada na wilgoci i coś seplenią, jakby gadali nie gębą, ale całkiem innym miejscem".
Jak tonący słomki, tak nieszczęsny student uchwycił się tematu "dekadentów". Był to wtedy "nowy nurt w literaturze".
"Żadnych dekadentów nigdy nie było - bezlitośnie dobijał go Czechow. - Gdzie ich pan wynalazł? We Francji Maupassant, a u nas - ja, zaczęliśmy pisać krótkie opowiadania - oto cały nowy kierunek w literaturze. A dekadenci to łobuzy, a nie dekadenci. Zgniłymi towarami handlują. Religia, mistyka i różne takie diabły. To oni wszystko wymyślili dla nabierania publiczności. I nogi mają wcale nie blade, a jak wszyscy: włochate..."
Tutaj rozmowa znowu się urwała i Czechow złośliwie patrzył na skonfundowanego studenta, od czasu do czasu wypowiadając nowe paradoksy:
"I skądże Leonid Andriejew ma być pisarzem? To po prostu pomocnik adwokata przysięgłego, lubiący jak wszyscy jego koledzy pięknie paplać..."
Albo:
"Dlaczego wy wszyscy piętnujecie Suworina? To mądry starzec kochający młodzież. Wszyscy nabrali u niego zaliczek i nikt mu ich nie zwraca".
Albo:
"Studenci urządzają bunty, żeby uchodzić za bohaterów i mieć czas na flirty z panienkami..."
Sieriebriakow obraził się za studentów i zaczął ponuro milczeć.
Kiedy w kilka miesięcy później zapytano Czechowa, czy pamięta Sieriebriakowa, odpowiedział:
"Ależ oczywiście, taki zapalczywy student, blondyn".
A potem dodał:
"Studenci często bywają blondynami".
Do powyższego trzeba dodać kilka komentarzy.
Listy prywatne Czechowa utwierdzają nas w przekonaniu, że ta rozmowa jest zupełnie autentyczna.
Mówiąc o szlachcie, która jedynie potrafi pisać powieści, Czechow miał na myśli Tołstoja. Istotnie. Wojna i pokój przypomina wielki dwór wiejski, w którym pełno zakamarków, schowków, korytarzy i korytarzyków, obok salonów czy schodów reprezentacyjnych.
Mówiąc o dekadentach religijnych Czechow miał na myśli Mereżkowskiego, a mówiąc o "bladych nogach" poetę Briusowa, który w pewnym swoim wierszu istotnie użył tego zwrotu o wątpliwym smaku.
Wreszcie Suworin był to redaktor i wydawca gazety pt. "Nowoje Wriemia", która miała największy nakład w Rosji, broniła zasad monarchii absolutnej i polityki rusyfikacyjnej i w owym okresie była znienawidzona przez całą inteligencję rosyjską.
Ale oto inne jeszcze wynurzenie Czechowa o jego ideologii, o osiem lat wcześniejsze od powyżej omówionego, które znalazłem w liście do tegoż Suworina, napisanym w r. 1894:
"...jestem zdrów w ogólności, chory w szczególności. Kaszel, bicie serca, hemoroidy. Bicie serca raz trwało sześć dni, samopoczucie było wtedy obrzydliwe. Palić przestałem zupełnie i od tego czasu nie mam już nastrojów ponurego niepokoju. Być może z tego względu, że już nie palę, tołstojowska moralność przestała mnie wzruszać i w głębi duszy mój stosunek do tej tołstojowskiej moralności jest nieprzyjazny, na co zresztą ona całkowicie zasługuje. W żyłach moich płynie krew chłopska, i nie dam się nabrać na chłopskie cnoty. Od dzieciństwa wierzyłem w postęp i nie mogłem nie wierzyć, gdyż różnica pomiędzy czasami, kiedy mnie bito, a czasami, w których bić zaprzestano, była ogromna. Zawsze lubiłem ludzi rozumnych, nerwowość, uprzejmość, dowcip, a do tego, że ludzie dłubią w nosie lub że onuce wydają mdłą woń, ustosunkowywałem się tak samo obojętnie, jak do tego, że panienki rankami mają włosy w papilotach. Ale filozofia tołstojowska wzruszyła mnie, panowała nade mną przez całe sześć czy siedem lat, jak również tołstojowski sposób wyrażania się, rozsądek i swego rodzaju hipnotyzm. Teraz coś we mnie protestuje, obrachunek i sprawiedliwość mówią mi, że w elektryczności i parze więcej się mieści miłości do człowieka niż w cnotliwości i wyrzeczeniu się mięsa. Wojna jest złem i sąd jest złem, ale z tego nie wynika, abym miał chodzić w łapciach i spać na piecu z robotnikiem i jego żoną... Ze mnie Tołstoj już wypłynął, już jego w duszy mojej nie ma... wszelkich roztrząsań mam dość, a takich świszczypałów, jak Max Nordau, czytam po prostu z obrzydzeniem. Chorzy, którzy mają gorączkę, nie chcą jeść, lecz czegoś chcą i wyrażają te swoje nieokreślone życzenia, mówiąc: »czegoś kwaskowatego«. A więc i mnie teraz chce się »czegoś kwaskowatego«".
Zwróćmy uwagę na początek listu, w którym Czechow wspomina o swoich hemoroidach i biciu serca. Dolegliwości wynikające z różnych chorób miały ogromny wpływ na sztukę pisarską Czechowa, jak o tym będziemy mieli sposobność jeszcze wiele razy mówić.
Kiedy Ławrow, jeden z moskiewskich redaktorów i tłumacz Sienkiewicza, nazwał Czechowa "pisarzem bez zasad", ten bardzo się obraził i twierdził, że nie jest "prochwostem". Ale "prochwost" (sądzę, że należy ten wyraz tłumaczyć na "łobuz" w tym znaczeniu, jakie on ma w Warszawie, bo nie w Wilnie) to jedno, a człowiek bez zasad - to drugie. Dla Ławrowa "zasady" to był stosunek do monarchii absolutnej, do zagadnień społecznych itd. Tymczasem Czechow pisał jeszcze gdzie indziej: "...wielcy pisarze powinni się zajmować polityką tylko o tyle, o ile trzeba się od niej opędzać..."
Ławrow zresztą na pewno nie chciał obrazić Czechowa. Domyślam się nawet, że ponieważ Ławrow w tym właśnie czasie tłumaczył Bez dogmatu Sienkiewicza, więc chciał po prostu z Czechowa zrobić coś w rodzaju Płoszowskiego. Bez dogmatu powstaje właśnie wtedy, kiedy Czechow pisał swego Iwanowa (1887-1889). Ale Czechow nie znał wtedy Bez dogmatu, które przeczytał dopiero w październiku i listopadzie 1893 i które zrobiło na nim duże wrażenie, aczkolwiek się tego wypierał. "Po przeczytaniu tej powieści chciałoby się zjeść śniadanie w Płoszowie i ożenić z Anielką" - pisze.
Wątpię jednak, czy Czechow zrobiłby dodatnie wrażenie w Płoszowie. Jego Iwanow, jego dziesięć lat późniejszy wujaszek Wania, to trochę Płoszowscy, tylko że Płoszowski w porównaniu z nimi to bardzo wielki pan, Europejczyk, panujący nad swymi odruchami i ruchami, wykształcony i wysubtelniony, a Iwanow czy wujaszek Wania to chamy z uniwersyteckim wykształceniem, histerycy śmierdzący karczmą i domem obłąkanych. Nawet nasze niedźwiedzie ze smorgońskiej akademii były od nich delikatniejsze w manierach.
Czechow czytał bardzo mało. W ogóle trzeba byłoby kiedyś ułożyć tablicę wielkich pisarzy i podzielić ich na czytających dużo, jak np. uczony Turgieniew lub samouk Gorki, czytających za dużo, jak Mereżkowski; nic prawie nie czytających, jak Dostojewski, który czytał ciągle w sobie, którego myśl pracowała tak intensywnie i w takim nerwowym pośpiechu, że czytanie cudzych myśli przeszkadzałoby mu, i wreszcie nie biorących książki do ręki z wrodzonej niechęci do czytania, jak Andriejew.
Wróćmy jednak na chwilę do Iwanowa i Wujaszka Wani. Niewątpliwie są to ludzie "bez dogmatu", ale to są także dalsze rosyjskie pokolenia "ludzi zbytecznych", tak dobrze ukazywanych przez wcześniejszych od Czechowa pisarzy rosyjskich.
Kiedy zwyciężyła rewolucja trzeba było dla Czechowa jako dla jednego z największych pisarzy rosyjskich wykombinować jakąś zasługę, jeśli się nie da rewolucyjną, to przynajmniej postępowo-opozycyjną. Uchwycono się dwóch szczegółów. Stworzono legendę, że Czechow zerwał z Nowoje Wriemia i z Suworinem na tle sprawy Dreyfusa oraz rozreklamowano wystąpienie jego w obronie Gorkiego.
Podobnie, gdy we Francji wybrano na prezydenta p. Coty, rozpisano się szeroko o tym, że za czasów okupacji odmówił on przyjęcia z rąk niemieckich jakiejś tam nominacji samorządowej, co było oczywiście bohaterstwem dość mizernym.
Ale Czechow ryzykował mniej nawet niż ów Coty.
To nieprawda, że zerwał ze starym Suworinem na tle sprawy Dreyfusa. Przede wszystkim wcale nie zerwał, bo wymienia najserdeczniejsze listy z Suworinem aż do samej śmierci. Prawda, że w tym samym mniej więcej czasie Suworin przestaje być jego głównym wydawcą, ale to dlatego, że Czechow zawarł umowę z firmą Marks, która płaciła mu olbrzymie honoraria, ale zażądała wyłączności. Prawdą jest także, że na sprawę Dreyfusa Czechow patrzał inaczej niż Nowoje Wriemia, które solidaryzowało się w tej kwestii z opinią francuskiego korpusu oficerskiego. Czechow w tym czasie był w Nizzy, widywał często wybitnego socjologa rosyjskiego Kowalewskiego i pod jego wpływem wyrobił sobie przekonanie, że Dreyfus jest niewinny, i uczciwie oraz prostolinijnie oburzał się, że człowieka niewinnego trzymają w więzieniu. W sprawie Dreyfusa po jednej stronie stał francuski sztab generalny, po drugiej finansjera żydowska. Otóż Czechow lubił i szanował wojskowych, natomiast przez całe życie był uczuciowym antysemitą, ujawniając to od czasu do czasu w swej twórczości, chociażby w noweli pt. Tina. Jego dreyfusjada nie miała żadnych głębszych podkładów. Prawda wreszcie, że w liście do jednego ze swych braci wspomina, że sprawa Dreyfusa odbiła się ujemnie na jego stosunku do Suworina, ale Czechow często pisze nieprawdę w swoich listach. Wiemy, że później po cichu wziął stronę Suworina w sprawie "literackiego sądu honorowego", że w listach do niego pochwala jego stanowisko i przesyła mu wyrazy otuchy, a ta sprawa, o której nie będę tu się rozpisywał, miała dla Rosjan o wiele bardziej zasadnicze znaczenie, niż odległa sprawa kapitana francuskiego. Chodziło o strajk studentów i o stanowisko Suworina wobec tego strajku.
Sprawa Gorkiego wyglądała jak następuje. Akademia Nauk zaczęła nadawać tytuły "honorowych członków Akademii" najwybitniejszym pisarzom rosyjskim na podstawie wniosków wydziału literatury Akademii. Tytuł taki otrzymał Czechow; bardzo był z niego dumny i bardzo się cieszył. W grudniu 1901 tytuł otrzymał także Gorkij, z którym Czechow był zaprzyjaźniony. Czechow pierwszy Gorkiego o tym zawiadomił, ponieważ obaj mieszkali wtedy w Jałcie. Tymczasem Mikołaj II, człowiek nietaktowny i prostolinijny, wyraził niezadowolenie z wyboru Gorkiego, i wydział literatury, składający się przeważnie z profesorów, wybór swój unieważnił na podstawie, że Gorkij jest oskarżony z art. 1035 kodeksu karnego o przestępstwo w druku.
Wówczas Korolenko, pisarz o wiele mniejszego talentu niż Czechow, lecz prawdziwy lewicowiec, o poglądach, które by odpowiadały naszym ludowcom z przedwojennego "Wyzwolenia", złożył godność honorowego członka Akademii i wezwał Czechowa, aby uczynił to samo. Czechow w kwietniu 1902 napisał do wielkiego księcia Konstantego list, bardzo grzeczny, tytułując go oczywiście "Waszą Cesarską Wysokością", używając zwrotów "najpokorniej proszę" itd., w którym powołując się na to, że sam pierwszy winszował Gorkiemu wybrania go na honorowego członka Akademii, stwierdzał, że nie może w swoim sumieniu pogodzić się ze stanem rzeczy, z którego wynikałoby, że on teraz ponosi współodpowiedzialność za unieważnienie tego wyboru.
Nie mamy powodu do przypuszczenia, że Czechow był nieszczery w tym swoim słusznym odruchu, ale w żadnym razie nie można tego listu z prośbą o dymisję uważać za czyn bohaterski. Wręcz przeciwnie, można go raczej uważać za akt oportunizmu.
Uprzejma prośba o dymisję, przesłana wielkiemu księciu nie mogła pociągnąć za sobą najmniejszej przykrości dla Czechowa. Odwrotnie natomiast, brak solidarności z Korolenką mógłby Czechowowi poważnie zaszkodzić materialnie. Rosyjski ustrój monarchiczno-biurokratyczny był wtedy oczywiście jeszcze silny w pewnych dziedzinach życia rosyjskiego. Ale były to dziedziny bardzo odległe od tych, które były ważne dla Czechowa. Jego wydawcami były teraz sfery lewicowo-liberalne, jego nowele drukowały teraz miesięczniki i tygodniki lewicowo-opozycyjne, jego sztuki grane były teraz przez teatr Stanisławskiego, związany ze środowiskiem liberalnym czy też opozycyjnym. Gdyby Czechow odmówił i pozostał honorowym członkiem Akademii, mógłby się narazić na oburzenie sfer, które decydowały o tym, że go grano, czytana, ubóstwiano. To tylko Dostojewski umiał ze wściekłością i zajadłością przeciwstawiać się solidarnej rosyjskiej opinii publicznej i bronić caratu, który go zresztą za to kopał. Do typu ludzi o charakterze Dostojewski-Studnicki Czechow nie należał. Swój ugrzeczniony list w sprawie Gorkiego napisał bynajmniej nie dlatego, że z ducha był rewolucjonistą, lecz raczej dlatego, że był oportunistą. Był przede wszystkim drobnomieszczaninem.
23 października 1955 r.
DRUGI PO BOCCACCIU
Czechow siebie samego tak chwalił ustami bohatera jednej ze swych sztuk:
"U niego na grobli błyszczy szyjka rozbitej butelki i czernieje cień koła młyńskiego - ot i noc księżycowa jest gotowa".
Jeszcze Balzac, opisując pokój bawialny, opisywał wszystko, do deseni na poduszkach leżących na kanapie włącznie. Tego wszystkiego oczywiście czytelnik nie mógł spamiętać. O wiele lepsza jest metoda polegająca na wywoływaniu kilkoma słowami pewnego nastroju i czynienia w ten sposób czytelnika współpracownikiem procesu twórczości. Bo oczywiście, kiedy przeczytamy o grobli i kole młyńskim, ja zobaczę noc księżycową, taką, jaką ją widziałem w Wołkowyskiem, ty, czytelniku, zobaczysz ją taką, jak ją widziałeś na Podolu, a jeszcze kto inny zobaczy ją jeszcze gdzie indziej. Ale ta różnorodność nie przeszkadza. Pisarz może porozumieć się z czytelnikiem tylko za pomocą nastrojów ogólnych. Opisywanie każdego metra kwadratowego z osobna do niczego nie prowadzi. Impresjonizm w literaturze jest koniecznością.
Czechow urodził się w Taganrogu w r. 1860 jako syn małego kramikarza. Dziad pisarza był chłopem pańszczyźnianym Czertkowa, ojca znanego przyjaciela i wielbiciela Tołstoja, ale się z pańszczyzny z całą rodziną wykupił.
Ojciec Czechowa miał pięciu synów i jedną córkę, bił dzieci w sposób niemiłosierny i pilnował, aby służyły do mszy w cerkwi. Czechow pamiętał ojcu to bicie; później stanie się głową rodziny, właścicielem majątku utrzymującym rodziców i część rodzeństwa na łaskawym chlebie. Ale pamięć o okrutnym biciu nie da się wyłuskać z serca. Listy jego do ojca będą zawsze suche, w odróżnieniu na przykład od listów do młodszej siostry, którą bardzo kochał i która mu się odpłacała wielką serdecznością.
Czechow był trzecim z rzędu synem pobożnego sklepikarza. Starsi bracia, Aleksander i Mikołaj, próbowali być sławnymi ludźmi, ale bez powodzenia. Dziś jeszcze czecholodzy piszą, że Mikołaj był "utalentowanym rysownikiem". Rzut oka na jego rysunki nie potwierdza tego określenia. Jest to naśladownictwo najgorszych wzorów. Mikołaj był zresztą alkoholikiem, pijaczyną i umarł dość wcześnie.
Brat najstarszy, Aleksander, był pisarzem. Pierwszy list Czechowa do starszego brata, który znamy, składa się z możliwie grubiańskich połajanek, będących odpowiedzią na pijacko-karczemną scenę, którą ten mu zrobił. Potem wymiana listów między nimi jest częsta. Czechow pisze do starszego brata żartobliwie-pogardliwym tonem: "ojcze dzieci nieprawych", "pijanico", "pamiętaj, że jesteś człowiekiem pijącym i biedakiem, podczas kiedy ja jestem bogaczem i ziemianinem". Te żarty są o tyle swoiste, że istotnie Aleksander Czechow miał nieprawą żonę i nieprawe dzieci, był nałogowym pijaczyną i ciągle musiał prosić młodszego brata o pomoc pieniężną, gdyż młodszy brat, dzięki hojnym ówczesnym honorariom autorskim, obracał tysiącami.
Ale jak z listów wynika, żarty te, aczkolwiek odzwierciedlały ściśle rzeczywistość, były żartami dobrodusznymi.
Życie za czasów Czechowa w ogóle wyglądało trochę inaczej niż nasze życie dzisiejsze na Earl's Court. Oto list Czechowa, do siostry z r. 1884 znad kozackiego Donu.
"Mieszkam u Krawcowa. Mały domek ze słomianym dachem. Trzy pokoje z glinianymi podłogami, z krzywymi sufitami, ściany zawieszone strzelbami, karabinami, pistoletami, szablami i nahajkami. Komody i framugi okienne zawalone nabojami, instrumentami do naprawy broni, blaszankami z prochem i woreczkami ze śrutem. Meble kulawe i ospowate. Spać muszę na suchotniczej kanapie. O popielniczkach i podobnych przedmiotach komfortu nikt nie słyszał w obrębie wiorst dziesięciu. Aby przypomnieć sobie mademoiselle Sira trzeba (bez względu na pogodę) iść do wąwozu i upodobać sobie jakiś krzak, przy tym gorąco się zaleca nie przysiadać, zanim człowiek nie stwierdzi, że pod takowym krzakiem nie ma złowrogiej gadziny albo innego podobnie krwiożerczego stworzenia.
Ludność: stary Krawcow, jego żona, chorąży Piotr z szerokimi czerwonymi lampasami, Aleko, Chałcho, Zojka, Ninka i kucharka Akulina. Psów niezliczona ilość i wszystkie bez wyjątku złe, wściekłe, przejść koło nich nie można ani za dnia, ani nocą. Muszę chodzić w konwoju, bo inaczej zabraknie Rosji jednego literata. Psy się nazywają Muchtar, Białonóżka, Hanka itd. Najbardziej wredny to Muchtar, Wołczok, stary potwór, któremu z gęby zamiast sierści zwisają brudne pakuły.
Jadło. Rano herbata, szynka i słonina. W południe zupa na gęsinie, smażona gęś albo indyk, albo gotowana kura, kasza na mleku i zsiadłe mleko. O piątej po południu w lecie mamy kaszę z prosa i słoninę, wieczorem herbata, szynka i wszystko, co zostało z obiadu. Zapomniałem: po obiedzie dają kawę, wnosząc z zapachu i smaku robioną z wysuszonego nawozu.
Rano budzą mnie strzały. To gospodarze zabawiają się strzelaniem z karabinów przez okna."
Czechow skończył medycynę w Moskwie i został lekarzem. Bardzo kochał swój zawód, ale zarobki literackie były wtedy o tyle wyższe od zarobków lekarza, że poświęcił swą żonę prawą, medycynę, jak mówił, dla żony nieprawej - literatury.
Teraz najogólniejsze uwagi o Czechowie jako pisarzu. Pisał on krótkie opowiadania, przeważnie humorystyczne lub quasi-humorystyczne, po r. 1890 zaczął pisać dłuższe nowele, a prócz tego napisał kilka dramatów.
Moim zdaniem jako autor krótkich opowiadań jest geniuszem, jako nowelista - pisarzem wybitnym, natomiast jego dramaty, które się tak Anglikom podobają, niewiele są warte.
Są pisarze, których talent urasta przez całe życie, do takich należała Orzeszkowa, która stale pisała lepiej. Czechow bardzo prędko osiągnął swój najwyższy poziom, potem zabłysnął kilkoma arcydziełami, jak Step lub Tyfus, ale na ogół talent jego wyraźnie przygasał, pisał z coraz większym wysiłkiem, widać, że pióro obciąża mu ołów cierpienia i zgryzot. Te zgryzoty nie pochodziły z braku pieniędzy, zarobki Czechowa były fantastyczne, w ciągu kilku lat z nędzarza stał się człowiekiem bogatym; nie pochodziły także z zawodów miłosnych: Czechow był człowiekiem raczej chłodnym pod względem erotycznym, nie było w jego życiu ani jednej wielkiej miłości.
Czechow był człowiekiem ciągle chorym na dolegliwości wewnętrzne i później na płuca. Wciąż go coś bolało. Z natury był bardzo wesoły i dlatego schemat jego twórczości, przedstawiony realistyczno-trywialnie, wygląda jak następuje: zaczyna opowiadać coś ze śmiechem i oto chwyta go kurcz boleści i wesołość przeistacza się w skargę.
Czechow jest jak wspaniała soczewka, która zachodzi mgłą od chuchnięcia ust ludzkich.
Czechow był złym krytykiem rzeczy cudzych i własnych. Twórczość to rzecz talentu, krytyka - kultury, erudycji, wykształcenia. Dzieci chowane w środowisku kulturalnym, a dzieci spod płotu - cóż za różnica, jeśli chodzi o uzdolnienie do wyrobienia w sobie gustu, smaku, obiektywizmu, relatywizmu historycznego. Oburza nas stosunek Czechowa do rzeczy własnych. Ostatnie wspaniałe sowieckie wydanie utworów Czechowa podzielone jest na utwory, które sam Czechow włączył do swego zbiorowego wydania, i na te, które wyłączył jako niegodne uwiecznienia. Włączył szereg nowel, które go raczej kompromitują, a odrzucił szereg opowiadań, które rozsławiły jego imię w Rosji i poza Rosją, które przeszły do dziedziny przysłów ogólnie znanych. Czy uwierzycie, że owo Wesele z generałem, od którego zaczyna się kształtowanie świadomości cudzoziemskiej o dawnej urzędniczej Rosji, owa słynna, wspaniała, ogólnie znana Swad'ba s gienierałom została wyrzucona przez Czechowa poza nawias, skazana na zapomnienie. To tak, jak gdyby Mickiewicz wyparł się Pana Tadeusza, a do druku przeznaczył swoje Księgi pielgrzymstwa polskiego. A zresztą ta makabryczna supozycja nie jest daleka od prawdy, przecież Mickiewicz po napisaniu Pana Tadeusza miał powiedzieć: "Już nigdy pióra na fraszki nie obrócę".
Tak samo opowiadanie 75 000, jedno z najbardziej typowych dla Czechowa arcydzieł cichej, straszliwej tragedii i plugawego, niekaralnego świństwa, zostało przez niego skazane na zapomnienie. Szczęściem późniejsi wydawcy Czechowa nie zastosowali się do tych jego wskazań.
Rozmaznia - po polsku tłumaczy się na Mazgaj, ale oczywiście taki przekład, jak wszystkie przekłady, to tylko śmieszna karykatura. Ktoś robi obrachunek z nauczycielką swych dzieci: odlicza jej od pensji święta, dni, kiedy była chora, rozbitą szklankę i jeszcze, i jeszcze. W końcu daje jej śmiesznie małą kwotę i ona grzecznie mówi: "Merci", choć w czasie rachunku próbowała cichutko protestować. Wtedy ten ktoś wybucha gniewem: "Ma pani tu wszystkie zarobione przez panią pieniądze, jak pani może pozwolić się tak okradać..." Także to mocne opowiadanie zostało przez Czechowa skreślone.
Jedno z pierwszych opowiadań Czechowa to Radość. Misza Kułdarow, "koleżski registrator" (najniższa ranga rosyjskiego urzędniczyny) wpada o północy do domu, budzi rodziców, woła: "Teraz cała Rosja, cała Rosja wie o mnie!": i odczytuje wzmiankę gazeciarską z kroniki wypadków, że dorożkarz taki a taki najechał wczoraj swoimi sankami na leżącego w śniegu i znajdującego się w stanie nieprzytomnego pijaństwa koleżskiego registratora Michała Kułdarowa.
"Cała Rosja zna mnie teraz" - woła Kułdarow i wymachując gazetą wybiega z domu rodziców, aby wzmiankę odczytać znajomym.
Mój Boże, jeśli mi wolno westchnąć na tym miejscu na tematy wspomnień osobistych - to niedawno, bo we wrześniu br., z powodu pewnego bardzo nieprzyjemnego emigracyjnego wpadunku usłyszałem rozumowanie, że to nam dobrze zrobi, bo to nam da światową "publicity". Od razu przypomniał mi się ten Misza Kułdarow, który był jednak tylko "koleżskim registratorem", czyli najniższym "czynem" u cara, a ten, co wywodził o "publicity", był niestety co najmniej "tajnym radcą", czyli jednym z najwyższych "czynów" naszej emigracji.
Dużo opowiadań Czechowa mówi o krzywdzie zadawanej kobietom.
Oto jedno z najwdzięczniejszych.
Nadia bardzo się boi zjeżdżać saneczkami z lodowej górki. On ją namawia; Nadia siada półmartwa ze strachu. I gdy saneczki biorą największy zakręt, gdy robi się najbardziej strasznie i płozy gwiżdżą, on mówi:
- Kocham cię, Nadiu.
Nadia wysiada z saneczek ze strachem, wpierw powiada: "Za nic w świecie więcej już nie pojadę", a potem patrzy na niego pytająco.
On nic nie mówi.
Nadia nie wie, czy to mówił wiatr, czy on. Pozwala się wieźć jeszcze raz i on, znowu w czasie największego gwizdu saneczek, szepce swoje:
- Kocham cię, Nadiu.
Dla Nadii jeżdżenie saneczkami stało się czymś w rodzaju morfiny. Stara się patrzeć mu w usta, stara się ze wszelkich sił odgadnąć zagadkę, kto mówi: wiatr czy on? Ale on zawsze potrafi wyszeptać swe słowa tak, aby ona nie wiedziała, skąd pochodzą.
I minęła zima, a Nadia nie zapomniała słów z saneczek. Stała kiedyś na werandzie swego domku. Wiatr wieczorny i zimny chwiał drzewami. On zbliżył się do płotu i potrafił znów zręcznie wymówić:
- Kocham cię, Nadiu.
Dziewczyna wyciągnęła ręce. Teraz już wiedziała, że to tylko wiatr.
A oto drugie opowiadanie o Aniucie, która mieszka ze studentem medykiem. Ucząc się anatomii student każe zdjąć jej kaftanik i na gołej piersi węglem rysuje żebra. Inny student z akademii sztuk pięknych zachodzi do niego i prosi o pożyczenie Aniuty na modelkę. Aniuta nie chce, ale on jej każe "dla dobra sztuki". Wieczorem dochodzi do przekonania, że ma dość Aniuty, że trzeba się z nią koniecznie kiedyś rozstać. I każe się jej wynosić. Aniuta pokornie składa rzeczy i odchodząc ma zapłakane oczy. Gromiąc siebie samego za "brak charakteru" student pozwala jej pozostać jeszcze przez tydzień.
Aby zaostrzać skalpel, który rani, wspomnijmy tu jeszcze opowiadanie Czechowa Rezydenci albo może lepiej Pieczeniarze. Nędzarz chłop ma starego psa i starego konia, obu półżywych ze starości. Prosi na kredyt trochę owsa dla konia. Sklepikarz jest człowiekiem o dobrym sercu, daje mu owsa, ale radzi odprowadzić konia i psa do hycla. Potem kilka scen wspólnego głodu, i wreszcie słyszymy uderzenie obuchem, które zadaje oprawca ukochanemu staremu koniowi i ukochanemu staremu psiemu przyjacielowi.
Tkwi w tym opowiadaniu ziarno, z którego wyrósł późniejszy Wiśniowy sad.
Znowu śnieg, sanki dorożkarskie i dorożkarz. Dostał wiadomość, że syn jego zmarł. Próbuje się zwierzać różnym pasażerom swej dorożki. Nie może znaleźć współczujących słuchaczy. Wszyscy go zbywają, śpieszą się, chcą się z nim rozstać; czytelnik rozumie, że wylewy starego dorożkarza krępują ich i nudzą. I wreszcie dorożkarz głęboką nocą odprowadza swoją szkapę do stajni, obejmuje ją za szyję i powiada jej, że umarł mu syn.
- Gdybyś miała źrebaczka i ten źrebaczek zdechł, przecież szkoda, prawda? - mówi.
Klacz dmucha mu na zsiniałe od mrozu ręce.
Oczywiście, że nauczycielem Czechowa był wielki Gogol. Ale Czechow miał innego mistrza, do którego przyznawał się dość niechętnie. Był to jego pierwszy redaktor z prawdziwego zdarzenia, Lejkin.
Europa zna Lejkina z jego humorystycznych opisów podróży kupców rosyjskich za granicę: Nasi za granicą, Tam, gdzie dojrzewają pomarańcze i dwóch innych mniej znanych. Ale przyznam się, że sam dopiero w Londynie odkryłem Lejkina jako autora licznych opowiadań, śmiesznych, ale z łezką, bardzo przypominających Czechowa z jego pierwszego, najlepszego, przedsachalińskiego okresu.
Ale jest ktoś inny, kogo Czechow nie czytał w pierwszym okresie swego życia, a kogo możemy nazwać Czechowem włoskich wieków średnich: Boccaccio. On także tworzył opowiadania krótkie, wesołe, a jednak zaprawione dyskretną mądrością. Boccaccia uważam zresztą za artystę większego od Czechowa i bardziej nam bliskiego, pomimo o wiele większego dystansu od jego śmierci. Boccaccio był bowiem ogólnoludzki, Czechow specyficznie rosyjski.
6 listopada 1955 r.
PODRÓŻ NA SACHALIN
Robotnik rolny w majątku, który kupił sobie Czechow, zarabiał pięć rbl miesięcznie; w tym samym czasie nauczyciel wiejski pobierał dwadzieścia trzy rbl, porucznik miał z dodatkami trzydzieści pięć rbl, urzędnik pocztowy piętnaście rbl.
Czechow, po krótkim okresie współpracy w szmatławych tygodniczkach moskiewskich, wyłowiony przez Lejkina do Petersburga, od razu zaczyna zarabiać kilkaset rubli miesięcznie, więcej niż generał. W r. 1892 kupuje sobie majątek Melichowo - dwieście trzynaście dziesięcin z parkiem, stawem i dworem. Dziesięcina to trochę więcej niż hektar.
Czechow jest zresztą skąpy, choć utrzymuje całą rodzinę i pożycza braciom. Pieniędzy nie rozrzuca. Matce na imieniny daje dziesięć rbl, ukochanej siostrze Maszy wyznacza jako pensję miesięczną czterdzieści rbl.
W r. 1899 podpisuje umowę z firmą wydawniczą Marks, która od tej chwili ma wyłączność na wydawanie jego utworów, po ich ogłoszeniu w gazetach. Za prawo wyłączności Czechow otrzymuje siedemdziesiąt pięć tysięcy rbl jednorazowo, poza tym ma otrzymywać dwieście pięćdziesiąt rbl za arkusz każdej rzeczy, którą napisze, po pięciu latach honorarium od arkusza podnosi się do czterystu pięćdziesięciu rbl, po dalszych pięciu latach do sześciuset pięćdziesięciu rbl, a potem o dwieście rbl co każde pięć lat.
Zważywszy że poza tym Czechow ma prawo każdy swój utwór ogłosić w czasopiśmie oraz że pobiera oczywiście tantiemy teatralne za swoje sztuki, można by było pomyśleć, że układ z Marksem był dla niego bardzo korzystny. Ale potem Czechow go zerwał i unieważnił jako krzywdzący.
Czechow kupował posiadłości na Krymie, zbudował sobie willę w Jałcie według własnych pomysłów architektonicznych, okropnie brzydkich. Obliczyłem, że koszta budowy tej willi wyniosły tyle, ile zarobił Czechow na jednej swej noweli.
Można śmiało powiedzieć, że Czechow zarabiał dziennie tyle, ile zarabiał robotnik rolny w jego majątku przez dobre pół roku, jeśli nie więcej. Różnica z polskim pisarzem emigracyjnym dość znaczna. Ci nie mogą marzyć o zarobkach robotnika rolnego w kraju, w którym mieszkają.
Hierarchia ludzi w Rosji była zakuta w czternaście rang urzędniczych i wojskowych. Nie pieniądze, ale ranga decydowała o stanowisku towarzyskim człowieka. Ale pisarz było to coś, co miało także swoją nieokreśloną rangę.
"Mamy dwóch carów - pisze Suworin w swoim dzienniku - Mikołaja II i Lwa Tołstoja. Mikołaj nie może zachwiać tronu Tołstoja, natomiast Tołstoj niewątpliwie podważa tron Mikołaja i jego dynastii."
Napisane jest to w r. 1901, czyli już za czasów niewątpliwej dekadencji monarchii absolutnej w Rosji, ale oto wiadomości o Tołstoju w liście Czechowa z marca 1890, czyli z czasów tak mocnego, powściągliwego i mądrego dyktatora, jakim był Aleksander III.
Czechow pisze, że cesarzowi pokazano broszurę Tołstoja wydaną w Genewie pt. Mikołaj Pałkin, w której Tołstoj w sposób zresztą niezbyt mądry, bez żadnego obiektywizmu historycznego, ale popularny, przedstawia Mikołaja I jako bezlitosnego kata i oprawcę. Cesarz się skrzywił i burknął, że trzeba wyciągnąć z tego konsekwencje. Wobec tego generał-gubernator moskiewski Dołgorukij wysyła do mieszkania Tołstoja swego adiutanta z prośbą, by przybył do jego biura.
- Niech pan powie księciu - mówi adiutantowi Tołstoj - że bywam tylko w domach znajomych.
I na tym się skończyło.
W tymże liście Czechowa jest taka wzmianka:
"U nas ciągle biją w komisariatach. Ustanowiona jest nawet taksa. Od włościanina za obicie go biorą dziesięć kopiejek za rózgi i starania, a od mieszczanina dwadzieścia kopiejek".
W tej bezkarności politycznej Tołstoja i w tych rózgach, które są wymierzane ludziom z niższych stanów społecznych, mieści się cała dusza ustroju biurokratyczno-policyjno-monarchicznego w stanie dekadencji.
Ów podział społeczeństwa urzędniczego na czternaście rang był tą rzeczywistością, w której Czechow żył i którą cudownie uwypukla i naświetla. Każdy pamięta Śmierć urzędnika, opowiadanie, jak to mały urzędniczek kichnął w teatrze na łysinę rzeczywistego radcy stanu. Przeprosił go od razu i potem raz jeszcze podczas antraktu, i potem jeszcze raz przy innej sposobności, i ciągle mu się zdaje, że to wciąż za mało, że ekscelencja jednak się na niego gniewa. Wreszcie wybrał się do niego na audiencję specjalną i znów przeprasza, że go obkichał. Dygnitarzowi było tego za dużo, tupnął nogą i zawołał: "Paszoł won!" Urzędnik wrócił do domu i umarł.
Ale istnieje inny, mniej smaczny dokument stosunku Czechowa do hierarchii rządzącej: to jego felieton zawierający uszeregowanie wszystkich mu współczesnych pisarzy rosyjskich według rang urzędniczych. Spis ten, jeśli chodzi o cztery najwyższe rangi, wygląda jak następuje:
rzeczywiści tajni radcy: vacat;
tajni radcy: Tołstoj, Gonczarow;
rzeczywiści radcy stanu: Sałtykow-Szczedrin, Grigorowicz;
radcy stanu: Ostrowski, Leskow, Połoński;
Korolenko otrzymał od Czechowa tylko piątą rangę, a wspaniały, nieśmiertelny Garszin ledwie szóstą.
Pomimo swego żartobliwego charakteru ta Czechowowska tablica rang literackich jest swego rodzaju testem psychologicznym ujawniającym jego zatajone odruchy myślowe. Czechow nadaje rangi nie tylko w zależności od wieku pisarzy, ale także w zależności od rozgłosu czy talentu. I od razu rzuca się w oczy owo śmieszne vacat przy pierwszej randze. Jak gdyby Tołstoj nie zasługiwał na pierwszą rangę. I ten Gonczarow jako równy Tołstojowi - pisarz, o którym mało kto dziś pamięta!
Widać z tej niewinnej igraszki Czechowa, że mimo wszystko cywilni i wojskowi generałowie imponowali mu bardziej niż mistrze i koledzy po piórze.
Rzeczywistość rosyjska obracała się w tym stosunku czternastu rang urzędniczych do pisarzy. Lud nie znał się na pisarzach, dla niego istniał tylko urzędnik, generał, nad generałem minister, nad ministrem car, nad carem Pan Bóg. Minister w gabinecie Moraczewskiego p. Tomasz Nocznicki, opowiadał, że spotkał w głębi Rosji żołnierza, który mu mówił, że gdy stał w Carskim Siole przed rezydencją cesarską na warcie, to do cesarza na poobiednią herbatę przyszedł Pan Bóg z siwą brodą i cesarz pocałował Go w rękę.
Natomiast inteligencja rosyjska uznawała dwie hierarchie, urzędniczą, która była hierarchią powszechnej prozy i teraźniejszości, i hierarchię pisarzy, z Tołstojem na czele, która reprezentowała piękną, świetlaną przyszłość.
Oto scenka ilustrująca barwnie zetknięcie się tych hierarchii:
Opowiada Gorki, że kiedyś na Kaukazie, koło Borżomu, jechał konno w towarzystwie Tołstoja. Droga była górska, wąska, nad przepaścią, i oto w pewnym miejscu natknęli się na trzech olbrzymów na olbrzymich hunterach; było to trzech wielkich książąt, którzy rozmawiali spokojnie ze sobą i zagradzali drogę. Tołstoj pojechał naturalnie pierwszy, zmarszczył brwi i groźnie na nich spojrzał. Wielcy książęta z kolei spojrzeli na niego, po czym przycisnęli swe wierzchowce do górskiej ściany dając drogę.
Dotychczas wszystko jest w porządku, ale dalszy ciąg opowiadania Gorkiego jest nader charakterystyczny dla Rosji, dla Tołstoja i dla tego snobizmu, który odpowiednio zaszczepiony w dzieciństwie, nie da się później niczym wytrawić.
Tołstoj był w moim przekonaniu najdumniejszym człowiekiem na kuli ziemskiej i dlatego nosił białą brodę proroka i ubiór rosyjskiego chłopa. Otóż Gorki opowiada, że Tołstoj po tym spotkaniu jechał kilka minut naburmuszony i ponury, potem nie wytrzymał, uśmiechnął się całą gębą i powiedział:
- Poznali mnie... durnie.
Istotnie scenka ta była rodzajem prestiżowej rozgrywki pomiędzy dwiema hierarchiami, w której zwyciężyła hierarchia... świetlanej przyszłości.
W początkach r. 1890 Czechow wyjeżdża na Sachalin, wraca statkiem przez Ocean Indyjski i przyjeżdża do Moskwy dopiero w grudniu tegoż roku.
Ta podróż na Sachalin dzieli bardzo wyraźnie życie Czechowa. Wyjechał tam, bo ciągnęło go cierpienie ludzkie. Tak o tym kiedyś pisałem, a potem przeczytałem to słowo w słowo w listach samego Czechowa.
Transsyberyjska kolej na Daleki Wschód wtedy jeszcze nie istniała. Czechow jedzie wodą i końmi. Z drogi pisuje listy, opisując różne przygody. Potem przygody te zbiera i powtarza w felietonach do "Nowowo Wremieni". Otóż stwierdzam, że felieton oddaje te przygody o wiele mniej plastycznie i mniej ciekawie niż krótkie zdania w korespondencji prywatnej. Czechow, który tak zalecał różnym adeptom i adeptkom sztuki pisarskiej opracowywanie swoich utworów, mylił się gruntownie. Rzecz pisana odruchowe, rzecz bez retuszu jest zawsze lepsza niż wyhemoroidowana
Przed wyjazdem na Sachalin Czechow nie widział zagranicy, nie był w Paryżu, Nizzy, Monte Carlo , Rzymie. To bardzo ważny czynnik dla zrozumienia jego psychologii. Turgieniew miał dwa lata, a już jego mamka upuszcza go do jamy z niedźwiedziami w Bernie Szwajcarskim. Pisarz rosyjski miał we krwi "zagranicę" na równi z Rosja. Byli to ludzie wychowani wśród lodów, ale wychowani w ciepłych kajutach zamrożonego w tych lodach okrętu. Ogromna ilość klasycznych dzieł rosyjskich XIX w. była napisana za granicą. Puszkin co prawda za granicę także nie wyjeżdżał, ale do piątego roku życia w ogóle nie mówił po rosyjsku, lecz tylko po francusku. W porównaniu do tych wszystkich swoich poprzedników Czechow nie był człowiekiem z ciepłej kajuty tego okrętu, ale człowiekiem z ciemnej dali lodowej. On był prawdziwym Rosjaninem... nie rosyjskim umiędzynarodowionym szlachcicem.
Sachalin jest krawędzią życia Czechowa, wszystko, co jest w jego pracy genialne, powstało przed Sachalinem. Po Sachalinie nie pisze już opowiadań, tylko nowelki, z początku bardzo interesujące, potem, mniej więcej od r. 1895, coraz gorsze.
Uwagę, że opowiadania Czechowa o przygodach napisane bezpośrednio są lepsze niż te same opowiadania po opracowaniu i przemyśleniu, da się zastosować do całej twórczości tego pisarza.
W młodości Czechowa w tej bezpośredniości ogromną proporcję zajmował śmiech, żywiołowa, szczera wesołość, która połączona z goryczą, smutkiem, melancholią dawała doskonałą miksturę, wyborną nalewkę literacką, jeśli powiemy to w sposób cyniczne-smakoszowski.
Po Sachalinie śmiech Czeehowa nie tylko przycicha, ale w ogóle gaśnie. Zgasił go może widok zbyt wielkich cierpień na Sachalinie, ale biorąc rzecz nie po literacku, lecz realistycznie, zgasiły go chorobliwe niedomagania Czechowa. Pisarz jest stale na coś chory.
Jeszcze w okresie przed Sachalinem Czechow pisze dwa dziwne utwory, nie mające ani fabuły, ani akcji, ani węzła dramatycznego, a składające się wyłącznie z tła.
Pierwsze z tych opowiadań to Tyfus. Czechow-lekarz przyszedł z pomocą Czechowowi-pisarzowi. Wszystkie stadia choroby - nuda, zniecierpliwienie, zmęczenie, zapomnienie - wszystkie stadia gorączki, całkowitego zapomnienia zostały tu uwzględnione.
Potem, po powrocie z Sachalinu, Czechow napisze swą Izbę nr 6, która uzyska ogromny rozgłos, która polega także na wpółlekarskim, wpółliterackim studium człowieka stającego się z lekarza chorym umysłowo pacjentem w swoim własnym szpitalu. Ale ta Izba na 6, aczkolwiek kilkudziesięciostronicowa, niegodna jest rzemyków u trzewika zawiązać owemu kilkustronicowemu Tyfusowi. Czechow po Sachalinie pisze rzeczy większe, w pojęciu: dłuższe, ale o wiele mniej mocne, mniej dramatyczne.
Tyfus napisał w r. 1887. W roku następnym pisze Step, utwór dłuższy, lecz genialny. Nic się tu nie dzieje. Jest tylko ranek, południe, wieczór, noc, słońce, deszcz, burza. To po prostu krajobraz stepowy ze zmianą wyrazu twarzy od uśmiechu do spazmatycznego płaczu. Nad opowiadaniem unosi się imię pięknej i młodej hr. Branickiej, ale nie jako postaci powieściowej, lecz równie jak gdyby krajobrazowej, jako właścicielki tej ziemi, przez którą się przejeżdża.
Dla Czechowa prawdziwa wielka pani to oczywiście Polka.
Na kilka lat przed podróżą na Sachalin Czechow oddala się od Lejkina, któremu tak dużo zawdzięcza i wobec którego zachowuje się niezbyt lojalnie, i wiąże się całkowicie z Suworinem. Tylko i wyłącznie do Suworina Czechow pisuje listy poważne, tylko u Suworina szuka rad i wskazówek, tylko wobec Suworina jest szczery, obnaża wszystkie myśli i wypłakuje wszystkie bóle. Inne listy Czechowa mają zawsze z góry ustaloną manierę. Do brata Aleksandra zawsze pisze per "pijanico", "nędzarzu", "nieprawdziwy Czechowie", zawsze takimi zwrotami, jak: "Nie trzeba mi twoich cygar, a jeśli je przyślesz, wrzucę je do nocnika", do kobiet zawsze figlarnie i żartobliwie, aczkolwiek do każdej z nich innym stylem; do innych osób grzecznie i konwencjonalnie, jedynie i wyłącznie listy do Suworina mają charakter spowiedzi.
Życie Suworina było trochę podobne do życia Czechowa. Suworin za młodu był człowiekiem biednym, ojciec jego był podoficerem, i z tej biedy drogą eksploatacji swych zdolności literackich Suworin doszedł do milionowej fortuny. Zwracam uwagę, że mówię "trochę podobne", a nie "podobne". Bo Suworin literackiego talentu miał oczywiście nieskończenie mniej niż Czechow, natomiast miał wielki zmysł handlowy. Nie był to publicysta jak Katkow, który ideowo i szczerze doszedł do przekonania, że monarchia absolutna jest zbawieniem dla Rosji. O Suworinie można co najwyżej powiedzieć, że był to liberał, którego liberalizm był tak szeroki, iż uważał, że Dostojewski w swym caropapizmie może ma trochę racji i Katkow w swej obronie monarchii policyjnej może ma trochę racji. Suworin potrafił wbrew rządowi stworzyć prasowy organ rządowy i stać się wielkim kibicem rządu cesarskiego, co mu się wspaniale opłacało pod względem finansowym. Ale trzeba mu przyznać, że szeroko swe łamy i kieszeń otwierał dla talentów, nie pytając ich o przekonania.
Po Suworinie pozostanie jego Dziennik wydany już za czasów rewolucji. Ileż tam wspaniałych uwag o schyłku XIX w., o ludziach w Paryżu i Petersburgu. Suworin był człowiekiem naprawdę bardzo oczytanym, wielkim erudytą, uwagi jego są zawsze melancholijne i bardzo wyrafinowane.
Suworin, oto człowiek, który, mówiąc w skrócie, nauczył Czechowa jeść ostrygi. On tego pisarza, który z zagranicy widział tylko Azję, zaczął wozić po Włoszech i Francji, pokazywał mu Wenecję, starał się mu coś wytłumaczyć z wielkiego malarstwa włoskiego, poznawał z szampanem paryskiego kabaretu politycznego. Czechow nie był uczniem pojętnym, może zrobił pewne postępy w dziedzinie kuchni, o wiele mniejsze w zrozumieniu Leonarda da Vinci.
Zawsze mnie w Dzienniku Suworina wzrusza i rozrzewnia kilka stronic. Tak nawet wzrusza i rozrzewnia, że już kilka razy porywałem się na powtórzenie ich treści, i zawsze mi się to nie udawało, nigdy nie posłałem tego do druku. Suworin jest już stary, nie może spać, są petersburskie północne białe noce. Wielkie, wielopokojowe mieszkanie milionera jest puste i wypełnione tylko światłem tej białej nocy. I Suworin wspomina, jak był kiedyś biedny, jak zarabiał zaledwie czternaście rbl pięćdziesiąt kop. miesięcznie, i jak z tych pieniędzy kupował trzyrublową maderę, aby ją wylewać do wanienki swej małej córeczki, gdyż mu powiedziano, że jest to konieczne dla uratowania jej życia.
Z licznych i długich nowel, które Czechow napisał po powrocie z Sachalinu, bardzo lubię dwie.
Pierwsza to Konik polny.
Pejzażysta rosyjski, Lewitan, zresztą Żyd polski z pochodzenia, był bliskim przyjacielem Czechowa i jego braci od samej młodości. Malował on wspaniale Wołgę, brzozy i kaplice nad Wołgą. Miał kochankę, panią Kuwszinnikową, która znudziła mu się po pewnym czasie i którą odpędzał od siebie w sposób energiczny i nie bardzo delikatny. Czechow przyszedł mu z pomocą. Opisał panią Kuwszinnikową z niesłychaną plastyczną wyrazistością, nawet firanki w jej pokoju jadalnym były autentycznie odmalowane; opisał świetnie i dokładnie uczucia nudy, które zaczęła wzbudzać u Lewitana, a zrobił to w celu obrony jej męża i przykładnego ukarania jej samej. Z męża jej Czechow zrobił uczonego, który szlachetnie umiera, co się wyjątkowo nie zgadzało z rzeczywistością, ponieważ dr Kuwszinnikow był lekarzem policyjnym i cieszył się dobrym zdrowiem.
Może dlatego, że nowela oparta jest na wzorach, które Czechow miał przed oczami, zachwyca swoją plastyką.
Bo Czechow nie miał w sobie dużo fantazji, wyobraźni. Jeśli chodzi o pisarza, u którego wyobraźnia pisarska pracowała z siłą wielkiego wulkanu, wskażę na nazwisko Sienkiewicza. Ten z kilku książek przeczytanych potrafi wyczarować świat cały.
Sienkiewicz! Mój Boże. Oto człowiek, którego jadły, gryzły i niszczyły dwie wielkie, obrzydliwe zawiści. Pierwszą zawiścią była zawiść pisarzy francuskich, że zjawił się pisarz tak bardzo francuski jak autor Quo Vadis, który im, Francuzom rodowitym, chleb zabiera na bruku paryskim. Z tej pierwszej zawiści wylęgły się zarzuty, że Sienkiewicz to naśladowca Chateaubrianda i Flauberta, zarzuty jak najbardziej nieuzasadnione.
Druga zawiść to żal i złość polskich literatów z końca XIX w., że nie potrafią tak pisać, jak on. Rzuca się wtedy hasło, że Sienkiewicz jest pisarzem płytkim, i po dziś dzień różne gęsi to powtarzają.
Czechow nie miał takiej wyobraźni jak Sienkiewicz. Nosił zawsze z sobą notes i wciąż w nim zapisywał zdania oryginalniejsze, które posłyszał, myśli i myślątka, które mogłyby mu się przydać w pracy literackiej. Pracował w pocie czoła.
Druga nowela z okresu po Sachalinie, którą kocham, to Czarny mnich.
Tutaj, zupełnie dla Czechowa wyjątkowo, czynnik fantastyczny wkracza do obrazu realistycznego. Stało się pewnej nocy, że Czechow bardzo cierpiał we śnie i że nad ranem przyśnił mu się ów czarny mnich. Powstała stąd nowela, w której rzeczywistość reprezentuje ogród pełny kwiatów. Aby te kwiaty nie zmarzły, trzeba je czasami nad czwartą rano przykrywać rogóżkami. Fantastyczny czarny mnich od czasu do czasu się pojawia, płynąc nad ziemia jako zwiastun nieszczęścia.
Talentu Czechowa nie podrywa w górę żadna wielka pasja. Brak wielkiej, zaciekłej, głupiej pasji życiowej - oto słabość Czechowa. Wiemy już, że Czechowa nie pociągała polityka, nie marzył wcale o roli Włodzimierza Uljanowa. Ale w jego życiu nie ma także żadnej wielkiej miłości do kobiety. Są flirty z miłymi paniami, które, jak się zdaje, dość długo czekają na oświadczyny i propozycję małżeństwa i wreszcie się zniechęcają. Czechow opowiada w pewnym liście, że na wyspie Cejlon zakochała się w nim pewna śliczna dziewczyna i że oddała mu się pod palmami. Potem dowiadujemy się, że to był najzwyklejszy stosunek z miejscową prostytutką, tylko tyle, że na świeżym powietrzu.
Widać uciążliwe niedomagania osłabiały pisarza i pod tym względem. Powieściopisarka rosyjska, p. Awiłowa, napisała szczere wspomnienia o tym, jak będąc mężatką i mając już dzieci, zakochała się w Czechowie. Kiedyś Czechow miał ją odwieźć nocą sankami do domu, i oto ona rzuca dorożkarzowi, zamiast adresu własnego, adres Czechowa. Czechow poprawia ją i mówi dorożkarzowi jej adres, ona jeszcze raz chce postawić na swoim i on raz jeszcze ją poprawia. Kupiła później i posłała Czechowowi brelok w formie książki i kazała na nim wyryć tytuł pewnej książki Czechowa i wyrazy: "S. 267, wiersz 6 i 7". Było tam powiedziane: "Jeśli ci na coś potrzebne moje życie, przyjdź i weź je".
Czechow spotyka p. Awiłową na maskaradzie i mówi jej, aby przyszła na premierę Czajki, a on jej odpowie.
Istotnie w Czajce Trigorin opowiada, że dostał brelok z wyrytymi: "S. 121, wiersze 11 i 12". Awiłowa słyszy więc, że brelok zrobił wrażenie na Czechowie, ale słyszy także, że Czechow zmienił numerację stronicy i wierszy. Cóż to ma znaczyć! Bije jej serce z niecierpliwości.
Zaraz po przedstawieniu w domu chwyta książkę i szuka s. 121, wierszy 11 i 12. Niestety w tym miejscu nielitościwy tekst głosi, co następuje:
"Młode dury nie powinny łazić po maskaradach".
Powtarzam. W czterech tysiącach dwustu listach Czechowa, obejmujących okres od jego młodości do samej śmierci, nie spotkałem się z żadną wielką miłością tego pisarza. I sądzę, że właśnie dlatego skrzydła mu opadły.
Pisarz, poeta, mąż stanu, wielki człowiek nie może istnieć bez wielkiej miłości. To tak jak chart bez ogona w Panu Tadeuszu.
13 listopada 1955 r.
ŚMIERĆ MAUPASSANTA
Gdy de Maupassant zmarł przed trzydziestu pięciu laty w lecznicy doktora Blanche, społeczeństwo francuskie było niezmiernie poruszone śmiercią jego i ciężką chorobą, która ją poprzedzała. Próbowano otoczyć tajemnicą ostatnie miesiące życia "bożyszcza kobiet", sławnego pisarza. Lecz plotka od dawna już, zanim jeszcze istotnie zachorował, wycisnęła na nim piętno wariata. Gdy wysłany przez lekarzy na Riwierę walczył z chorobą, w gazetach pisano, że Maupassant jest w domu wariatów, iż znajduje się w stanie idiotyzmu i liże ściany więzienia swego. Usiłowano go nawet odszukać w domu obłąkanych...
Jakąż była rzeczywistość? Jak spędził ostatni rok życia człowiek, którego nazywano "wcieleniem ideałów epoki"? Czy był istotnie wariatem ten sportsmen zdrowy i silny, wesoły i pełen życia?
Georges Normandi pierwszy, w niedawno wydanej swej książce, odsuwa zasłonę osłaniającą tajemnicze karty przedśmiertne Maupassanta.
Matka Maupassanta, Laura de Maupassant, o której mówi Normandi, iż godna była podzielić z synem sławę, gdyż ona to pobudzała w nim zamiłowania literackie, cierpiała na mało wówczas znaną i nieuleczalną chorobę zwaną obecnie Basedowa. Choroba ta wpływa fatalnie na ustrój nerwowy, wytwarza stan przewrażliwienia, paraliżuje mięśnie twarzy i oczu, wskutek czego spojrzenie staje się nieruchome, oczy błyszczą, a twarz przybiera wyraz tragiczny. O ojcu sławnego pisarza niewiele wiadomo, tyle tylko, że zmarł sparaliżowany jako starzec w podeszłym wieku. Brat pisarza, młodzieniec w pełni sił, zapada nagle w ciężką chorobę, jakoby wskutek udaru słonecznego, i umiera w szpitalu. Śmierć brata wywarła głębokie wrażenie na pisarzu - gdyż wiele lat potem, w lecznicy doktora Blanche, powtarzał nieprzytomnie imię zmarłego. Wśród krewnych najbliższych jest brat matki, którego nie znane nikomu życie dziwnie podobne było do kart historii sławnego siostrzeńca. Życie wuja Alfreda było jednym łańcuchem męczących samoanaliz, wybuchów nerwowych, odruchów nieokiełznanej dumy i egoizmu oraz gwałtownych orgii i szaleństw.
Tak przedstawia Normandi dzieciństwo, którym obciążony został Guy de Maupassant.
I oto, mimo że wydawał się uosobieniem zdrowia, dzięki fatalnemu dzieciństwu cierpi Maupassant na silne bóle głowy, bezsenność, a wreszcie zachorowuje na oczy, tak jak matka jego, która była skazana na długie tygodnie pozostawania w zupełnej ciemności, gdyż najmniejsze światło sprawiało jej straszny ból.
Wreszcie zdrowie zmusza go do wyjazdu na Riwierę. W Cannes czuje upadek sił, już nie może skończyć powieści Angelus, gdyż myśli mu się plączą, zlewają się niby woda płynąca przez sito. Zaczynają się dziać rzeczy dziwne: przechodząc koło cmentarza spotyka ducha, podczas śniadania wydaje mu się, że ryba, którą zjadł, weszła mu w płuca i śmierć już jest bliska...
Maupassant walczy z mgłą, która z wolna obejmuje jego mózg, zaciemnia świadomość... Próbuje uspokoić matkę, cierpliwie znosi nietakty przyjaciół i wrogów.
31 grudnia 1891 r., patrząc na zachodzące w purpurze słońce, Guy de Maupassant mówi smutnie do swego służącego Franciszka:
"Nigdy nie widziałem tak pięknego zachodu - to krew, prawdziwa krew!..."
Następnego dnia wybiera się do matki, do Nicei, ale podczas golenia się ogarnia go dziwna słabość, wydaje mu się, że oczy zasłania mu jakaś mgła gęsta, po śniadaniu mija to, jednak listów, które nadchodzą zawsze w wielkiej ilości, nie może czytać.
"Życzenia, tylko życzenia" - mówi niechętnie.
Wizyta marynarzy z "Bel-Ami" wzrusza go, rozmawia z nimi serdecznie, po czym postanawia jechać do matki:
"Mogłaby pomyśleć, że jestem chory..."
Jedzie do Nicei z Franciszkiem, przez całą drogę nie może oderwać oczu od seledynowoszafirowego morza.
Podczas śniadania u matki Maupassant był, według słów Franciszka, w doskonałym humorze i zajadał z wielkim apetytem. Matka jednak była zdania, że był on niezmiernie podniecony, a doktor opowiadał później, że podczas śniadania chory tracił chwilami przytomność, mówił o jakimś ważnym zdarzeniu, o którym uprzedzono go listownie, a gdy wreszcie zauważył zmieszanie obecnych, zamilkł nagle i do końca śniadania pozostał w ponurym milczeniu.
Franciszek opowiadał później, że powrócił ze swym panem o czwartej do domu, tam Maupassant włożył jedwabną koszulę, w której czuł się swobodniejszy, i z uczuciem ulgi zasiadł do obiadu. Pani Maupassant inaczej to przedstawia, twierdzi bowiem, że syn był u niej na obiedzie i cały czas bredził, gdy przerażona usiłowała zatrzymać go na noc u siebie, nie chciał o tym słuchać, twierdząc, że musi koniecznie wracać do Cannes. Zrozpaczona matka błagała go na klęczkach, by przez wzgląd na jej samotną starość usłuchał jej próśb, lecz nieprzytomny już, zajęty swymi myślami, rzucił się ku drzwiom, nie zważając na matkę. Szedł z trudnością, potykając się co chwila i mrucząc coś pod nosem.
Wreszcie znalazł się w domu. Franciszek przyniósł szklankę rumianku, wówczas pan skarżył mu się na bóle w krzyżu i dopiero potem, jak Franciszek postawił mu bańki, uspokoił się i położył się do łóżka. Widząc, że pan zasnął, Franciszek wyszedł na palcach z pokoju.
O drugiej w nocy Franciszka obudził dzwonek. Zerwał się natychmiast, by biec do pana; znajduje go na środku pokoju. Maupassant zwraca do wchodzącego bladą jak papier twarz, ręce mu drżą, pierś i szyję miał zakrwawione.
"Patrz, Franciszku, co ja zrobiłem. Przerżnąłem sobie gardło... To już szaleństwo..."
Franciszek przy pomocy marynarzy kładzie go do łóżka mimo oporu. Wezwano doktora. A parę dni później tłum zebrany na platformie dworca w Cannes z ciekawością i z przerażeniem przyglądał się, jak wywożono bladego i bezsilnego człowieka, który był sławnym pisarzem Francji. Z ust do ust podawano sobie wiadomość o tym, że pod paltem krył się kaftan bezpieczeństwa, że Maupassanta wieziono do domu dla obłąkanych.
Maupassant znalazł się w lecznicy doktora Blanche, która mieściła się w domu pani Lamballe, zabitej podczas rewolucji. Gdy wchodził do domu, którego bał się tak bardzo i do którego ciągnął go los fatalny przez całe życie, Guy de Maupassant nie zdawał już sobie sprawy z tego, co się z nim dzieje. Ogarnęła go apatia i przygnębienie, pozwala robić opatrunki i leży spokojnie. Cały tydzień trwa stan całkowitej depresji. Czasem tylko wybucha, skarżąc się, że mu ukradziono połowę rękopisu ostatniej powieści. Potem wydaje mu się, że lekarstwo, które dał mu doktor, weszło mu do płuc. Powoli zaczyna się ożywiać, obwinia doktora o kradzież wina z piwnicy, każe otwierać drzwi swej celi, by "diabeł wyszedł". Wydaje mu się, że w domu tym pełno jest chorych, od których się zarazić może, w uszach dźwięczą mu tajemnicze głosy.
Całymi godzinami przysłuchuje się tym głosom.
Od pierwszej chwili doktor wzbudza w nim niechęć, potem nienawiść, opowiada wszystkim, że doktor chciał go zabić z zazdrości i dlatego kazał mu się wykąpać w miodzie. Czasem ogarnia go strach przed diabłem, modli się wówczas, stojąc całymi godzinami koło łóżka. Powtarzał często, że sól przegryzła mu mózg, wgryzła się w każdy atom ciała.
Rana na szyi zagoiła się, z wolna następuje polepszenie. Pewnego dnia, zupełnie już normalnie, zażądał listów i gazet. Lecz nie na długo: wyobraźnia znów zaczyna działać, czyni więc opowieści o dalekich krajach, mówi o Afryce, o Rosji. Stojąc przy ścianie rozmawia godzinami z kimś niewidzialnym lub wpatrując się w podłogę mówi o miliardach pełzających robaczków, które nasycają powietrze morfiną.
W nocy wydaje mu się, że słyszy wycie tłumów na ulicach Paryża i usiłuje bronić się przez okno. Czy była mu znana historia domu, w którym się znajdował? Umysł jego przechodzi nieskończone stadia choroby, Maupassant ogłasza, że jest prorokiem, synem Boga. Depeszuje do matki, iż w domu swym znalazł sześćset tysięcy franków i że chciano ten dom spalić.
Wiele, wiele zdań i obrazów zrodzonych w chorym mózgu powtarzali sobie mieszkańcy Paryża. Dyskutowano nad tym, czy wolno zamykać w domu obłąkanych człowieka, który całe życie bał się tego i nie chciał...
Chory niechętnie przyjmował odwiedzających, odwracał się od nich. Mózg jego pracuje nad tworzeniem najnieprawdopodobniejszych pomysłów opartych na wiadomościach zaczerpniętych z książek medycznych, które odczytywał niegdyś, chcąc znaleźć sposób zabezpieczenia się od choroby, której się przez całe życie obawiał. Wspomnienia te wracają obecnie w formie przekształconej, potwornej nieraz.
Po kilku tygodniach był już cieniem człowieka tylko, twarz miała kolor ziemi, pochylona postać robiła zeń starca. W oczach i otwartych ustach był wyraz bezmyślności. W siedzącym na ławce pod promieniami słońca wiosennego zgarbionym i ponurym starcu, machinalnie gładzącym brodę, nikt by nie poznał pełnego humoru i życia sławnego pisarza.
6 grudnia 1928 r.
Stanisław Cat Mackiewicz