Ron Rosenbaum

Wyjaśnianie Hitlera. W poszukiwaniu źródeł zła

2001

 

 

Claude Lanzmann i wojna przeciwko pytaniu dlaczego

 

W którym reżyser Shoah próbuje uciszyć ocalałego z Holocaustu, gdyż nie potrafił zrozumieć jego filmu

 

Chwila ta miała posmak wielkiego dramatu. Niektórzy świadkowie nie kryli oszołomienia i gniewu. Być może był to najbardziej charakterystyczny moment gorączkowej kampanii Claude'a Lanzmanna skierowanej przeciwko próbom wyjaśnienia Hitlera, jego krucjaty mającej na celu uciszenie pytania Dlaczego.

W owej chwili twórca Shoah, wysoko cenionego dziewięcioipółgodzinnego filmu dokumentalnego o Holocauście, zwrócił się przeciwko ocalałemu z Zagłady - człowiekowi, który przetrwał dwa lata w Oświęcimiu - ponieważ ośmielił się on pogwałcić jedno z jego przykazań dotyczących tego, jak się powinno, a jak nie powinno mówić o obozach śmierci.

Dla niektórych świadków atak Lanzmanna - udana próba przerwania dyskusji, jaką kruchy i łagodny siedemdziesięcioletni człowiek chciał prowadzić na temat pewnych dręczących go kwestii związanych z oświęcimskimi doświadczeniami - był szokiem. Jeden z obecnych porównał postępowanie Lanzmanna do postępowania nazistów. A choć od tamtego wydarzenia minęły już cztery lata, jego bohater, dr Louis Micheels, wciąż sprawia wrażenie roztrzęsionego, kiedy o nim opowiada. Zachowanie reżysera nazwał "totalitarnym". To mocne określenie, aczkolwiek chyba nie powinno dziwić tych, którzy znają stanowisko Lanzmanna w tej sprawie. Swoje główne przykazanie - to, które tak szorstko narzucił Micheelsowi, owo władcze "Nie będziesz pytał dlaczego" - przejął przecież z opowieści Primo Leviego o esesmanie z Oświęcimia, który powiedział: "Tu nie ma żadnych dlaczego".

Wielu jednak poczuło się zaskoczonych, obserwując ekstremalne poczynania Lanzmanna w świętej wojnie z interpretatorami; nazywał ich pracę "obsceniczną", a nawet "rewizjonistyczną", łącząc w ten sposób tych, co pragną wyjaśnić Hitlera, z tymi, co negują Holocaust. Lanzmann jest człowiekiem zasłużenie bardzo honorowanym, nawet wielbionym, szczególnie przez tych, którzy uznali Shoah za pierwszą, wręcz definiującą ewokację tej największej ze wszystkich ludzkich tragedii. Dla wielu jest mędrcem, prorokiem, świętym mężem, stal się bowiem medium potężnej, przerażającej prawdy. Dla niektórych wszakże - zwłaszcza spośród poststrukturalistów. amerykańskich i francuskich uczonych, będących we władzy teorii i żargonu Jacques'a Lacana - stał się ośrodkiem czegoś, co można by nazwać kultem Holocaustu teoretyków literatury: akademików, których odzewem jest celebrowanie Shoah jako uosobienia poststrukturalizmu, teoretycznych fetyszów w rodzaju "otwartych znaków" i "mimesis reprezentacji".

Posłuchajmy, co mówił o Lanzmannie jeden z jego głównych akolitów podczas owego wieczoru, kiedy twórcy Shoah udało się uciszyć ocalałego z Oświęcimia:

Shoah... zaraz po premierze określony został przez krytyków jako "filmowe wydarzenie stulecia". Dzisiaj wiemy, że to coś więcej niż filmowe wydarzenie stulecia, nie jest bowiem jedynie filmem, lecz prawdziwie rewolucyjnym artystycznym i kulturalnym wydarzeniem... Jedną z rzeczy, o której najczęściej wspominano, zwłaszcza w Europie, omawiając ten film, była zadziwiająca psychoanalityczna obecność Claude'a Lanzmanna na ekranie... namacalna obecność, wyraźna zarówno w otchłani jego milczenia, jak i w skuteczności mowy, w sposobie, w jaki pokazał on prawdę.

Shoah wydał mi się imponującym dokonaniem, kiedy po raz pierwszy go obejrzałem, aczkolwiek pewne aspekty filmu wzbudziły moje wątpliwości, na przykład przyjęcie przez Lanzmanna punktu widzenia więźnia, który przeżył, trzymając innych Żydów w niewiedzy co do czekającej ich bliskiej śmierci [Najbardziej dramatyczne zeznanie świadka w Shoah to zeznanie fryzjera z Treblinki, który golił głowy kobietom wyselekcjonowanym do gazu. Nie mówił im, że przygotowywane są na śmierć, pozbawiał je więc możliwości wyboru reakcji na prawdę. Była to decyzja wyraźnie paternalistyczna - fryzjer wiedział, co jest dla kobiet najlepsze (czyli trzymanie w niewiedzy co do czekającego je losu). Jego postępowanie przedstawione jest jako szlachetne - i takie prawdopodobnie było, aczkolwiek brakuje wzmianki o egoistycznych motywach: dzięki milczeniu fryzjer zachowywał pracę i życie, oszczędzał władzom obozu ewentualnych przestojów w procesie zabijania, które mogłoby spowodować wyjawienie prawdy. Fakt, że Lanzmann nie chce dostrzec złożoności jego wyboru, może być także powodowane egoistycznymi motywami - w wywiadach wyraźnie mówił, że fryzjer z Treblinki jest "gwiazdą" Shoah, tym, kto dał mu jako twórcy filmowemu najbardziej godny zapamiętania dramatyczny moment.]. Jednakże dopiero wówczas, gdy zacząłem zapoznawać się z publikacjami na temat Lanzmanna i Shoah, jakie pojawiły się po premierze filmu w 1985 roku, uświadomiłem sobie, że dzieło to wzniosło reżysera na prorocze wyżyny, z których teraz rzuca gromy na tych, co gwałcą jego przykazania. Nazywanie ich przykazaniami nie jest wcale przesadą. Lanzmann używa biblijnej retoryki, formułując reguły dla tych, co ośmielają się dyskutować o jego temacie. Weźmy dla przykładu jego atak na film Stevena Spielberga Lista Schindlera: "Po Shoah pewnych rzeczy nie można już robić".

Kiedy po raz pierwszy to usłyszałem, byłem przekonany, że zaszła jakaś pomyłka. Mój współpracownik czytał mi przez telefon przekład recenzji Lanzmanna o filmie Spielberga, która ukazała się w paryskim dzienniku "Le Monde" 3 marca 1994 roku.

- A więc on mówi, że po Shoah, po Zagładzie pewne rzeczy są zakazane - powiedziałem, przypuszczając, że Lanzmann być może powtarza słynną uwagę Theodora Adorno: "Napisanie wiersza po Oświęcimiu jest barbarzyństwem".

Mój współpracownik jednak się upierał:

- Lanzmann mówi, że po Shoah, po jego filmie pewne rzeczy są zakazane.

Najpoważniejszym z wielu zarzutów, jakie Lanzmann wysunął przeciwko filmowi Spielberga, była "zakazana" zbrodnia "tworzenia fałszywego archiwum" - Spielberg zgrzeszył, próbując odtworzyć sceny w obozie koncentracyjnym, ponieważ każda taka próba nieuchronnie fałszuje rzeczywistość. Dość trudno jest się połapać w przykazaniach Lanzmanna dotyczących odtwarzania. Sam, na przykład, aby sprowokować załamanie u swego głównego świadka, żydowskiego fryzjera z Treblinki, wynajął gabinet fryzjerski i kazał mu powrócić do zajęcia, które ten dawno zarzucił, do obcinania włosów, zmuszając go do konfrontacji z przeszłością: w Treblince golił głowy tysięcy kobiet idących do gazu. Lanzmann jest bardzo dumny z tego odtworzenia. Z drugiej wszak strony jest jednakowo dumny, iż zrezygnował z oryginalnych materiałów archiwalnych. Nie tylko nie wykorzystał w Shoah żadnego filmu ani fotografii przedstawiającej obozy śmierci (materiały tego rodzaju z porażającym skutkiem wykorzystał Alain Resnais. w swym filmie Noc i mgła), lecz uczynił moralną zasadę z twierdzenia, że taki film jest gorszy od jego metody rekonstrukcji: rozmów z ocalałymi świadkami; dzięki temu zaś Lanzmann częściej pokazuje się na ekranie niż którykolwiek ze świadków, staje się bohaterem, ową "zadziwiającą... obecnością" zastępującą nieobecne portrety prawdziwych ofiar, przez niego odrzucone i zakazane.

Jednakże Lanzmann na tym nie poprzestaje. Zarówno atakując Spielberga, jak i w rozmowie ze mną zapewnia, że gdyby kiedyś znalazł robiony z ukrycia film przedstawiający zabijanie - powiedzmy, trzech tysięcy Żydów w obozie śmierci, nie tylko nie wykorzystałby takiego filmu, ale postarał się go zniszczyć. Bez wątpienia w podobnych kwestiach wysuwać można argumenty zarówno za, jak i przeciw, dla Lanzmanna jednak "po Shoah" dyskusja się skończyła: pewne sprawy zostały ustalone, pewne są zakazane. Jego film nie tylko jest lepszy od rzeczywistości, on ją zastępuje, jest jej odpowiednikiem, co więcej, domaga się dosłownej destrukcji tego, co zaledwie rzeczywiste.

Naturalnie, Lanzmann nie jest jedynym, który po Holocauście odczuwa pragnienie ustalania przykazań. Emil Fackenheim także zaproponował jedno: Nie będziesz przyznawał Hitlerowi pośmiertnych zwycięstw. Jednakże Fackenheim ma wystarczająco wiele pokory, by nie upierać się przy twierdzeniu, że po jego książce wszelka dyskusja jest zakazana. Nie zakazuje też ocalałym z obozów zadawać pytań dotyczących ich doświadczeń, jak zrobił to Lanzmann, kiedy wykorzystując swą sławę, zamknął usta Louisowi Micheelsowi w upokarzającym publicznym ataku.

Przygotowując się do planowanego spotkania z Lanzmannem w Paryżu, natrafiłem na wzmianki o tym incydencie, do którego doszło wieczorem 11 kwietnia 1990 roku w audytorium Yale's Becton Engineering Laboratory na oczach publiczności składającej się z około dwustu uczonych i psychoanalityków. Kiedy bliżej się z tym zapoznałem, musiałem zadać owo zakazane pytanie "dlaczego" w stosunku do Lanzmanna: jak można by wytłumaczyć jego zachowanie owego wieczoru? Zanim wszakże opiszę swoje pełne napięć spotkanie z prorokiem w Paryżu, uważam, że należy więcej powiedzieć o nim samym.

Tak więc przede wszystkim Lanzmann późno odkrył swą żydowskość. Według pochwalnej mowy wygłoszonej przez jego zwolennika w Yale: "Claude Lanzmann urodził się w Paryżu... w żydowskiej rodzinie, która zerwała wszelkie kontakty z żydowską społecznością. Podczas drugiej wojny światowej był przywódcą młodzieżowego ruchu oporu we Francji, jako siedemnastolatek założył w swojej szkole antynazistowską bojówkę".

W jego zachowaniu jest coś z gorliwości neofity. Pewien obserwator, śledzący niezmordowane krucjaty Lanzmanna i jego zwolenników przeciwko tym, co gwałcą przykazanie zakazujące pytać Dlaczego, zasugerował, że być może właśnie ów "fenomen późnego nawrócenia" przyczynił się do fanatyzmu otaczających go wielbicieli: "Wielu z nich to psychoanalitycy ze szkoły Lacana, którzy podchodzą do Lanzmanna na klęczkach, gdyż sami dopiero dzięki Shoah odkryli swe żydowskie pochodzenie". I znowu nie dzięki Shoah, ale filmowi Lanzmanna o tych wydarzeniach.

Jednym ze źródeł wspomnianego fanatyzmu jest walczący styl zaangażowanych francuskich intelektualistów. Lanzmann najpierw był osobistym sekretarzem Jean-Paul Sartre'a, później kochankiem jego wielkiej miłości, Simone de Beauvoir, która mianowała go redaktorem "Les Temps Moderne"; było to równoznaczne z konsekracją na papieża postegzystencjalnych, poststrukturalnych paryskich intelektualistów i stwarzało okazje do wydawania papieskich buli i zakazów. :

Styl taki wymaga moralizatorskiej, wręcz sądowej retoryki w kwestiach etycznych i estetycznych. Moim ulubionym przykładem edyktów Lanzmanna jest odpowiedź udzielona w trakcie seminarium w Yale na pytanie dotyczące "zbrodni" ustawienia kamery pod pewnym kątem. "Chciałem pokazać Chełmno i kamerzysta uznał, że jest tylko jeden sposób: z helikoptera. Odparłem: >>Nigdy. Nie było żadnych helikopterów dla Żydów, kiedy zamykano ich w kościele czy w zamku<<. To byłaby zbrodnia, moralna i artystyczna zbrodnia".

Może tak, może nie. Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy umarli z Chełmna byliby równie skrupulatni w kwestii helikoptera, czy wyraziliby uznanie dla tej decyzji, jak sugeruje triumfalny, pełen zadowolenia ton Lanzmanna.

Jednakże gorliwość neofity i arogancja paryskich intelektualistów to za mało, by zrozumieć wściekłość Lanzmanna, jego zajadłe ataki na samą ideę wyjaśnienia. Bez wątpienia jedenastoletnia udręka kręcenia Shoah, stykanie się na co dzień z koszmarem tamtych czasów, pomaga wyjaśnić pasję, z jaką mówi o tych sprawach. Kiedy zbierałem materiały do artykułu o kontrowersjach dotyczących pochodzenia i sensu "Rękopisów znad Morza Martwego" oraz ogromnej wagi, jaką ich odczytanie może mieć zarówno dla judaizmu, jak i chrześcijaństwa, wybitny uczony, odpowiedzialny za projekt opublikowania rękopisów w Princeton Theological Seminary, przedstawił mi listę nieszczęść, jakie spotkały najznakomitszych badaczy. Ludzie ci wpadali w obłęd, zaczynali pić, zmieniali wyznanie, popełniali samobójstwa, miewali heretyckie wizje, a wszystko w rezultacie długich lat spędzonych nad tym, aby wydobyć jakiś sens z piekielnej łamigłówki, którą tworzyły fragmenty rękopisów. Pragnienie odnalezienia Ostatecznego Objawienia, może wręcz odcisków palców Boga na zniszczonych zwojach starożytnych pergaminów dla zbyt wielu zakończyło się tragicznie. Zaskakujące, że nieczęsto przytrafia się to ludziom takim jak Lanzmann, próbującym złożyć prawdę o naturze ostatecznego zła z fragmentarycznych dowodów, które są naszymi jedynymi śladami.

Ale w przypadku Lanzmanna zaskakuje nie tyle pasja towarzysząca jego własnym poglądom, ile gwałtowne ataki na poglądy innych. Nie wystarczy obalić logiki czy podać w wątpliwość założenia, trzeba zmusić ich do milczenia, oskarżyć o współudział w Holocauście. Przypomnijmy na przykład, jakich określeń użył Lanzmann wobec Rudolpha Biniona z Brandeis, syna Żydówki: rewizjonista, negacjonista Holocaustu, sympatyk nazistów. Jako redaktor "Les Temps Moderne" nie poprzestał na opublikowaniu obraźliwego artykułu pióra jednej ze swych zwolenniczek, będącego atakiem na książkę Biniona Hitler Among the Germans, który omal nie doprowadził do rezygnacji z wydania tej pozycji we Francji, lecz także dla celów reklamowych umieścił na dość stonowanej okładce numeru krwistoczerwoną opaskę z napisem:

 

Rudolf Binion i Adolf Hitler

PSYCHOHISTORIA JAKO LISTEK FIGOWY DLA REWIZJONIZMU?

 

W przekonaniu Biniona błąd w jego imieniu (Rudolf zamiast Rudolph) to podstępna próba wizualnego dopasowania obu imion. Tak czy owak, treść sloganu reklamowego jest obraźliwa: pytając, czy wyjaśnienie Biniona jest "listkiem figowym dla rewizjonizmu", Lanzmann bliski jest nazwania rewizjonistą samego Biniona, bez osłonek sugeruje bowiem, że jego praca stanowi świadomą próbę nie wyjaśnienia, lecz usprawiedliwienia Hitlera. W gruncie rzeczy Lanzmann nie wątpi, iż wszelkie wyjaśnienia są de facto usprawiedliwieniem, jednakże w przypadku Biniona nie potrafi powstrzymać się przed imputowaniem, że słabo zawoalowane cele badacza są identyczne z celami neonazistów, którzy rozpowszechniają kłamstwo oświęcimskie. Binion powiedział mi, że za obelgę o rewizjonizmie pozwał Lanzmanna do sądu we Francji, ale po wygraniu rozprawy wstępnej - zakończonej werdyktem, że ma prawo do pełnego procesu - zrezygnował, nie stać go było bowiem na opłacenie wszystkich kosztów z profesorskiej pensji.

- "Rewizjonizm" to bardzo mocne słowo - powiedziałem do Lanzmanna podczas naszej rozmowy w jego paryskim biurze.

- Nie wiem, czy to mocne słowo - odparł - natomiast główne zamierzenie Biniona jest obsceniczne.

- Dlaczego obsceniczne?

- Bo wierzy, że można wytłumaczyć.

Obsceniczność: ten epitet wybierają Lanzmann i jego naśladowcy, kiedy atakują ludzi zadających pytanie Dlaczego. "Binion nie cofa się przed sformułowaniem pytania... >>Dlaczego zabijali Żydów<< - pisze Sabine Prokhoris, autorka artykułu zapowiadanego sloganem o "figowym listku dla rewizjonizmu". - Na obsceniczność tego pytania zwraca uwagę Claude Lanzmann" - stwierdza, jak gdyby to załatwiało sprawę.

Jednakże obsceniczność to zaledwie wstęp do obelg, którymi Lanzmann i jego zwolennicy obrzucają tych, co jak Binion stawiają pytanie Dlaczego.

Oto szczególny katalog zniewag, którymi Prokhoris obrzuciła Biniona i jego pracę:

* żenująca głupota

* epistemologiczny potwór

* dziwaczne

* nikczemne

* aktywna ignorancja

* destrukcyjne myślenie

* skandaliczne

* perwersja

* usprawiedliwienie de facto Holocaustu

* jego bohater, Hitler

* unicestwiona historia

* zniszczona psychologia

* faszystowski dyskurs

* jadowite szalbierstwo

Obelgi te, które mają na celu podparcie znanego argumentu Lanzmanna, że próba psychologicznego wyjaśnienia fenomenu Hitlera oznacza utożsamianie się z nim i usprawiedliwienie jego poczynań, kończą się wymierzeniem ostatecznego ciosu. Binion jest winien - pisze Prokhoris - wykorzystania swojej metody wyjaśnienia "jako ostatecznego rozwiązania". Zarzut ten wykracza poza nazwanie Biniona rewizjonistą lub apologetą Hitlera, jest równoznaczny z jego utożsamieniem z Hitlerem: obaj są wykonawcami straszliwego Ostatecznego Rozwiązania, przy czym Binion, jak wynika z ostatniego epitetu w artykule, występuje jeszcze w charakterze "papierowego Eichmanna".

A zatem nie powinienem być chyba zaskoczony, kiedy Lanzmann, rozmawiając na ten temat, okazał się równie wojowniczy i niepowściągliwy, jak w swoich zgrzytliwych tekstach, w których on i jego wyznawcy atakują wszystkich pytających Dlaczego.

Naszemu spotkaniu przyświecała zła gwiazda, zaczęło się bowiem od sprawy, którą z dystansu nazwać można symbolicznym nieporozumieniem w kwestii "kodów". W odpowiedzi na moją prośbę o rozmowę napisał do mnie asystent Lanzmanna, proponując, żebym skontaktował się z nim po przyjeździe do Paryża. Po kilku dniach bezowocnych prób nawiązania kontaktu, Lanzmann wyznaczył mi wreszcie spotkanie w swoim biurze o siódmej wieczorem. Kiedy wszakże nieco przed czasem przyjechałem pod wskazany adres, zobaczyłem tonący w mroku budynek. Przy guzikach domofonu nie widniały żadne nazwiska, a Lanzmann nie podał mi numeru lokalu. Drzwi wejściowe były zamknięte. Pod domofonem znajdowała się mała klawiatura z cyframi i literami, służąca, jak dowiedziałem się później, do wystukiwania kodu otwierającego drzwi.

Spoglądając na mroczne okna, zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pomyliłem adresu, później z pobliskiej brasserie zadzwoniłem do Lanzmanna. Odpowiedziała mi automatyczna sekretarka, tak więc zostawiłem wiadomość o moim kłopocie, po czym wróciłem pod budynek, by sprawdzić, czy Lanzmann przypadkiem nie czeka na mnie przed wejściem i dlatego nie słyszał telefonu. Wciąż żadnego śladu życia, nie mówiąc już o Lanzmannie. Wróciłem do brasserie i przez kolejne pół godziny kilkakrotnie wykręcałem jego numer, aż wreszcie zostawiłem rozpaczliwą wiadomość na sekretarce, przepraszając za wszelkie nieporozumienia i oznajmiając, że wracam już do hotelu, dość odległego, w innej dzielnicy miasta. Wlokąc się smutno ulicami w poszukiwaniu taksówki, wstąpiłem do pralni i postanowiłem po raz ostatni zadzwonić do Lanzmanna.

Tym razem odpowiedział i podenerwowanym, zirytowanym głosem zapytał, gdzie się podziewam, bo on na mnie czeka. Odparłem, że stałem przed budynkiem i nie wiedziałem, jak dostać się do środka.

- Przecież podałem panu kod - oznajmił.

- Nie - zaprzeczyłem zgodnie z prawdą. - Nie podał mi go pan.

- Dałem panu kod - upierał się.

Kiedy go zapytałem, czy mogę mimo wszystko z nim porozmawiać, odrzekł, że jest za późno.

Ale, prosiłem, przyjechałem specjalnie do Paryża, żeby się z nim zobaczyć.

W końcu ustąpił, podał mi kod i numer lokalu.

Później, kiedy po skończonym spotkaniu mogłem spokojnie się zastanowić, co poszło nie tak, przyszło mi do głowy, że w lanzmannowskiej wersji naszego nieporozumienia było coś dziwnego. Jeśli rzeczywiście czekał na mnie, dlaczego nie zareagował na telefon, kiedy w ciągu półgodziny wielokrotnie do niego dzwoniłem, natrafiając tylko na automatyczną sekretarkę? I dlaczego podniósł słuchawkę dopiero wtedy, gdy zostawiłem wiadomość, że wracam do hotelu na drugi koniec miasta?

W gruncie rzeczy to drobiazg. Sam niekiedy tak robiłem, żeby uniknąć pewnych spotkań. Mógł też naprawdę sądzić, iż podał mi kod, mimo to epizod ten wydał mi się podejrzany, zwłaszcza że od samego początku traktował mnie z wrogością. Zadyszany i cokolwiek wzburzony usiadłem po drugiej stronie biurka Lanzmanna, płaszcz położyłem na sąsiednim krześle i chcąc najlepiej wykorzystać czas, pośpiesznie wsunąłem kasetę do magnetofonu. Zanim zdążyłem się odezwać, Lanzmann kazał mi zanieść płaszcz do sąsiedniego pokoju.

Posłuchałem, nie zadając zakazanego pytania dlaczego. Może Lanzmann usiłował dać mi do zrozumienia, że "Tu nie ma żadnych dlaczego", że obowiązuje jego główne przykazanie dotyczące wyjaśnień. Później zacząłem myśleć o naszej wymianie zdań w sprawie kodów jako o symbolu jego władczego stosunku do wszelkiej dyskusji o Holocauście, który przywodzi na myśl Boga z góry Synaj ogłaszającego przykazania: Dałem ci wszystkie kody w filmie "Shoah". A skoro kody zostały podane, próby zdobycia dostępu do tajemnicy są w najlepszym wypadku bezowocne, w najgorszym obsceniczne.

Co więcej, pytanie, dlaczego takie usiłowania muszą zostać nazwane mianem obscenicznych, tak jak ja zrobiłem owego wieczoru, oznacza pogłębienie owej obsceniczności. Podejrzewam, że poza nieporozumieniem w sprawie kodów moje spotkanie z Lanzmannem mogło zboczyć na fałszywe tory, ponieważ pierwsze pytanie, jakie mu zadałem, dotyczyło użycia słowa "obsceniczność" i owej dyskusji w 1990 roku, kiedy to Lanzmann uciszył człowieka, który przeżył Oświęcim.

- Mówił pan o obsceniczności zrozumienia - zacząłem.

- Nigdy nic takiego nie mówiłem - warknął na mnie. - Nie pamiętam takiego zwrotu.

Trochę mnie to zbiło z tropu, na szczęście wziąłem ze sobą artykuł opisujący "Wieczór z Claudem Lanzmannem" pod tytułem Obscenity of Understanding, który zamieszczony został w "American Imago", kwartalniku Association for Applied Psychoanalysis. Przeczytałem na głos stosowny urywek.

- Powiedział pan: "Istnieją jakieś fotografie przedstawiające Hitlera jako dziecko, prawda? Jak mi się wydaje, jest nawet książka napisana przez psychoanalityka o dzieciństwie Hitlera [autorstwa Alice Miller, jak mi później powiedział], próba wyjaśnienia, która dla mnie sama w sobie jest obsceniczna".

- Gdzie to powiedziałem? - zapytał Lanzmann. 

Pokazałem mu kserokopię artykułu.

- Proszę mi to dać - polecił. - Gdzie to się ukazało?

- W "American Imago" - wyjaśniłem.

W tym momencie, chociaż od początku spotkania upłynęły zaledwie dwie minuty, Lanzmann usiłował je zakończyć.

- Niech mi pan wyjaśni - rzekł, używając zakazanego słowa - co pan właściwie robi?

Powtórzyłem to, co napisałem mu już w liście, w którego wyniku zaprosił mnie do Paryża: piszę książkę, której tematem będzie między innymi debata dotycząca możliwości wyjaśnienia Hitlera, a zainteresowałem się tym dzięki rozmowom, jakie prowadziłem w Jerozolimie z Yehudą Bauerem i Emilem Fackenheimem.

- Sądzę, że to bardzo ciekawa debata. Spór o to, czy wyjaśnienie jest możliwe, czy też może jest złe. Dlatego zainteresowały mnie pańskie uwagi...

- Nie mówi pan po francusku - przerwał mi.

- Nie.

- Powinien się pan nauczyć. Pisałem na ten temat.

Zgodziwszy się z nim, że rzeczywiście powinienem nauczyć się francuskiego, wyjaśniłem, że dla potrzeb mojej książki przeprowadzam rozmowy z ludźmi na temat kontrowersyjnych spraw, których mogli nie poruszyć w swych opublikowanych pracach.

W tym momencie ponownie usiłował zakończyć nasze spotkanie, oznajmiając, że nie ma już czasu - z powodu mojej pomyłki dotyczącej kodów, naturalnie - by omawiać długie i skomplikowane zagadnienia, w końcu jednak ustąpił i odpowiedział na moje pytanie o to, dlaczego każda próba wyjaśnienia jest jego zdaniem obsceniczna.

Zaczął od zaskakującego i paradoksalnego twierdzenia, którego wcześniej nie znalazłem w jego pracach ani nie słyszałem z jego ust.

- Nie mówię, że Holocaust jest enigmą - powiedział mi. - Wcale tego nie mówię. Ani też tak nie myślę. To historyczne wydarzenie. Nie takie, które odbyło się gdzieś poza historią. W pewnym sensie jest to produkt całej historii zachodniego świata od samego jej początku.

Zanim przejdziemy dalej, należy zauważyć, że Lanzmann wygłosił dwie ważne i chyba sprzeczne uwagi. Po pierwsze przyznał, że nazwał pytanie Dlaczego obscenicznym. Po drugie dał pewną odpowiedź na zakazane pytanie, zaproponował wyjaśnienie, choć nie wprost: Hitler i Holocaust są "produktami całej historii zachodniego świata", które w rezultacie pociągnęły za sobą sześć milionów ofiar. Dostrzec w tym można ukryte założenie, że w tryb myśli i czucia, w instytucje, język, struktury zachodniej cywilizacji wbudowane jest coś, co musiało wydać owoce w postaci Holocaustu, przy czym wydarzenie to nazywa "produktem". Dostrzec można także założenie, że Hitler nie tyle był sprawcą, ile produktem. Do masowych mordów przyczyniły się nie rozum lub wola Adolfa Hitlera, lecz mentalność zachodniej kultury.

Tyle że Lanzmann jest cokolwiek niekonsekwentny: ogłosiwszy, iż Holocaust nie jest enigmą, że można go wyjaśnić jako produkt historii, zawraca i po raz kolejny tłumaczy swoje przekonanie co do obsceniczności wszelkich Dlaczego.

- Można zebrać wszystkie przyczyny, wszystkie możliwe wytłumaczenia, bez względu na to, czy jest to psychoanaliza, opozycja pomiędzy duchem niemieckim, Geist, a duchem żydowskim, dzieciństwo Hitlera i tak dalej. Można wziąć pod uwagę bezrobocie w Niemczech, kryzys ekonomiczny, cokolwiek. Można wziąć pod uwagę to wszystko; i każde z osobna może być prawdziwe, i wszystkie razem mogą być prawdziwe. Ale to nadal tylko uwarunkowania. Nawet jeśli są nieodzowne, nie są wystarczające. Pewnego pięknego poranka człowiek zaczyna zabijać, zabijać masowo. Ja zawsze mówiłem, że istnieje luka pomiędzy wszystkimi możliwościami wyjaśnienia a samym zabijaniem. Człowiek nie może zrodzić - po francusku mówimy engendre - nie jest w stanie wywołać takiego zła. A jeśli zaczynasz wyjaśniać i szukać odpowiedzi na pytanie Dlaczego, kierujesz się, chcesz tego czy nie, w stronę usprawiedliwienia. Takie pytanie obnaża tkwiącą w nim obsceniczność. Dlaczego zabijano Żydów? Nie ma żadnej odpowiedzi na to pytanie.

Ponieważ, innymi słowy, każda odpowiedź nieuchronnie zmierza ku legitymizacji, ku czynieniu tego procesu "zrozumiałym".

Lanzmann przeskakuje od epistemologicznej nieadekwatności wyjaśnienia do potępienia moralnej nieodpowiedzialności interpretatorów, zakładając przy tym oskarżycielsko, że działają oni w złej wierze, że ich wysiłki mają wręcz na celu usprawiedliwienie.

Mieszkający we Francji amerykański psychoanalityk Sean Wilder - komentując atak, jaki Lanzmann i jego zwolennicy przypuścili na uznany paryski instytut psychoanalityczny, który miał śmiałość zaprosić Biniona, w rezultacie czego instytut ten został rozwiązany - ujął w zdroworozsądkowy sposób swoją opinię na temat stanowiska Lanzmanna: "Sądzę, że pytanie >>dlaczego<< jest fundamentalną funkcją ludzkiego umysłu. Na litość boską, do czego według nich ludzie zmierzają? Wkładasz jedzenie w czyjeś usta, a jeśli ten ktoś pogryzie je i połknie, to zaraz je strawi. Pytanie >>dlaczego<< jest mentalnym lub intelektualnym odpowiednikiem procesu trawienia. Dostajesz jakąś informację i jeśli nie jesteś kompletnym idiotą, pracujesz nad nią, a jednym z podstawowych intelektualnych procesów jest właśnie szukanie odpowiedzi na pytanie >>dlaczego<<. Moim zdaniem to jedno z bardziej szlachetnych osiągnięć ludzkiego umysłu i za takie powinno być uważane". Stanowisko Lanzmanna, który oznajmia, że ludzie przyjmują jedynie surowe informacje bez ich przetrawienia, potraktować można - by kontynuować tę metaforę - jako rodzaj intelektualnej bulimii. Chociaż on wybrałby inną metaforę dla swojej metody: świadoma ślepota.

- Kiedy robiłem Shoah, byłem jak koń [z klapkami na oczach] - powiedział mi. - Nie rozglądałem się na boki, ani na prawo, ani na lewo. Starałem się patrzeć tylko prosto przed siebie w czarne słońce, którym jest Holocaust. I ta z rozmysłem wybrana ślepota była - jest - koniecznym warunkiem kreacji. Była ona przeciwieństwem ślepoty rzeczywistej, przypominała jasnowidzenie, oznaczała, że widziałem absolutnie jasno, czysto. Jedyny sposób, by poradzić sobie z tą oślepiającą rzeczywistością, to uczynić się głuchym na wszelkie rodzaje wyjaśnienia. Nie przyjmować wyjaśnień. To jedyna droga. Jedyne moralne podejście, etyczny kamień probierczy.

Kiedy słuchałem Lanzmanna wygłaszającego mowę w odwiecznym języku mistyków (i francuskich intelektualistów) o ślepocie jako wglądzie oraz o etycznej wyższości swego stanowiska, przyszła mi na myśl inna mistyczna formuła, której także kiedyś użył.

- Czy nie mówił pan, że wokół Holocaustu powinien płonąć święty ogień? - zapytałem.

- Krąg ognia. Tak, nikt nie powinien próbować przekroczyć tego kręgu.

Wydało mi się, że słyszę dokładnie ten rodzaj języka, przeciwko któremu protestował Yehuda Bauer w swoim artykule o "mistyfikowaniu" Holocaustu. Jeśli wokół jest krąg ognia, skąd mamy wiedzieć, co znajduje się w środku? Spędziłem kiedyś sporo czasu z policjantami z wydziału zabójstw i usiłowałem wyobrazić sobie teraz ich reakcję, gdyby ktoś im powiedział: "Nie przekraczajcie kręgu otaczającego ciało, nie zadawajcie pytań o psychikę mordercy". A przecież Holocaust, choć tak odmienny w skali, wciąż pozostaje zabójstwem. Wyłączenie psychiki morderców ze śledztwa, osłonięcie ich kręgiem ognia może zadowolić jedynie morderców właśnie i ich następców.

- I krąg ognia wokół psychologii Hitlera? - zapytałem Lanzmanna. - Niech nikt nie próbuje go przekroczyć...?

- Nie ma żadnego kręgu ognia wokół Hitlera. Nie zajmuję się psychologią, nie interesuje mnie.

Nie ma kręgu ognia, lecz jest świadome ograniczenie badań.

- A esesmani w pańskim filmie? Czy ich psychologią też nie był pan zainteresowany?

- Nie interesowała mnie psychologia. Zawsze [im] powtarzałem: "Nie mówię o was, nie interesuję się wami". Chciałem tylko dowiedzieć się, jak to się stało.

Przez jak ma na myśli jedynie to, w jaki sposób dokonali tego technicznie, a nie jak mogli stać się na tyle nieludzcy, by tego chcieć.

- Yehuda Bauer mówi, że występuje niebezpieczeństwo mistyfikacji. Rezultatem oddzielenia Holocaustu i Hitlera od procesu historycznego i psychologii jest sakralizacja, mistyfikacja właśnie...

- Mistyfikacja czego?

- Holocaustu. Jeśli mówimy, że nie można go wyjaśnić, że to tajemnica, której nie da się pojąć.

- Ależ powiedziałem panu na początku, że to nie jest tajemnica, której nie da się pojąć - odrzekł.

- Jeśli jednak nie możemy dowiedzieć się tego od sprawców, jeśli jak pan mówi, pomiędzy przyczyną a skutkiem jest otchłań... Jak to więc się stało?

- Jak to się stało?

- Właśnie.

- Myślę, że to pokazałem.

- Pokazał pan, że to naprawdę się stało. Ale jak zwykli ludzie do tego doszli? Czy byli źli? Opętani demonizmem?

- Nigdy nic takiego nie mówiłem. Nie, pan po prostu mnie nie rozumie.

Jestem przekonany, że problem nie tkwi w tym, iż nie rozumiem Lanzmanna, tylko że go rozumiem. Jego stanowisko z filozoficznego punktu widzenia jest niekonsekwentne. Przede wszystkim upiera się, że próba wytłumaczenia morderców jest niestosowna, ponieważ nieuchronnie prowadzi do ich usprawiedliwienia, rozgrzeszenia z odpowiedzialności. A jednocześnie twierdzi, że przyczyny Holocaustu nie są "enigmą"; on zna wyjaśnienie: jest to produkt "całej historii" zachodniej cywilizacji. Co w konsekwencji zdejmuje odpowiedzialność z jednostek: Holocaust spowodowała bowiem nie indywidualna, świadoma - a tym samym obarczona winą - decyzja morderców, zbrodnię tę "wyprodukowała" cała machina zachodniej historii.

Jeśli badanie motywów psychologicznych stojących za decyzją o morderstwie zostaje zakazane, w żaden sposób nie odkryjemy, dlaczego do niego doszło. Chyba że zadowolimy się twierdzeniami o spontaniczności działania lub mglistymi pojęciami o wszystkim powodującym wszystko, o abstrakcyjnej historycznej nieuchronności, która zdejmuje z morderców indywidualną odpowiedzialność. Nie wierzę, by Lanzmann pragnął rozgrzeszyć bądź uwolnić od winy morderców - tym bardziej więc powinien być ostrożny w przypisywaniu "rewizjonistycznych" rozgrzeszających motywów tym, którzy zajmują w kwestii wyjaśnienia inne niż on stanowisko.

Wyrażane przez Lanzmanna przywiązanie do pytania "jak" w opozycji do pytania "dlaczego" może być zakwestionowane w świetle jego ataku na niedawno wydaną książkę, która rozbija w puch argumenty rewizjonistów dowodzących, że nie było komór gazowych. Książka, napisana przez byłego rewizjonistę Jeana Claude'a Pressaca, oparta jest na dokumentach, które autor odkrył w radzieckich archiwach. W artykule "New York Timesa" scharakteryzowane one zostały jako "niepublikowana dotąd handlowa korespondencja i kontrakty, odkrywające powiązania oficerów nazistowskich z Oświęcimia z wielkimi niemieckimi firmami, które zbudowały komory gazowe, systemy wentylacyjne, podnośniki, krematoria i inne urządzenia niezbędne do mordowania".

Francuski łowca nazistów Serge Klarsfeld, który doprowadził przed oblicze sprawiedliwości Klausa Barbiego, nazwał książkę Pressaca "wielkim wkładem w literaturę" Holocaustu. "Istniał bowiem problem - powiedział Klarsfeld dziennikarzowi "New York Timesa". - W jaki właściwie sposób działały komory gazowe i krematoria? Jak można było usunąć tyle ciał? Istniał więc problem wyjaśnienia i udokumentowania zbrodniczej techniki, a Pressac dał nam obecnie niezwykle wiarygodną odpowiedź".

Można by pomyśleć, że Lanzmann, który wiecznie nalega, byśmy stali się ślepi na wszystko poza pytaniem "jak", powinien z radością powitać ujawnienie dokumentów, szczegółowo odpowiadających na to właśnie pytanie. Dokumenty odkrył wprawdzie były rewizjonista, lecz nie straciły one przez to na autentyczności. W końcu w swoim filmie Lanzmann bez skrupułów zadaje esesmanom pytanie "jak".

Jednakże wedle doniesień "New York Timesa" Lanzmann był "rozwścieczony tą książką. >>Praca pana Pressaca - napisał w tygodniku "Le Nouvelle Observateur" - jest szkodliwa i charakteryzuje ją dziwaczne rozumowanie ludzi... którzy negują Holocaust. Przez upieranie się przy dokumentalnych dowodach, przez wykluczenie emocjonalnych zeznań tych, co przeżyli, książka legitymizuje argumenty rewizjonistów, staje się punktem odwołania do przyszłej debaty... Wolę łzy fryzjera z Treblinki w Shoah od dokumentacji wykrywaczy gazu Pressaca<<".

Woli własne wyreżyserowane i upozowane katharsis od udokumentowanych faktów. A co ze zwalczaniem neonazistowskich kłamstw, które służą do usprawiedliwienia współczesnej przemocy wobec Żydów? Hitler doszedł do władzy dzięki rewizjonistycznej historii, dzięki mitowi o ciosie w plecy, według którego Niemcy nie przegrali wojny, zwycięstwo odebrała im podstępem konspiracja Żydów i kontrolowanych przez nich "listopadowych zbrodniarzy". A skoro Pressac obnaża współczesne kłamstwa i zaprzeczenia, to "czy nie powinniśmy zwalczać neonazistowskich rewizjonistów wszelkimi możliwymi sposobami?" - zapytałem Lanzmanna.

- Po pierwsze - odparł - wcale tego nie powiedziałem.

- "Times" błędnie pana cytuje?

- Tak - potwierdza - to dziennikarski obyczaj. - Dziennikarz "Timesa", kiedy przeczytałem mu powyższą wymianę zdań, powiedział, że Lanzmann upierał się przy swojej opinii.

- Dobrze, w takim razie proszę mi powiedzieć, jakie są pana odczucia względem książki Pressaca.

- A cóż to takiego książka Pressaca? Pressac to były rewizjonista. Teraz jest przekonany, że komory gazowe rzeczywiście istniały. Niczego nowego nie odkrył. On po prostu wyważa otwarte drzwi do komory gazowej. Wszyscy wiedzieli, że one były.

Wszyscy wiedzieli, jednakże potężna i wpływowa klika rewizjonistów odnosi niepokojący sukces, przekonując alarmującą liczbę ludzi, że komór może jednak nie było. Klarsfeld, który walczy w pierwszej linii z nazistami i neonazistami, za to nie bierze udziału w prowadzonej przez Lanzmanna batalii na temat "estetyki" przedstawiania ich w filmie, uważa książkę Pressaca za użyteczny oręż przeciwko rewizjonistom.

Lanzmann utrzymuje, że interesuje go opis samego procesu popełniania zbrodni, nie ma natomiast dla niego szczególnego znaczenia ustalanie sposobów zapobieżenia jej w przyszłości.

- Yehuda Bauer powiedział mi - rzekłem do Lanzmanna - że jeśli nie spróbujemy zrozumieć, jak do tego doszło, nie będziemy potrafili zapobiec temu w przyszłości.

Lanzmann nie wierzy, by Bauer mógł coś takiego powiedzieć.

- [Znam] Yehudę Bauera od dawna. Jestem zaskoczony jego słowami.

(W artykule zatytułowanym On the Place of the Holocaust in History, atakującym "mistyfikatorów", Yehuda Bauer dowodzi, że "skoro raz doszło do [katastrofy takiej jak Holocaust], może się ona znowu powtórzyć... Holocaust może być pierwszą z serii podobnych tragedii lub pozostać ostrzeżeniem". Ostrzeżeniem przed możliwością powtórzenia, czym Lanzmann w ogóle nie wydaje się przejmować).

- Czy nie uważa pan - zapytałem - że warto badać procesy historyczne po to, by...

- Okay, okay - przerwał mi z niesmakiem. - Robimy to, robimy. Ja to robiłem. Jak panu mówiłem, Holocaust nie mieści się poza historią. To wydarzenie historyczne.

- Ale chyba powiedział pan, że wykracza poza psychologię...

- Mówię, że może pan wziąć pod uwagę psychologię, warunki ekonomiczne, cokolwiek. Wszystko to może być prawdą. Ale nie z tego narodził się Holocaust. Nie można stworzyć Holocaustu. Jak panu mówiłem, to stanowisko etyczne.

Lanzmann z wielką łatwością definiuje wszelkie swoje wybory jako etyczne, aczkolwiek jego etyczność prowadzi do dziwnej pasywności wobec neonazistowskiego ruchu we współczesnej Europie.

- A co z neonazistami w dzisiejszych Niemczech? - zapytałem. - Nie powinno się o nich pisać? Znowu chcą zabijać Żydów.

- Wcale nietrudno ich zrozumieć - mówi Lanzmann. - Nie sądzę, by historia się powtarzała. Może pan pisać o neonazistach, jeśli chce ich pan przekonać, jak najbardziej - zezwala łaskawie.

- Ale co można zrobić, jeśli nie poznamy dokładnie nazistów z przeszłości?

- Niech pan posłucha, co tu jest jeszcze do badania? Wszystko zostało zrobione - powtarza Lanzmann. - Ja to zrobiłem. Już to zrobiłem.

Wszystko zostało zrobione. Ja to zrobiłem. Po Shoah mówienie o pewnych rzeczach jest zakazane. Ponieważ powiedziałem już wszystko, co trzeba było powiedzieć. Reszta powinna zostać milczeniem. Jeśli uczeń Lanzmanna potrafi oskarżyć Rudolpha Biniona o to, iż swoją metodę wyjaśnienia uznał za "ostateczne rozwiązanie", wówczas ma się ochotę stwierdzić, że Lanzmann chce, by Shoah było ostatecznym rozwiązaniem wyjaśnienia Hitlera; dalszą dyskusję należy przerwać, o ile nie eksterminować.

Pod koniec naszego spotkania zapytałem go wprost:

- Czy wszystko należy potępić? Wszystko, co pisze się, a nawet myśli o Hitlerze?

- Sądzę, że tak - odparł.

W tym momencie Lanzmann zadał mi pracę domową. Wręczył mi mianowicie zbiór artykułów o Shoah, i polecił przeczytać napisany przez siebie, a zatytułowany Hier ist kein warum (Tu nie ma żadnych dlaczego) - locus classicus jego ataku na wyjaśnienia.

Znałem już ten artykuł. Znałem historię, którą Lanzmann w nim opowiada, ów incydent z Oświęcimia, z którego bierze swoje przykazanie dotyczące wyjaśnienia, czyni istotą swego ataku na pytanie Dlaczego. Wciąż dziwi mnie sposób, w jaki tę relację wykorzystał. Pochodzi ona ze wspomnień Primo Leviego Czy to jest człowiek.

Oto opowieść Leviego. Dotyczy pierwszego dnia pobytu w obozie, kiedy Levi był zdezorientowany i zagubiony.

Cały proces dostosowywania się do nowej dla nas dyscypliny wygląda jednocześnie szyderczo i groteskowo. Po operacji tatuażu zamknięto nas w całkiem pustym baraku. Prycze były zasłane, ale surowo zabroniono nam siadać na nich lub nawet dotykać; kręciliśmy się więc tam i z powrotem bez celu... dręczeni wciąż strasznym pragnieniem po podróży...

Nagle zobaczyłem za oknem piękny sopel lodu, który łatwo można było dosięgnąć ręką. Otworzyłem okno i oderwałem sopel, lecz w tej chwili zbliżył się jakiś zwalisty strażnik, krążący przed barakiem, i brutalnie mi go wyrwał. "Warum?" - spytałem go moją kiepską niemczyzną. "Hier ist kein warum" (Tu nie ma żadnych dlaczego) - odpowiedział, wpychając mnie do wnętrza baraku.

A oto, co Lanzmann zrobił z tej historii w swoim artykule:

Wystarczy tylko sformułować pytanie - Dlaczego zabijano Żydów? - w uproszczony sposób, by ujawniło ono swoją obsceniczność. Sam zamiar zrozumienia jest kompletnie obsceniczny. Nie rozumieć to żelazna zasada, jakiej się trzymałem przez jedenaście lat pracy nad Shoah. Obstawałem przy odmowie zrozumienia jako jedynie możliwej postawie etycznej. Hier ist kein warum - w ten sposób Primo Levi opisuje, jak esesman nauczył go znaczenia słowa "Oświęcim". "Tu nie ma żadnych dlaczego" - powiedziano mu, kiedy przekroczył bramy obozu. Prawo to w równym stopniu obowiązuje każdego, kto bierze na swe barki odpowiedzialność związaną z takim przekazem. Ponieważ akt przekazu [tego, co wydarzyło się w trakcie Holocaustu] jest jedyną sprawą, która się liczy, nie może poprzedzać go istnienie żadnej prawdziwej wiedzy (podkreślenie R. R.).

Oto rzecz prawdziwie zaskakująca. Pomińmy fakt, iż Lanzmann bliski jest stwierdzenia, że Shoah nie istniał, dopóki on nie pokazał go w swoim filmie. Jeszcze dziwaczniejsze jest to, że Lanzmann przejął "groteskową i sarkastyczną" naganę, jakiej esesman udzielił Żydowi pytającemu "dlaczego", i z tego napomnienia masowego mordercy uczynił własne przykazanie. Z obelżywego opisu strategii (tu nie ma żadnych dlaczego), mającej na celu utrzymanie funkcjonowania gazowych komór bez opóźnień (i bez kłopotliwych żydowskich pytań), uczynił moralny nakaz: Tu nie powinno być żadnych dlaczego.

Esesman mówi spragnionemu Żydowi, że musi znosić udręki bez dociekania powodów; Claude Lanzmann mówi spragnionym wiedzy, wyjaśnienia, że muszą cierpieć w milczeniu, które on im narzucił. Być może sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby Lanzmannowi wystarczyło narzucenie "żelaznej zasady", jak sam ją nazywa, tylko sobie i swojej pracy w formie dyscypliny. Tymczasem jednak on i jego uczniowie stali się czymś w rodzaju gangu intelektualnych rozrabiaków, którzy nie poprzestają na wyrażaniu niezgody wobec odmiennych poglądów, lecz usiłują zmusić do milczenia tych, co łamią prawo Lanzmanna: Nie będziesz prowadził dyskusji o Holocauście, stanowi to bowiem pogwałcenie mojej żelaznej zasady.

Ważne jest, by odróżnić sceptyczne, często zjadliwe krytyki najrozmaitszych wyjaśnień Hitlera - w jakiejś mierze książka ta opowiada o szaleństwach i fiaskach pewnych prób - od stanowiska zajmowanego przez Lanzmanna. Nieprzemyślane przyjęcie obelżywej uwagi, którą strażnik w obozie śmierci wygłosił do spragnionego Żyda, jako frazy, którą ucisza się wszelkie badania, sugeruje, iż Lanzmann stracił wyczucie proporcji. Nazbyt długie wpatrywanie się w "czarne słońce" oślepiło go i nie dostrzega już prawdziwego wroga. Na to przynajmniej wskazywałby sposób, w jaki potraktował dr. Louisa Micheelsa.

 

 

 

DR LOUIS MlCHEELS - MUSI BYĆ JAKIEŚ DLACZEGO

 

W którym ocalały z Oświęcimia walczy o prawo do zadawania pytania Dlaczego

 

Owa pamiętna psychodrama rozpoczęła się od uprzejmego zaproszenia, które dr Louis Micheels wysłał do Claude'a Lanzmanna. Ten ocalały z ziemskiego piekła dżentelmen o łagodnym głosie jest pod każdym względem uosobieniem taktu. Przedsmak jego nadzwyczajnej troskliwości miałem już podczas ustalania szczegółów naszego spotkania, na którym chciałem rozmawiać o jego konfrontacji z Lanzmannem.

Dr Micheels zapowiedział, że przyjedzie po mnie na dworzec Westport, po czym włożył wiele wysiłku w upewnienie się, że nie rozminiemy się na peronie. Odparłem, że ponieważ jestem rudy, łatwo będzie mnie rozpoznać w tłumie, on jednak opisał mi skrupulatnie swój samochód i kazał zanotować numer rejestracyjny.

Przede wszystkim był to interesujący kontrast z zachowaniem Claude'a Lanzmanna podczas aranżowania naszego spotkania - zapomniał podać mi kod otwierający drzwi do budynku, po czym upierał się, że to zrobił, co więcej, oskarżył mnie wręcz o kłamstwo, kiedy zaprzeczyłem.

Podejrzewam jednak, że w przypadku Micheelsa, który zmusił mnie do zapisania numeru rejestracyjnego swego samochodu, chodziło o coś więcej niż zwykłą uprzejmość. Było to, jak sądzę, wzruszające odzwierciedlenie świadomości kruchości ludzkich kontaktów, jaka towarzyszyć musi ocalałemu z Holocaustu. Owo odczucie przebija z poruszających i smutnych wspomnień Micheelsa, Doctor nr 117641: A Holocaust Memoir.

W 1942 roku Micheels, młody Holender, student medycyny, oraz jego narzeczona "Nora" (we wspomnieniach nie podaje jej prawdziwego imienia) wymknęli się z obławy w Antwerpii tylko po to, by zostać aresztowani podczas ucieczki. Wysłano ich do obozu koncentracyjnego. Przez pewien czas on i Nora byli rozdzieleni, w końcu jednak, w połowie 1943 roku, po wędrówce przez kilka obozów znaleźli się - i znaleźli siebie nawzajem - w Oświęcimiu.

Relacja z pobytu w Oświęcimiu budzi przerażenie, to prawda, lecz opowiada też o tym, jak związek Micheelsa i Nory, ich ulotne spotkania, listy przesyłane z bloku do bloku, wzajemna miłość pomogły im w nieludzkich warunkach zachować zdrowe zmysły i człowieczeństwo. Jest to opowieść o przetrwaniu człowieczeństwa w piekle, a jednocześnie opowieść o różnych stopniach zła w tym piekle, przejawianego zwłaszcza przez personel obozowy, który Micheels poznał najlepiej: oświęcimskich lekarzy, w tym samym czasie leczących i odbierających życie.

Byli to ludzie w rodzaju dr. Eduarda Wirthsa, który osobiście wysłał dziesiątki tysięcy na natychmiastową śmierć, biorąc udział w osławionych "selekcjach" na oświęcimskiej rampie kolejowej, gdzie dzielił nowo przybyłych Żydów na tych, co pójdą do gazu, i na tych, co zostaną na krótko "ocaleni" w charakterze niewolniczych robotników. A także ludzie w rodzaju Hansa Muncha, innego lekarza, który zdaniem Micheelsa odegrał w obozie mniej jednoznaczną rolę, odmówił bowiem udziału w selekcjach i okazywał "przyzwoitość" - niejednokrotnie ratując życie wielu więźniom znajdującym się pod jego opieką.

To właśnie pojawienie się "Nory" w nakręconym czterdzieści lat później filmie dokumentalnym o Wirthsie zapoczątkowało kontakty Micheelsa i Claude'a Lanzmanna. Po oswobodzeniu obozu w 1945 roku on i Nora zostali rozdzieleni, jak opowiedział mi Micheels pewnego jesiennego popołudnia na tarasie swego domu w Westport. Kiedy znowu się spotkali, nie doszło do romansowego zakończenia: "Naszej miłości nie dało się uratować" - napisał w niezwykle smutnym fragmencie swych wspomnień.

Wyjechał do Ameryki, gdzie został psychoanalitykiem, profesorem psychiatrii w Yale School of Medicine i prezesem Western New England Institute for Psychoanalysis. Nora pozostała w rodzinnej Holandii. Choć Micheels się ożenił, utrzymywali kontakt. Pod koniec lat osiemdziesiątych napisała do niego, informując, że wystąpiła jako "świadek" w filmie dokumentalnym, który dwaj holenderscy Żydzi nakręcili o Wirthsie.

Micheels poprosił o przysłanie mu filmu (który pokazano jedynie w holenderskiej telewizji) i po obejrzeniu stwierdził, że są w nim błędy, aczkolwiek zmusza do myślenia. Poza Norą pomiędzy świadkami znalazł się Munch, który odmówił brania udziału w selekcjach i który jako jedyny nazistowski lekarz został uniewinniony podczas rozprawy zbrodniarzy wojennych, częściowo dzięki zeznaniom ocalałych z Oświęcimia, wierzących, że zawdzięczają mu życie.

- Pomyślałem, że Munch jest ważny - powiedział mi Micheels - pokazał bowiem, że można było odmówić udziału w pewnych aspektach procesu zabijania i nie zostać za to ukaranym.

Przeczy to usprawiedliwiającym wymówkom wielu nazistów, którzy twierdzili, że gdyby nie wzięli udziału w zabijaniu, sami mogliby stracić życie.

Z drugiej wszakże strony Micheels dostrzega, że Munch nie zrezygnował z pracy ani nie sprzeciwił się całemu systemowi. Jego postępowanie zmusza do postawienia pytania o to, czy w piekle mogą być różne stopnie zła. Czy dzięki swej postawie i uratowaniu życia niektórym Żydom Munch "czynił" dobro w samym środku zła? Czy można powiedzieć, że przez odmowę udziału w selekcji, ale wykonywanie innych rozkazów SS był "lepszy" niż Wirths, czy też tego rodzaju rozróżnienia w przypadku Oświęcimia nie mają sensu? Problemy te rozważa Robert Lifton w pracy The Nazi Doctors, w której przedstawia swoją teorię "rozdwojenia" - rozdwojenia osobowości nazistowskich lekarzy na uzdrowiciela i zabójcę, przy czym obie te części niewielką miały ze sobą styczność.

Micheels był przekonany, że pytania takie są ważne. Napisał więc, niezwykle uprzejmie, do Claude'a Lanzmanna i zaprosił go na debatę dotyczącą tych kwestii, nie spodziewając się bynajmniej nieprzyjemnych konsekwencji. Lanzmann miał w planie serię seminariów w Yale w kwietniu 1990 roku. Micheels zaprosił go, by wziął udział w dyskusji panelowej podczas spotkania w Western New England Psychoanalytic Association, wyznaczonego w tym terminie w Yale. Proponował dyskusję o Shoah, swoich wspomnieniach oraz filmie o Wirthsie, który streścił w liście do Lanzmanna.

Lanzmann przyjął zaproszenie, nie komentując słowem filmu holenderskiego. Micheels nie miał od niego żadnej wiadomości, aż do czasu kiedy przyjechał do New Haven na dwa dni przed dyskusją panelową; po raz pierwszy spotkał Lanzmanna wieczorem tego dnia na kolacji w domu Doriego Lau-ba, byłego więźnia obozu i współzałożyciela projektu świadków Holocaustu w Yale.

- Zachowywał się bardzo dziwnie - powiedział o Lanzmannie Micheels - zarówno tamtego wieczoru, jak i przez cały pobyt.

- Brałam udział w tej kolacji - powiedziała mi żona Micheelsa. - Strasznie grymasił przy jedzeniu. Najpierw zażądał wegetariańskiego posiłku, potem odmówił jego spożycia, a w końcu wino nie było dobre. Widziałam, jak upił łyk i wypluł z powrotem do kieliszka. Sądzę, że chciał dać do zrozumienia, jak niedobre jest to wino, ale zobaczył, że z przerażeniem się w niego wpatruję.

Podczas owego pierwszego wieczoru Lanzmann dosłownie splunął na film, o którym Micheels zamierzał dyskutować. Micheels mu go pokazał.

- Obejrzał film, ale kiedy poprosiłem go o komentarz, wyszedł z pokoju. Poszedłem za nim i próbowałem go naciskać, on jednak powiedział tylko: "Jeśli pokaże pan ten film, ja nie przyjdę".

Micheels znalazł się w trudnej sytuacji. Do dyskusji panelowej zgłosiło się wielu chętnych, powodem był Lanzmann, którego sława niepomiernie przewyższała sławę Micheelsa. Gdyby Lanzmann się wycofał, wielu ludzi byłoby rozczarowanych.

A zatem Micheels powiedział do Lanzmanna: "Nie pokażę tego filmu. Będziemy rozmawiać o Shoah. Opowiem o własnych doświadczeniach".

- Przeprosił mnie za swoje zachowanie w sprawie filmu, spodziewałem się więc, że o nim nie wspomni. Okazało się, że byłem w błędzie.

- Czy jego wystąpienie odebrał pan jako atak na siebie? - zapytałem Micheelsa.

- Tak - odrzekł.

Micheels nie należy do ludzi, którzy przesadzają, oglądał w życiu nazbyt wiele prawdziwych dramatów. Jest człowiekiem grzecznym i łagodnym, tak więc kiedy mówi, że atak Lanzmanna na film (i jego samego) przypomniał mu totalitarne metody strażników obozowych, nie rzuca słów na wiatr.

Czytałem dokładny opis ich starcia owego wieczoru i rzeczywiście słowa, jakie Lanzmann wygłosił do publiczności złożonej z kolegów i przyjaciół Micheelsa, można zinterpretować wyłącznie jako osobisty atak. Lanzmann przyznał, że był "gwałtowny, bardzo gwałtowny" w ocenie filmu. Tyle było w nim wściekłości i jadu, że trudno potraktować to inaczej niż atak na organizatora - na każdego, kto sądził, że film trzeba pokazać i przedyskutować, zamiast po prostu go spalić.

Dyskusję panelową owego wieczoru rozpoczął dr Micheels, opowiadając o swym oświęcimskim doświadczeniu. W szczególności skupił się na fenomenie polegającym na tym, że więźniowie stawali się Geheimnisträger, strażnikami tajemnicy obejmującej to, co naprawdę się działo w obozie, a więc losu ludzi, którzy znikali z baraków, wykonywanej przez wielu z nich pracy, dzięki której machina śmierci działała bez przeszkód. Milczenie było niezbędne, częściowo dlatego że tajemnice te były dosłownie niemożliwe do wypowiedzenia, częściowo dlatego że karą za ich ujawnienie była śmierć, a wreszcie zaś dlatego że przetrwanie stawało się możliwe tylko wówczas, jeśli człowiek świadomie odrzucił od siebie prawdę.

Geheimnisträger. Zapytałem Micheelsa, oddalonego od Oświęcimia o pół wieku i pół świata, czy owe tajemnice niemożliwe do wypowiedzenia dotyczyły prawdy o ludzkiej naturze.

- Tak - potwierdził. - Tego, jak potrafi być zła. Nikt wcześniej nie wiedział, jak zła.

Jednakże owego wieczoru Micheels przekazywał publiczności zgromadzonej w Yale, jak ważne dla strażników sekretów jest mówienie o tajemnicy, "dokonanie wyłomu w ścianie milczenia otaczającej Holocaust".

Po nim przyszła kolej na Claude'a Lanzmanna, który wszakże za ważniejsze uznał uciszenie Micheelsa. Po rozwlekłym wstępie ("Shoah to coś więcej niż filmowe wydarzenie stulecia... jest prawdziwie rewolucyjnym artystycznym i kulturalnym wydarzeniem") Lanzmann wstąpił na scenę i ku zaskoczeniu Micheelsa ogłosił, że zamierza wyjaśnić, dlaczego "zakazał" wyświetlenia filmu o Wirthsie oraz dyskusji o nim.

Stosując żargon filmowych teoretyków ze szkoły Lacana, Lanzmann z pogardą oznajmił: "To bardzo zły film moim zdaniem. Nie wiem nic na temat jego twórców (jak sądzę, są nimi dwaj Holendrzy), ale jest to dzieło bez żadnego znaku charakterystycznego... Nie kryje się za nim żadne pragnienie" (podkreślenie R. R.).

Stwierdziwszy, że grzechem głównym filmu jest niewypełnienie kryteriów ustalonych przez Lacana, Lanzmann wysuwa jeszcze paskudniejszy zarzut: "Musiałem uznać, że celem filmu była rehabilitacja nazistowskiego lekarza... [To] zły film, z satysfakcją babrze się w duszy nazisty".

W tym momencie Micheels, były więzień Oświęcimia, został oskarżony o brak wrażliwości, tak wielki, że zgodził się promować film rehabilitujący nazistów. Lanzmanna już tylko krok dzielił od rzucenia najcięższego oskarżenia: rewizjonista. Oznajmił, że "bardzo szanuje" Micheelsa, zaraz wszakże dodał, że chciał on pokazać film, który "dla mnie [Lanzmanna] reprezentuje to, przeciwko czemu ze wszystkich sił zawsze walczyłem... Nazywam to obscenicznością samego zamiaru zrozumienia".

A przecież wcześniej Lanzmann nie chciał powiedzieć, jakie właściwie obiekcje budzi w nim ten film, co więcej, z jego słów wynikało, że nie wspomni o nim w trakcie panelowej dyskusji.

- Czuł się pan zdradzony? - zapytałem Micheelsa.

- Tak. Dał mi do zrozumienia, że tego nie zrobi.

Micheels nie tylko został zaskoczony, przeciwnik przytłoczył go także swym wzrostem i posturą. Siedemdziesięciotrzyletni, kruchy i szczupły Micheels powiedział, że Lanzmann, wysoki, zwalisty, w czarnej skórzanej kurtce, wyglądem i agresywnym zachowaniem przywodził mu na myśl "niemieckiego generała", dążącego do starcia na proch poglądów i ocen oponenta.

W gruncie rzeczy to był dopiero początek niepohamowanego ataku Lanzmanna na film, którego nie pozwolił obejrzeć publiczności. Oskarżając go o obsceniczność (a tym samym stwierdzając potrzebę cenzury), skupił się przede wszystkim na pogwałceniu przez twórców jego przykazania, nie zezwalającego na pokazywanie zdjęć nazistów z dzieciństwa.

"Pragnę wyjaśnić wam przyczyny, dla których sprzeciwiam się projekcji" - powiada Lanzmann, przyjmując pozę heroicznego bojownika oporu, aczkolwiek w rzeczywistości wykorzystuje swą pozycję i sławę, by zmusić uczestników spotkania do rezygnacji z oglądania filmu pod groźbą, że w przeciwnym razie opuści salę. - "Film... którego projekcji zakazałem, zaczyna się od zdjęcia tego nazistowskiego lekarza jako dziecka. Uśmiechniętego dziecka". Tutaj Lanzmann powtarza swoją opinię, że nie da się wyjaśnić przyczyn Holocaustu, tłumacząc, w jaki sposób uśmiechnięte bobaski stały się mordercami dzieci. Co więcej, nie można nawet o tym dyskutować.

Ale przecież jakoś do tego doszło. Dzieci, które na zdjęciach nie wydają się na oko pałać żądzą zbrodni, wyrastają jednak na zabójców - aczkolwiek nie wszystkie. Te, które wyrastają, muszą nabyć w ciągu życia pewnej zdolności, pragnienia, by to czynić. To się nie dzieje samo przez się. A fakt, że popełniają zbrodnie, stanowi uzasadniony przedmiot zainteresowania tych, którzy żyją pośród dzieci i zabójców dzieci. Jednakże Lanzmann tego zabrania: wszelka próba zbadania musi, jego zdaniem, wiązać się ze współczuciem dla diabła, dla masowych morderców. Każde wyjaśnienie jest usprawiedliwieniem.

Na tym jednak nie poprzestaje. Grzmi, że stan umysłu kryjący się za filmem, pokazującym zdjęcia z dzieciństwa, "to nie tyle nieprzyzwoitość, ile prawdziwe tchórzostwo... To ucieczka, sposób na uniknięcie konfrontacji z koszmarem". Wydaje się zadziwiające, że Lanzmann, który koszmar Oświęcimia oglądał jedynie na filmie, poucza w kwestii tchórzostwa Micheelsa, który przeżył go osobiście.

Ale i to jeszcze nie koniec. Ku przerażeniu Micheelsa Lanzmann całą przemowę poświęca holenderskiemu filmowi. I wreszcie rzuca swą kartę atutową: rewizjonizm.

Nawiązuje do dyskusji pomiędzy Elie Wieselem a arcybiskupem Paryża (urodzonym jako Żyd, ale wychowanym po katolicku przez francuską rodzinę, która ukrywała go w czasie wojny). W trakcie owej dyskusji prowadzonej we francuskiej telewizji arcybiskup powiedział: "Prawdziwym problemem [Holocaustu] jest problem zła". Twierdzenie to według Lanzmanna świadczy o tchórzliwym unikaniu koszmaru, który rozegrał się w Oświęcimiu, tchórzliwym do tego stopnia, że właściwie równoznaczne jest z rewizjonizmem. Co więcej, oskarża arcybiskupa o głoszenie rewizjonizmu w "formie o wiele bardziej perwersyjnej" niż samo zaprzeczanie Holocaustowi.

Lanzmann zawsze zakłada działanie w złej wierze (jak lubią nazywać to egzystencjaliści) tych badaczy, którzy omawiają temat w sposób niezgodny z jego przykazaniami. Niemożliwe, by żydowski arcybiskup - mówi Lanzmann, podkreślając jego żydowskość - próbował szczerze, acz nieopatrznie dyskutować, na pewno jest tchórzliwym rewizjonistą.

Ogłosiwszy odkrycie "o wiele bardziej perwersyjnej formy rewizjonizmu", świadectwa na jej istnienie znajduje w holenderskim filmie. Głównym dowodem, poza zdjęciami z dzieciństwa, jest rozmowa o przyczynach samobójstwa, które Wirths popełnił wkrótce po aresztowaniu. Członkowie jego rodziny zastanawiają się przed kamerą, czy nie powodowało nim przynajmniej po części poczucie winy. Ten właśnie fragment, upiera się Lanzmann, zawarta w nim sugestia, że Wirthsa być może dręczyły wyrzuty sumienia (chociaż twórcy mogli opinie krewnych odbierać równie negatywnie jak sam Lanzmann), sprawia, że film jest zbyt niebezpieczny, by go pokazywać.

Pod koniec wystąpienia nie pozostawia złudzeń co do swej paternalistyczno-cenzorskiej roli. Świadom jest, powiada, że intensywność jego ataku mogła u publiczności wywołać "silne pragnienie obejrzenia filmu". Ale, żartuje protekcjonalnie, teraz "możecie go obejrzeć, ponieważ dałem wam >>instrukcję obsługi<<. A było to konieczne, albowiem są między wami dziewicze umysły!".

Publiczność rozmaicie zareagowała na tę tyradę. Kiedy czytałem opis tego wydarzenia, najbardziej żal mi było Micheelsa; musiał czuć się opuszczony i zdradzony, gdy jego kolega i uczestnik panelu, Dori Laub, nieoczekiwanie zabrał głos i opowiedział się po stronie Lanzmanna.

W końcu Laub był współorganizatorem wieczoru. Widział film wcześniej, ale aż do tego momentu nie zgłaszał żadnych obiekcji, w każdym razie na pewno nie Micheelsowi. Lanzmann jednak był "gwałtowny, bardzo gwałtowny", atakując film zarówno w prywatnej rozmowie z Laubem, jak i później, w trakcie dyskusji panelowej. Tak więc Laub, zamiast bronić Micheelsa, poczuł się raczej zmuszony wziąć stronę Lanzmanna.

Logika jego wywodu była cokolwiek dziwaczna. Oznajmił mianowicie, że został oszukany, nabrany. Kiedy po raz pierwszy Micheels pokazał mu film, zrozumiał wypowiedzi świadków niemieckojęzycznych, nie zrozumiał natomiast Holendrów. Podczas projekcji w towarzystwie Lanzmanna na ekranie pojawiły się napisy tłumaczące kwestie wypowiadane po holendersku i wówczas Laub doznał objawienia. Zmienił zdanie: "Uświadomiłem sobie, że ten film... to oszustwo".

Nie wyjaśnia dokładnie, co też w wypowiedziach Holendrów wpłynęło na zmianę jego poglądu. Oto, jak próbuje się tłumaczyć: "Nie zachowano równowagi pomiędzy niezdarnymi próbami usprawiedliwiania się Niemców a oskarżeniami Holendrów. To, co mówili Niemcy, nie wystarczało, nie było istotne. Zarysowała się wyraźna dysproporcja. Pomyślałem, że jest uzasadnione, aby tego typu informacji nie wystawiać na pokaz". Jak gdyby film, w którym usprawiedliwienia Niemców zabrzmiałyby bardziej przekonywająco, był lepszy, mniej niebezpieczny.

A co z Micheelsem? Nie dość, że oskarżono go o chęć promowania tchórzliwie rewizjonistycznego dzieła, to jeszcze teraz dowiedział się, iż z rozmysłem oszukał swego kolegę Doriego Lauba, ukrywając przed nim rzekomo wszystko wyjaśniające wypowiedzi holenderskich świadków.

Mogę zrozumieć konsternację, jaka wówczas ogarnęła Micheelsa. Jednakże na sali znalazł się na szczęście przynajmniej jeden jego obrońca, który pod koniec spotkania zwrócił się do Lanzmanna:

To, co muszę powiedzieć, jest bardzo bolesne... Dotyczy trudności, jakie mamy przy wyciąganiu nauk z historii, historii, która powtarza się w różnych przebraniach... Naziści rozpoczęli od palenia książek. Uznali, że do pewnych rzeczy ludzie nie powinni mieć dostępu, ponieważ są dla nich złe. Ponieważ mogą podważyć ich światopogląd, wprowadzają w błąd. Ponieważ nie wolno pozwolić, aby ludzie wyrobili sobie własną opinię na ich temat... Być może film o Wirthsie... jest niedobry. Ale ja jestem ogromnie rozczarowany i zagniewany, że nie dano mi sposobności do wyrobienia sobie na jego temat zdania, a także tym, iż uzasadnia pan swój pogląd, posługując się dokładnie taką samą argumentacją ideologiczną, jak ta, którą próbuje nam pan pomóc zrozumieć. Uważam to za niezwykle niepokojące (podkreślenie R. R.).

Widownia odpowiedziała gromkimi brawami. Inny uczestnik zebrał się na odwagę i sprzeciwił się Lanzmannowi. O swym przedmówcy powiedział: "Uważa, że ludzie powinni mieć okazję do wyrobienia sobie własnej opinii". Zapowiadała się prawdziwa rewolucja.

Jeśli chcecie, możecie ten film obejrzeć - odpowiada Lanzmann - "ja wyjdę na korytarz i... zapalę sobie papierosa". "Straszna nudna - dodaje z pogardą - nie mam pojęcia, co ten film ma wyrażać".

Ktoś pyta wyzywająco: "Jak można to wiedzieć z góry, zanim poznamy ten film?"

Lanzmann przyjmuje ironiczny, paternalistyczny ton: "Naprawdę chciałem was [przed nim] uchronić".

Wreszcie kolejny uczestnik wieczoru zwraca się do Micheelsa: "Interesuje mnie opinia dr. Micheelsa, człowieka niezwykle łagodnego, ale i, jak rozumiem, osobiście zaangażowanego w ten film.... Czy mógłby pan go skomentować?".

W cztery lata później siedzimy z Micheelsem w jego jadalni, z której rozciąga się widok na Long Island Sound. Właśnie skończyliśmy oglądać film o Wirthsie i Micheels opowiada, co owego wieczoru pragnął powiedzieć Lanzmannowi, oraz wyjaśnia, dlaczego tego nie uczynił.

Napaść Lanzmanna kompletnie zbiła go z tropu. Ale uderzyło go coś ponadto: Lanzmann zachowywał się tak, jakby zaraz miał dostać ataku apopleksji, Micheels odniósł wrażenie, że jeszcze chwila, a załamie się albo rozpadnie na kawałki. Tak więc nie chciał prowokować następnego wybuchu: "Wyglądało na to, że stracił panowanie nad sobą".

Udzielił spokojnej, wyważonej odpowiedzi. "[Claude] między innymi uważa, że film jest próbą rehabilitacji Wirthsa. Ja tego nie dostrzegłem... Niemal wszyscy biorący w nim udział oskarżają Wirthsa".

Ja również nie dostrzegłem prób rehabilitacji, choć pilnie baczyłem, czy nie ma w w tym filmie owego usprawiedliwiającego psychologizowania, które jego twórcom zarzucał Lanzmann. Owszem, są niebezpieczne zdjęcia z dzieciństwa, przed których jadowitym podtekstem ostrzega Lanzmann. Prawdą jest także, że krewni Wirthsa prowadzą chaotyczne rozważania, czy jego samobójstwo po aresztowaniu wskazuje na wyrzuty sumienia, czy też przyczyną był nieuchronny proces i egzekucja. Chociaż jednak krewni usiłują jakoś zrehabilitować Wirthsa, nie jest to przecież celem całego filmu, znajdujemy w nim bowiem liczne i straszliwe opisy popełnianych przez niego zbrodniczych czynów, przekazywane przez świadków, którym udało się przeżyć, w tym przez pełną godności, a zarazem pasji byłą narzeczoną Micheelsa, Norę.

W każdym razie film trudno uznać za złowrogi, quasi-rewizjonistyczny dokument, jak charakteryzuje go Lanzmann. Naturalnie nie chodzi tu o treść filmu, nie ona stanowi prawdziwy problem. Lanzmann jest człowiekiem opętanym wściekłością przeciwko wyjaśnieniom. Uczucie to budzi we mnie sporo sympatii, zwłaszcza kiedy poddaję krytycznemu badaniu dziwaczne nierzadko próby wytłumaczenia Hitlera i Holocaustu, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że w przypadku Lanzmanna wściekłość ta jest ślepa. Ślepota z poziomu taktyki filmowej podniesiona została do rangi kosmicznej zasady. Abstrakcyjna wściekłość na zbrodnię Holocaustu oślepiła Lanzmanna, nie dostrzega więc uczuć ofiary z krwi i kości, a przedmiotem jego gniewu stał się nie sprawca, ale właśnie ofiara. Nie widzi także tego, że nie wszyscy, którzy szukają odpowiedzi lub próbują zrozumieć, są świadomie winni grzechu nieprzyzwoitości.

Zaskoczyło mnie bezwzględne posłuszeństwo, z jakim dictum Lanzmanna zostało przyjęte przez jego akademickich kolegów. Przez czas jakiś miałem wrażenie, że tylko mnie jednego ono niepokoi, aż znalazłem sprzymierzeńca w osobie Tzvetana Todorova, szanowanego krytyka, pisarza i dyrektora paryskiego Centre Nationale de Recherches. W wydanej w 1996 roku pracy o doświadczeniu obozów śmierci, Facing the Extreme, która ukazała się w niespełna rok po moim spotkaniu z Lanzmannem, Todorov pisze: "Primo Levi spędził czterdzieści lat po Oświęcimiu, próbując zrozumieć dlaczego, tak by móc przeciwstawić się zasadzie zawartej w owym opryskliwym epigramacie [Tu nie ma żadnych dlaczego], podczas gdy Lanzmann woli za własną uznać moralną lekcję udzieloną przez esesmana".

Lecz to z ust Micheelsa owego popołudnia w Connecticut usłyszałem najbardziej przekonującą i elokwentną obronę pytania Dlaczego. Sformułował ją po tamtym incydencie z Lanzmannem; tak by mu odpowiedział, gdyby nie oszołomił go ton ataku.

Chodzi tu o interpretację wypowiedzi esesmana z opowieści Primo Leviego: Hier ist kein warum. Micheels uważa, że Lanzmann dokonał nadużycia. Przeczytał mi to, co napisał na ten temat: "Słowo Hier jest bardzo ważne dla mojego wywodu. Odnosi się do oświęcimskiego świata, który stał się synonimem Holocaustu. Ja, podobnie jak inni, opisałem ten świat na podstawie osobistego doświadczenia jako kompletnie odmienny i obcy... jakby znajdował się na innej planecie, oddalonej o lata świetlne od Ziemi. Zamieszkiwały go stworzenia, które miały niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek wspólnego z tym, co przypisujemy istotom ludzkim... Zgadzam się, że w tamtym świecie ist kein warum. Jednakże w świecie cywilizowanym, do którego tak niewielu z nas, w tym Primo Levi, powróciło, reguła powinna brzmieć inaczej: da soll ein warum sein. Bez usiłowań, aczkolwiek trudnych i skomplikowanych, aby zrozumieć ten świat, w którym prawda jest najważniejsza, znowu może on zostać utracony".

Da soll ein warum sein: Musi być jakieś dlaczego.






ŻYDZI A SPRAWA POLSKA