Rzeczpospolita - 04-09-2008
Sebastian Ligarski
Twórczy donosiciele
Pomocnicy aparatu represji w Polsce Ludowej
Środowiska twórcze przez cały okres PRL znajdowały się w centrum uwagi
komunistycznych decydentów. Jedni starali się podporządkowywać je metodami
siłowymi, inni pozorami liberalizacji systemu. Cel był zawsze ten sam:
poparcie dla władzy. We wszystkich przypadkach parasol ochronny zapewniał
aparat bezpieczeństwa.
Twórcy: Henryk Tomaszewski (twórca Wrocławskiego Teatru Pantomimy),
Maciej Damięcki, Marek Piwowski, Kazimierz Koźniewski, Andrzej Brycht, Wacław
Sadkowski, Jan Maria Gisges, Aleksander Minkowski, Tadeusz Strumff, Henryk
Worcell, Lech Isakiewicz, Roman Waschko, Tadeusz Borowski, Stanisław Chaciński,
Andrzej Drawicz, Henryk Gaworski, Eugeniusz Kabatc, Andrzej Kuśniewicz, Jerzy
Lovell, Andrzej Szczypiorski, Krzysztof Teodor Toeplitz, Jerzy Wittlin, Marian
Reniak, Czesław Białowąs... Te przykładowe osoby, choć pochodzące z różnych
środowisk twórczych, łączyła jedna cecha. Były osobowymi źródłami
informacji tajnej policji politycznej w Polsce Ludowej. Donosicielami. Czy było
ich wielu, czy szkodzili, czy też prowadzili tylko "intelektualną grę" z
aparatem bezpieczeństwa, czy byli osobami, które w brutalny sposób złamano,
czy też donosili z własnej woli, a może byli ofiarami systemu totalitarnego
- te pytania padają często w polemikach na temat działalności agentury SB
w środowiskach twórczych. Na jedno pytanie znamy już odpowiedź.
Dla Służby Bezpieczeństwa penetrującej środowiska twórcze liczyła się
jakość agentury, a nie jej ilość.
Nie było informacji
nieprzydatnych
Każda z wyżej wymienionych osób to przypadek indywidualny, zarazem jednak
ich losy jako agentury bezpieki posiadają wiele stycznych punktów. Większość
z nich na współpracę godziła się chętnie i bez oporów. Co więcej, wielu
z nich brało za tę pracę wynagrodzenie: najczęściej pieniądze, dobra
materialne, np. wina. Zdarzało się, że pracownicy resortu wyświadczali swoim
OZI wywodzącym się ze środowisk artystycznych różne przysługi: próby
zwolnienia z odpowiedzialności karnej (Tomaszewski), oddanie prawa jazdy za
prowadzenie samochodu po pijanemu (Damięcki), ułatwienie startu życiowego (Isakiewicz)
i polepszenie warunków bytowych (Worcell). Wynagrodzeniem były też prawo do
publikacji czy liczne podróże zagraniczne. Osławiony paszport pełnił rolę
języczka u wagi. W każdym przypadku. Inną nagrodą było utrącanie konkurentów:
do kariery, do sławy, do pieniędzy, do popularności. Oni błyszczeli, a ich
adwersarze, czasami bliscy przyjaciele czy tylko koledzy, ponosili klęski,
zaliczali kolejne problemy na swojej drodze życiowej, emigrowali w poczuciu własnej
klęski (Karpowicz), nie wiedząc, kto i w jaki sposób przyczynił się do
postawienia ich w takiej sytuacji.
Służba Bezpieczeństwa PRL prowadziła pracę operacyjną, opierając się
na różnych źródłach informacji: podsłuchach, obserwacji zewnętrznej,
perlustracji korespondencji, ukrytym filmowaniu, prowokacjach. Jednakże najważniejszym
źródłem informacji był człowiek. Pracę z agenturą realizowano na
podstawie instrukcji pracy operacyjnej. Warto pamiętać, że były one uzupełniane
o poszczególne zarządzenia i/lub wewnętrzne akty o charakterze normatywnym
regulujące oraz uściślające kwestie budzące wątpliwości. Co więcej, ich
ilość oraz specyfika danego terenu często decydowały o podejmowaniu decyzji,
które w teorii nie miały zastosowania. Wczytując się w donosy osobowych źródeł
informacji, warto mieć w pamięci generalną zasadę, która determinowała
działania SB: "nie było informacji nieprzydatnych. Mogły być one jedynie
nieużyteczne operacyjnie w danej chwili. Warto również pamiętać, ze w
relacjach na linii OZI - funkcjonariusz często kluczową rolę wyznaczały
nie zasady, lecz emocje i uczucia. [...] O faktycznej współpracy z tajną
policją polityczną nie decydowały zaś formalne wymogi proceduralne, w
postaci np. formalnego podpisu zobowiązania, lecz składanie donosów
przydatnych w bieżącej działalności operacyjnej i/lub lojalny stosunek do SB"
- pisał Filip Musiał.
Statystyka TW
Oszacowanie liczby OZI w środowisku twórczym nie jest sprawą łatwą.
Podstawową przeszkodą jest nie tylko brak pełnej informacji o posiadanej
agenturze przez Wydział IV Departamentu III MSW odpowiedzialny w strukturze MSW
za jego "ochronę". Utrudnieniem jest stosowane przez funkcjonariuszy w
statystykach nazewnictwo i formalne podziały zmieniające się w różnych
okresach. Unaocznieniem tego jest chociażby stan agentury w środowisku twórczym
w latach 1965 - 1974. Zwróćmy uwagę na rok 1973.
Wtedy w danych statystycznych podzielono rubrykę "Wroga działalność w środowiskach
twórczych" na: kulturalne i naukowe, jednocześnie wyłączając do osobnej
rubryki pozycję: "Antysocjalistyczna działalność w środowiskach i środkach
masowej informacji". W ten sposób nastąpiło widoczne obniżenie liczby OZI.
W celu zobrazowania ilości agentury w środowisku twórczym skupmy się na
literatach. Choć prowadzenie badań utrudnia brak teczek obiektowych dotyczących
ZG ZLP pod kryptonimem "Jawor" oraz dotyczących warszawskiego oddziału ZLP
pod kryptonimem "Almanach", to jednak możemy wskazać, kto działał w tym
środowisku, współpracując z tajną policją polityczną PRL. W roku 1957
Wydział IV Departamentu III MSW posiadał 4 agentów i 34 informatorów, a pod
koniec tego roku odpowiednio 5 i 22. W 1963 roku dysponował tylko 16 agentami w
tym środowisku! Jednak liczba 145 kontaktów poufnych/służbowych kazała
budować tezę, że infiltracja środowiska postępowała z wykorzystaniem tej
kategorii OZI. Jednym z najbardziej twórczych donosicieli był Kazimierz Koźniewski,
którego wnikliwe analizy, raporty były bardzo pomocne SB w pracy operacyjnej w
tym środowisku. Podobnie było w przypadku KO "Grześ", czyli Henryka
Gaworskiego, czy konsultanta "Olchy", czyli Wacława Sadkowskiego. Innym
przypadkiem był werbunek osób będących blisko tych rozpracowywanych przez SB.
Jak daleko była w stanie posunąć się SB, świadczył werbunek Zofii
O'Breteny, późniejszej żony (na co SB wyraziła zgodę!) Pawła Jasienicy.
Dobrym przykładem rozwoju sieci agenturalnej wśród literatów było środowisko
wrocławskie rozpracowywane w ramach SO kryptonim "Twórcy". Do 1964 r. SB
posiadała w tym środowisku tylko jednego agenta o pseudonimie Jan. Był nim
dziennikarz, a zarazem literat, członek wrocławskiego oddziału ZLP Czesław
Ostańkowicz.
List 34 z marca 1964 r. zaktywizował funkcjonariuszy SB do zwiększenia dopływu
informacji ze środowiska literackiego zarówno w Warszawie, jak i w oddziałach
terenowych. Przystąpiono do typowania kandydatów na OZI, a efektem tych działań
było ponowne pozyskanie Henryka Worcella na tajnego współpracownika SB pod
pseudonimem Konar. Autor "Zaklętych rewirów" po raz pierwszy współpracował
z bezpieką w latach 1949 - 1955, wykonując wtedy zadania dotyczące środowiska
wiejskiego. Po raz drugi został zwerbowany w 1964 r. ze względu na swoją działalność
pisarską i członkostwo w ZLP.
Literaci "na kontakcie"
Jak wyglądał stan agentury wśród literatów "na kontakcie" wrocławskiej
SB? W 1967 r. 2 TW i 3 KO, w 1968 r. tylko 1 TW i 4 KO; w 1970 r. 2 TW i 4 KO.
Jak stwierdzano w raportach, nie była to liczba gwarantująca prawidłowe
rozeznanie i zabezpieczenie tego środowiska. Tym bardziej że po wydarzeniach
roku 1968 po raz kolejny stwierdzano, że należało przystąpić do bardziej
aktywnego werbunku agentury w tym środowisku.
Zgodnie z instrukcją o pracy operacyjnej z lutego 1970 r. w terenie rozpoczęto
zakładanie spraw obiektowych. Ich celem był nadzór i kontrola operacyjna nad
poszczególnymi środowiskami, aby zapobiegać działaniom o charakterze
antysocjalistycznym i antypaństwowym. Szczególny nacisk kładziono na
odpowiedni dopływ informacji, który pozwalałby na prowadzenie działań
wyprzedzających i prewencyjnych. W 1977 r. na 53 członków wrocławskiego ZLP
oraz 80 sympatyków Koła Młodych przy ZLP Sekcja IV Wydziału III KW MO we
Wrocławiu posiadała 5 tajnych współpracowników oraz siedem kontaktów
operacyjnych. W celu lepszego "zabezpieczenia" posiłkowano się siecią nie będącą "na kontakcie" Sekcji IV, lecz mającej dojście do środowisk
literackich bądź poszczególnych "figurantów". W ten sposób
wykorzystywano np. TW "Meduza" (dr. Andrzeja Czajowskiego), czyli pracowników
naukowych Uniwersytetu Wrocławskiego, lub TW "Dąb", czyli Przybysława
Krajewskiego, szefa wrocławskiego oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków.
W innych wypadkach posługiwano się kontaktami operacyjnymi lub służbowymi pełniącymi
funkcje kierowników klubów literackich (przypadek Stefana Placka, kierownika
Klubu Muzyki i Literatury) czy księgarń użyczających swych pomieszczeń na
wieczory autorskie, jak chociażby księgarni Pod Arkadami.
W Szczecinie w 1977 r. oddział ZLP był zabezpieczany przez 2 TW oraz 2 KO.
Wykorzystywano również agenturę dziennikarską - 9 TW i 7 KO i 10 KS. W
Rzeszowie w analogicznym okresie posiadano "na kontakcie" 4 TW oraz 10 KO.
Wrocławscy oficerowie prowadzący rozpoznanie operacyjne środowiska
kulturalnego posiadali w kwietniu 1981 r. 11 osobowych źródeł informacji. W
1983 r. było to 4 TW, 1 konsultant i 4 KO. Rok później stan sieci wynosił 4
TW, 1 konsultant i 5 KO, a w 1986 r. na 100 osób kwalifikowanych jako środowisko
literackie Dolnego Śląska SB dysponowała 5 TW oraz 4 KO i jednym kandydatem
na TW. Na początku 1989 r. w środowisku literackim SB posiadała 6 tajnych współpracowników
oraz kilka kontaktów operacyjnych oraz służbowych.
Jak wskazywano, informacje o działaniach neoZLP były wystarczające,
natomiast problemem było dotarcie do literatów uznawanych za opozycjonistów.
Werbownicy
Werbunek OZI spośród twórców wymagał od funkcjonariuszy SB wiedzy i
umiejętności, ale także dostosowania się do sytuacji. Ppor. Andrzej
Sieradzki (też literat, debiutował w 1980 r., do dziś członek ZLP w
Warszawie) werbujący Jana Marię Gisgesa pisał w czerwcu 1982 r.: "Na wstępie
rozmowy wręczyłem żonie J.M.G. kwiaty (poważnie chorowała w ostatnim
czasie) oraz zostałem zaproszony do gabinetu pisarza, gdzie były warunki
sprzyjające planowanej rozmowie. Przedstawiłem się jako oficer SB współpracujący
na odcinku literackim z komisarzem wojskowym ds. kultury. [...] W dalszym etapie
rozmowy nawiązałem do chęci i potrzeby podtrzymania z J.M.G. dialogu w
zakresie doradczo-konsultacyjnym. W/wym. stwierdził, że powyższą rozmowę
traktował jako jednorazową. Nie chciałby być w jakikolwiek sposób związany
z organami SB czy LWP. [...] W dalszej części rozmowy przekonałem J.M.G. o
potrzebie chwili, aby połączyć wszystkie wysiłki dla dobra związku, gdyż
przeciwnik polityczny również próbuje organizować szeroki front
antysocjalistyczny. J.M.G. zgodził się utrzymywać kontakt poufny ze mną".
Ten przebieg rozmowy zapisany przez funkcjonariusza SB wskazuje, w jaki sposób
starali się oni docierać do osób związanych ze środowiskiem, a co najważniejsze,
jakich argumentów używali, aby nakłonić ich do współpracy z aparatem
bezpieczeństwa. O swoich doświadczeniach w pracy z twórcami funkcjonariusze
SB mówili: "przejmowałem literatów i bałem się wielkości zadania. Miałem
się zmierzyć z ludźmi, których nazwiska znałem z lektur szkolnych, a twarze
z telewizji. Miałem z nimi rozmawiać, rozpracowywać, pozyskiwać. Obawiałem
się, że ta rola mnie przerasta. Literaturę poznałem od tyłu: kto z kim,
kiedy, gdzie, dlaczego, odruch czytania wyrobiłem sobie później. To jest zasługa
pracy w SB, że teraz sięgam po gazetę, książkę". Na marginesie tej
wypowiedzi warto zauważyć, że w połowie lat 70. odsetek funkcjonariuszy z wyższym
wykształceniem pracujących w Sekcji IV Wydziałów III SB w komendach wojewódzkich
był wysoki i sięgał nieraz 100 proc. składu tych pionów.
W jaki sposób osaczano ofiary? Marek Nowakowski był rozpracowywany od połowy
lat 70. w ramach SOR "Nowy" przez Wydział IV Departamentu III MSW. Do jego
obserwacji i śledzenia każdego kroku zwerbowano kilka bliskich pisarzowi osób
z lat młodości, z którymi po zakończeniu szkoły lub w innych okolicznościach
na parę lat stracił kontakt. W pewnym momencie jego życia, gdy coraz bardziej
zaangażowany w działalność opozycyjną pisarz stawał się obiektem
zainteresowania SB, napotkał je ponownie, a one odnawiały z nim kontakt
towarzyski. Ich celem była permanentna inwigilacja autora "Raportu ze stanu
wojennego" i pomoc Służbie Bezpieczeństwa w walce z niepokornym pisarzem. W
podobny sposób rozpracowywano innych twórców.
Bez pomocy agentury umiejscowionej w środowisku twórczym władzom
bezpieczeństwa trudno byłoby prowadzić działania operacyjne wymierzone w
literatów, aktorów, muzyków czy plastyków. Dlatego tak bardzo w tym środowisku
liczyła się jakość pomocników SB. Werbunki opracowywano staranniej niż w
przypadku innych grup społecznych, a gdy zakładano, że formalne wymogi
rejestracji mogą przeszkodzić w pozyskaniu cennego źródła informacji, nie
stosowano ich. Zidentyfikowane przykłady osobowych źródeł informacji wskazują,
że dotychczasowa wiedza o twórcach literatury czy muzyki wymaga uzupełnienia
i pogłębienia.
Rzeczpospolita - 04-09-2008
Krzysztof Masłoń
Wybitne dokonania w sztuce
delatorstwa
Kazimierz Orłoś w "Historii >>Cudownej meliny<<" wspomina o tym, że
wydaną w Paryżu przez Giedroycia swoją powieść ujrzał po raz pierwszy leżącą
na biurku oficera Służby Bezpieczeństwa. Miało to miejsce na Rakowieckiej,
dokąd wezwano go... telefonicznie. Nieznany mężczyzna zadzwonił do jego
mieszkania i poprosił o stawienie się na ubecji danego dnia o wskazanej
godzinie. Pisarzowi do głowy nie przyszło odmówić tego spotkania. Inni
dostawali podobne telefony, z tym że jeszcze mniej formalne, bo "zapraszające"
do kawiarni, restauracji czy na spacer po Łazienkach.
Orłoś był i tak w tej szczęśliwej sytuacji, że gdy zobaczył swoją
książkę w rękach funkcjonariusza SB, wiedział, w jakim charakterze został
poproszony na rozmowę. Był po jednej stronie barykady, jego rozmówca po
drugiej. Oczywiście, mógł z tego spotkania do domu nie wrócić, przynajmniej
przez jakiś czas. Ale sytuację miał jasną. A że mogłaby stać się ona
jeszcze bardziej klarowna, gdyby tamten telefon zlekceważył, zaczekał na urzędowe
wezwanie, a następnie posłużył się formułą "odmawiam zeznań" -
tego nie wiedział. W PRL, gdy władza od człowieka czegoś chciała, nie
odmawiało się jej. To był inny świat.
W tym innym świecie jedni wili się niczym piskorze, by zejść z oczu
policji politycznej, by przestała się nimi interesować. Inni przeciwnie,
gorliwie wypełniali "życzenia" bezpieki, stawali się regularnymi
agentami, częstokroć wyprzedzającymi oczekiwania swoich mocodawców. Nie ma
sensu powtarzać wielokrotnie przywoływanych nazwisk. Co tymi ludźmi powodowało?
Strach, chciwość, chęć poczucia się kimś ważniejszym, niż było się w
rzeczywistości? Każdy przypadek był inny, niemniej w środowiskach twórczych
próżno by szukać takich delatorów, o których pisał Czesław Miłosz w
"Roku myśliwego", a którzy rzekomo "wiedzą, że trzeba kombinować, aby
jakoś przeżyć, i co do których nie ma wątpliwości, że za równowartość
jednego posiłku sprzedadzą bliźniego (...) Zawsze ich dużo, ale reżimy
totalitarne mnożą ich ilość zawrotnie".
Nie, tajni współpracownicy SB rekrutujący się spośród twórców
kultury, niezależnie od ich aktualnej kondycji finansowej, z głodu z pewnością
nie przymierali. Co nie znaczy, że nie byli łasi na dobra materialne. Dowodzą
tego pokwitowania otrzymywanych "prezentów", a często konkretnych sum
pieniędzy za "usługi".
Idź śmiało tą drogą
Brak pełnego dostępu do akt Instytutu Pamięci Narodowej,
nieprzeprowadzenie lustracji w kilku nadzwyczaj ważnych środowiskach, przede
wszystkim naukowym i dziennikarskim, spowodowało chaos, w wyniku którego
jednym tchem wymienia się nazwiska agentów wyjątkowo szkodliwych (daleko nie
szukając: Maleszka) i ludzi, bywało, że zasłużonych, którzy nie potrafili
zerwać swoich kontaktów z SB, niezależnie od tego, że kontakty te nie
przynosiły większych szkód społecznych.
Inna sprawa, że wyrwać się z bezpieczniackich łap nie było łatwo. W
"Pięknych dwudziestoletnich" z właściwym sobie, nieco szubienicznym
poczuciem humoru Marek Hłasko opowiadał, jak to w Pałacu Mostowskich zrobiono
z niego policyjnego konfidenta. Następnie nachodziły go łapsy, namawiając do
sporządzania donosów i nie przyjmując do wiadomości oświadczeń początkującego
pisarza, że "wszystko, co mogę zrobić, to napisanie donosu na samego
siebie". W końcu wyczerpany nękaniem przez ubecję, opowiedział o wszystkim
znajomemu pracującemu ponoć kiedyś w Informacji Wojskowej. "Uśmiał się
serdecznie i obiecał pomóc. Powiedział przy tym: - Nic się nie przejmuj,
synu. Powiadają, że młody Adaś Mickiewicz też zajmował się donosami.
Daniel Defoe był agentem policji. Tak samo mówią o Kraszewskim; tak samo o
Brzozowskim. Idź dalej śmiało tą drogą. Ale jeśli nie chcesz, pomogę
ci".
Jak pisał Hłasko, smutnych panów z Urzędu Bezpieczeństwa już nigdy nie
zobaczył. Ale pozostała specyficzna za nimi tęsknota: "...oni przecież
dali mi podnietę twórczą i czasami pisząc donosy, dawałem się ponosić
fantazji, a wtedy cytowałem wymyślone przeze mnie wypowiedzi i wkładałem je
w usta swoich ofiar, dbając jednak przy tym, aby każda z postaci mówiła odrębnym
stylem i używała odrębnych sformułowań". Żarty, ktoś powie. No pewnie,
ale wnioski, jakie wysnuwa Hłasko ze swej przygody z łapsami, są zastanawiające:
"Gdyby mój dorobek pisarski - rozważał nie do końca poważnie - upoważniał
mnie do dawania rad młodym, powiedziałbym im: każdy z was powinien przez jakiś
czas popracować dla tajnej policji, aby wyrobić sobie styl i jasność myślenia.
Książki trzeba pisać tak jak donosy, pamiętając przy tym, że głupio
napisany donos może zniszczyć przede wszystkim ciebie".
Agenci na parę minut
Osobowe źródła informacji policji politycznej w Polsce były rozmaite.
Niektóre z nich dziwią, nawet bardzo. Po co były Służbie Bezpieczeństwa
donosy ludzi całkowicie identyfikujących się z tamtym systemem? To, że
Marian Reniak był człowiekiem służb nie stanowiło dla nikogo tajemnicy, co
więcej sam autor "Niebezpiecznych ścieżek" nie krył się z tym, podkreślając
wręcz, że w tajnych strukturach zajmuje znaczące miejsce.
Nie inaczej było z innym pisarzem komuny - Henrykiem Gaworskim. Tadeusz
Borowski był etatowym pracownikiem Polskiej Misji w Berlinie i w jego przypadku
powiedzieć można tylko, że wywiązywał się ze swych służbowych zadań
wzorowo.
Diametralnie inna była sytuacja takich pisarzy jak Andrzej Kuśniewicz czy
(zwłaszcza) Stanisław Cat-Mackiewicz, który wymyka się zresztą wszelkim
klasyfikacjom. Jego przypadek dowodzi, z jak wielką ostrożnością traktować
należy archiwalne materiały Służby Bezpieczeństwa. Same protokoły i
podpisy nie wystarczają. Tu trzeba wniknąć w te akta, zestawić je z działalnością
i twórczością konkretnej osoby. I zweryfikować, czy rzeczywiście pomagała
ona aparatowi represji, czy też grała z nim w jakąś przedziwną, przyznajmy
zresztą - rzadko sensowną - grę.
W tym miejscu przypomina się następująca ocena dotycząca Zdzisława
Najdera: "Zawsze uważałem go za integralnego antykomunistę. (...) Gdy
Macierewicz doprowadził do słynnej afery teczkowej (...) padło także
nazwisko Najdera. Jako rzekomy agent występował pod pseudonimem Zapalniczka.
Tygodnik >>Nie<< opublikował jego zobowiązanie do współpracy z UB i
pokwitowanie za pobrane na Rakowieckiej pieniądze. Kilkakrotnie spierałem się
z Najderem, lecz nie wierzę, aby był przez parę minut rzeczywistym
agentem". Jest to opinia Andrzeja Micewskiego, który ponad wszelką wątpliwość
agentem takim, i to nie tylko przez parę minut, był.
Fatalny rodowód
Raz jeszcze przywołam głęboko emocjonalną i niekoniecznie sprawiedliwą
wypowiedź Czesława Miłosza: "Gdyby jakimś magicznym sposobem udało się
ustalić prawdziwą, nie urojoną genealogię Polaków, okazałoby się, że
ogromny ich procent (a może większość) ma za przodków niezbyt szacowne
indywidua, konfidentów, potencjalnych serwilistów, wręcz pachołków policji
i UB, podwójnych agentów".
To zapewne duża przesada, choć w kontekście ujawnianych przez Instytut
Pamięci Narodowej faktów przestaje być zasadny rozpowszechniony pogląd o
"najweselszym baraku w obozie" i łączący pogardę ze współczuciem
stosunek do np. byłych obywateli NRD, którzy przez lata mozolnie budowali potęgę
Stasi. Obywatele PRL tak samo pracowali na konto rodzimej Służby Bezpieczeństwa.
Inaczej traktować trzeba jednak donosy, które ochoczo pisał Kazimierz Koźniewski
(uważał, że jest to jego jako "państwowca" obowiązek!), a zupełnie
inaczej dowody współpracy z SB Stanisława Cata-Mackiewicza czy, na przykład,
Jerzego Brauna. Ostatniego z wymienionych, wieloletniego więźnia komuny,
policja polityczna namierzyła dopiero na jego stare lata, gdy żył za granicą,
we Włoszech. Dlaczego zgodził się na płatną współpracę? Można
podejrzewać szantaż natury obyczajowej. Ale bez względu na oczywisty brak
korzyści z kontaktów z Braunem dla wiadomych służb, a także zaskakujące
niezgodności w chronologii tych kontaktów, w aktach byłego redaktora
"Tygodnika Warszawskiego" pozostają (o czym pisała Joanna Siedlecka w
"Obławie") pokwitowania pewnych, niewysokich zresztą kwot: od 10 do 60
tys. lirów. Zagadka? Jeszcze jedna z wielu.
Długo nie proszono
Jerzy Suszko, były dziennikarz sportowy, napisał całą książkę
("Donosy na Kisiela") o tym, jak Służba Bezpieczeństwa naciskała go, żeby
donosił na Stefana Kisielewskiego, którego był bliskim znajomym. Ale pierwszy
telefon (znów!) z Rakowieckiej miał grubo wcześniej, zaraz po powrocie z
olimpiady w Rzymie w 1960 roku. "Byłem przesłuchiwany - wspomina - w
hotelu MDM na piątym piętrze, w pokoju 506. Smutny pan chemicznym ołówkiem w
cienkim zeszycie notował to, co mówiłem. W sprawie dywersji
antykomunistycznej w Rzymie zadał mi jedno pytanie: - Pan też otrzymywał te
broszurki antykomunistyczne? Gdy usłyszał odpowiedź twierdzącą, przeszedł
do zupełnie innej sprawy. Spytał, czy w moich podróżach do krajów
kapitalistycznych spotykałem się z propozycją współpracy z obcym wywiadem.
Zapewniłem, że nikt mi nic podobnego nie proponował, ale jego nie zadowoliło
ogólnikowe stwierdzenie i poprosił o szczegółowy opis każdej podróży z
osobna. Nie dałem się długo prosić".
Czasem daleko posunięta niefrasobliwość, innym razem czysta głupota, ale
też przemyślana chęć szkodzenia innym, głęboka nienawiść i zwykła podłość
powodowały postępowaniem współpracowników Służby Bezpieczeństwa.
Między bajki włóżmy natomiast "ideowe" tłumaczenia takich czynów.
Nawet najczerwieńszy komunista nie musiał donosić, chyba że nadto przejął
się przykładem Pawlika Morozowa, bo przy zachowaniu wszelkich proporcji w inny
sposób nie da się zrozumieć delatorskich działań Andrzeja Szczypiorskiego
czy żony Pawła Jasienicy Neny O'Breteny, donoszącej na niego jako TW
"Max" (a wcześniej TW "Ewa"). Jej przypadek jest stosunkowo dobrze
znany. Ale najciekawsza w tej smutnej historii jest nieufność samych esbeków
do tak wydajnej przecież i operatywnej agentki.
Choć się chwaliła, że Paweł Jasienica "obecnie jest pod moją zupełną
kuratelą, dzięki czemu wiem, z kim się kontaktuje i kto do niego dzwoni i
przychodzi", w ich mieszkaniu założono podsłuch. Nie tylko ze względu na
opozycyjnego pisarza, także na TW "Maksa". I jeszcze jedno: wszyscy, którzy
czytali donosy Neny O'Breteny, zgodni są, że stanowią one wybitne dokonania
w sztuce delatorstwa. Szkoda, że był to jedyny gatunek literacki (?) przez nią
uprawiany.
Rzeczpospolita
Cytaty z donosów
Opracował Sebastian Ligarski
"Bardzo pracowita, przedsiębiorcza, udaje dziecinną - fałszywa, co
innego mówi, co innego myśli, a jeszcze co innego robi. Nie można na nią
liczyć. [...] Pieniądze nie odgrywają wielkiej roli.
(H. Tomaszewski KP/TW "T.H"
o Elżbiecie Jaroszewicz-Marceau-Bortnowskiej)
"Klerykał, nienawidzi ustroju w jakim żyjemy, nienawidzi ZSRR, nie kryje się z tymi poglądami. W sprawie orędzia biskupów polskich miałem z nim sprzeczkę w ostrym tonie w garderobie w teatrze w Monachium, gdzie przyniósł radio tranzystorowe, aby słuchać tłumaczenia tego orędzia przez Wolną Europę. Krupa hołduje we wszystkim co zachodnie, co amerykańskie. Nie widzi nic dobrego w tym, co się dzieje u nas".
(J.
Uryga TW "Zawisza" o Anatolu Krupie)
Przy tym dziwią się wszyscy, że Wańkowicz jako stary pisarz wiekiem i
stażem oraz posiadający duży autorytet wśród społeczeństwa mógł sobie
pozwolić na taką kompromitację. Mówi się również wśród literatów, że
Wańkowicz uchodził w świecie literackim za wielkiego dygnitarza, gdyż
pozwalał sobie na więcej niż mógłby sobie pozwolić niejeden pisarz w
Polsce, np. za wieczorki autorskie kazał sobie płacić po 2 tys. zł, czego
nie dostawał nigdy żaden z innych pisarzy. Przy tym w teren wyjeżdżał
zawsze luksusowym autem, przez co chciał również podkreślić swoją wyższość.
Ogólnie literaci Wańkowicza uważają za jednego z większych zarozumialców.
Jak twierdzi TW "Konar", ogólnie w rozmowach z literatami się wyczuwa, że
nikt go specjalnie nie żałuje. Jedynie obserwuje się zainteresowanie tym,
jakie Wańkowicz przekazał materiały i jaka była ich treść oraz gdzie.
(TW "Konar" czyli H.
Worcell, 30.10.1964 r.)
Zgodnie z opinią TW - Gisges ocenił bardzo pesymistycznie sytuację w środowisku
twórczym Warszawy oświadczając, że istnieje tam silna grupa opozycji, która
zmierza wyraźnie w kierunku rozwiązania samego Związku Literatów. Uważają
oni, że taki związek w aktualnej sytuacji politycznej jest im niepotrzebny.
Podczas tej rozmowy Gisges nie wymienił wprawdzie żadnego nazwiska z tej
grupy, lecz TW domyśla się, że chodzi tu m.in. o takich pisarzy, jak: Antoni
Słonimski, Paweł Jasienica i inni. Według opinii Gisgesa wszystkie te sprawy
znajdą się na porządku obrad walnego zjazdu pisarzy i wyborów do nowego Zarządu
Głównego, jaki jest przewidziany na grudzień 1968 r. Kiedy TW poinformował,
że środowisko wrocławskie także wybrało swoich delegatów na ten zjazd i
podał ich nazwiska - wtedy Gisges oświadczył: "No właśnie - to jest
ta opozycja".
(TW "Konar" o sytuacji
przed zjazdem literatów w Bydgoszczy, 28.11.1968 r.)
W trakcie rozmowy ujawnił się jako zagorzały stronnik kard. Wyszyńskiego,
dobrze zorientowany jest w ostatnich zdarzeniach związanych z Leszkiem Kołakowskim,
wie, że wydalony Hindus wystąpił już w Radiu Wolna Europa. Opowiedziałem mu
o znanej w "Kulturze" paryskiej karykaturze Wyszyńskiego i Gomułki z
podpisem "Nieszczęścia chodzą parami". Odpowiedział z oburzeniem: "To
bezczelność stawiać Wyszyńskiego na równi z Gomułką". Później też dał
wyraz swojej niechęci, wręcz pogardy do Gomułki, określając go jako bardzo
ograniczonego i parodiując sposób jego przemówienia.
(TW "Konar" o ks. Tadeuszu
Jani, 27.01.1967 r.)
Nie obeszło się też za kulisami zjazdu bez pewnych zajść. I tak np.
Stanisław Grochowiak w obecności Mikołajki i innych ostro zaatakował prezesa
szczecińskiego oddziału Gwidona Kamińskiego za jego głośny artykuł w
"Trybunie Ludu". Zresztą ten artykuł przypominający, by o przyjmowaniu członków
do ZLP decydowały czynniki partyjne, nie podobał się także innym, a
Grochowiak swoją niechęć do Kamińskiego wyraził w formie wyjątkowo ostrej,
bo radził mu, by sam siebie ze związku usunął. Oburzenie Grochowiaka na Kamińskiego
wydaje się zrozumiałe z tego względu, że do pisarzy polskich zaliczają się
też pisarze katoliccy, którzy są patriotami i zwolennikami socjalizmu.
(TW "Konar" o Zjeździe
Pisarzy Ziem Zachodnich i Północnych, 11.06.1968 r.)
W momencie debiutu poetyckiego Stanisława Barańczaka czy Ryszarda
Krynickiego - poetów, którym przyświecał cel odfałszowania rzeczywistości
rozumianej z jednej strony jako rzeczywistość polityczna, społeczna i
ekonomiczna kraju, z drugiej zaś jako rzeczywistość artystyczna, która w
poezji lat 60. była w Polsce zafałszowana równie skutecznie poprzez
operowanie takimi środkami stylistycznymi i używanie takich rekwizytów, które
ową rzeczywistość gmatwały - nikt nie przypuszczał zapewne (wymienieni
poeci też nie), że spowoduje wytworzenie całej lawiny poetyckich kontestatorów
- epigonów tego ruchu, którzy w imię odfałszowania świadomości, będą
fałszować wszystko dookoła brakiem poetyckiego talentu przede wszystkim, a
wiersze ich bardziej opuchłe frazeologiczną papką szpalty gazet będą
przypominać niż prawdziwą artystyczną twórczość.
(TW "Kasander", Lech
Isakiewicz, o nowej fali poetyckiej, 1.07.1974 r.)
Na pytanie, co zmieniło się w "Odrze" od momentu objęcia stanowiska
naczelnego redaktora przez Kubikowskigo - kontakt odpowiedział w zasadzie
nic. W dalszym ciągu "Odra" jest pismem zamkniętym, zwłaszcza dla środowiska
pisarzy partyjnych i młodzieży literackiej. Dalej preferuje się tam określony
materiał publicystyczny i literacki. Najczęściej sięga się po autorów
warszawskich takich jak Woroszylski, Jastrun, Andrzejewski i inni, którzy
nieraz dawali przy różnych okazjach dowody swojej nielojalności wobec
polityki kulturalnej państwa. Nie jest także rzeczą przypadku, iż do składu
kolegium redakcyjnego dokooptowano Andrzeja Szczypiorskiego, redaktora i krytyka
literackiego z Warszawy. Robi się to po to, by wzmocnić pozycję "Odry"
autorytetami i utrwalić jej ogólnokrajowy charakter.
(KO "JCz", czyli Jan
Czopik-Leżachowski, na temat sytuacji w "Odrze", 23.01.1974 r.)
Bardzo kłopotliwy jest problem Rafała Wojaczka. Ten uzdolniony poeta
zachowuje się zupełnie po chuligańsku, jest notorycznym pijakiem i po
pijanemu kaleczy ludzi, rzucając w nich szklankami lub popielniczkami. Tak było
niedawno, gdy w MPiK skaleczył młodego kolegę (czego świadkiem był..........
). Tak było na zebraniu Koła Młodych, kiedy uderzył Jagodzińskiego ciężką
szklaną popielniczką (gdyby go trafił w głowę i zabił - wtedy - jak
sam Jagodziński powiedział - problem Wojaczka przestałby istnieć). Parę
dni temu do zarządu oddziału nadeszło pismo z izby wytrzeźwień, żądające
wyegzekwowania 270 zł od Wojaczka za jego pobyt.
Jest jakimś nieporozumieniem fakt, że Wojaczkowi często przyznaje się
stypendia, bo natychmiast po otrzymaniu pieniędzy zapija się i kaleczy ludzi.
Można twierdzić, że każde przyznane mu stypendium to jedna rozbita przez
niego twarz więcej.
Zachodzi poważne niebezpieczeństwo, że kiedyś w stanie nietrzeźwym popełni
zabójstwo.
Związek Literatów jest wobec niego bezsilny, jedynie co mógł zrobić, to
nie zakwalifikować go jako członka ZLP.
Natomiast zadziwiająca jest bezsilność władz wobec tego chuligana. Władze
często go aresztują, ale i natychmiast puszczają go na wolność, bo ma tzw.
papiery wariackie, jakieś orzeczenie lekarskie z pobytu w szpitalu
psychiatrycznym przy ul. Kraszewskiego. Dokąd więc ten niebezpieczny wariat będzie
rozrabiał i kaleczył ludzi? Dopóki kogoś nie zabije? Władze powinny wreszcie
znaleźć sposób ukrócenia samowoli tego niebezpiecznego faceta.
(TW "Konar" o Rafale
Wojaczku, 9.03.1971 r.)
Podczas zjazdu w prywatnych rozmowach z Putramentem i Leopoldem Lewinem usłyszałem
ich pretensje do mnie, do zarządu naszego oddziału o to, że nie byliśmy
dobrze zorientowani i zaprosiliśmy na Wiosnę Kłodzką takich ludzi jak Słonimski,
Seweryn Pollak i Sandauer, że trzeba ich było na parę tygodni przed Wiosną
skreślać z listy zaproszonych. Usprawiedliwiałem się tym, że co roku
zapraszamy różnych ludzi, co do których nie jesteśmy zorientowani, ale
przecież Wydział Kultury i Komitet Wojewódzki ma wgląd w tę listę i może
dość zawczasu zasięgnąć co do zaproszonych informacji u władz centralnych
i wcześniej zwrócić nam uwagę, byśmy zaproszeń do tych ludzi nie wysyłali.
Trzeba będzie o tym pamiętać przy organizowaniu następnej Wiosny - o ile
ona w ogóle się odbędzie.
(TW "Konar" w sprawie skreślenia
Antoniego Słonimskiego, Artura Sandauera oraz Seweryna Pollaka z listy
zaproszonych na coroczną Kłodzką Wiosnę Poetycką, 12.05.1970 r.)
Członkowie Ugrupowania 66 uważają, że poezja, aby była twórcza i
prawdziwie współczesna, powinna za swój punkt zerowy uznać osiągnięcia
poezji lingwistycznej, jej nieufność do słowa i całą wieloznaczność tegoż.
"Poeta musi" - piszą w manifeście - "odznaczać się twórczym
stosunkiem do słowa, widzieć kostnienie, ciągłą nieprecyzyjność i niedokładność
języka poetyckiego". Nie sposób stwierdzeniu temu odmówić słuszności.
Nie sposób dlatego, że stwierdzenie to powinno być naczelną maksymą każdego,
kto naprawdę twórcze pisanie pojmuje w kontekście zjawisk i przeobrażeń współczesnego
mu społeczeństwa, kto stara się być sejsmografem tych zjawisk. "Jeśli skłonni
jesteśmy uznać niektóre głosy o kryzysowej pozycji sztuki we współczesnej
kulturze, to tym bardziej chcemy szukać dla niej nowych funkcji, nowych
zastosowań" - piszą dalej w swym manifeście poeci Ugrupowania 66.
Zastanawiające jest, że członkowie Ugrupowania 66 w swej twórczości ani
jednego ze stawianych wyżej postulatów nie zrealizowali. Grupa, która w 1966
roku ogłosiła się "grupą", powstała na zasadach strategicznych, według
starego powiedzenia "kupą mości panowie".
(TW "Kasander" o
Ugrupowaniu 66, 1.02.1971 r.)
Andrzej Waligórski - satyryk. Czyni złośliwe uwagi na temat:
a) organizowania nagonek na określone grupy ludzi ("Upadek rodu Dreptaków");
b) stojących przed nami zadań ("Korzyść");
c) zbiórek pieniężnych ("Dyskusja");
d) wyrazów wdzięczności składanych za trud i pracę przez różne
osobistości przy różnych okazjach;
e) zakłamania i obłudy wynikających z postawy akceptującej otaczającą
rzeczywistość.
(Konsultant "Zenon", wtedy
jeszcze kandydat AS, czyli Aleksander Soszyński, o twórczości Andrzeja Waligórskiego,
12.07.1975 r.)
Przedstawił po dwa wiersze tłumaczone, poety amerykańskiego Kamienca [?]
i rosyjskiego Josifa Brodzkiego. Stwierdził, że ich tłumaczenia przedstawia,
gdyż poeci ci najbliżsi są jemu w formie i treści. Następnie przedstawił
19 utworów z tomiku, który kompletuje do wydania, a nosi roboczy tytuł
"Wiem, że tak nie jest". Stwierdzam, że wszystkie utwory napisane
czytelnie, w formie swej ciekawe, ale w treści naszpikowane krytyką status quo
w Polsce. Jak sam mówił, odpowiadając na wiele pytań stawianych mu przez młodzież,
że "poezja powinna być krytyczna, jako przeciwwaga stanu euforii zachwytu
- och jak u nas dobrze - na co dzień tłoczone ludziom w głowy w prasie i
wystąpieniach". Stwierdził również, że nie lubi ludzi typu Filipski,
ludzi silnych, z silną pięścią, którzy swą pięścią mózg wgniatają.
(TW "Czar" o spotkaniu
Stanisława Barańczaka z czytelnikami we Wrocławiu, 9.04.1976 r.)
8 maja zostałem zaproszony do p. Worcellów. Rozmawialiśmy przede
wszystkim na temat minionych wyborów, a także perspektyw pracy nowego zarządu.
Henryk Worcell powiedział mi, że we właściwym czasie zażegnał niebezpieczeństwo
unieważnienia wyborów, o czym mówiła i chciała spowodować Urszula Kozioł.
Rzecz dotyczyła kandydatury Stanisława Srokowskiego, który przyjął funkcję
w Zarządzie Głównym ZLP - nie wiedząc o tym, że statut zabrania w takich
przypadkach kandydowanie do zarządu oddziału. W każdym razie, ażeby
przeciwdziałać ewentualnym próbom wycofania Stanisława Srokowskiego, zarówno
Stanisław Srokowski, jak i Henryk Worcell porozumieli się w tej sprawie ze
swoimi znajomymi w ZLP w Warszawie, uprzedzając w ten sposób ew. wizytę kogoś
z grupy odrzańskiej.
(TW "Zabłocki", czyli
Danuta Kostewicz, 11.05.1978 r.)
Większość młodych kontestuje. Kontestacja wzmogła się wskutek
niedrukowalności liderów nowej fali (Kornhauser, Barańczak, Zagajewski,
Krynicki). Stali się oni bohaterami młodych. Realizacje epigonów nowej fali są
słabe literacko i artystycznie, są w pewnym sensie powielaniem tego, co już
zostało powiedziane pełniej i znacznie lepiej. Z talentem.
(Konsultant "Zenon" o
nowej fali, 8.12.1976 r.)
Stanisław Srokowski dowiedział się w Warszawie, rzekomo z absolutnie
kompetentnych źródeł, że Urszula Kozioł pomimo gwałtownej zmiany kursu
należała do osób bezpośrednio chronionych i protegowanych przez Łukasiewicza
z KC. Podobno, jak twierdzi Srokowski, Łukasiewicz osobiście zastrzegł w
cenzurze jej nazwisko - to znaczy - nie wolno było publikować żadnych
krytycznych uwag na temat twórczości Urszuli Kozioł, we wszystkich
wydawnictwach miała także glejt pierwszeństwa. Dowodem na tę szczególną
sytuację była też jej nietykalność we Wrocławiu. Podobno, ilekroć zgłaszano
w KW jakieś krytyczne uwagi pod jej adresem, zostawały one pomijane milczeniem
lub uwagą, z której wynikało, że trzeba jej dać spokój. Protekcji Łukasiewicza
zawdzięcza ona też stypendia na wyjazdy zagraniczne - były to Włochy i
Belgia, gdzie prywatny wyjazd i pobyt (bez motywacji oficjalnej - zawodowej)
zostały sfinansowane przez władze polskie - na polecenie Łukasiewicza.
Takie same przywileje objęły ją w kwestii mieszkaniowej i w wielu innych.
Jeden z wydawców krakowskich powiedział Srokowskiemu, że Koziołówna złożyła
"grafomańskie felietony z Odry" celem wydrukowania ich w postaci książkowej
- pomimo skrajnie negatywnych recenzji, nie mógł odrzucić tych tekstów,
gdyż naraziłby się Łukasiewiczowi.
(TW "Zabłocki" o Urszuli
Kozioł, 9.01.1981 r.)
Neurastenik, sprawia wrażenie zagubionego w życiu, chorowity, "żołądkowiec"
i do tego trochę hipochondryk. Cichy, niepijący. [...] Tzw. cicha woda. Nie
ujawnia swoich przekonań, nie intryguje, nie obmawia. Często przebywa w
Warszawie. [...] Dorobek literacki: dobrze notowany jako pisarz. Studia
polonistyczne. Uczciwy finansowo, takie sprawia wrażenie. Niechciwy na zarobki.
(TW "Joanna", czyli Danuta
Lipińska, o Bogdanie Loeblu, 18.02.1981 r.)
Należy jednak rzecz widzieć jasno: jeżeli idzie o sprawę Kołakowskiego,
to w środowisku pisarzy są różne głosy. I takie, że Kołakowski sam chciał
do tego doprowadzić, dążył do demonstracji, chciał być usunięty z partii,
nie chciał się sam z niej usunąć, mimo iż niewątpliwie przekroczył limit
ideowej dyscypliny partyjnej. I dlatego głosy w sprawie Kołakowskiego byłyby
chyba podzielone. Natomiast opinia w sprawie Listu 15, a ściślej reakcji na
ten list, jest jak dotąd jednolita: zdziwienie, przygnębienie, niezrozumienie
decyzji kierownictwa.
(Kazimierz Koźniewski,
konsultant, KO, TW "K", "33" o Liście 15 i wyrzuceniu L. Kołakowskiego
z PZPR, 2.12.1966 r.)
Na uwagę środowiska zasługuje wystąpienie płk. [Janusza]
Przymanowskiego. Mówi się, iż wystąpił przeciwko Putramentowi. Przymanowski,
omawiając sprawę Listu 34 powiedział, iż środowisko literackie zostało
podzielone przez opinię kawiarnianą na grupy:
- osoby, które bez oporu podpisały kontrlist do Wolnej Europy, zostały przez tę opinię nazwane folksdojczami. (W tym momencie Putrament krzyknął "Odwołać to, jesteśmy obrażeni", poparły go inne osoby, na co Przymanowski miał odpowiedzieć: ja też potrafię krzyczeć)
- osoby, które z pewnymi oporami podpisały ten konrtlist
- literaci, którzy nie podpisali listu, dając obszerne wyjaśnienia, iż swą pracą i postawą dowiedli pozytywnego stosunku do socjalizmu, a poza tym nie słuchają Wolnej Europy, tych ludzi Przymanowski chwalił
- grupę ostatnią stanowią demonstranci, którzy bez jakiegokolwiek
uzasadnienia odpowiedzieli odmownie na prośbę podpisania kontrlistu.
(TW "Zalewski", czyli
Aleksander Minkowski, o wystąpieniu płk. Janusza Przymanowskiego, 21.03.1965
r.)
Decyzja zamknięcia Krzywego Koła wywołała głośne echo w środowisku
literackim. O ile sam fakt zamknięcia oceniany jest rozmaicie: od potępień do
aprobaty, o tyle pretekst (ta bójka jakiś chuliganów...) budzi zdecydowany
krytycyzm. Poważna grupa pisarzy partyjnych, m.in. Zaleski, Putrament, Koźniewski,
Lenart, Lewin, i inni uważają, iż Krzywe Koło było ostatnio szkodliwe, ale
należało je zamknąć z wyraźnym politycznym rozegraniem sprawy, a nie pod
drażniącym sztucznością pretekstem. Jasienica rozsyła do redakcji listy oświetlające
właśnie ten pretekst - jest to forma protestu. Spotyka się wśród
uczestników Krzywego Koła zdania ciekawe. Np. oskarżenia Jasienicy o...
prowokację, gdyż w ten sposób prowadził on KK, że władze musiały ingerować:
w ten sposób przyczynił się do zamknięcia placówki pewnej liberalnej i
swobodnej dyskusji. Zarzuca się Jasienicy, iż zamiast prowadzić Krzywe Koło
jako placówkę wolnej dyskusji podejmowanej z pozycji marksistowskich,
komunistycznych - uczynił zeń ekspozyturę prawicowej reakcji. Jasienica,
gdy mu powiedziano, iż być może decyzja będzie cofnięta - skoro pretekst
jest tak nieprawdziwy, odpowiedział, że "do tego teraz trzeba dwóch, zgody
dwóch" - dał do zrozumienia, że Krzywe Koło może nie chcieć istnieć. W
każdym razie decyzja zamknięcia pod takim pretekstem budzi duże zastrzeżenia.
(KO "33" o zamknięciu KKK,
7.03.1962 r.)
KP "Grześ" dostarczył mi w toku spotkania materiały omawiające
sytuację materialną członków warszawskiego Koła Młodych przy OW ZLP. W
uzupełnieniu KP dodał, że w najbliższej przyszłości planuje się uporządkowanie
spraw młodych literatów. Zmiany pójdą w kierunku rozwiązania dotychczas
istniejącego Koła Młodych przy OW ZLP, a następnie stworzenia nowego Koła Młodych
Literatów na bazie Klubu Korespondencyjnego Młodych Pisarzy przy ZG ZMW, Klubu
Literackiego przy klubie studenckim "Hybrydy" oraz Koła Młodych Polonistów
przy Wydziale Filologicznym UW.
Z dotychczasowego Koła Młodych przewiduje się do zakwalifikowania około
siedmiu początkujących literatów.
(KP "Grześ", czyli Henryk
Gaworski, 19.04.1968 r.)
Poniżej przytoczę opinie i poglądy literatów z tzw. grupy starców
dotyczące procesu Melchiora Wańkowicza. Są to zebrane i podzielone na
poszczególne nazwiska wypowiedzi dotyczące różnych faz procesu, wygłaszane
na terenie PIW, Zw[iązku] Literatów oraz w domach prywatnych o okresie od 10
listopada do 28 listopada br.:
Antoni Słonimski z uporem maniaka powtarza, że były i są inne formy
wydalania wrogów ustroju z kraju (uważa za dobrą i słuszną formę, w jakiej
swego czasu i podobno jeszcze dziś robią władze francuskie. Osławiona metoda
policji [Julesa] Mocha, odstawianie podejrzanych o komunistyczną robotę
cudzoziemców w ciągu 24 godzin na lotnisko, bez dyskusji i możliwości
interwencji w ambasadach). Tego typu metody popiera Słonimski, uważając je za
bardzo słuszne i humanitarne, natomiast proces przeciw M.W. jest jego zdaniem
"dręczeniem zasłużonego dla spraw literatury polskiej staruszka".
Jan Józef Lipski bardzo egzaltował się całym przebiegiem sprawy Wańkowicza.
Rozpatrywał każde posunięcie prokuratora z aspektu prawnego. Notował co
wieczór wszystkie komentarze Wolnej Europy i konfrontował je w dzień z bezpośrednimi
wiadomościami z sali sądowej. Bardzo podobała mu się obrona Wańkowicza, ale
wypisał wiele nieścisłości i nielogiczności w jego przemówieniu. Lipskiemu
bardzo chodziło o to, żeby proces odbił się głośnym echem w całym społeczeństwie,
ale w sensie negatywnym. Napisał około 20 listów do Krakowa i Lublina do
swoich przyjaciół (nazwisk, niestety, ani razu nie wymieniał), komentując
przebieg procesu i zalecając słuchanie Wolnej Europy, bo "nasze stanowisko
coraz częściej pokrywa się z komentarzami Zachodu, to smutne, ale
prawdziwe" (stwierdził w ten sposób parę razy). W bardzo wąskim gronie
Lipski wyraził się, że mimo niedobrej metody procesu, to jednak "ten Wańkowicz
to duża świnia". Artura Sandauera już od dawna nazywają w tym środowisku
człowiekiem strachu. W okresie procesu i zaraz po tym nigdzie się nie udzielał.
Pokazał się mocno przerażony po historii z J. N. Millerem. Zjawił się w
PIW, żeby się dowiedzieć, "jak to było". Opowiedział mu Duracz.
Przeraził się najbardziej zainteresowaniem władz "Kulturą" paryską i
jej wydawnictwami. Rozpaczał: "Mam tyle tego, gdzie ja to wyniosę, teraz
nikt nie weźmie ze strachu na przechowanie!".
(TW "Ewa", czyli Zofia
O'Bratenny, żona Pawła Jasienicy, 3.12.1964 r.)
28 lutego 1968 r. o godzinie 19 widziałam się z Pawłem Jasienicą, który
przekazał mi następujące wiadomości: [...]
Wystąpienie Jasienicy będzie zależne od wytworzonej na sali sytuacji, z
tym że bardzo szybko będą on i Kijowski starać się o zapisanie do głosu,
ponieważ liczą się oni z dużą ilością chętnych, która to ilość może
zablokować miejsca.
Jasienica na pewno w swym wystąpieniu poruszy sprawę antysemityzmu, którym
kompromitujemy się przed całym światem. I niewykluczone, że będzie występował
w obronie młodzieży uniwersyteckiej.
Nic go nie zdołało przekonać, żeby nie ruszał problemów żydowskich,
na pewno z całą ostrością poruszy to zagadnienie i łączące się z tym różne
prowokacje polityczne i - jego zdaniem - jak najbardziej wiąże się z tym
sprawa "Dziadów".
(TW "Ewa", czyli Zofia O'Bretenny, żona Pawła Jasienicy, 29.02.1968 r.)
Przeprowadzić najpierw weryfikację w łonie paruosobowej ścisłej
komisji, która bez pośpiechu, dokładnie przedyskutuje każdego oddzielnie członka
ZLP - bez jego uczestnictwa. To będzie praca na parę tygodni. W jej efekcie
osiągnie się następujący podział:
I. Pisarze autentyczni, prawdziwi, którzy są, politycznie biorąc, po stronie partii i rządu, tych trzeba zostawić w ZLP i w spokoju.
II. Pisarze
autentyczni, prawdziwi, których stanowisko polityczne jest niejasne, skryte, którzy
być może głosują w masie przeciw partii, ale się nie wypowiadają, nie angażują.
Trzeba ich zostawić w spokoju, choć należy unikać, aby mieli okazję do
takich głosowań politycznych. To już jest jednak inna sprawa.
III. Pisarze autentyczni, prawdziwi, którzy są zdecydowanie przeciw partii
i rządowi, którzy tak działają lub działali. Tych jednak trzeba w ZLP
zostawić, dążąc do osłabienia ich otoczenia, otoczki politycznej.
IV. Pisarze, którzy tak naprawdę to pisarzami nie są, pisarze zadni -
tych jest sporo - którzy zajmują stanowisko po stronie partii i rządu. Tych
trzeba w ZLP tolerować, zostawić, nie ruszać ich, jako że oni są niezbędni
dla przeciwdziałania pisarzom z grupy II i III. A tych m.in. dotknęłaby
weryfikacja grupowa i dlatego nie należy jej robić.
V. Pisarze zerowi o nieujawnionym, niejasnym, być może nam niechętnym
stanowisku politycznym. Tych należy zewidencjonować ściśle i wobec każdego
z nich należy oddzielnie rozpatrzyć sposoby pozbycia się ich. Sposoby takie
jak: tłumacz do tłumaczów, inny - składki, jeszcze inny - coś innego.
Być może, że nie uda się pozbyć wszystkich, ale trzeba poczynić starania.
Wiedząc, jaki zakres ilościowy tutaj występuje. A tego nie wiemy.
VI. Wreszcie grupa ostatnia: pisarze zerowi, o wyraźnym, przeciw rządowi i
partii obliczu i działaniu politycznym (np. Bartoszewski, Krzysztof Wolicki,
nawet - tu już można dyskutować - Jan Józef Lipski) ich jest pewna ilość.
W stosunku do tych należy - z o wiele większą inwencją i energią -
znaleźć indywidualne sposoby, by każdego z nich wyeliminować z ZLP.
(Konsultant "33" o
weryfikacji członków ZLP, 14.01.1982 r.)
Zaskoczeniem były te spektakle, w których dochodziło do rozbierania się,
zwłaszcza mężczyzn. Np. "Comuna Baires" z Argentyny, "Le Plan K" z
Brukseli, C.U.T. z Meksyku. Jedynie zespół z Nancy, występujący ze sztuką
Gombrowicza "Iwona, księżniczka Burgunda" potrafił z nagości zrobić
chwyt artystyczny. Pozostałe rozbieranki były na granicy kabotyństwa i tak też
ocenione przez publiczność, mimo iż się tym trochę podniecała.
(TW "Zdzisław" o V MFFTO,
7.11.1975 r.)
Lustracja i materiały archiwalne