Michał Majewski, Paweł Reszka

Daleko od Wawelu

O Lechu Kaczyńskim

2010

 

 

Miesiącami przyglądaliśmy się Lechowi Kaczyńskiemu i jego otoczeniu, które nazwaliśmy "strasznym dworem". Napisaliśmy o tym kilka tekstów, za które urzędnicy publicznie nas rugali, a w rozmowach przy kawie przyznawali rację. Ludzie prezydenta nigdy nie zerwali z nami kontaktów. Ciągle opowiadali, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami Pałacu Prezydenckiego. Książka, która jest złożona w dużym stopniu z ich opinii i wypowiedzi, była na ukończeniu na początku kwietnia 2010 roku. Miała być głosem w dyskusji o tym, jaka była prezydentura Lecha Kaczyńskiego.

Przed publikacją chcieliśmy porozmawiać z prezydentem i kilkoma jego ministrami. Pałac zastanawiał się przez długie tygodnie. Planowana książka niepokoiła otoczenie głowy państwa i jego samego. Prezydencki minister osobiście dzwonił do jednego z naszych rozmówców, prosząc, by nie udzielał nam wypowiedzi. Potem nastąpił przełom. Zostaliśmy zaproszeni do Pałacu i poinformowano nas, że jest zgoda na wywiad z prezydentem i jego urzędnikami. Na przeszkodzie stanęła drobna okoliczność techniczna. Prezydent leciał do Smoleńska i nikt w rozgardiaszu przygotowań do wizyty nie miał głowy do spotykania się z reporterami. Wszystko miało odbyć się więc "zaraz po 10 kwietnia"...

Postanowiliśmy niczego nie zmieniać w tej książce. Nie wycięliśmy żadnego fragmentu. Nie dodaliśmy żadnych historii. W niektórych cytatach - z oczywistych powodów - zmieniliśmy czas z teraźniejszego na przeszły. Dokonaliśmy poprawek redakcyjnych. To wszystko.

Książka nie pokazuje pomnikowego Lecha Kaczyńskiego, a polityka pełnego sprzeczności, takiego, jakim widzieliśmy go przed 10 kwietnia.

 

Część pierwsza

Straszny dwór

 

Tytus

Mały piesek rasy terier szkocki wabił się Tytus.

Gdy Tupolew rozpędzał się po pasie startowym, prezydent albo prezydentowa trzymali go na smyczy.

Kiedy maszyna osiągała wysokość przelotową, biegał po pokładzie, a czasem wchodził do kabiny pilotów. Bywało, że - gdy para prezydencka nie widziała - lotnicy musieli Tytusa poczęstować lekkim kopniakiem. Wtedy pies stawał przy drzwiach do salonki. Najpierw patrzył na swoje odbicie, a potem zaczynał ujadać. Potrafił tak przez 15 albo 20 minut. Pasażerom pękały głowy. Byli bezradni. Pan prezydent, widząc na sobie błagalne spojrzenia współpracowników, tylko rozkładał ręce: "No co mam zrobić? Przecież go nie oddam!".

Teriera pomogła wybrać Kaczyńskim znajoma - Hanna Fołtyn-Kubicka. Już w hodowli odradzano tego szczeniaka, bo wyraźnie trzymał się z daleka od grupy, ale Kaczyńscy się uparli i nie było wyjścia. Tytus był kompletnie niewychowany. Kiedy wychodził na przechadzkę z Pałacu, prezydenccy urzędnicy informowali się nawzajem: "Bestia w ogrodzie!".

Tytus był łącznikiem z dawnym normalnym życiem, które zmieniło się w sprawowanie urzędu. Był więc nietykalny, cieszył się absolutną wolnością. Łapał za nogawki, kąsał nieważne, czy ministra, czy oficera BOR-u. Nie przepuszczał nawet właścicielowi. Kaczyńskiemu głupio się było przyznać, że szarpie go własny pies. Opowiadał więc lekarzowi bajki. Na przykład, że zaczepił nogawką o ogrodzenie.

Choć domowe zwierzę zawsze "dobrze robi" politykowi (jak mówią fachowcy od PR-u, "ociepla wizerunek"), ludzie bliscy Kaczyńskiemu niechętnie rozmawiali o Tytusie: "Co mam wam powiedzieć? Że prezydent nie radzi sobie z terierem? Zaraz zapytalibyście: »A z Polską sobie radzi?«" - mówił jeden z jego współpracowników.

 

Rozdział I

Wielka kłótnia braci

Lech Kaczyński nie miał obsesyjnej żądzy zdobycia prezydentury. W 2005 roku nie był też faworytem. Donald Tusk wyprzedzał go we wszystkich sondażach. Porażka była wpisana w scenariusz. Nie byłaby zresztą osobistą klęską kandydata. Kaczyński, inaczej niż wielu posłów czy ministrów, miał życie poza polityką. Kilka tygodni przed decydującym starciem zwierzał się jednej z urzędniczek w warszawskim magistracie. Mówił jej, że świat się nie zawali, jeśli przegra. Nie rozdzierał szat, przyjmował ewentualną porażkę spokojnie. Zapowiadał, że dokończy sprawy związane z zarządzaniem miastem i pewnie na drugą kadencję w stolicy nie wystartuje, bo kierowanie Warszawą to ciężki kawałek chleba. Wspominał, że chce mieć więcej czasu, by zająć się karierą naukową, profesorskim życiem.

Była jeszcze jedna, ważniejsza okoliczność. Lech Kaczyński był kandydatem PiS-u w wyborach prezydenckich. Jego brat, liderem listy Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych. Wszyscy współpracownicy zdawali sobie sprawę, że Lechowi znacznie bardziej zależy na sukcesie bliźniaka niż na własnej karierze politycznej.

25 września 2005 roku do prezydenckich rozstrzygnięć zostawał jeszcze miesiąc, gdy bracia spotkali się przy ulicy Nowogrodzkiej w siedzibie partii, by oczekiwać na wynik wyborów do Sejmu. W pokoju oprócz braci była ich matka, jej znajomi - Bolesław Hozakowski z małżonką oraz kilku najbliższych polityków, w tym Adam Bielan i Michał Kamiński dyrygujący kampanią wyborczą.

"Gdy z ekranu padło potwierdzenie, że PiS zwyciężyło, Jarosław uradował się jak dziecko. Ale Adam i Michał dali mu się cieszyć ledwie przez kilkanaście sekund. Chwilę później zaczęli przekonywać, że nie może być premierem, bo pogrzebie prezydenckie szanse brata. Odarli go z tego zwycięstwa natychmiast tym zarządzaniem, chęcią kontrolowania wydarzeń" - opowiadał nam polityk z PiS-u.

Adam Bielan wspomina: "Cieszyłem się, ale nie miałem tęgiej miny. Siedziałem sobie z boczku i raz Lech, drugi raz Jarosław podchodzili z pytaniem: »Co pan się tak martwi?«. »Mamy 4 tygodnie do wyborów prezydenckich. Zastanawiam się, jak teraz walczyć z Donaldem Tuskiem«, odpowiadałem im".

Z sondaży wynikało, że Polacy niechętnie przyjmą sytuację, w której bliźniacy obejmą dwa najważniejsze urzędy w państwie - premiera i prezydenta. Tak więc gdyby Jarosław zaczął formować rząd, znacząco zmniejszyłoby to szansę Lecha na prezydenturę. Przed wyborami parlamentarnymi nie podjęto decyzji, co robić w takiej sytuacji, odłożono ją na później. Scenariusz podwójnego zwycięstwa był nazbyt optymistyczny.

"Nie ma co zapeszać", mówili bracia. Ale teraz sytuacja zmieniła się radykalnie. Każdy dzień zwłoki, odsuwania decyzji, zmniejszał szansę zdobycia prezydentury przez kandydata PiS-u. Trzeba było powiedzieć sobie prawdę - jeśli zwycięska partia ogłosi, że Jarosław Kaczyński będzie premierem, to Lech najpewniej nie zostanie głową państwa. Ale on odrzucał logiczne argumenty spin doktorów, czyli Kamińskiego i Bielana. Upierał się, że to brat powinien stanąć na czele gabinetu, i już. Nawet gdyby miało go to pozbawić prezydenckiego fotela.

Powyborczy poniedziałek przeszedł bez konkluzji. We wtorek Bielan i Kamiński zajechali na Nowogrodzką i bez pardonu wbili się do gabinetu prezesa na wiele godzin. Dyskusja dotyczyła tego, dlaczego Jarosław Kaczyński nie może stanąć na czele rządu, potem mówiono, kto w takim razie mógłby zostać premierem. Padły nazwiska Ludwika Dorna, Kazimierza Michała Ujazdowskiego. W końcu stanęło na zakolegowanym z Bielanem i Kamińskim Kazimierzu Marcinkiewiczu.

"Miał dobre relacje z politykami Platformy, w szczególności z Janem Rokitą, który w kampanii występował jako platformerski »premier z Krakowa«. To było ważne" - opowiada Bielan. "Dlaczego ważne?" - zapytaliśmy. "Negocjacje na temat koalicji PO-PiS miały być ważnym elementem na finiszu kampanii Lecha. Chodziło o pokazanie, że obóz Kaczyńskich chce dzielić się władzą i jest skłonny do kompromisów".

W trakcie rozmowy w gabinecie prezesa pojawiła się jeszcze jedna zachęta, by wbrew woli Lecha Kaczyńskiego za budowanie gabinetu zabrał się Marcinkiewicz. Przez pośrednika - Wiesława Walendziaka - przyszedł sygnał, że Jan Rokita gotów jest negocjować z Marcinkiewiczem powołanie wspólnego rządu PiS-u i PO.

Jarosław Kaczyński chciał mieć pewność, że to nie jest blef. Poprosił, żeby go połączyć z Rokitą. Bielan z Kamińskim szybko zadzwonili do Łukasza Pawłowskiego, ówczesnego asystenta Rokity. Za niedługo zatelefonował Rokita i potwierdził Kaczyńskiemu, że gotów jest prowadzić negocjacje koalicyjne z Marcinkiewiczem. Prezes spytał: "Czy mogą podać tę wiadomość publicznie?". Rokita nalegał, by mógł sam z siebie tego nie mówić, chyba że dostanie pytanie od któregoś z dziennikarzy. Po tej rozmowie Jarosław poprosił, żeby przyprowadzić Marcinkiewicza. "Poszedłem po niego. Nie powiedziałem Kazimierzowi, o co chodzi. Chciałem, żeby dowiedział się od prezesa. Tak się stało. Marcinkiewicz był ogromnie poruszony tym, co usłyszał" - wspomina Bielan.

Sytuacja robiła się gorąca. W siedzibie partii koczowali dziennikarze, którzy żądali wreszcie odpowiedzi na najważniejsze pytanie: kogo PiS wystawia na premiera?

Kiedy prezes i jego przyboczni zbierali się na konferencję, jeszcze raz zadzwonił Rokita. Sekretarka przekazała, że rozmówca jest na linii. Kaczyński obawiał się, że Rokita telefonuje, żeby wycofać się ze swych deklaracji. "Proszę przekazać, że już zeszliśmy na konferencję", polecił sekretarce prezes. Trzy minuty później Kaczyński ogłosił, że PiS chce, by premierem był Marcinkiewicz. Brat wpadł w złość. Wiadomo to, bo Jarosław Kaczyński zadzwonił do niego tuż przed konferencją. Połączono rozmowę. Gdy Lech dowiedział się, że to nie brat ma budować rząd, dostał piany. "Może ja podjadę i porozmawiamy, przedstawię ci argumenty. Gdzie ty teraz jesteś?", próbował negocjować Jarosław. "Nie powiem ci, gdzie jestem!", usłyszał. Potem Lech rzucił słuchawkę.

"Czy brat był niezadowolony? Po prostu wściekły! Od 56 lat się tak nie pokłóciliśmy. Przez kilka dni nie odbierał ode mnie telefonów!", mówił we "Wprost" Jarosław Kaczyński. Ruch z Marcinkiewiczem się opłacił i na pewno przyczynił się do zwycięstwa Lecha Kaczyńskiego.

Miesiąc później. Pokój na pierwszym piętrze Politechniki Warszawskiej. 23 października, zbliża się godzina 22. Przed wejściem tłoczą się dziennikarze, po korytarzach krążą politycy i celebryci, którzy postawili na Donalda Tuska. Swoich mistrzów, żeby pogrzali się w blasku zwycięzcy, przysłał nawet zawodowy promotor bokserski Andrzej Wasilewski. Ale zwycięstwa nie ma. Jest druga w ciągu kilku tygodni klęska.

Donald Tusk nie chce się pokazać, skomentować wyniku wyborów prezydenckich. Przegrał na samym finiszu, choć był murowanym faworytem. Przegrał na dodatek z Lechem Kaczyńskim, któremu jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie dawano szans w sondażach. I jeszcze dziadek z Wehrmachtu wyciągnięty Tuskowi na ostatniej prostej. Czegoś takiego lider Platformy się nie spodziewał. Polityk tej partii Rafał Grupiński opowiadał nam, że Tusk nie wiedział o przeszłości swego dziadka. Według Grupińskiego rodzina wcześniej nie mówiła o tym Donaldowi Tuskowi.

Tłum pod drzwiami rzednie, reporterzy tracą nadzieję, że przegrany lider wypowie się publicznie. Tusk opuszcza Politechnikę późno, jest po kilku winach. Jedzie ze strategiem swojej kampanii Natalią de Barbaro do knajpy przy ulicy Foksal. Stamtąd dzwonią do Jana Rokity. "Przyjedź", słyszy Rokita w słuchawce. Na Foksal zastaje Tuska w fatalnej formie, lider PO zapada się w sobie, jest opuszczony, pełen najgorszych myśli. Wie, jaki los najczęściej spotyka przywódców, którzy przegrywają dwie teoretycznie wygrane kampanie wyborcze z rzędu.

Lech Kaczyński był wtedy pięć kilometrów od gwarnej ulicy Foksal. Sprosił około trzydziestu współpracowników do restauracji Tradycja na Dolnym Mokotowie. Jednym z gości imprezy był Robert Draba, wiceprezydent Warszawy u boku Kaczyńskiego, a potem minister w Pałacu.

Draba mówił nam, że tamtego wieczora Lech Kaczyński na pewno wzniósł toast, ale nie zapadł on w pamięć przyszłego ministra. Draba tłumaczył nam, że jego szef nie znosił przemów, sztucznej pompy, a wśród znajomych zachowywał się skromnie. Według ministra Kaczyński powiedział raptem kilka zdań i uniósł kielich. Nie celebrował chwili. Ale nie ma co kryć, że był to wieczór pełnego tryumfu. Kilka godzin wcześniej późniejszy prezydencki minister i współautor sukcesu Michał Kamiński wołał do gości wieczoru wyborczego PiS-u w Pałacu Kultury i Nauki: "Gdyby nie trwająca cisza wyborcza, to bym państwu powiedział, żebyście poszli do bufetu i zjedli ostatnie kanapki w III RP. Za pół godziny na tej sali wystąpi prezydent IV RP!".

Wystąpił. Wypowiedział słynne zdanie adresowane do Jarosława Kaczyńskiego: "Panie prezesie, melduję wykonanie zadania!". Slogan, który przez przeciwników został zapamiętany Kaczyńskiemu jako symbol uległości wobec brata.

 

Rozdział II

Pałac jest nasz

Pokój tuż obok prezydenta przypadł Elżbiecie Jakubiak, nowej szefowej gabinetu prezydenta.

"Był opustoszały. Została tylko »szafa« Marka Ungiera, a właściwie kredens po słynnym szefie gabinetu prezydenta Kwaśniewskiego. Waldemar Dubaniowski, mój bezpośredni poprzednik, zapewnił mnie, że nie dotykał zawartości. Znalazłam tam nalewki i bimber w jakichś dziwnych butelkach" - opowiadała nam Jakubiak.

W podziemiach Pałacu ludzie Kaczyńskiego natknęli się na pomieszczenie z podglądem na wszystkie pałacowe sale. Cały gmach był upstrzony dziwnymi rzeźbami Zofii Wolskiej. Jakubiak w rozmowach z urzędnikami określiła je jako "wrona bez ogona". Artystka była prywatnie znajomą Kwaśniewskich, którzy najwyraźniej postanowili promować jej sztukę. Większość z dzieł udało się wywieźć z Pałacu na wiosnę 2006 pod pretekstem porządków przed wizytą Benedykta XVI.

Niektórzy ludzie byłego prezydenta trochę nieporadnie próbowali przystosować się do nowych czasów. Stanisław Ćwik, dyrektor biura wystąpień prezydenta, a w latach 90-tych znany dziennikarz "Trybuny" i jej wicenaczelny, w grudniu 2005 przygotował projekt życzeń świąteczno-noworocznych, które głowa państwa rozsyła w setki miejsc - do ambasad, urzędników państwowych, ważnych osobistości. Życzenia kończyły się krótkim "Szczęść Boże!".

Robert Draba w rozmowie z nami wspominał nam, że nie było ogólnego hasła: "Czyścimy ludzi Kwaśniewskiego". Drabie przypadło nadzorowanie biura prawnego kancelarii. Jego szefem był Andrzej Dorsz. Według przychodzącego ministra świetny fachowiec. Draba powiedział mu, że chce na jego miejsce powołać nowego człowieka, a jemu proponuje posadę zastępcy. Przystał na to i współpraca między "starym" urzędnikiem a "nowym" ministrem układała się bardzo dobrze.

Wendety, krwawej zemsty na ludziach Kwaśniewskiego nie było. Usposobienia do takich porządków nie miał pierwszy szef kancelarii Andrzej Urbański. Co więcej - zgody na czystki nie dawał sam Lech Kaczyński. Nigdy publicznie nie mówił źle o poprzedniku. Jest to o tyle interesujące, że obóz braci wygrał wybory pod sztandarami rozliczenia III RP. W tej retoryce Kwaśniewski był "patronem układu", "Olkiem", "Preziem", symbolizował najgorsze cechy.

Spotkali się w towarzystwie małżonek, kiedy Kaczyński był jeszcze prezydentem elektem. Odchodząca para prezydencka podjęła następców obiadem. Wszystko odbyło się bardzo elegancko. Kaczyński przyszedł z kwiatami dla pani Jolanty, ona - jako jego była studentka - mówiła do prezydenta elekta "profesorze". Kwaśniewski też był bardzo serdeczny. Opisał następcy prezydenckie gospodarstwo, w tym ośrodki na Helu i w Wiśle, opowiedział, jacy liderzy państw, z którymi Polska utrzymuje najbliższe stosunki, są w bezpośrednim kontakcie. Atmosfera była na tyle dobra, że obie strony wystąpiły bez przyzwoitek, sekretarzy i świadków rozmów. Jakubiak i Dubaniowski jedli w tym czasie obiad w innej sali Pałacu.

Potem była rewizyta. Już po objęciu urzędu przez Kaczyńskiego Kwaśniewscy wpadli "na stare śmieci". Było równie miło jak za pierwszym razem. Niektóre osoby w kancelarii o bardziej wyrazistych antykomunistycznych poglądach, na przykład Anna Kamińska kierująca biurem informacyjnym, z trudem przyjmowały tete-a-tete szefa z Kwaśniewskim i specjalnie się z tym nie kryły przed innymi urzędnikami. Skąd brał się szczególny stosunek Lecha Kaczyńskiego do poprzednika?

"Ma głęboko zakorzeniony szacunek dla państwowości. Nikt nie uosabia jej mocniej niż prezydent Rzeczypospolitej. Gdyby Wałęsa nie ubliżał prezydentowi na każdym kroku, Kaczyński nigdy publicznie nie powiedziałby o nim złego słowa" - tłumaczyła nam Elżbieta Jakubiak.

Oczywiście w zamkniętym gronie współpracowników prezydentowi zdarzało się powiedzieć, co myśli o Kwaśniewskich. "Z ironią nazywał ich Top Modele ze względu na to, że ciągle promowali się w kolorowych gazetach. Ale o Jolancie Kwaśniewskiej zawsze wypowiadał się pozytywnie" - opisuje Janusz Kaczmarek, były prokurator krajowy, a potem minister spraw wewnętrznych, w pierwszej części prezydentury jeden z najbardziej zaufanych ludzi Lecha Kaczyńskiego.

Ale takie oceny wypowiadał prezydent za zamkniętymi drzwiami, publicznie swego poprzednika nie atakował.

Dziennikarze jednego z tygodników spytali Kaczyńskiego przy którymś z wywiadów o jego zaangażowanie po stronie PiS-u w wyborach uzupełniających do Senatu. Prezydent się zirytował. Powiedział, że larum nie podnoszono, gdy Kwaśniewski przyjmował orszaki polityków SLD, którzy przynosili listy wyborcze do zatwierdzenia. Przy autoryzacji wyrzucił kwestię ze spisanej rozmowy. Nieatakowanie Kwaśniewskiego to była także taktyka polityczna. Dla braci od 2005 roku przeciwnikami nie byli odchodzący Kwaśniewski czy rozbita lewica, lecz drużyna Tuska i Platforma.

Według Rafała Grupińskiego ktoś mądrze podpowiedział prezydentowi, że może uderzać w różne osoby, ale nie w Kwaśniewskiego, bo to samobójstwo. Kaczyński, jak oceniał polityk Platformy, doskonale wiedział, że dla lewicowego elektoratu Kwaśniewski jest ikoną. Dla kogoś, kto chce walczyć o reelekcję, zrażanie do siebie wyborców lewicy byłoby niewybaczalnym błędem.

Poza tym po kilku tygodniach w Pałacu Kaczyński zorientował się, że zajęcie wcale nie jest tak łatwe, jak mogłoby się wydawać z boku. I że dwukrotne wygranie wyborów, utrzymywanie przez 10 lat poparcia społecznego oraz skupienie bardzo dużej władzy, mimo niewielkich prerogatyw, jest sztuką, która Kwaśniewskiemu wychodziła pierwszorzędnie.

W sierpniu 2007 roku prezydent nazwał rzecz po imieniu w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej": "Ten urząd związany jest z olbrzymią ilością kłopotów, przeciwności, napięć. Kiedyś jako minister sprawiedliwości byłem gościem u prezydenta Kwaśniewskiego. Pomyślałem sobie wtedy, że to jest takie miejsce spokoju. A teraz okazało się, że niestety nie".

Kwaśniewski kiedyś zwierzał się dziennikarzom na stronie, jak to któregoś razu zasiedział się przy czerwonym winie u następcy. W jego opowieści Kaczyński jawił się jako człowiek, który snuje, pełną dygresji, gawędę o czasach, gdy był uniwersyteckim wykładowcą Jolanty Konty, przyszłej pani Kwaśniewskiej. W byłym prezydencie nowy znalazł rozmówcę, który przeszedł to, co teraz spotykało jego. Człowieka, który nie może iść zwyczajnie do restauracji albo do teatru. Polityka, którego kalendarz nie jest wypełniony na tydzień albo dwa do przodu. Robert Draba opisywał nam, że jest to sytuacja, do której przywyka się z trudem. Do tego na przykład, że za dwa miesiące o godzinie powiedzmy 10.45 będziesz przez 45 minut rozmawiał z premierem państwa Y. I nie bardzo masz wyjście, żeby tego nie robić.

Jest jeszcze jeden powód szczególnego stosunku Lecha Kaczyńskiego do Aleksandra Kwaśniewskiego. Roboczo można go nazwać zabezpieczeniem własnych tyłów.

Janusz Kaczmarek, były prokurator krajowy, wspomina: "W pierwszych miesiącach prezydentury Lech Kaczyński wygłosił do mnie i Zbigniewa Ziobry, wówczas ministra sprawiedliwości, przemowę na temat Kwaśniewskich. Padły słowa, iż nie chce, by ich ścigano, zaczepiano. Użył argumentu, że on też kiedyś będzie byłym prezydentem. Po wyjściu Ziobro powiedział mi, że Lech nie ma dobrego rozpoznania politycznego. Stwierdził, że w sprawie Kwaśniewskich ma zupełnie inne uzgodnienia z Jarosławem Kaczyńskim, który nie był wtedy premierem. Dodał, że niebawem w jednej z gazet ukaże się tekst na temat wątpliwej magisterki Kwaśniewskiego, i prokuratura się tym zajmie".

Oczywiście obóz PiS-u atakował później Kwaśniewskiego, była akcja CBA, w której sieci zastawiano na Jolantę Kwaśniewską, ale prezydent trzymał się od tego z daleka. Sprawę rozgrywali PiS-owscy "jastrzębie", a nie głowa państwa.

Po przejęciu Pałacu od Kwaśniewskiego, w sylwestra w 2005 roku, Lech Kaczyński wygłosił swoje pierwsze orędzie noworoczne jako prezydent Rzeczypospolitej. Było najdłuższe ze wszystkich, pełne obietnic i pompatyczne: "Dom, któremu na imię Polska, musi stać się czysty. Chcę Was, Panie i Panowie, zapewnić, że uczynię wszystko, by tak się stało. Tylko Polska sprawiedliwa, uczciwa i solidarna może się rozwijać".

Plany były wielkie. Prezydent miał być akuszerem, a potem strażnikiem rodzącej się IV Rzeczypospolitej. Polski solidarnej, wolnej od korupcji, układów, agentów. Regionalnego mocarstwa, które odgrywa ważną rolę w Unii Europejskiej.

Szybko okazało się, że podwójny tryumf - w wyborach parlamentarnych i prezydenckich - przerósł zwycięzców. Nie byli gotowi unieść aż tyle władzy. Nie mieli doświadczonych urzędników, którym mogli zaufać. Byli nieprzygotowani do obsady tak wielkiej liczby stanowisk. Ludzie byli potrzebni nie tylko do pracy w Pałacu. Ktoś musiał objąć stanowiska w rządzie, w najważniejszych komisjach sejmowych, w zarządach spółek skarbu państwa, państwowych agencjach. Według Roberta Draby burzyło to stabilny świat wokół Lecha Kaczyńskiego.

Otoczenie prezydenta próbowało oswajać się z władzą. Jeden z urzędników opisywał nam szok, jaki przeżywali "nowi" po wejściu na salony: "Kiedy pan minister wychodzi, podąża za nim asystent, a drzwi do auta otwiera ochroniarz. Na ministerialne biurka zaczęli dostawać stosy zaproszeń na rauty, spotkania, obiady".

Lech Kaczyński musiał dokonać pierwszych nominacji, wybrać, komu zaufa. Tu uwidoczniła się cecha, która będzie prześladowała go przez następne miesiące i lata. Brak umiejętności wynajdywania odpowiednich ludzi.

Pierwszym szefem kancelarii został Andrzej Urbański, zastępca Kaczyńskiego w warszawskim Ratuszu. Kolega wszystkich - od środowiska "Gazety Wyborczej" aż po prawicę. W 2007 roku w wywiadzie dla "Dziennika" prezydent mówił, że z Urbańskim przyjemnie jest wieczorem pogadać. "Urbański miał śmieszny zwyczaj naśladowania Kaczyńskich. Powszechnie wiadomo, że Jarosław w latach 90-tych miał pistolet. Urbański wyrobił sobie pozwolenie i też kupił broń" - opowiadał nam polityk PiS-u.

Z tą bronią była przygoda w Ratuszu, zanim Lech Kaczyński poszedł do Pałacu Prezydenckiego. Któregoś razu w Ratuszu dało się słyszeć błagalne wołanie: "Panie Polko, panie Polko!". Okazało się, że to wzywanie byłego dowódcy jednostki GROM dobiega z pomieszczeń zajmowanych przez prezydenta Warszawy. W gabinecie rozgrywała się osobliwa scena, której bohaterami byli Urbański i Kaczyński. Ten pierwszy miał w dłoni naładowany rewolwer z odciągniętym kurkiem. Pokazywał prezydentowi broń i nie mógł wyciągnąć bębenka. Nie wiedział, co zrobić, żeby rozładować rewolwer bez oddawania strzału. Scena wyglądała filmowo. Prezydent, a obok niego najbliższy współpracownik z naładowaną bronią, która odmawia posłuszeństwa. Polko włożył palec pod kurek, nacisnął spust i delikatnie opuścił kurek. Dopiero wtedy mógł wyciągnąć bębenek.

Urbański, przezywany "Pontonem" ze względu na tuszę, ale też umiejętność pływania po każdych politycznych wodach, był świetnym kompanem, bratem łatą, ale na szefa kancelarii się nie nadawał. Pałacowy urzędnik wspomina: "Lech go rzeczywiście lubił, bo był niesłychanie towarzyski i miał dojścia do środowisk, które dla Kaczyńskiego były niedostępne. Wszystkich znał, ze wszystkimi był na »ty«. Ale to była całkowita pomyłka. Urbański jest facetem, który może być duszą towarzystwa na imprezie, ale nie szefem kancelarii. Szef kancelarii ma do wykonania papierkową robotę, to urzędnicza, biurokratyczna mitręga, a nie brylowanie po salonach". Na wpadki urzędu prezydenckiego nie trzeba było długo czekać...

W marcu 2006 okazało się, że Kaczyński przyznał, choć nie miał takiego zamiaru, Krzyż Powstańców Sybiru generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu. Powstała żenująca sytuacja, po której autor stanu wojennego odesłał order do Pałacu. Generał tłumaczył w liście do Kaczyńskiego, że "nie cierpi na niedosyt odznaczeń", i ubolewał, że pomyłka mogła sprawić prezydentowi osobistą przykrość. Była to kompromitacja, za którą odpowiadali urzędnicy kancelarii, podwładni Urbańskiego.

Po pół roku urzędowania Urbańskiego zmiótł tekst z "Rzeczpospolitej" ujawniający, że szef Kancelarii Prezydenta ma spółkę producencką z byłym SLD-owskim wojewodą Ryszardem Nawratem, oskarżonym o korupcję.

Historyjka, która rozegrała się po tym tekście, pokazała, jaką nieufnością darzyli się współpracownicy Kaczyńskiego już na wstępie prezydentury. Urbański był święcie przekonany, że artykuł w "Rzepie" inspirował duet Adam Bielan-Michał Kamiński. Szef kancelarii nie chciał zrozumieć, że dziennikarze przypadkowo trafili na osobę dostającą kiedyś pieniądze od spółki, przy której pojawiało się jego nazwisko. Sprawdzili firmę w sądzie gospodarczym i okazało się, że jest to wspólne przedsięwzięcie duetu Nawrat-Urbański. Następnie opisali sprawę. Doszło do tego, że Bielan w obecności Urbańskiego zatelefonował do współautora tekstu Piotra Śmiłowicza. Puszczona na głos rozmowa miała przekonać szefa kancelarii, że on i Kamiński nie mają ze sprawą niczego wspólnego. "Urbański zwyczajnie nie miał szczęścia, bo artykuł ukazał się tuż przed dużą PiS-owską imprezą. Atmosfera była taka, że trzeba było komuś ściąć głowę, i padło na niego" - tłumaczył nam polityk PiS-u.

Gołym okiem było widać, że na początku ludzie prezydenta mieli problemy z ogarnięciem sytuacji. Świadczy o tym opowieść mówiąca, co działo się w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego.

Za Aleksandra Kwaśniewskiego BBN pod kierownictwem Marka Siwca miało bardzo mocną pozycję. Wydawało się, że za Kaczyńskiego, dla którego sprawy bezpieczeństwa były priorytetem, pozycja tej instytucji będzie podobna albo jeszcze wzrośnie. Okazało się, że jest zupełnie inaczej.

Były pracownik BBN-u opowiada: "Nie było żadnego pomysłu. Ludzie przekładali papiery z miejsca na miejsce aż do jesieni 2006 roku. Obowiązki szefa BBN-u pełnił Andrzej Urbański, który przecież był wówczas szefem kancelarii, gdzie miał masę obowiązków. Do tego o Urbańskim można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że zna się na bezpieczeństwie narodowym. Zresztą w ogóle z rzadka wpadał do biura".

BBN-em faktycznie przez ten czas kierował admirał Ryszard Łukasik, były dowódca Marynarki Wojennej nazywany "Słońcem Wybrzeża". Łukasik był "spadkiem" po Kwaśniewskim. W nowym układzie nie miał żadnych wpływów i możliwości. Nikt nie miał głowy, by zajmować się BBN-em.

 

Rozdział III

Narodziny dworu

To wszystko nie było jednak najważniejsze. Wiadomo, że każda ekipa musi mieć czas, żeby się rozkręcić. Znamienne było to, że po przejęciu Pałacu zaczęły się pierwsze niesnaski w drużynie Lecha. Właśnie wtedy - z urażonych ambicji, z chęci wpływania na prezydenta - zaczął rodzić się "straszny dwór", który potem szczelnie otoczył prezydenta.

Jedna z urzędniczek tak opowiadała nam o początkach walk frakcyjnych: "Nie ma co ukrywać, wejście do Pałacu było niesamowitym przeżyciem dla wielu. To był ogromny awans. Stali się ministrami, dostali wysokie i duże gabinety z antycznymi meblami, kierowców, sekretarki. Tylko Małgorzacie Bochenek przyznano pokoik na poddaszu, po trzeciorzędnych doradcach Kwaśniewskiego, którzy odpowiadali bodaj za informatyzację szkół. Bochenek nie miała nic. Jako że nie miała szarży, pałacowa administracja nawet nie zwracała na nią uwagi. Pierwsze analizy prasy dla prezydenta robiła na przyniesionym z domu PC-ecie".

Bochenek zaczynała od niskiej pozycji w warszawskim Ratuszu - jako urzędniczka zajmująca się doradcami prezydenta stolicy. W sierpniu 2009 roku "Newsweek" opisywał: "Klucz do łask prezydenta znalazła sama. W trakcie kampanii wyborczej przyjeżdżała rano do Ratusza, wsiadała do samochodu, który jechał po Kaczyńskiego, i witała go, przedstawiając informacje dnia, swoje analizy i interpretacje. Nie było to jej zadaniem i nikt tego od niej nie wymagał, ale Kaczyński był wniebowzięty. »Uczestniczyłam w jego kampanii przez ostatnie pięć tygodni non stop«, wspominała później. Podnosiła Kaczyńskiego na duchu, kiedy wszelkie sondaże prognozowały zwycięstwo Donalda Tuska".

23 października, w dniu wyborczego tryumfu, Kaczyński publicznie i z nazwiska dziękował współpracownikom, ale Bochenek nie wymienił. "Urządziła histerię. Ludzie dookoła byli zszokowani tym zachowaniem" - opowiada polityk PiS-u. Kaczyński się o tym dowiedział. W czasie następnego wystąpienia przed kamerami podziękował Bochenek. W wywiadzie udzielonym "Rzeczpospolitej" prezydent elekt zapowiedział: "Jednym z moich doradców będzie osoba, która pomogła mi w najgorszym okresie kampanii, czyli Małgorzata Bochenek". Było to dość charakterystyczne - urzędnicy, którzy znali Kaczyńskiego jeszcze z magistratu, wiedzieli, że zagranie na emocjach prezydenta przynosi zawsze dobry skutek.

Mimo to na początku pozycja Małgorzaty Bochenek była słaba. Ów pokój na poddaszu kontrastował z gabinetem jej przeciwniczki Elżbiety Jakubiak, był tuż obok prezydenckiego. Bliżej były tylko sekretarki i ochrona. Jednak Bochenek nie składała broni. Urzędniczka prezydenta wspomina: "Bochenek szybko zaczęła tworzyć zespół zajmujący się analizowaniem informacji prasowych. Grupa pracowała w atmosferze podejrzliwości. Z jednej strony Bochenek ostrzegała swych ludzi przed szefową gabinetu prezydenta Elżbietą Jakubiak, która rzekomo kopała pod nimi dołki, z drugiej strony przestrzegała przed pozostałościami »kwaśniewszczyzny«. Dlatego, jak mówiła, zespół musi pracować w sekrecie. Kiedyś opracowywany był dla prezydenta jakiś materiał dotyczący spraw zagranicznych. Bochenek zakazała brać danych z MSZ-etu. Nie ufała resortowi dyplomacji, na czele którego stał Stefan Meller. A więc praca odbywała się na podstawie tego, co udało się wyszperać w Internecie. Nie powiem, żeby to była wysokiej klasy analiza. Kiedy coraz częściej zaczęła bywać w gabinecie prezydenta i została podsekretarzem stanu, zjawili się usłużni technicy. W pół zgięci pytali, jaki sprzęt jest jej potrzebny i co jeszcze mogą dla niej zrobić". Pomysł na dostarczanie analiz prasowych okazał się strzałem w dziesiątkę...

Lech Kaczyński, co potwierdzają jego liczni byli współpracownicy, rzadko czytał gazety. "Jako szef NIK-u chętnie czytał prasę. To był poranny rytuał. Kawka, papierosek, gazetki" - mówiła nam osoba, która pracowała z nim w Izbie. Ale przyzwyczajenia się zmieniły. Prezydent przestał palić i sięgać po prasę. Zresztą całkowicie odróżniało go to od brata, który siedzi nawet po nocach, żeby przeczytać zaległe artykuły...

Widząc ten defekt Lecha Kaczyńskiego, Bochenek zaczęła przygotowywać omówienia tekstów dla prezydenta. "Widać, że takie triki mają długą tradycję w Pałacu Prezydenckim" - uśmiecha się polski dyplomata, były ambasador Jerzy Konieczny, szef Urzędu Ochrony Państwa w latach 1992 - 93.

Zauważył on, że prezydent Wałęsa nie chce czytać dokumentów. Szybciutko zareagował na ten feler prezydenckiej natury. Co rano nagrywał na taśmę wideo wystąpienie i słał je do Pałacu. Wałęsa wrzucał taśmę do magnetowidu i tak się dowiadywał, co UOP ma dla niego.

Bochenkowa w szybkim tempie stała się oczami i uszami głowy państwa. W Pałacu utarł się zwyczaj, że pani minister była jedną z pierwszych osób, którą prezydent przyjmował rano, po zejściu ze swego apartamentu. "Problem polega na tym, że nawet z pozytywnego artykułu pani Bochenek wybierała to jedno negatywne zdanie i o nim mówiła prezydentowi. To manipulacja. Ale pani minister jak mantrę powtarzała: »Ja jestem po to, by mówić prawdę prezydentowi«" - opowiadał nam minister z Pałacu.

Były współpracownik prezydenta mówił w połowie kadencji: "Bochenek wierzy, że prezydenta otaczają spiski. Taką wiedzę dostarcza głowie państwa. Zdarza się, że wprowadza Kaczyńskiego w stan emocjonalnego rozchwiania".

26 czerwca 2006 niemiecka gazeta "Tageszeitung" opublikowała zjadliwy paszkwil na Kaczyńskiego. Peter Koehler pisał tak: "Jak Piłsudski są Kaczyńscy dla Polski zbawieniem, a ojczyzna to przecież oni sami. Udowodnili, że są z każdej strony czyści: Lech parokrotnie zabraniając warszawskim chłopcom zademonstrowania tyłków (chodzi o brak zgody Kaczyńskiego na parady gejowskie, gdy rządził stolicą - red.), a jeszcze bardziej Jarosław, który żyje wprawdzie z matką - ale przynajmniej bez ślubu".

"Jakiś sukinsyn umieścił ten paszkwil w MSZ-etowskim przeglądzie prasy. W przeglądzie, w którym »Tageszeitunga« nigdy nie ma. Gdyby nie to, sprawy by nie było, bo kto w Polsce czyta »Tageszeitung«? Prawie nikt, tak jak nikt w Berlinie nie czyta Urbanowego »Nie«. To była prowokacja, niestety udana. Tekst był tak obelżywy, że musiał być pisany z intencją" - wyjaśniała Elżbieta Jakubiak.

Bochenek z najwyższą powagą przedstawiła tekst Kaczyńskiemu. Rozpętało się piekło. Publicysta chamsko trafił w czuły punkt. Takie ataki na matkę i brata były dla prezydenta nie do przyjęcia. W Pałacu bardzo poważnie rozpatrywano wersję, że tekst był robotą, w której maczali palce ludzie z tajnych służb. "Bardzo dobry research, analiza profilu psychologicznego, uderzenie w najdelikatniejsze miejsce", odpowiadał zwolennik tej hipotezy. Jakby nie było, autorowi się udało. Prezydent się wściekł.

Pałac, ale też Kancelaria Premiera, opanowana przez PiS zażądały oficjalnych wyjaśnień od Berlina, wszczęto prokuratorskie śledztwo w sprawie znieważenia prezydenta (kilka miesięcy później po cichu zostało ono umorzone). W kolejnym kroku urzędnicy głowy państwa podali, że Kaczyński nie pojedzie do Berlina na zbliżający się szczyt Trójkąta Weimarskiego, bo ma kłopoty gastryczne.

"Nie chciał jechać i bez tego tekstu w »Tageszeitung«. Oceniał, że kluczowe sprawy dotyczące przyszłości Unii są załatwiane między Berlinem a Paryżem, nie zamierzał być kwiatkiem do kożucha. Program szczytu zamykał się w przechadzce po mieście i wizycie w fabryce porcelany. Lech chciał posłać premiera Marcinkiewicza, ale słysząc o tym pomyśle, Angela Merkel odwołała szczyt. A kłopoty żołądkowe? Nie były wymyślone. Na silny stres, a taki wywołał ten paszkwil, prezydent reaguje kłopotami gastrycznymi" - opowiadał doradca głowy państwa.

Emocjonalna reakcja Kaczyńskiego ściągnęła na niego kolejne ciosy. Wszyscy szefowie MSZ-etu od 1989 roku podpisali się pod listem wymierzonym w prezydenta. "Odwołanie szczytu Trójkąta Weimarskiego bez istotnej przyczyny jest lekceważące wobec partnerów", napisali. Podkreślili, że odwołanie szczytu Trójkąta "przyjęli z niepokojem", a "współpraca z Niemcami i Francją leży w najlepiej pojętym interesie naszego kraju".

"Na życzliwe podejście postaci takich jak Andrzej Olechowski czy Dariusz Rosati Lech Kaczyński nie liczył. Zabolało go, że znalazł pod listem podpis Władysława Bartoszewskiego. Był zawiedziony, że Bartoszewski nie zadzwonił, nie zapytał, jak wygląda sprawa z punktu widzenia Pałacu. Od czasu tego listu prezydent nie zamienił z Bartoszewskim ani słowa" - mówiła nam Elżbieta Jakubiak. Sprawa "Tageszeitung" to najbardziej znany przykład "nakręcania prezydenta" przez Małgorzatę Bochenek.

Oprócz dostępu do świeżych wiadomości ze służb rosnąca w siłę Małgorzata Bochenek miała jeszcze jeden atut - męża Marcina, do 2009 roku wiceprezesa TVP.

Doradca Lecha Kaczyńskiego opowiada: "Dzięki niemu pani minister miała informacje ze świata mediów, które także prezydent kolekcjonował". Mąż pani minister - jak opisywała osoba, która z Bochenek pracowała w pierwszej części kadencji - często odwiedzał ją w Pałacu. Poza tym, jak żartują w kancelarii, pani Bochenek miała bliżej do pracy niż Elżbieta Jakubiak, odchowanego syna, więc mogła bez straty dla rodziny siedzieć w Pałacu od świtu do nocy i mieć częsty dostęp do prezydenckiego ucha. Panie różniło jeszcze jedno. Jakubiak potrafiła otwarcie się prezydentowi sprzeciwić, mówiła, co myśli prosto z mostu. Bochenek słodziła, potakiwała.

Jeden z ostatnich pojedynków między nimi rozegrał się w 2007 roku, przy okazji planowania wizyty George'a W. Busha w Polsce. Przyjazd był szykowany na wariackich papierach. Bush w czerwcu 2007 miał zaplanowane pożegnalne tournée po Europie. Polski na trasie nie było, był niemiecki Heiligendamm w Meklemburgii nad Bałtykiem, gdzie szykowano szczyt ośmiu najbogatszych państw świata.

Pomysł, by Bush wpadł do prezydenckiego ośrodka na Helu, zrodził się późno. Jeszcze pod koniec maja nic nie było pewne. Negocjacje prowadziła Elżbieta Jakubiak z Joshuą Boltenem, szefem gabinetu Busha.

Bolten powiedział w końcu, że Bush może przylecieć najwyżej na kilka godzin. Amerykanie szybko przysłali do Trójmiasta 60-osobową grupę przygotowawczą. Pałac też postanowił wystawić 60 osób. Jakubiak zaprosiła do siebie szefa Biura Ochrony Rządu pułkownika Andrzeja Pawlikowskiego i powiedziała: "Wybierze pan najlepszych BOR-owców. Wszyscy mają mówić po angielsku. Za organizację odpowiada minister Lena Cichocka. Macie jej słuchać, a jak na drodze będzie kałuża, rzucacie się na chodnik, żeby przeszła suchą nogą". Wrażenie udało się zrobić, bo ochrona Busha nie zgłosiła zastrzeżeń do organizacji wizyty. O tym, że wszystko jest w porządku, dali znać jeszcze z pokładu samolotu, którym wracali do Ameryki.

Ale problemy zaczęły się w samym Pałacu. Minister Bochenek poczuła się odsunięta od organizowania ważnej wizyty i postanowiła, że tak nie zostawi sprawy. Były urzędnik Pałacu przypomina sobie: "Kiedy okazało się, że jest z boku, zaczęła tworzyć zespoły, zwoływać narady w sprawie bezpieczeństwa wizyty. Proponowała, żeby zamknąć Hel na kilka dni. W pewnym momencie zadała pytanie, co będzie, gdy nad ośrodek prezydencki nadleci paralotniarz i zrzuci bombę. Słuchaliśmy tego ze zdziwieniem, nawet generał Zbigniew Nowek, który jest z nią zaprzyjaźniony, uśmiechał się pod wąsem. Bochenek chciała też, by jeszcze raz przejechana została trasa z Gdańska, gdzie miał lądować Bush, do ośrodka na półwyspie. Nalegała mimo, że szczegóły były już dograne ze stroną amerykańską. W łagodzenie zadrażnień, jak to często bywało w Pałacu, musiał włączyć się sam Kaczyński. »Nie kłóćcie się, skoro Małgosia mówi, że trasę trzeba przejechać jeszcze raz, to niech ją ktoś przejedzie« - doradzał.

Znajomy Elżbiety Jakubiak opowiadał nam o sytuacji z 2007 roku: "Ela poszła na dwutygodniowe zwolnienie lekarskie. Po powrocie jak zwykle próbowała wejść do gabinetu szefa. Ale tam już siedziała minister Bochenek. Prezydent bardzo grzecznie przeprosił i powiedział, że omawia właśnie tajne dokumenty. Przeżyła to bardzo. Zrozumiała, że traci wpływy. Próbowała walczyć, ale sprawę przeciął sam Lech Kaczyński. Powiedział swoim współpracownikom: »To jest poza dyskusją, Małgorzata Bochenek ma moje zaufanie. Kto się nie może z tym pogodzić, ma prawo odejść«. Taki był finał wojny. Ela wkrótce odeszła na ministra sportu".

W sierpniu 2009 roku sama Bochenek w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" zacytowała tamtą wypowiedź prezydenta inaczej - "Małgosia odejdzie razem ze mną".

 

Rozdział IV

Kto dziś wystraszy prezydenta

Wiosną 2008 roku przygotowując tekst o dworze Lecha Kaczyńskiego, spotkaliśmy się z Andrzejem Gdulą, który przez blisko 10 lat był szefem zespołu doradców prezydenta Kwaśniewskiego. Starszy niepozorny pan, w latach 80-tych zastępca generała Czesława Kiszczaka w MSW, przez dobrą godzinę opisywał nam, jak wyglądał obieg dokumentów, informacji, prawa i obowiązki poszczególnych postaci w otoczeniu Kwaśniewskiego.

Gdula opowiadał, że kiedy dochodziło do różnic wśród najbliższych współpracowników prezydenta, sprawy w swoje ręce brał Kwaśniewski. Wzywał na przykład Marka Siwca i Marka Ungiera. Wysłuchiwał racji obu i decydował, który wariant jest lepszy. Potem nie było już dyskusji. Rzecz była rozstrzygnięta. "Dobre zorganizowanie pracy to podstawa" - uśmiechał się Gdula w rozmowie z nami.

Wieloletni pracownik Kancelarii Prezydenta wspomina: "U Kwaśniewskiego też były wojenki i intrygi, ale to nie wydostawało się na zewnątrz. Odpowiadał za to Marek Ungier, postać z cienia. Cicho i skutecznie trzymał całe towarzystwo za twarz. Dbał, żeby wszyscy grali na lidera, czyli Kwaśniewskiego. Nawet jak z prezydentem działo się źle, nikt nie pisnął słowa". Szczelność otoczenia Kwaśniewskiego była utrapieniem dla dziennikarzy. Rzadko na światło dzienne wydostawały się informacje zza kulis. Pałac był długo hermetyczny. Przynajmniej do momentu publicznej rozgrywki Kwaśniewskiego z Leszkiem Millerem, która wybuchła po aferze Rywina.

Tymczasem spory w otoczeniu Kaczyńskiego wychodziły łatwo na światło dzienne. Obrażeni urzędnicy i ministrowie spowiadali się zaprzyjaźnionym dziennikarzom. Wielki konflikt między Jakubiak i Bochenek był tym bardziej złowieszczy i destrukcyjny, że ministrowie, urzędnicy - cały dwór - ujrzeli bezradnego prezydenta, który nie potrafił poradzić sobie z dwiema kłócącymi się kobietami. Od tej pory wojny podjazdowe, starcia koterii stały się w Pałacu normą.

Po nieudanej półrocznej misji Andrzeja Urbańskiego na stanowisku szefa kancelarii Lech Kaczyński wezwał z ław sejmowych swego byłego studenta i wychowanka Aleksandra Szczygłę.

Marcin Rosołowski, były zastępca szefa biura prasowego Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego relacjonuje: "Szczygło miał bardzo ostre wejście do Pałacu. Wynegocjował sobie u prezydenta prawo ustawienia pracy kancelarii, na czele której stanął. Posypały się zwolnienia, nagany. Poszukiwał ukrytych od czasu Rady Państwa ludzi, którzy ciągle byli zatrudnieni u prezydenta".

Jednak nawet on nie miał wolnej ręki do końca. Granicą były dobre stosunki urzędników z prezydentem lub prezydentową. Tacy ludzie byli nie do ruszenia. Dobrym przykładem jest Janusz Strużyna, którego Szczygło przesunął na niższe stanowisko. Po krótkim czasie Strużyna wrócił na swoje miejsce. Dlaczego? Lubiła go bardzo pani Maria Kaczyńska. Do tego Strużyna, który pracował w Pałacu od połowy lat 80-tych, potrafił załatwić prawie wszystko. Ten doświadczony urzędnik zajmował się na przykład organizowaniem wyjazdów Lecha Kaczyńskiego. Jeśli prezydent leciał do miasta X, Strużyna znał w tym mieście: dyrektora lotniska, szefa miejscowej policji, burmistrza, dyrektora szpitala i najlepszą restaurację, w której prezydent może zjeść obiad bez obawy, że się pochoruje. Bez odsuniętego Strużyny Pałac w sprawach organizacyjnych działał po omacku.

Zepchnięcie urzędnika ze stanowiska miało jeszcze jeden podtekst. Fotel Strużynie odebrano w czasie urlopu minister Jakubiak, która odpowiadała za organizowanie pracy głowy państwa. Była to wyraźna próba sił między kierującym kancelarią Aleksandrem Szczygłą a szefową gabinetu prezydenta.

Te rozgrywki dowodziły, że Kaczyński nie umie zbudować spójnego zaplecza. Takiego, które wspólnie pracowałoby dla prezydenta. Później okazało się, że było to jedno z największych obciążeń pięcioletniej kadencji. Urzędnicy widzieli tę niemoc i codziennie uczyli się, jak korzystać ze słabostek szefa, żeby wygrać kolejną bitewkę. Jednym z ulubionych tricków otoczenia było straszenie Lecha Kaczyńskiego.

Były polityk PiS-u opowiadał nam w 2008 roku: "Robią to, by osiągnąć osobiste wpływy na prezydenta. Wygląda to tak, że sprzedają Lechowi jakąś groźnie brzmiącą historię. Prezydent zaczyna się bać i zaraz podsuwana jest mu metoda wyjścia z wykreowanego kryzysu. To go uspokaja i wzmaga zaufanie do rozmówcy. I jest niezwykle cyniczne. Ludzie, którzy nie robili takich rzeczy, zostali w wyniku pałacowych intryg odsunięci".

Wielu współpracowników skarżyło się nam, że w straszeniu prezydenta kluczową rolę odgrywała Małgorzata Bochenek. Minister prezydencki opowiada: "Przyszedłem do prezydenta krótko po jego porannej sesji z Bochenkową. Był rozbity. Mówił, że w jednej z gazet będzie atak na jego matkę. Długo trwało uspokajanie go: »Kto ci zaatakuje matkę? Za co?«. Oczywiście żadnego ataku nie było". Straszenie nie nastręczało zresztą trudności. Prezydent miał już taką naturę, że wierzył w spiski i sekretne gry.

Jeden z szefów służb specjalnych opisywał nam wiosną 2008 roku: "Prezydent lubi tajne i ekskluzywne informacje przeznaczone dla niewielu uszu. Dlatego pani Bochenek blisko trzymała się i nadal się trzyma z generałem Zbigniewem Nowkiem, silnym człowiekiem służb specjalnych, do niedawna szefem wywiadu. To on dostarczał najsmaczniejsze kawałki. Odwiedzał panią minister 3 - 4 razy w tygodniu, wchodząc do pałacu od strony kościoła Wizytek. Kiedy informacje były szczególnie atrakcyjne, Nowek bywał wprowadzany do samego prezydenta, żeby rozwinąć temat".

Sprawy związane z tajnymi operacjami pozostawały w żywym zainteresowaniu pana prezydenta przez cały okres urzędowania. W 2006 roku na przykład Kaczyński dwukrotnie przyjmował pułkownika Wojskowych Służb Informacyjnych, który opisywał mu, jak Polacy w Afganistanie biorą udział w próbie namierzenia ludzi z czołówki Al-Kaidy. Oficer był uczestnikiem tej operacji. Prezydent był ogromnie zaciekawiony. "Słuchał niemal z wypiekami na twarzy" - opowiadała osoba z tajnych służb, która poznała szczegóły tych rozmów. Także Janusz Kaczmarek miał podobne doświadczenia: "Prezydent lubił też słuchać o śledztwach, poznawać szczegóły, nazwiska osób publicznych, które się pojawiają".

Wiara w spiski spowodowała, że z czasem zarządzanie w Pałacu odbywało się poprzez posiedzenia sztabów antykryzysowych. Któregoś razu prezydent zwołał taki właśnie sztab po tekście znanego dziennikarza Piotra Zaremby. Na wezwanie głowy państwa przybyli najważniejsi współpracownicy. Zaremba, jak zrelacjonowano na spotkaniu, miał napisać, że Lech Kaczyński w 2006 roku czuł się zagubiony w trakcie wizyty w Waszyngtonie, wśród wieżowców amerykańskiej stolicy.

"Prezydent był autentycznie oburzony, a narada dotyczyła dwóch aspektów: po pierwsze, jak pokazać najważniejsze osiągnięcia prezydenta w polityce międzynarodowej, po drugie, jak udowodnić, że Zaremba napisał bzdury, bo przecież w Waszyngtonie wcale nie ma tak wielu wieżowców!" - relacjonował prezydencki minister.

Sytuacja była absurdalna. Kilkoro ministrów i głowa państwa prowadzili debatę, jak udowodnić publicyście, że w Waszyngtonie jest niewiele drapaczy chmur. Ale widać, że sprawa siedziała głęboko w głowie Lecha Kaczyńskiego. Trzy lata później, w lutym 2009 roku, ukazał się wywiad z prezydentem na łamach "Rzeczpospolitej":

"Prezydent: Przy relacjonowaniu mojej podróży do USA redaktor Piotr Zaremba napisał, że wizyta była udana, bo prezydentowi udało się nie skompromitować. Co ciekawe, wspomniał też o moim zagubieniu wśród wieżowców Waszyngtonu. Naprawdę nie wiem, gdzie je wypatrzył.

»Rzeczpospolita«: Pan wszystko pamięta?

Prezydent: Nie, ale irytują mnie bzdury i powierzchowne oceny".

Wywołany do tablicy Zaremba odpowiedział w "Dzienniku": "Przeglądam swój tekst na temat wizyty w Waszyngtonie (»Newsweek«, numer 7 z 2006 r.). Ani wzmianki o tym, że się skompromitował. Jest natomiast uwaga: »Lech Kaczyński nieco zagubiony w zakamarkach amerykańskich budowli rządowych«. Jakim cudem prezydentowi »budowle rządowe« mieszają się z »wieżowcami«? Bóg raczy wiedzieć".

Lech Kaczyński, już jako prezydent, stał się bardzo czuły na punkcie osobistego bezpieczeństwa. Wykorzystywali to ludzie, którzy dbali o ochronę głowy państwa. Szef prezydenckiej obstawy przez większość kadencji Krzysztof Olszowiec i jego ludzie zbudowali w Pałacu małe państwo w państwie. Jeden z dyplomatów opowiada: "Na atrakcyjne wizyty zagraniczne jeździły zastępy ochroniarzy. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. My mieszkaliśmy w hotelach niższej klasy w innych częściach miast, żeby było oszczędniej, a liczna ochrona zawsze w prezydenckim hotelu. Myśmy latali z wywieszonymi jęzorami, a panowie z BOR-u w letnich garniturkach wychodzili na zakupy w towarzystwie stewardes. Olszowiec tłumaczył, że ochroniarze mogą pracować tylko po kilka godzin, bo potem siada im koncentracja i zdolność odpierania ataków ewentualnych przeciwników". Przypisani do prezydenta ochroniarze zawsze potrafili przekonać szefa, że do jego kolumny potrzebne jest dodatkowe BMW albo że trzeba kupić specjalistyczny sprzęt, by lepiej zadbać o bezpieczeństwo głowy państwa. Czasami przez swoich ochroniarzy prezydent dawał się w manewrować w sytuacje na granicy śmieszności.

Tak było w trakcie uroczystości z okazji Święta Wojska Polskiego 15 sierpnia 2006 r. Lech Kaczyński na placu Piłsudskiego w Warszawie odbierał honory od kompanii reprezentacyjnej. Między zwierzchnikiem sił zbrojnych a elitarną jednostką paradowali ochroniarze z czarnymi walizeczkami. Okazało się, że w środku są pleksiglasowe tarcze, które mają chronić prezydenta przed ostrzelaniem z broni palnej. Ta akcja BOR-u została fatalnie przyjęta przez wojskowych.

"BOR ładuje prezydenta informacjami o rzekomym zagrożeniu. Stąd wzięły się nieszczęsne pleksiglasowe tarcze. Zagrożenie było dęte. Nie mieliśmy wtedy informacji o zagrożeniu dla głowy państwa" - mówił nam przychylny prezydentowi oficer służb w 2008 roku.

Olszowiec był na dworze ważną postacią, cieszył się względami głowy państwa. Okrągły blondynek średniego wzrostu, przez większą część prezydentury był prawie zawsze pół kroku za pierwszym obywatelem. Niemal non stop miał dostęp do szefa. Przy układach panujących w Pałacu miało to duże znaczenie. Były minister PiS-owskiego rządu diagnozował: "Jego kariera świadczy o tym, jak nagradzana jest u Kaczyńskiego lojalność i wierność. Otoczenie prezydenta dziwiło się tej szczególnej pozycji oficera BOR-u, ale podobno prezydent powiedział swoim współpracownikom: »Pana Krzysztofa proszę traktować jak jednego z ministrów«. Połowa PiS-owskiego rządu telefonowała do Olszowca, bo on miał realną władzę w dopuszczaniu ludzi do prezydenta. W końcu zawsze mógł powiedzieć, że prezydenta nie ma, jest zajęty albo już śpi".

Były wysoki rangą funkcjonariusz BOR-u mówił nam w 2008 roku: "Kaczyński zna Olszowca jeszcze z czasów szefowania Najwyższej Izbie Kontroli. Olszowiec był wówczas kierowcą prezesa. Można go poprosić o wszystko. Czasem dyryguje nawet zakupami do prezydenckiego apartamentu. Jeśli trzeba, może wysłać podwładnego po słoik majonezu czy keczupu".

Pozostający w służbie oficer BOR-u opowiadał nam w połowie kadencji: "Choć jest tylko kierowcą i nie ma skończonych studiów, przy prezydencie zrobił niecodzienną karierę. Doszedł do stopnia pułkownika, przez chwilę był nawet szefem zarządu ochrony osobistej, najważniejszego w BOR-ze. Było to fikcją, bo zarządem kierował dorywczo z Pałacu Prezydenckiego. Za to pensję ustawiono mu na poziomie wiceszefa BOR-u".

Były minister PiS-owskiego rządu relacjonował w 2008 roku: "Olszowiec ustawił się doskonale, choć oczywiście nie jest kimś w rodzaju Mieczysława Wachowskiego przy Lechu Wałęsie. Zna swoje miejsce, ma się jak pączek w maśle".

Wpadkę Olszowiec zaliczył w listopadzie 2008 roku. W Gruzji, gdy padały strzały w pobliżu Kaczyńskiego, przy prezydencie nie było Olszowca ani innych funkcjonariuszy BOR-u. Po incydencie szef Biura zawiesił pułkownika. Prezydent zareagował bardzo emocjonalnie. Obsztorcował szefa jednostki generała Mariana Janickiego. Współpracownikom mówił: »Jeśli zabiorą mi Krzysia, to w ogóle nie chcę ochrony!«. Ale sprawa ucichła. Urzędnik znający sytuację w BOR-ze tłumaczył: "Prezydentowi zostały przedstawione argumenty świadczące o nieprawidłowościach w funkcjonowaniu jego ochrony pod kierownictwem Olszowca". W styczniu 2009 pułkownik bez rozgłosu odszedł z Biura. Pałac nie protestował.

 

Część druga

Nie w swojej roli

Ja sobie pochodzę

Prezydent lubił pospacerować. Czasem zagadany, z telefonem komórkowym przy uchu docierał aż pod filary Pałacu od strony Krakowskiego Przedmieścia.

Przy dobrej pogodzie zmuszał swoich współpracowników, by maszerowali z nim po prezydenckich ogrodach i przy okazji omawiali ważne państwowe sprawy. Chodził w każdej sytuacji, nawet po swoim gabinecie.

Kiedy podczas spotkania prezydent wstawał nagle i zaczynał przechadzkę, jego rozmówcy z szacunku do głowy państwa również zrywali się na równe nogi. Prezydent jednak ich powstrzymywał: "Proszę siedzieć. Ja sobie pochodzę, lepiej mi się myśli".

W "spaceromanii" ujawniał się cały charakter Lecha Kaczyńskiego. Żoliborski inteligent - jak mówili o nim współpracownicy - nie potrafił odnaleźć się w Pałacu. Nużyła go etykieta, powtarzalne obowiązki. "To, że był typem walkera, który przechadza się po gabinecie w trakcie rozmowy, było bardzo charakterystyczne.

On nie umiał skoncentrować się nad dokumentami dłużej niż 20 minut. Nudził się, gubił wątek. Zmieniał temat, uciekał w dygresje albo zaczynał dzwonić i rozmawiać o czymś innym.

To nie był człowiek, z którym łatwo realizować jakiś polityczny plan, długofalową strategię" - żalił się jego minister.

 

Rozdział I

Inteligent w klatce

Państwo Kaczyńscy zamieszkali w apartamentach na ostatnim piętrze Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu.

Polityk PiS-u, znajomy prezydenckiej pary wspomina: "Jedna z sal ich mieszkania gabarytami przypominała halę do koszykówki, jest tak wielka i wysoka. Na końcu tego gigantycznego pokoju stoi łóżko. Normalnej wielkości, ale w takim pomieszczeniu wygląda jak pudełko zapałek albo tapczan z szuflandii. Obok łóżka jest szafka i lustro, wszystko jak w pokoju dla lalek. I niczego nie można zmienić, bo nad wszystkim czuwa konserwator zabytków. To trochę tak, jakby mieszkać na Zamku Królewskim w Warszawie albo w jakimś muzeum. Trudno się dziwić, że Kaczyński, człowiek kameralny, lubiący domową atmosferę, nie poczuł się w takich warunkach komfortowo".

Przed prezydenturą Kaczyńscy mieszkali w ładnym miejscu na warszawskim Powiślu, ale w małym, dwupokojowym mieszkaniu. Zmiana była więc kolosalna.

"Lech jest inteligentem ze swoimi małymi odchyłami. Prezydent na przykład, gdy poda dłoń stu osobom, to chciałby umyć ręce, nie znosi publicznych toalet, jest kameralnym facetem, który nie przepada za pompą i występami. Czasem trochę mi przypominał Marka Kondrata z »Dnia Świra« - opisywał nam sytuację zimą 2009 roku zaprzyjaźniony z głową państwa poseł PiS-u.

Nowy prezydent brutalnie zderzył się z prawdą, że na tym stanowisku człowiek jest więźniem ceremoniałów, od dawna zaplanowanych spotkań, wydarzeń, w których udziału nie zawsze można odmówić. Okazało się, że do pewnych rzeczy nie ma powrotu.

"Od początku Kaczyński ciężko znosił na przykład to, że nie może tak jak dawniej wyskoczyć ze znajomymi do restauracji" - opowiadał nam Bielan. "Jak to nie może? Jak chce, to chyba może?" - pytaliśmy. "Nie zdajecie sobie sprawy, jak to działa. Podam przykład. Kiedy Marcinkiewicz był premierem, zachciało mu się iść do kina. Wraz z Michałem Kamińskim zabraliśmy Kazimierza i jego syna do Silver Screenu przy Puławskiej. Wszyscy w dżinsach i czapkach bejsbolowych nasuniętych na czoła. Wchodzimy do kina, a tam jakieś kontrole, pirotechnicy sprawdzają sale. Zbiegowisko i koszmarne zamieszanie. Inny przykład. Któregoś razu Marcinkiewicz się wkurzył siedzeniem w rezydencji przy Parkowej. Ubrał się w luźne ciuchy, czapeczkę bejsbolową i idzie do wyjścia. A strażnik przy bramie do niego: »A dokąd pan idzie? Przecież ja nie mogę pana wypuścić!«. Był bezradny, musiał zawrócić. Prezydenta na przykład strasznie denerwowało jeżdżenie jego kolumny na sygnale. Kiedyś jechałem z nim w jednym aucie po Krakowie. I to był rzeczywiście koszmar. Ruch zablokowany, wkurzeni kierowcy psioczą, wygrażają. Prezydent kazał wyłączyć te syreny. Okazało się, że nie może kazać. Wydał dyspozycję szefowi swej ochrony, żeby dzwonił do dowódcy BOR-u w tej sprawie. Przyszła odpowiedź, że to nie jest ich kompetencja, tylko miejscowej policji, która organizuje przejazd. Prezydentowi opadły ręce".

Szybko okazało się, że z pozoru błahe sprawy, latami kultywowane przyzwyczajenia, zaczynają być problemem, gdy jest się pierwszym obywatelem. Na przykład prezydent lubił pospać. Siedział do nocy, ale pracę zaczynał późno - przed dziesiątą rano.

W połowie kadencji polski dyplomata opowiadał nam: "To późne wstawanie komplikuje nam kalendarz w czasie wizyt zagranicznych. Zazwyczaj rozmowy dyplomatyczne zaczynają się o 10. Żeby zdążyć na spotkania gdzieś w zachodniej Europie, należy wylecieć z Warszawy o 7 rano. Ale prezydent ma z tym problem. Na początku proponowaliśmy mu, by organizować się skoro świt, ale odpowiadał krótko: »Ja tak nie mogę«. Od tej pory szef i świta: doradcy, ministrowie, ochrona, lekarze, tłumacze, czasem jest to kilkadziesiąt osób, wylatują dzień wcześniej i śpią w hotelu na miejscu. To oczywiście zwiększa koszty".

Współpracownicy wiedzieli, że Lechowi Kaczyńskiemu nie można umawiać rozmów na zbyt wczesną godzinę. Doradca prezydenta opowiada: "Sam byłem świadkiem, jak zrugał publicznie Andrzeja Krawczyka, który odpowiadał za sprawy zagraniczne. Krawczyk na jakimś szczycie międzynarodowym umówił spotkanie Lecha z prezydentem Rumunii na 9.30. Zrobił tak, bo rozmowy plenarne zaczynały się o 10. Kaczyński był aż czerwony ze złości. »Ty mi to specjalnie robisz!«, oburzał się. »Dobrze wiesz, że ja rano nie funkcjonuję. Musimy się zastanowić nad możliwością naszej dalszej współpracy«. Dla Krawczyka wyglądało to bardzo groźnie, ale po kilku godzinach prezydent o wszystkim zapomniał i był znów ze swoim ministrem w najlepszej komitywie. To charakterystyczne dla niego. Oburza się, obraża, a potem szybko zapomina".

Wyszedł też inny problem. Prezydent nie cierpiał dworskiej etykiety, zresztą w przeciwieństwie do swej małżonki. Cieszyłby się, gdyby po drugiej stronie usiadł interesujący polityk, profesor, pisarz, z którym można byłoby się spotkać i po prostu sobie pogadać. Taka cecha nie była atutem na urzędzie, który w dużej mierze polega na publicznym reprezentowaniu państwa.

Tę niechęć do ceremoniału dobrze obrazuje anegdota, którą opowiedział nam w 2009 roku prezydencki minister Witold Waszczykowski: "Pan prezydent nie lubi spotkań z ambasadorami. Precyzyjniej należałoby powiedzieć, że nie lubi dochodzenia do tych rozmów, ale kiedy spotkania w końcu zostają umówione, sprawy wyglądają inaczej. I tak, pan prezydent przyjmuje ambasadora kompletnie nieważnego państwa X. I rozmowa ze standardowych 10 minut rozciąga się do 40. Pan prezydent gawędzi, przypominają mu się jakieś polonica, spotkane kiedyś osoby z państwa X albo gazetowe teksty na temat tego kraju. Ambasador kompletnie nieważnego państwa wychodzi z takiego spotkania oszołomiony: »Wow! Tyle o nas wie, czterdzieści minut opowiadał!«".

Stare przyzwyczajenia, styl pracy Kaczyńskiego i niespójne zaplecze sprawiły, że Pałac z czasem coraz bardziej obrastał dworskim obyczajem. Polityk PiS-u mówi: "Duże urzędy obrastają w taką etykietę. Nie chcę bronić Lecha, ale często odbywa się to bez wiedzy samego szefa, który jest odcięty od tego, co dzieje się za granicami jego gabinetu. Jeszcze gdy Lech rządził Warszawą, dostawałem porady od jednej z jego współpracownic i były one wypowiadane z absolutną powagą: »Jeśli chcesz coś załatwić, zaprzyjaźnij się z tą, bo ma wysokie notowania, tamtego omijaj przez jakiś czas, bo podpadł«. Byłem w lekkim szoku".

Poseł Prawa i Sprawiedliwości z "frakcji liberalnej" zimą 2010 oceniał: "Jest w tym trochę winy prezydenta. Jego przywarą jest to, że w swym otoczeniu niechętnie widzi osoby, które mu nie schlebiają albo mają inne zdanie i nie boją się o nie walczyć. Lubi potakiwanie, respektowanie tego, że on jest mentorem i profesorem".

Siłą rzeczy urzędnicy, ministrowie, nawet jeśli nie chcieli, wchodzili w dworskie koleiny. Działali według pałacowego schematu, powołując na przykład doraźne sojusze, które miały wzmacniać ich pozycje. Czasem te alianse były egzotyczne.

Były współpracownik prezydenta opowiadał nam jesienią 2009 roku: "Na przykład prezydenta trochę boi się były szef BBN-u i dowodzący teraz kancelarią Władysław Stasiak. W Pałacu podziwiana jest jego sztuka pomniejszania swoich rozmiarów w towarzystwie prezydenta. Ten postawny mężczyzna opanował tę sztukę do takiego stopnia, że potrafi być tylko nieco wyższy od ministra Macieja Łopińskiego. Stasiak nie potrafi normalnie wejść do gabinetu Kaczyńskiego, gdy ma jakąś sprawę do załatwienia. Często więc przesiaduje u Łopińskiego, który ma gabinet obok prezydenckiego, albo w sekretariacie. Robi to w nadziei, że prezydent sam wyjdzie i uda mu się zagadnąć. W maju 2007 roku Stasiak skrócił nawet swoją wizytę w Libanie, bo miał być przyjęty przez prezydenta. Oczywiście przyjęty nie został. Zrozumiał, że w kontaktach z głową państwa może mu pomóc Zofia Gust, szefowa sekretariatu prezydenta. Któregoś razu zabrał panią Zofię na wycieczkę po Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Pokazał jej cały budynek, wręczył ryngraf. Potem ten ryngraf walał się gdzieś między szpargałami w sekretariacie. Minister Stasiak używał też innych trików. Posyłał na przykład odświętnie ubranych współpracowników z kwiatami do Zofii Gust. Ukryty cel był taki, żeby BBN-owskie papiery czekające na podpis prezydenta lądowały na wierzchu górki. Cichą koalicjantką ministra Stasiaka jest małżonka głowy państwa. Stasiak jest przystojny, szarmancki, trochę staromodny, włada dobrą polszczyzną i nie przepada za czerwonym winem. Dlatego to punktuje u Marii Kaczyńskiej".

Otoczenie Kaczyńskiego miało bardzo prosty sposób oceniania, kto w danym momencie jest zwycięski w dworskich bitwach. Po pierwsze, należało patrzeć na to, kto znajduje się w delegacji, gdy prezydent gdzieś się udaje.

Kiedy na początku 2008 roku ekipa prezydencka wyruszyła do Świdwina na pogrzeb lotników, którzy zginęli w wypadku samolotu wojskowego CASA, z prezydentem nie było szefa BBN-u Władysława Stasiaka, choć to on odpowiadał w Pałacu za sprawy służb mundurowych. "Kaczyński był na niego zły, że zbyt późno dostał z BBN-u wiadomość o katastrofie. Pominięcie Stasiaka w delegacji było karą" - opisywał nam sprawę pałacowy urzędnik.

Dwór doskonale też wiedział, że w niepisanym rozkładzie dnia Lecha Kaczyńskiego ważne są posiedzenia sztabów antykryzysowych, robocze obiady z prezydentem i wieczorne pogaduchy przy czerwonym winie "na sofach" w pokoju za gabinetem szefa. Jeśli minister przez tydzień, dwa, nie był zapraszany na którąś z tych imprez, miał prawo czuć się zaniepokojony. Czuł na sobie wzrok innych, którzy doskonale wiedzieli, że dostał żółtą kartkę od prezydenta i spadł w pałacowym rankingu.

Obiady pierwszy obywatel często jadał z szefową swego sekretariatu Zofią Gust, ale do stołu dopuszczani byli też inni, których Kaczyński akurat chciał wyróżnić albo z którymi miał zamiar omówić jakąś sprawę. O tym, kto zasiądzie za stołem, decydował prezydent. Podobnie było z powtarzającymi się codziennie posiedzeniami sztabów antykryzysowych. Któregoś razu na posiedzeniu sztabu w gabinecie prezydenta zebrali się wszyscy najważniejsi ministrowie Pałacu. Brakowało tylko Andrzeja Dudy odpowiedzialnego za sprawy prawne. Jeden z ministrów spytał, gdzie jest i czy nie należy na niego zaczekać. Odpowiedź prezydenta była stanowcza: "Pozwól, że to ja będę decydował, kto przychodzi na narady do mnie".

Ważnym punktem były wieczorne spotkania u prezydenta. "Lech Kaczyński nie jest skowronkiem, ale sową. Kładzie się późno, co zawsze irytuje jego małżonkę. Siedzi ze współpracownikami, czasem z kimś zaproszonym z miasta do późna w nocy. Przeważnie dzieje się to w salce za gabinetem prezydenta. Nie ma telewizji, nie ma muzyki, jest czerwone wino i pogaduchy. Bardzo dużo mówi się o polityce, dużo o sprawach osobistych, nie ma tematów tabu. Pani prezydentowa miała do współpracowników Lecha pretensje o te spotkania. Ministrowi Piotrowi Kownackiemu, który dołączył do pałacowej ekipy w drugiej części kadencji, pani Maria mówiła, że bardzo ją rozczarował. To był niby żart, ale była zawiedziona udziałem nowego ministra w wieczornych spotkaniach u prezydenta, w trakcie których podawane jest czerwone wino" - opowiadał nam pałacowy urzędnik.

W pomieszczeniu za gabinetem prezydenta stała ława, a wokół niej sofy obite lekko już przetartym materiałem...

Nie było regułą, jak opisywał nam Robert Draba, że spotkania tam odbywały się wyłącznie wieczorami i tylko w zaufanym gronie. "Na sofy" chodziło się zawsze, gdy prezydent zapraszał większą liczbę osób. W jego gabinecie goście w większej liczbie nie mieli gdzie usiąść. Luźne wieczory, według Draby, to trochę legenda. Jakieś 70 procent tych wieczornych nasiadówek to spotkania z ludźmi z zewnątrz, tylko 30 procent to rozmowy z najbliższymi współpracownikami, tłumaczył nam minister. Draba mówił, że na takie wieczorne spotkania chodził ze stertą papierów i o tych papierach rozmawiał z prezydentem i innymi gośćmi.

Inaczej zapamiętał to Janusz Kaczmarek. Pod koniec 2009 roku mówił nam: "Był zwyczaj wieczornego spotykania się u prezydenta. Rozmowy i wino. Bywało tak, że wchodziłem do prezydenta, a napoczęta w czasie wcześniejszego spotkania butelka już stała na stole. Kilka razy przyjeżdżałem wieczorem, żeby załatwić jakieś konkretne sprawy. Ale kończyło się na winie i rozmowach. Trzeba wiedzieć, że w bezpośrednim kontakcie Lech Kaczyński jest ciepłą, serdeczną osobą, która w dłuższej rozmowie wpada w profesorski ton. Na tych nasiadówkach nie widywałem ludzi z zewnątrz. Bywały tam osoby z otoczenia Lecha Kaczyńskiego".

Częstym towarzyszem prezydenta w wieczornych rozmowach był Maciej Łopiński, szef gabinetu głowy państwa. "Przeciwnik agresywnej, mocnej gry w polityce, studzi emocje Lecha" - opisywał go prezydencki minister.

Ważny polityk PiS-u przedstawiał nam to tak w 2008 roku: "Łopiński nie ma żadnych pomysłów i pomysłów nie lubi. Jest urzędnikiem, który osiąga stan błogości, gdy nic się nie dzieje. Każdy nowy pomysł to nowe kłopoty. Jest za to jednym z najstarszych przyjaciół Lecha, jeszcze z konspiracji. Łopiński daje prezydentowi wytchnienie. Siedzą przy winie i wspominają stare czasy. Prezydent ubóstwia takie pogwarki. Jest mistrzem wielominutowych dygresji i szczególarzem. Potrafi na spotkaniu z mało znanym sportowcem wypalić: »Pamiętam pana bieg na mistrzostwach świata w 1976. Zajął pan czwarte miejsce z wynikiem 3,56«".

Jak już wspominaliśmy, tego siedzenia po nocach nie lubiła pani prezydentowa. Jedna z osób bliskich Lechowi Kaczyńskiemu opisywała nam taką scenę: "Gdy robi się bardzo późno, na dół schodzi małżonka prezydenta. Pani Maria dba bardzo o Lecha. »No i co się dzieje? Jak schodzi prezydentowa, to nie ma wina na stole. Wino jest tylko, gdy jest tu Michał Kamiński?«, pyta w żartach. Potem pani Maria zaczyna rugać prezydenta, że jej nie odwiedził przez cały dzień: »Na kolana. Dziś na dwa!« »Tak przy wszystkich?« »Tak, niech się uczą dobrych zachowań«. W końcu pani Maria zbiera męża na górę: »Już idę, babusiu«, odpowiada potulnie prezydent".

Skłonność do gawędzenia przy czerwonym winie ściągnęła na Kaczyńskiego ataki ze strony politycznych przeciwników. Wielokrotnie w czasie pięciu lat prezydentury roztrząsany był temat, czy aby głowa państwa nie ma problemów z alkoholem. Sytuacja była nienormalna: Aleksander Kwaśniewski pił, owijał się flagą, próbował wsiadać do bagażnika swojej limuzyny, a na kwestię jego słabości przez długi czas patrzono przez palce. Tymczasem cięgi zbierał Kaczyński, który w żadnej sytuacji nie został złapany na nadużywaniu trunków i nie nadszarpnął powagi urzędu prezydenckiego.

"Zagrywka z rzekomym piciem prezydenta jest faulem. Gdyby pił, na dłuższą metę, nie dałoby się tego ukryć", mówił kiedyś Michał Kamiński, były minister u Kaczyńskiego.

"Wieczór przy winie i rozmowy to dla Lecha sposób na zdjęcie stresów, ale on nie ma problemów z alkoholem. Niewiele osób wie też, że prezydent ma niezwykle mocną głowę" - opowiadał nam w połowie kadencji współpracownik prezydenta. Potwierdza to znany biznesmen: "Kiedy Lech Kaczyński nie był jeszcze prezydentem, jedliśmy kolację. Wypiliśmy sporo. Ja ledwie się trzymałem, a po nim nie było niczego widać. Ja ważę ponad 100 kilogramów, a on jest mikrej postury".

"Mit o nadmiernym piciu - opisywała Elżbieta Jakubiak - może brać się z gościnności Lecha. Jak wpadasz do niego, to zawsze cię zapyta, czy nie chcesz kanapki, herbaty, może wina. Tak było u Kaczyńskich w prywatnym mieszkaniu i tak samo potem, w Pałacu".

Minister z Pałacu opowiadał: "Prezydent potrafi winem podjąć ludzi, którzy nie są jego najbliższymi współpracownikami. A ci mogą pomyśleć, a potem puścić w miasto myśl: »Skoro ze mną o godzinie 14 wypił kieliszek, to ze swoimi zausznikami pewnie wychyla dwie butelki«. Byłem świadkiem zdziwienia wiceministrów zaproszonych do Pałacu przed jednym ze szczytów w Brukseli. Podano wino. Prezydent chciał być po prostu dobrym gospodarzem. Podobnie było podczas spotkania z ministrami finansów w 2009 roku. Czerwone wino podaje się do obiadu w Pałacu zawsze. A potem słyszałem szeptankę z miasta, że w Pałacu poszły do obiadu dwie butelki. Owszem, poszły, ale przy stole było 12 osób! Jeśli panowie pytacie, czy po takim obiedzie prezydent musi odpocząć, udać się na sjestę, bo wino przeszkadza w pracy, to odpowiadam: »Nie, nie było takich zdarzeń«.

Były pracownik BBN-u zaś relacjonował: "Prezydent sączy winko wieczorem, gawędzi. Czasem napije się piwa. Wódki nigdy. Problem z alkoholem? Żart. Byłoby dobrze, gdyby Polacy pili tak jak on".

Oczywiście czasem wina bywało trochę za dużo. Tak zdarzyło się dla przykładu na początku lutego 2007. Janusz Kaczmarek, wówczas szef MSWiA przyjechał przedstawić Lechowi Kaczyńskiemu świeżo upieczonego komendanta głównego policji Konrada Kornatowskiego. Nowy szef policji był bardzo przejęty perspektywą pierwszej w życiu rozmowy z głową państwa. Elegancko się ubrał, trzymał fason. Gdy wchodzili do gabinetu, pora była późna, po 23. Prezydent był w szampańskim nastroju, marynarka i krawat wisiały na oparciu krzesła, koszulę Lech Kaczyński miał wyciągniętą ze spodni. Miła pogawędka przy winku toczyła się przez kilkadziesiąt minut. Nagle zadzwoniła stara Nokia pana prezydenta. Okazało się, że to małżonka przywołuje głowę państwa do porządku. Kaczyński odłożył aparat i rzucił: "Panowie, uciekam, bo Marylka wzywa!". Dosłownie w kilka sekund zwinął się ze swojego gabinetu, zostawiając zaskoczonych gości za stołem.

Po wybuchu afery gruntowej i słynnym przecieku z akcji CBA Kornatowski stał się jednym z czarnych charakterów tej sprawy. W wywiadzie dla Moniki Olejnik w Radiu Zet prezydent powiedział, że gdy Kaczmarek po raz pierwszy przyprowadził do niego nowego szefa policji, "ów dżentelmen zrobił na nim bardzo oryginalne wrażenie". Kornatowski był poruszony tą wypowiedzią. Żalił się znajomym: "Czy Lech Kaczyński, zanim to powiedział, zadał sobie pytanie, jakie on na mnie tamtej nocy zrobił wrażenie?".

 

Rozdział II

Postać ulepiona z emocji

Były minister PiS-owskiego rządu relacjonuje: "Prezydent jest miękki wobec swoich współpracowników. Byłem w Pałacu i przez jakiś czas czekałem na przyjęcie przez głowę państwa. Wrażenie było piorunujące. Pięć kobiet dyskutujących o serialach, fryzurach i wychowaniu dzieci. Zero pracy intelektualnej. Tak w Pałacu mija dzień".

Czasem prezydent rozdrażniony niemocą dworzan usiłował wprowadzać dryl. Polityk PiS mówił w 2008 roku: "Chwyta wtedy za swoją prywatną komórkę, starą Nokię. Nie wspomnę, że to jest zwykły telefon, bez żadnych systemów szyfrujących. Wydzwania z niego do swoich ministrów. Kiedy nie odpowiadają, wścieka się: »Ty mnie lekceważysz. Tak nie da się pracować«.

Były urzędnik pałacu opowiadał nam w połowie kadencji: "To prawda, że szef potrafi się często wkurzać. Chodzi wtedy po gabinecie i wygraża palcem. Często w takich chwilach używa zwrotu: »Ja sobie wypraszam!«. Pamiętam, jak wyrzucił dyrektora z kancelarii. »Jest pan zwolniony«, krzyczał. Przerażony dyrektor zapytał Elżbietę Jakubiak, co robić. Ta poradziła mu, by na 2 dni zniknął prezydentowi z oczu. Dnia trzeciego został wysłany do Kaczyńskiego z jakimiś papierami. Szef podpisał, nie miał żadnych uwag, tak jakby o wszystkim zapomniał. Prezydent rzeczywiście dość często »wyrzuca z pracy«. Było tak jeszcze w warszawskim Ratuszu. Tam chyba nie było dyrektora, który przynajmniej raz nie »straciłby« roboty. Ale takie groźby działają na krótką metę. Za trzecim razem nikt się nimi nie przejmuje".

Były minister z Pałacu mówił nam w 2008 roku: "Potrafi wpaść w szał. Krzyczy, wścieka się, opieprza. Potem mu przechodzi. Zapomina o awanturze i odnosi się do delikwenta, jakby nic się nie stało, albo oświadcza: »Nie mówmy już o tym«. Poza wszystkim prezydent lubił wybaczyć, jeśli ktoś się ukorzył, przyznał do błędu, słabości. "Często korzystał z tego minister Andrzej Urbański, któremu prezydent Kaczyński chętnie odpuszczał" - opisywał polityk PiS-u.

Zmienność - to chyba najlepsze określenie oddające naturę pana prezydenta. Otoczenie nie zawsze umiało odczytać falujący nastrój szefa. To wpływało na atmosferę, na to, jak wyglądała codzienna praca...

Uroczystość w Pałacu, którą przygotował Aleksander Szczygło. Prezydent odznacza przedstawicieli służb mundurowych. Kaczyńskiemu wydaje się, że impreza dobiega końca. Ale ktoś mu szepce na ucho, że to jeszcze nie koniec, bo w jego bibliotece na wręczenie orderów czekają oficerowie służb specjalnych, którzy ze względów bezpieczeństwa nie mogą występować publicznie. Prezydent oburza się, że nikt go nie uprzedził, ciężko obraża się na Szczygłę w sumie za absolutną drobnostkę. Zachowanie "od ściany do ściany" było dla Lecha Kaczyńskiego bardzo charakterystyczne. Prezydent był postacią ulepioną ze sprzeczności.

3 października 2008. Lech Kaczyński odwiedza 1. Pułk Specjalny Komandosów w Lublińcu. W klubie garnizonowym spotyka się z rodzinami wojskowych, którzy służą w Afganistanie. Wypytuje o dzieci, choroby, żywo interesuje się codziennymi problemami kobiet, których mężowie są na wojnie kilka tysięcy kilometrów od domu. Po ludzku rozmawia bez stawiania żadnych barier. Następnego dnia dowódcy odbierają telefony od zachwyconych rodzin: "Mieliśmy go za bufona i sztywniaka, a to jest pierwszorzędny facet. Jesteśmy oczarowani!".

Prezydent potrafił mieć do siebie dystans. Znana postać ze świata biznesu zagaduje do Lecha Kaczyńskiego. Opowiada, że ma koleżankę, która studiowała z prezydentem. Głowa państwa kpi sama z siebie: "Piękna dziewczyna, podkochiwałem się w niej. Ale co ja mogłem, taki brzydal?!".

Albo taka historia. Koniec męczącego dnia spędzonego gdzieś w Polsce. Prezydencki samolot wylądował właśnie na wojskowym Okęciu. Współpracownicy wychodzą jednym trapem, Kaczyński schodami podstawionymi specjalnie dla niego. Dwa kroki od schodów czeka limuzyna, BOR-owiec już otworzył drzwi. Ale Kaczyński zamiast do pancernego BMW kieruje kroki do niskiej rangi urzędników kancelarii, którzy stoją kilkadziesiąt metrów dalej, przy ogonie samolotu. "Ścisnął dłonie, podziękował, życzył dobrej nocy. Fajne, normalne zachowanie" - opowiada nasz rozmówca.

Kolejna scenka pokazująca, że Kaczyński miał przyjazną naturę. Prezydent ma za chwilę odlecieć śmigłowcem z dachu Biura Bezpieczeństwa Narodowego, które jest położone tuż obok Pałacu. Siedzi już w maszynie, obok niego współpracownicy, brakuje dwóch urzędniczek, które też powinny lecieć. Ktoś rzuca kąśliwe uwagi pod adresem spóźnialskich, ktoś inny, że to nie wypada, by prezydent czekał. "Panowie, spokojnie, bez nerwów. Na kobiety trzeba czekać", studził emocje uśmiechnięty Kaczyński.

Szarmancki stosunek do kobiet był wizytówką prezydenta. W ostatnim roku kadencji Lecha Kaczyńskiego odczuł to na własnej skórze minister finansów Jacek Rostowski. Przybył do prezydenta, za nim z kilogramami papierów szła urzędniczka resortu finansów. Rostowski jej nie pomógł, na dodatek wchodząc do gabinetu Kaczyńskiego, nie przepuścił kobiety w drzwiach. Prezydent delikatnie zwrócił uwagę na niestosowność takich zachowań ministrowi, który pozuje na angielskiego dżentelmena. Ciąg dalszy rozegrał się na końcu spotkania. Kaczyński na odchodnym przy drzwiach swego gabinetu wymieniał pożegnalne uwagi z urzędniczką. Rostowski bezceremonialnie przeszedł swej podwładnej koło nosa i znów poszedł pierwszy do drzwi. To już było dla Lecha Kaczyńskiego zbyt wiele. Tym razem, nie bawiąc się w konwenanse, powiedział Rostowskiemu, co myśli o jego wychowaniu.

Elżbieta Jakubiak chwaliła nam inną cechę byłego szefa: "W osobistych kontaktach ze współpracownikami i znajomymi Kaczyński nie celebruje urzędu. Mnie to złościło, że wszyscy na około mówią do niego per »Leszku«. Jak tak można? Ja mówię do niego: »Panie prezydencie«, a on: »Ty znowu to samo? Zerwę z tobą wszelkie kontakty, zobaczysz!«, groził mi półżartem".

Ale był też inny prezydent. Spętany i niesympatyczny, całkowicie inny niż ten z historyjek opisanych wyżej. Najczęściej ofiarami jego nastrojów padały osoby najbliżej z nim współpracujące. Na przykład Zofia Gust, szefowa jego sekretariatu, w PRL-u działaczka opozycji demokratycznej, po odzyskaniu przez Polskę wolności sekretarka Lecha Wałęsy w "Solidarności".

Na pani Zofii spoczywał obowiązek dopilnowania, by kalendarz jakoś się trzymał, żeby ze sterty papierów prezydent podpisał te, które podpisać po prostu trzeba. A prezydent miał skłonność do wpadania w dygresje, wchodzenia w pogawędki ze swoimi gośćmi, zarywania terminów. "Pani Zofia musi wchodzić i sygnalizować, że spotkanie powinno zmierzać ku końcowi. Bywa, że prezydent na nią warczy albo otwarcie krzyczy. Kilka razy widziałem Zofię Gust wychodzącą z płaczem z gabinetu Lecha Kaczyńskiego" - opowiadał nam jeden z najważniejszych ministrów Lecha Kaczyńskiego.

Inny przykład gorszej części natury byłego prezydenta. Głowa państwa leci za granicę. Na fotelu obok niego jeden z ministrów. Kelner podał wino, rozmowa toczy się w przyjacielskiej atmosferze. Nieopatrznie współpracownik zaczyna prezydentowi wyliczać zalety polityka PiS-u, który jak się później okaże, zasili szeregi Platformy. Mina prezydenta tężeje: "Nie wspominaj mi o tym niemieckim agencie! Jeśli to zrobisz, więcej się do ciebie nie odezwę!".

Kolejna sytuacja. Jesień 2006. Wybucha afera z taśmami Renaty Beger. W MSZ-ecie rodzi się przedziwny pomysł. Faworytka prezydenta Barbara Tuge-Erecińska wpada na pomysł, żeby kierownictwo resortu podpisało list otwarty. Chodzi o to, żeby zaprotestować przeciw "politycznemu handlowi stanowiskami", który prowadziło PiS w rozmowach z politykami partii Leppera. Do podpisania listu Erecińska przekonała wiceministra Stanisława Komorowskiego. Anna Fotyga na posiedzeniu kierownictwa ministerstwa, gdy mówiono o tej sprawie, dosłownie się popłakała. Nie mogła przeżyć, że z kierowanego przez nią resortu wyjdzie list uderzający w braci Kaczyńskich.

Ale sprawa nabrała rozpędu. Komorowski zadeklarował, że w sprawie listu i publicznego protestu dyplomatów pójdzie rozmawiać z prezydentem. Wiceminister, jak sądził, dobrze znał Lecha Kaczyńskiego. Jako spadkobierca dóbr ziemiańskich miał ładny dworek pod Warszawą. Kilka razy w roku organizował w nim imprezy plenerowe, których gościem był Lech Kaczyński wraz z małżonką.

W pałacu rozmowa Komorowskiego z Kaczyńskim na temat listu dyplomatów trwała jakieś dwie minuty. Prezydent wstał oburzony. Wychodząc, rzucił do Komorowskiego na pożegnanie: "Jeszcze jedno ci powiem. Jedyna twoja predyspozycja do dyplomacji jest taka, że jesteś przystojny!".

Sumując. Jeśli ktoś mówi, że prezydent był ciepły i przyjacielski - ma rację. Jeśli ktoś inny twierdzi, że był arogancki i niesympatyczny - też mówi prawdę. Był jednym i drugim. Co najważniejsze, potrafił się zmienić w mgnieniu oka.

Niektórzy politycy z obozu Kaczyńskich uważają, że właśnie ta zmienność była powodem, iż prezydent nie potrafił zbudować wokół siebie zgranego teamu. Że rozchwiane zaplecze pasowało do charakteru Kaczyńskiego.

Polityk PiS-u tłumaczył nam w 2008 roku: "Ta niespójność zaplecza jest dla Lecha wygodna. Podam prosty przykład. Michał Kamiński, odpowiedzialny za wizerunek prezydenta, namawia szefa, żeby pojechał gdzieś w Polskę i spotkał się ze zwykłymi ludźmi. Jeśli Kaczyński nie ma na to ochoty, to zawsze w jego otoczeniu znajdą się osoby, które »przekonają go«, że ciśnienie jest za niskie, pogoda nie taka, jak trzeba, i w ogóle wyjazd jest bez sensu, bo nie poprawi mu wizerunku". Tak oczywiście bywało i przykładami można sypać jak z rękawa...

Choćby taki oto z drugiej połowy kadencji. 24 czerwca 2009 Lech Kaczyński miał odwiedzić Krasnobród na Lubelszczyźnie. Miał tam poświęcić pomnik Powstańców Styczniowych. Wizyta była zatwierdzona przez BOR, księża informowali o niej w trakcie niedzielnych mszy. Prezydent nie przybył, bo na start śmigłowca nie pozwalała pogoda.

"Oficjalnym powodem był przeciwny wiatr, który mógł spowodować trudności z powrotem. Prawdziwy powód był taki, że prezydentowi nie chciało się lecieć" - opowiadał nam jego współpracownik. Niezręczność polegała również na tym, że tego samego dnia śmigłowcem do Juraty poleciała Maria Kaczyńska. Jej wiatr nie stawiał przeszkód.

Inny przykład zarywania programu w ostatniej chwili. 2008 rok. Prezydent ma uświetnić promocję w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie. Sprawa jest dopięta na ostatni guzik. Czekają generałowie, wykładowcy, studenci. Lech Kaczyński się nie zjawia.

Kolejna sytuacja, z tego samego roku. Prezydent miał pojechać na uroczystości z okazji rocznicy śmierci Henryka Dobrzańskiego "Hubala". Pałac zaplanował udział prezydenta w mszy świętej, oglądanie rekonstrukcji bitwy, jedzenie wojskowej grochówki. PR-owcy liczyli, że będzie to duże wizerunkowe wydarzenie. Jak wyszło? Mówi o tym depesza PAP-u: "W uroczystościach wzięli udział przedstawiciele władz państwowych i samorządowych, mieszkańcy okolicznych wiosek. Sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP Michał Kamiński odczytał list od Lecha Kaczyńskiego skierowany do uczestników uroczystości. W liście tym prezydent RP podziękował wszystkim, którzy kultywują pamięć tamtych dni".

Często to prezydenccy ministrowie byli winni zamieszania. Zwyczajnie bali się powiedzieć Lechowi Kaczyńskiemu o jakimś wydarzeniu, w którym ma wziąć udział.

"Dogadują się z organizatorami, lokalną władzą, że prezydent gdzieś będzie. Lechowi nie mówią, bo obawiają się, że się nie zgodzi. Informują go za pięć dwunasta: »Wiesz, tu jest taki punkcik, podjedziemy, uściśniesz kilka rąk, chwilkę porozmawiasz«. Czasem to się udaje, ale tylko czasem. Niekiedy prezydent się wścieka i odmawia uczestnictwa. Tak było w Wiśle w sierpniu 2008 roku" - opowiadał poseł PiS-u. Odbywał się tam Tydzień Kultury Beskidzkiej. W miasteczku na placu Hoffa zebrał się tłum odświętnie ubranych górali, ale też turystów, którzy zjechali z okolicy, żeby zobaczyć prezydenta. Na scenie czekały przygotowane prezenty dla głowy państwa: góralski kapelusz i palica, czyli laska z korzenia drzewa. Ale krzesełko z napisem "Prezydent RP" zostało puste, bo zbliżał się deszcz. Przynajmniej taki powód podano zebranym ludziom, którzy zareagowali buczeniem, śmiechem i okrzykami: "Skandal!". Sprawę oczywiście podchwyciły ogólnopolskie media. "Gazeta Wyborcza" cytowała Henryka Szczotkę, ludowego rzeźbiarza: "Ulewa? Dla nas, ludzi gór, taki deszcz to codzienność. Gdybym wiedział, że prezydent boi się deszczu, to bym dla niego wystrugał parasol z drewna". Takie sytuacje mogły wynikać również z tego, że prezydent bywał chimeryczny i miewał słomiany zapał...

Wiosna 2007, półtora roku po przejęciu władzy przez Kaczyńskiego. "Szef BBN-u Władysław Stasiak każe nam być w pełnej gotowości, bo pierwszy raz od początku kadencji odwiedzi nas pan prezydent. Zszedł z Pałacu do nas. Byliśmy ustawieni w dwuszeregu. Omijał mężczyzn, podchodził do każdej kobiety i całował ją w rękę. Żartował, że wyglądamy jak izraelska kompania reprezentacyjna, w której są również kobiety. Chwalił, mówił, że widzi naszą pracę. I zapowiedział, że będzie nas teraz częściej odwiedzał. Ale ta wizyta była jedną z dwóch, to znaczy była pierwszą i ostatnią" - uśmiechał się pracownik Biura.

W niektórych sprawach Lech Kaczyński był jednak konsekwentny. Już na początku kadencji postanowił, że będzie odznaczał ludzi zasłużonych w antykomunistycznej opozycji. Dla wielu z nich, szczególnie tych, którzy nie zrobili po 1989 roku kariery i żyli zapomniani, było to jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu. Ale nawet i tu pojawiły się problemy. Niektórzy nie zgadzając się z polityką prezydenta, odmawiali przyjęcia albo po jakimś czasie zwracali ordery. "Muszę powiedzieć, że Lech Kaczyński był tym rozgoryczony. Uważał, że nie obraża to jego osobiście, ale coś więcej, bo urząd prezydenta. Jednak był konsekwentny. Odznaczał wszystkich, nawet swoich politycznych przeciwników, nawet gdy wiedział, że może narazić go to na despekt" - mówił nam prezydencki minister.

 

Rozdział III

Stres

Nerwy utrudniały funkcjonowanie prezydentowi. Nie jest tajemnicą, że Lech Kaczyński cierpiał na chorobę wrzodową.

"Wrzody układu pokarmowego rozpoznano u niego jeszcze, gdy był prezesem NIK-u. Będąc szefem Izby, na jakiejś nasiadówce dosłownie zasłabł z bólu", opowiadał jego były współpracownik. Inni przyznają, że jak prezydent chorował, to brzuchem. Objawy nasilały się w obliczu stresu, o który w polityce nie jest trudno. "Ale on się nie przyznaje, że coś mu dolega. Czasem syknie z bólu i wtedy można się domyślić, że ze zdrowiem prezydenta nie jest wyśmienicie. Ale on to zbywa, bagatelizuje", mówił minister głowy państwa.

Ciągłe napięcie wynikało stąd, że Kaczyński traktował politykę bardzo serio, nie jak zabawę albo grę, od której można sobie odpocząć np. po godzinie 17. Przejawiało się to w najprostszych sprawach.

"Dla prezydenta na przykład nie ma słowa »około«. Nie satysfakcjonuje go odpowiedź, że bezrobocie wynosi około 13 procent. Wynosi 12,8 albo 13,1. I to jest dla prezydenta różnica istotna. Ważne jest, w jakich dziedzinach gospodarki miejsc pracy ubywa i w jakim tempie" - mówił nam minister Paweł Wypych.

"Pan prezydent spytał mnie kiedyś o liczebność Żandarmerii Wojskowej. Podałem w przybliżeniu. Okazało się, że w przybliżeniu pana prezydenta nie satysfakcjonuje. Na następne spotkania zabierałem bardziej precyzyjne dane" - opowiadał nam z kolei były wiceszef BBN-u gen. Roman Polko.

Luty 2007. Oficjalna wizyta prezydenta w Dublinie. Nudna robota: przecinanie wstęg, sadzenie drzewek, ceremoniał. Kaczyński daje polskim dziennikarzom wypowiedź dotyczącą wycięcia dwóch nazwisk z dopiero co upublicznionego raportu o weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Nawet dla kogoś o małym doświadczeniu politycznym powinno być jasne, że słowa odbiją się głośnym echem w Polsce. Tak się oczywiście staje. Prezydent wisi na telefonie, jest zdenerwowany reakcją polityków i mediów na wypowiedź, której udzielił. Minister Joanna Kluzik-Rostkowska na stronie apeluje do niego: "Po co te nerwy? Daj sobie spokój". W odpowiedzi słyszy: "Masz rację, ale ja inaczej nie potrafię".

Wiadomo też, że prezydent długo zastanawiał się przed podjęciem decyzji. Przeciwnicy powiedzą, że był niezdecydowany. Zwolennicy ocenią, że było to właśnie "poważne traktowanie polityki", analizowanie, wsłuchiwanie się do ostatniej chwili w opinie ministrów czy doradców.

Rafał Grupiński, który był autorem wielu publicznych wystąpień Donalda Tuska, opowiadał nam zimą 2010 o przeciekach docierających z Pałacu. Mówiły o tym, że prezydent do ostatniej chwili zmienia swoje wystąpienia. Krąży po Pałacu, zastanawia się, koryguje sformułowania i tak naprawdę jeszcze 20 minut przed rozpoczęciem jakiejś imprezy nie wiadomo, co dokładnie powie. Podobny mechanizm działał przy podejmowaniu decyzji w sprawie ustaw. Czas mijał o północy. Trzeba było, jak relacjonował minister Draba, trzymać drukarnie pod parą i być przygotowanym na każde rozwiązanie. A warianty, jak wiadomo, są trzy: podpis, weto, skierowanie do Trybunału Konstytucyjnego. Zdarzało się, że przyszykowane były wszystkie trzy decyzje wraz z uzasadnieniami, a prezydent składał podpis pod jedną z nich późną nocą ostatniego dnia. Takie życie musiało być nieznośne. Kaczyński nie potrafił odpoczywać, wyłączyć się, nabrać dystansu. Choćby dla psychicznej higieny.

"Lech nie czuje się do końca swobodnie w swoim gabinecie. Kiedy dzwoni ze swojej komórki, wychodzi na balkon. Tam też nie jest do końca bezpiecznie. Nie wiadomo, czy rozmowa nie jest namierzana z zewnątrz. Balkon prezydenta jest przecież widoczny z okolicznych kamienic. Nawet w swojej ulubionej rezydencji na Helu nie jest odprężony. Zamiast dać sobie spokój, potrafi przez pół wieczoru rozmawiać z różnymi ludźmi o kretyńskiej wypowiedzi jakiegoś polityka, którą zobaczył na ekranie telewizora. Sprawa ma trzeciorzędne znaczenie, jest weekendowy wieczór, a on się wścieka, zamiast odpocząć. To nie pozostaje obojętne dla zdrowia" - mówił prezydencki minister na początku 2010 roku. Mimo wszystko apartament Mewa na półwyspie był dla Lecha Kaczyńskiego zbawieniem. Kaczyński bardzo potrzebował miejsca, gdzie mógł poczuć się swobodniej, pospacerować, odetchnąć.

Oficer Biura Ochrony Rządu opowiadał w 2009 roku: "W piątek po południu samolot z 36. Pułku Specjalnego leci z prezydentem nad morze, wraca w niedzielę. Maszyna ląduje na lotnisku w Rębiechowie, rzadziej na wojskowym lotnisku na Oksywiu. Bywa, że prezydent kursuje na trasie Warszawa - Hel częściej niż raz w tygodniu". ("Fakt" podliczył, że od listopada 2008 do czerwca 2009 prezydent latał nad morze 141 razy).

Kaczyński wolał latać samolotem niż śmigłowcem - uważał, że tak jest bardziej komfortowo i bezpiecznie. Śmigłowiec służył temu, żeby przedostać się już z lotniska w Gdańsku lub na Oksywiu do Mewy, szczególnie latem lub w długie weekendy, gdy wąska droga na Półwyspie jest zakorkowana.

Janusz Kaczmarek, były prokurator krajowy, potem szef MSWiA, opowiada: "Gdy prezydent leciał z Warszawy do ośrodka na weekend, zawsze proponował samolotową podwózkę. To były miłe gesty. Na pokładzie byli też inni współpracownicy z Trójmiasta, na przykład szefowa jego sekretariatu Zofia Gust albo minister Maciej Łopiński. Kilka razy zdarzyło mi się, że miałem mnóstwo pracy i musiałem zostawać na weekend w Warszawie. Od razu zaczepił mnie jeden z trójmiejskich przyjaciół Lecha. Przepytywał, czym podpadłem, bo nie latam z prezydentem".

Zwykło się mówić, że prezydencki ośrodek znajduje się w Juracie, choć administracyjnie pozostaje w gminie Hel, o czym bez przerwy jego burmistrz Mirosław Wądołowski przypomina politykom i dziennikarzom.

Od bramy do zabudowań jedzie się jakiś kilometr przez sosnowy las. Niedaleko bramy tablica, która przypomina, że ośrodek odzyskał świetność dzięki Jolancie i Aleksandrowi Kwaśniewskiem. Pracownicy trochę pokpiwają, że Kwaśniewscy sami sobie fundowali pamiątkowe napisy.

Atrakcje Mewy? Piękna plaża nad zatoką otoczona ponad 100 hektarami ogrodzonego lasu sosnowego. W czasie remontu, przeprowadzanego za czasów poprzedniego prezydenta powstało centrum konferencyjne i wieża widokowa przypominająca latarnię morską.

"Wieża była pomysłem Jolanty Kwaśniewskiej. Na szczycie pokój z kominkiem, dla 4 - 6 osób, z panoramą zatoki. Tam można odbywać rozmowy kuluarowe. W dolnej części wieża połączona jest z basenem, gabinetem odnowy i sauną" - opowiadał nam burmistrz Wądołowski, kiedyś bywalec Mewy.

Renowacji zostały poddane też wille wypoczynkowe. W willi numer 1 mieszka prezydent, niedaleko dom dla najdostojniejszych gości i kilka innych, gdzie można zakwaterować ludzi z otoczenia dygnitarzy. W ośrodku jest także kort tenisowy. A przy wieży tablica ku czci byłej pierwszej damy. "Zaraz tablica, mała tabliczka" - wyjaśniał nam Leszek Miller, który na Helu nabierał sił po wypadku rządowego śmigłowca w 2003 roku.

Pracownicy Mewy mówią, że do urządzania wnętrz mocno przyłożyła rękę Jolanta Kwaśniewska, która ma ambicje designerskie. Efekt jednym się podoba, innym mniej. Pierwsi twierdzą: "Nie ma złotych klamek, ale wszystko jest eleganckie, w wysokim standardzie". Drudzy narzekają, że trochę zbyt nowobogacko, w stylu "luksus przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych". Podziały są raczej funkcją gustów niż poglądów politycznych. "We wszystkich budynkach rządowo-prezydenckich do tej pory pośmierduje PRL-em. Tu boazeria pamiętająca Gierka, tam śledzik pod pierzynką w menu. Ale Mewa jest nowoczesnym ośrodkiem pod każdym względem" - opowiadał polityk PiS-u.

Po przejęciu władzy w końcówce 2005 roku obóz braci Kaczyńskich patrzył na Mewę z lekką niechęcią. PiS krytykowało przecież w kampanii "Bizancjum" poprzedniej władzy. Jeśli trzymać się tej retoryki, to rezydencja była perłą, symbolem "Bizancjum".

"Poza tym do Kaczyńskich dochodziły głosy, że Kwaśniewska bolała nad tą stratą najbardziej. Z żalem mówiła w obecności urzędników: »Myśmy z mężem zrobili, a korzystać będą następcy«. Takie wieści nie wywoływały najlepszych uczuć w otoczeniu braci" - wyjaśniał nastawienie braci ich współpracownik.

Ale nastawienie szybko się zmieniło. "Lech Kaczyński wiele lat spędził na Wybrzeżu, znał te okolice, miał w Trójmieście wielu znajomych. Prędko więc zapałał sympatią do Mewy. Willa prezydencka gabarytami przypomina rodzinny segment na Żoliborzu, a nie monumentalny Pałac", mówił Jan Ołdakowski, poseł PiS-u. "Miejsce jest urzekające. W salonie prezydenckiej willi jest ogromne okno, z którego roztacza się imponujący widok na zatokę", opisywała miejsce Elżbieta Jakubiak.

"Do ośrodka wcale niełatwo było się dostać, nawet przybocznym prezydenta. Jest coś na kształt umowy między Lechem Kaczyńskim a jego żoną, że do Mewy przyjeżdżają osoby zaakceptowane przez nich oboje. Pani Maria dba, by miejsce było azylem i żeby nie przenoszono tam pałacowych emocji. Dlatego niektórzy mają tam zamknięte drzwi. Bywają w Mewie: Anna Fotyga, Maciej Łopiński, Aleksander Szczygło, w swoim czasie mile widzianym gościem był Janusz Kaczmarek. A na przykład minister Bochenek jeszcze w 2007 roku pojawiała się tam sporadycznie i służbowo" - mówił nam w 2008 roku PiS-owski minister.

W Mewie prezydent spacerował i jeździł rowerem. Ale jego sposób funkcjonowania na półwyspie różnił się od tego, który preferował Aleksander Kwaśniewski. Poprzednik często odwiedzał Hel czy Juratę, nie unikał kontaktów z ludźmi. Kaczyński tego nie robił. W pierwsze wakacje po objęciu władzy przez nowego prezydenta burmistrz Wądołowski nie brał urlopu i czekał w pogotowiu, żeby pokazać głowie państwa port w Helu, fokarium i inne atrakcje na cyplu. Ale nigdy nic z tego nie wyszło...

"Prezydent nie podtrzymał tradycji ścisłej współpracy z samorządem. Ale broń Boże tego nie krytykuję, bo lubimy wszystkich prezydentów!" - opowiadał nam burmistrz w marcu 2010 roku.

Bardziej otwarta od męża była pani prezydentowa, która wyskakiwała z Mewy na miasto. Była, podobnie jak jej poprzedniczka, patronką festiwalu muzyki kameralnej.

Za to jedno Kaczyńskiego i Kwaśniewskiego łączyło. Obaj używali rezydencji do kuluarowych rozmów politycznych. W marcu 2007 na nieoficjalne rozmowy do Mewy przyjechała kanclerz Angela Merkel. Doszło wtedy do małej wpadki organizacyjnej. Kaczyński chciał pokazać pani kanclerz panoramę okolicy z wieży widokowej. I jak na złość właśnie wtedy zacięła się winda. Oboje musieli się wspinać na wieżę po słabo oświetlonych schodach.

Największym zaś wydarzeniem w Mewie podczas kadencji Lecha Kaczyńskiego była wizyta prezydenta George'a W. Busha w czerwcu 2007 roku.

Wypadła bardzo dobrze. Amerykańskiemu prezydentowi, jego małżonce i współpracownikom podobał się ośrodek. Joshua Bolten, szef gabinetu Busha, urwał się nawet i chodził po plaży bez butów. "Atmosfera była bardzo przyjacielska. Z Kaczyńskimi była wówczas ich czteroletnia wnuczka. Wspólnie z Laurą Bush rozpakowywała prezenty. Po rezydencji kręcił się Tytus, terier Kaczyńskich. Psa tej samej rasy mieli wtedy Bushowie" - opisywała nam Elżbieta Jakubiak.

Tabliczki upamiętniającej Jolantę Kwaśniewską w wieży widokowej goście nie zobaczyli. Przykryto ją dywanikiem.

Wieść o tym, że w rezydencji jest uroczo, szybko rozeszła się po świecie. Na przykład Nicolas Sarkozy miał pretensje do Lecha Kaczyńskiego, że ten nie zaprosił go na Hel. "Busha zaprosiłeś do domu, a mnie nie", wyrzucał prezydentowi. Kaczyński usiłował tłumaczyć: "To nie jest mój dom, to państwowa rezydencja".

Ale widać było, że Francuz ma o to żal. "Sprawę popsuło nasze MSZ, bo stawiało przeszkody. A sam Kaczyński bardzo chciał, żeby w czasie wizyty w Polsce Sarkozy odwiedził półwysep", opowiadał współpracownik Kaczyńskiego. "Generalnie ośrodek jest rewelacyjny. Jeszcze kilku prezydentów Rzeczypospolitej będzie wdzięcznych Kwaśniewskiemu, że go stworzył", mówił urzędnik Lecha Kaczyńskiego.

Wszyscy, którzy byli w Mewie - niezależnie od opcji - mówią, że nadmorska rezydencja to powód do dumy. "O tym, że ośrodek jest przepiękny, świadczą delikatne prośby od przywódców innych krajów, którzy od czasu do czasu »wpraszają się« tu na urlop" - opowiadał nam współpracownik prezydenta. "Za pieniądze podatnika?" - pytaliśmy. "Jeśli nawet, to są to doskonale zainwestowane środki. Ci, którzy raz byli w ośrodku, chcieli tam wracać" - oświadczył nam z przekonaniem rozmówca.

Mniej szczęścia miała druga rezydencja prezydenta, imponujący zamek w Wiśle, którą także wyremontował Kwaśniewski. Miejsce było oczkiem w głowie prezydenta Kwaśniewskiego, na którego polecenie budowla została odremontowana. Kaczyński za Wisłą nie przepadał. Powody były podobno dwa. Pierwszy taki, że są tam przedmioty przypominające jego poprzednika, włącznie z portretami Kwaśniewskiego w strojach z okresu międzywojennego. Drugi taki, że Wisła jest jednym z niewielu miejsc w polskich górach, gdzie Kaczyński przegrał w wyborach 2005 r. "To są jakieś dziwne wytłumaczenia. Lech wybiera Juratę, bo ją lubi, i tyle", tłumaczył minister Michał Kamiński w 2008 roku.

Na pewno znaczenie miało to, że podróż w góry jest dłuższa niż na półwysep. Ale także to, że dolna część górskiego zamku była wynajmowana gościom z zewnątrz. Prezydent nie miał więc takiej wolności jak nad morzem.

Wisłę prezydent odwiedzał sporadycznie. A Wisła czekała. W prezydenckich apartamentach codziennie były świeże kwiaty, na stołach leżały dopiero co kupione owoce, w łazience wisiały świeże ręczniki. "Sytuacja jest paranoiczna, ale rezydencja jest darem narodu dla prezydenta Mościckiego, więc nie wypada jej sprzedać" - opowiadał minister z rządu Donalda Tuska latem 2008 roku.

Jeszcze gorzej było z kolejnym prezydenckim ośrodkiem, w Klarysewie. Rezydencję utrzymywano, chociaż na przykład w latach 2006 - 2007 nie zawitał tam żaden VIP.

Lech Kaczyński nie korzystał też nigdy z rezydencji Promnik, położonej nieco ponad 70 kilometrów na południe od Warszawy. "Odpoczywała tam matka prezydenta, jego brat. Na weekendy, gdy był prezydentem, chętnie jeździł tam Aleksander Kwaśniewski, ale Lech nie. Lech woli Hel", opowiadał minister z rządu Tuska.

Mama prezydenta bywała oczywiście w nadmorskiej Mewie, ale podczas jednej z wizyt jej miastowy kot złapał alergię i to zniechęciło Jadwigę Kaczyńską do rezydencji. Poza tym dla 83-letniej pani podróż na Hel była zbyt męcząca. Dlatego matka braci na odpoczynek chętniej wybierała podwarszawski Promnik.

Za to brat prezydenta na Hel jeździł chętnie. Nawet kiedy Jarosław Kaczyński był premierem, zjawiał się w Mewie nie jako szef rządu, ale jako członek rodziny prezydenta. Prezes PiS-u dostawał do dyspozycji oddzielną willę nazywaną w otoczeniu braci "premierówką". Tam przyjmował gości oraz współpracowników. "Prezydent mówił mi, że nadmorska willa oddawana w gościnę bratu jest wyrazem uznania za zasługi, które Jarosław Kaczyński poczynił dla Polski" - opowiadał Janusz Kaczmarek.

W wakacje 2007 roku Jarosław Kaczyński szalał nawet na skuterze wodnym po Zatoce Puckiej, co ujawnił kiedyś jego były rzecznik Jan Dziedziczak. Otoczenie premiera chciało, żeby popisy mogli zobaczyć fotografowie, ale Kaczyński odmówił. "Gdyby to był Marcinkiewicz, zdjęcia byłyby następnego dnia w tabloidach!", utyskiwali przyboczni prezesa.

Ośrodek odegrał rolę podczas kampanii wyborczej w 2007 roku. To tu na należącym do rezydencji molo zrobiono zdjęcie Jarosławowi Kaczyńskiemu, które potem wykorzystano na plakacie wyborczym. Przedstawia ono prezesa PiS-u opartego o barierkę pomostu, w tle zatoka i kawałek wybrzeża. Napis głosi: "Premier Kaczyński - zasady zobowiązują".

"Fotografia została zrobiona podczas urlopu, który premier spędzał w prezydenckiej rezydencji. Urlop był kiepski. Trwały gorące wydarzenia polityczne. Jarosław krążył między Helem a Warszawą. Nie wypoczął, nie naładował baterii i w kampanii na jesieni 2007 roku trochę zabrakło mu pary. To było widać w przegranej telewizyjnej debacie z Tuskiem" - zdradzał współpracownik byłego szefa rządu.

 

Rozdział IV

Młodszy brat bliźniak

W siedzibie PKOL-u na spotkaniu z olimpijczykami prezydent dostał unikalny prezent. Koszulkę w narodowych barwach, w której nasza reprezentacja jechała do Pekinu. Na plecach był numer 1 i nazwisko "Kaczyński". Obejrzał podarunek, zażartował: "Dobrze, że na koszulce nie ma imienia. Będzie dla brata".

W pierwszych miesiącach prezydentury Lech Kaczyński żalił się swemu ówczesnemu przyjacielowi Januszowi Kaczmarkowi: "Trwa prawdziwy koncert życzeń. Mariusz Kamiński chciał być szefem CBA i będzie. Zbigniew Ziobro chciał być ministrem sprawiedliwości i jest. Witold Marczuk chciał być szefem ABW i jest. A brat, który najbardziej na to zasługuje, premierem nie jest!"

Nie ma co ukrywać, że "ta niesprawiedliwość" zatruwała życie prezydentowi na początku kadencji. Premierem, i to na dodatek bardzo popularnym, był Kazimierz Marcinkiewicz. Szef rządu, mówiąc językiem młodzieżowym, od początku miał przechlapane u prezydenta. "W rozmowach ze mną Lech Kaczyński nigdy nie owijał w bawełnę. Mówił jasno, że na tym stanowisku powinien być jego brat" - opowiadał nam Marcinkiewicz. Prezydent, jak wspominał były szef rządu, używał między innymi takiego argumentu: bycie premierem to jest coś, co na zawsze zostaje w życiorysie, buduje pozycję polityka, sprawia, że przechodzi się do historii. A więc coś, na co Jarosław Kaczyński zasłużył jak nikt inny.

Marcinkiewicz, jego usamodzielnienie się, lansowanie w mediach, od początku irytowały głowę państwa. Lechowi Kaczyńskiemu nie podobało się, że rośnie polityk, który może zagrozić w przyszłości Jarosławowi. Poza tym prezydenta i premiera różniło zbyt wiele - wiek, temperament, doświadczenia, poglądy na gospodarkę, ale przede wszystkim styl uprawiania polityki.

Ścierali się o nominacje dyplomatyczne i generalskie. Premier miał pretensje do prezydenta o opieszałość w podejmowaniu decyzji. Za to prezydent nie mógł pojąć, jak Marcinkiewicz śmie się tak stawiać i uważać za równorzędnego gracza jak on lub jego brat. "Czy on nie rozumie, że gdyby nie Jarosław, to byłby trzeciorzędnym politykiem? Jako rozbitek z tonącego AWS-u nie zostałby nawet posłem w 2001 roku!", złościł się w rozmowie z jednych ze współpracowników.

Kaczyński próbował dyscyplinować Marcinkiewicza. Dwa razy zwołał rady gabinetowe, czyli posiedzenia rządu pod przewodnictwem prezydenta. Starał się w ten sposób ustawiać Marcinkiewicza do pionu. Głowę państwa denerwowało, że stery w państwie przejmują znajomi "premiera z Gorzowa", a nie ci, którzy wiosłowali po oba zwycięstwa wyborcze - parlamentarne i prezydenckie.

Ludzie prezydenta zaczęli więc jawnie wchodzić w kompetencje rządu. Na przykład kiedy Ministerstwo Gospodarki prowadziło ostre negocjacje z górnikami, Kaczyński kazał zająć się sprawą Elżbiecie Jakubiak. Ta poparła postulaty górników. Strategia rządu legła w gruzach.

"Nasz negocjator usłyszał, że pani Jakubiak już wszystko obiecała" - opowiadał nam Marcinkiewicz. Ludzie prezydenta przyznają, że tak było: "Gdyby nie Jakubiak, mielibyśmy górników z trzonkami od kilofów na ulicach Warszawy. Rząd nie potrafił sobie poradzić".

Sytuacja była chora - zwycięski obóz miał nie jednego, ale trzech liderów: braci i premiera, który w polskim systemie politycznym ma bardzo dużą osobistą władzę. Zapanował bałagan trudny do rozszyfrowania nawet dla polityków PiS-u. Nie bardzo wiadomo było, gdzie i jaka jest władza - w Kancelarii Premiera, w siedzibie partii na Nowogrodzkiej, przy Krakowskim Przedmieściu? Oczywiście prezydent dążył do tego, by wysadzić Marcinkiewicza z siodła i dać premierostwo bratu. Ale sam Marcinkiewicz się o to prosił, naciągał strunę i prowokował.

Maj 2006. Ryszard Schnepf, minister w Kancelarii Premiera, rzuca pomysł, że Polska mogłaby się przyłączyć do niemiecko-rosyjskiego Gazociągu Północnego. To idea, która biegnie absolutnie w poprzek dotychczasowego stanowiska polskich władz. Wybucha burza, w której Schnepf traci stanowisko. Widząc, co się dzieje, Marcinkiewicz odcina się od słów swego najbliższego współpracownika. Mówi, że pierwszy raz słyszy o takim pomyśle. Tyle że Lech Kaczyński ma inne informacje. Z poufnych notatek wie, że temat był poruszany w trakcie rozmowy kanclerz Angeli Merkel z premierem Marcinkiewiczem. Atmosferę dodatkowo podgrzewa to, że na dniach rozpoczyna się szczyt Unii Europejskiej m.in. na temat bezpieczeństwa energetycznego. W tej sytuacji Kaczyński wzywa Marcinkiewicza na konsultacje do Pałacu. Ten ignoruje wezwanie. Oficjalny powód? Wybiera się na procesję Bożego Ciała. W Kancelarii Premiera otwarcie stawia sprawę. W obecności pracującego tam Mariusza Błaszczaka, bliskiego współpracownika braci, mówi, że na żadne konsultacje do Pałacu nie będzie jeździł. Bielan oraz Kamiński widząc, że sprawy między prezydentem a premierem stają na ostrzu noża, kupują whisky i jadą do rezydencji Marcinkiewicza przy ulicy Parkowej.

Są w kłopotliwej sytuacji. Kaczyńscy, szczególnie prezydent, są wobec nich nieufni. Bracia uważają, że Marcinkiewicz to ich człowiek. Z kolei premier sądzi, że spin doktorzy przychodzą sondować go w imieniu braci. Rozmowa trwa niemal całą noc. Bielan i Kamiński widzą, że szef rządu fruwa nad ziemią. Marcinkiewicz przekonuje, że czas partii politycznych minął i nastaje epoka wielkich ruchów społecznych. Kto mógłby stanąć na czele takiego ruchu? Oczywiście on. Jest niesłychanie pewny swego. Mimo sygnałów, że zakon PC, czyli stara gwardia Kaczyńskich, zbiera się w Pałacu i przygotowuje operację wymiany premiera. W całej akcji, według byłego szefa rządu, za sznurki najmocniej pociągali dwaj ludzie: wierny braciom szef klubu parlamentarnego Przemysław Gosiewski oraz prezydent.

Ale Marcinkiewicz ocenia, że jego pozycja jest niezagrożona. Uważa, że bracia nie mają siły, by go odwołać. Opowiada Bielanowi i Kamińskiemu, że jest dogadany z Romanem Giertychem i Andrzejem Lepperem, a połowa PiS-owskiego klubu w Sejmie zaprotestuje, gdy tylko padnie pomysł zdjęcia go ze stanowiska.

Marcinkiewicz prowokuje braci absolutnie otwarcie. Umawia się na rozmowę z liderem opozycji Donaldem Tuskiem. Tego jest już za wiele. W krytycznym dla szefa rządu dniu Bielan i Kamiński przyjeżdżają na Nowogrodzką. Z gabinetu prezesa właśnie wychodzą ludzie z zakonu PC. Są m.in. Krzysztof Putra i Joachim Brudziński. Kaczyński informuje spin doktorów, że za chwilę będzie rekomendował komitetowi politycznemu partii wymianę premiera. Obaj doradzają prezesowi, żeby najpierw tę wieść przekazał samemu zainteresowanemu. Kaczyński się zgadza. Rozpoczynając partyjne zebranie, prezes mówi, że potrzebuje dwudziestu minut na rozmowę w cztery oczy z szefem rządu. Gdy wracają, Marcinkiewicz jest blady jak ściana. Kaczyński prosi po kolei członków komitetu, by wypowiedzieli się na temat pomysłu zamiany na fotelu premiera. I po kolei 20 osób siedzących przy stole ustawionym w podkowę zabiera głos.

Wszyscy zgadzają się na propozycję, nikt nie protestuje. W dyskusji pojawiają się głosy, że odchodzącego premiera trzeba zagospodarować, że nikt nie skazuje go na banicję, że może być na przykład wicepremierem u Jarosława Kaczyńskiego. Marcinkiewicz jest w szoku.

Zabiera głos. Mówi, że nad wszystkim, co usłyszał, musi się zastanowić, i wychodzi. Jedzie do rezydencji na Parkową namawiać się ze swymi przybocznymi. Tymczasem w mediach pojawia się wiadomość, że Marcinkiewicz złożył dymisję na komitecie politycznym PiS-u!

To nieprawda, szef nie składał przecież dymisji. Ale premier i jego ludzie nie mają już siły, żeby dementować informację i odwrócić bieg spraw. Wojna jest przegrana. Marcinkiewicz przelicytował. Gdyby nie szedł tak ostrym kursem, mógł być dalej szefem rządu, bo Jarosław Kaczyński, mimo namów brata, wcale nie palił się do wzięcia tego stanowiska.

Wynik rozgrywki oczywiście ucieszył prezydenta. Lech Kaczyński nie mógł już słuchać opowieści w mediach "o fajnym Kaziku" i "złym Jarosławie". Irytowało go, że sam Marcinkiewicz puszczał oko do dziennikarzy i słał im sygnały - gdyby nie ja, pełnia władzy byłaby w rękach szalonych Kaczyńskich, sami widzicie jacy oni są.

W lipcu 2006 roku Jarosław Kaczyński dostał to, co według brata powinien mieć od jesieni 2005 roku - fotel premiera. Ta zmiana była momentem satysfakcji dla prezydenta.

Relacja z Jarosławem Kaczyńskim była jednym z najistotniejszych odniesień prezydentury 2005 - 2010. Bliźniacza więź często determinowała zachowania Lecha Kaczyńskiego w sprawach drobnych, ale też w najważniejszych dla kraju. Przykładem może być udział prezydenta w doprowadzeniu do upadku premiera Marcinkiewicza, po to by na czele rządu mógł stanąć Jarosław Kaczyński. Oczywiście nie jest prawdą, że bracia byli jednomyślni i zawsze się ze sobą zgadzali. Do spięcia doszło np. w styczniu 2010 roku. PiS, pod wodzą Jarosława, przedstawiło projekt konstytucji, w którym planowano między innymi poszerzenie prezydenckich prerogatyw. Lech nie znał projektu przed jego publicznym zaprezentowaniem. Potem ocenił jego wartość bardzo nisko i miał wielkie pretensje do brata, że sprawa nie została zawczasu omówiona.

Oczywiście, mimo takich sytuacji, w najgłębszym przekonaniu prezydenta Jarosław był postacią wyjątkową - poświęcił dla Polski życie osobiste, materialny dobrobyt, na nim spoczywał obowiązek codziennego zajmowania się ich mamą, już w wolnej Polsce był prześladowany przez służby specjalne, co nawet mogło zakończyć się jego śmiercią. Media III RP mieszały go z błotem, a mimo tego udało mu się zwyciężyć, zbudować silny obóz polityczny.

Wedle rozumowania prezydenta przy Jarosławie nawet on sam był postacią mniej godną wyróżnień - ma rodzinę, właściwie przez całą III RP pełnił ważne funkcje publiczne (wiceszefa "Solidarności", prezesa NIK-u czy ministra sprawiedliwości), podczas gdy Jarosław nieraz był na marginesie życia politycznego.

Brat, jego zdanie, jego dobro, były dla prezydenta niesłychanie ważne. Janusz Kaczmarek mówił nam: "Któregoś razu Lech Kaczyński poważnym tonem powiedział mi, że musi mnie przygotować do rozmowy z bratem. Zabrzmiało to tak, jakby od tej rozmowy miało dużo zależeć, jakby chodziło o spotkanie z kimś ważniejszym i wyjątkowym. W ustach Lecha Jarosław jest kimś szczególnym. Nieraz mówił mi, że brat byłby o wiele lepszym prezydentem od niego".

Tam, gdzie pojawiała się postać Jarosława, niekiedy kończyła się racjonalność i grać zaczynały emocje Lecha Kaczyńskiego. Kaczmarek w książce "Cena władzy" opisał anegdotę z 2001 roku.

Rozmowa w gronie znajomych. Tematy się zmieniają. Schodzi na rynek prasowy, w tym "Tygodnik Solidarność". "To jeden ze słabszych tygodników, bardzo zubożony w treściach", mówi Kaczmarek. "Panie prokuratorze, redaktorem naczelnym tego tygodnika był też mój brat", replikuje zirytowany Kaczyński. Ale Kaczmarek się nie wycofuje: "Przepraszam, ale oceniam tylko gazetę i z tej oceny się nie wycofam". Temat znów się zmienia. Mija pół godziny i nagle Lech Kaczyński wchodzi rozmówcy w słowo: "No nie, ja do tej chwili nie mogę się otrząsnąć po tym, co pan powiedział o moim bracie".

Wypada tylko dodać, że Jarosław Kaczyński naczelnym "Tysola" był w 1989 roku.

Rafał Grupiński, do jesieni 2009 roku jeden z najbliższych współpracowników Tuska, na początku 2010 roku opisywał nam, że funkcjonuje zasada: rządzi Jarosław, natomiast Lech się Jarosławem opiekuje. To widać, jak zauważał Grupiński, gdy prezes PiS-u wpadał w kłopoty polityczne. Lech wtedy interweniował i od razu, według polityka PO, prezydentura stawała się bardziej partyjna.

"Czuć, że opiniami brata prezydent się przejmuje. Któregoś razu z marsową miną powiedział mi, że brat jest ze mnie niezadowolony, bo nie udaje mi się pokazać układu", opisywał Kaczmarek.

Inaczej widział to były prezydencki minister Robert Draba. Nie zauważył on, by relacja między braćmi odbijała się wprost na pracy prezydenckiego urzędu. Według Draby nie było tak, że Lech Kaczyński mówił: "Robimy tak, bo życzy sobie tego brat" albo: "Mój brat sądzi, że jest tak i tak, i my teraz skorzystamy z jego porady".

Bliski współpracownik braci w marcu 2010 mówił nam: "To nie jest relacja w jedną stronę, jak się ją często przedstawia, czyli taka, w której silny Jarosław dyktuje, a słabszy Lech jest uległy. Prezydent doprowadził do upadku Marcinkiewicza. Lech odegrał znaczącą rolę w wypchnięciu poza nawias Ludwika Dorna, którego mądrzenia się, fanaberii, dziwactw i ekscentryzmu miał dosyć".

W ostatnich latach ze względu na kalendarze wypełnione po brzegi spotkaniami Kaczyńscy kontaktowali się ze sobą najczęściej przez telefon. Lech nosił swoją Nokię przy sobie albo zostawiał ją w sekretariacie i kazał odbierać. Na marginesie wypada dodać, że ta Nokia - model 6310 - to był ulubiony gadżet prezydenta. Telefon archaiczny, ale też z plusami - prosty w obsłudze, niezniszczalny i z rekordowo trwałą baterią. Dla Kaczyńskiego, który lubił długo rozmawiać przez komórkę, to akurat bardzo się liczyło. Współpracownicy prezydenta opowiadali nam, że nie korzystał on nawet z funkcji "kontakty" w aparacie i za każdym razem wystukiwał numery telefonów. Nie było to jakieś wyzwanie dla Kaczyńskiego, bo należał do szczególarzy ze świetną pamięcią.

Kiedyś prezydent i jego małżonka dawali wywiad do kolorowej gazety. Pani Maria wspomniała malucha, którym jeździła 30 lat temu. Kaczyński się wtrącił i podał jego numer rejestracyjny.

Urzędnik Pałacu wspomina: "Jechałem kiedyś z prezydentem windą. Akurat miał w ręku tę Nokię. Mówię mu, że to świetny aparat. Podchwycił. Powiedział, że dla niego liczy się prostota obsługi i wytrzymała bateria".

Michał Kamiński, który był prezydenckim specjalistą od wizerunku, w 2008 roku miał chytry plan związany z komórką Kaczyńskiego. Chciał wymienić aparat na nowoczesny, multimedialny, z dostępem do Internetu. Cel był taki, żeby kolorowe gazety zainteresowały się sprawą i pokazały prezydenta jako człowieka, który nie boi się nowych technologii. Kaczyński, kiedy tylko usłyszał o tym pomyśle, pogonił ministra... "Kaczyńskiego trudno do czegoś przekonać, jeśli na konkretną sprawę ma już wyrobiony pogląd. Można go ciągnąć wołami, ale to na niewiele się zda", opisywał niechętny prezydentowi poseł PiS-u.

Dotyczy to spraw ważnych, ale i drobnych jak wspomniana komórka, która najczęściej służyła do kontaktów z Jarosławem.

Brat prezydenta z komórką nie chodzi, ma ją zawsze asystent. W połowie kadencji współpracownik prezydenta opowiadał nam o rozmowach telefonicznych braci: "To są często bardzo krótkie rozmowy w stylu: »Doleciałem. Do usłyszenia«, albo: »Wstałeś? To dobrze. Cześć!«".

Były prezydencki minister opisywał nam zwyczaje z czasów, gdy Jarosław był premierem: "Rozmawiali kilka, nawet kilkanaście razy dziennie. Większość telefonów to były krótkie kontakty. Na przykład: »Cześć, skończyłem spotkanie« Oni nie muszą dużo mówić. Rozumieją się w pół słowa. Nawet kiedy chodzi o konsultowanie istotnych spraw. Byłem świadkiem takiej rozmowy. Dotyczyła nominacji na ważne stanowisko: »Co o nim sądzisz?«. » On nie, chyba nie« I to wszystko. Sprawa została załatwiona w 5 sekund".

Urzędnicy i politycy opowiadali, że prezydent często przerywał spotkanie, żeby choć na chwilę skontaktować się z bratem. Niejeden raz chodziło o drobne sprawy organizacyjne. Wiadomo, że Kaczyńscy nie przepadali za wspólnym pokazywaniem się publicznie. "Przez telefon ustalali, który z nich pójdzie na jaką imprezę. To śmiesznie wychodziło, bo ich współpracownicy nie wiedzieli, jak będzie wyglądał plan zajęć, a oni już wszystko mieli dograne między sobą", opisywał minister od prezydenta.

Kiedy Jarosław Kaczyński przestał być premierem i siłą rzeczy miał więcej czasu, tradycyjnie bracia ucinali sobie dłuższą pogawędkę telefoniczną późnym wieczorem. Lech przejmował się, denerwował o brata, jego przyszłość. Chodziło o sprawy drobne, ale też o wielką politykę.

W zachowaniu prezydenta mocno ugruntowana była też obawa przed zawiedzeniem Jarosława. "Lech jest przekonany, że jego błędy szkodzą bratu" - opisywał nam pod koniec 2009 roku poseł związany z Pałacem. "Prezydent się przejęzyczy, w jego kieszeni zadzwoni telefon, będzie miał źle zapiętą koszulę, media to zauważą, będą eksponować, a gafa obciąży również Jarosława, który nosi to samo nazwisko i jest utożsamiany z prezydentem".

W lipcu 2007 roku Centralne Biuro Śledcze namierzyło mężczyznę, który odbiera od dilerów kokainę. Chodzi o ilości, które nie służyły do osobistego użytku. Sprawa, jakich setki? Nie do końca, bo mężczyzna posługiwał się komórką należącą do Kancelarii Prezydenta. Wiadomość dotarła do uszu Lecha Kaczyńskiego. Głowa państwa dowiedziała się, że w handel zamieszany jest Artur Piłka, jego doradca od spraw sportu. Kaczyński był bardzo zdenerwowany, szczególnie jednym aspektem sprawy. Chodził w tę i z powrotem po gabinecie, lamentował: "Co ja powiem Jarkowi? Co mu powiem?! Jarek mówił, żeby nie przyjmować tego Piłki, bo mu źle z oczu patrzy!". Prezydent był tak przejęty, że przez chwilę chciał, by wiadomość o Piłce i narkotykach ukrywać przed bratem, który był już wtedy premierem. Było to oczywiście niemożliwe, irracjonalne.

Podobnie było w czerwcu 2006 roku, kiedy Lech Kaczyński wypytywał Janusza Kaczmarka, czy w prokuraturze są jakieś negatywne informacje o Jaromirze Netzlu. Kaczmarek wspomina: "Prezydent szykował się do rekomendowania Netzla swemu bratu na stanowisko szefa PZU. Tłumaczył mi, że nie może sobie pozwolić na błąd, bo następnym razem nie będzie mógł rekomendować nawet kandydata na szefa spółdzielni Plastuś".

Niewiele ponad rok później okazało się, że Netzel jest zamieszany w aferę przeciekową, która rozegrała się przy okazji akcji CBA prowadzonej wobec wicepremiera Leppera. Netzel z hukiem, w atmosferze skandalu wyleciał ze stanowiska szefa PZU.

Jednym z bohaterów tamtej afery, która doprowadziła do końca rządów Jarosława Kaczyńskiego, był multimilioner Ryszard Krauze, znajomy prezydenta. We wrześniu 2007 roku jeden z autorów tej książki pytał Lecha Kaczyńskiego o jego kontakty z biznesmenem, m.in. o to, czy w wakacje 2006 roku prezydent przyjmował Krauzego w swej rezydencji na Helu. Odpowiedź Lecha Kaczyńskiego była żartobliwa, jednak mówiła o jego relacjach z Jarosławem Kaczyńskim: "Wakacje na Helu spędzaliśmy z bratem. Chyba pan sobie nie wyobraża, że w jego obecności spotykałbym się z Krauzem?!".

Bliźniacy różnili się od siebie charakterami. Lech był pełen emocji, nerwów, Jarosław dużo spokojniejszy, przygotowany na wszystko, jakby otoczony jakąś ochronną warstwą. "Jarosław jest człowiekiem, który lubi walkę, potrafi przyjąć cios, żeby po chwili oddać adwersarzowi jeszcze mocniej, nie daje po sobie poznać, że jakieś oceny go krzywdzą" - mówił nam poseł PiS-u Paweł Poncyljusz.

Tę cechę widać na przykładzie wywiadów z Jarosławem Kaczyńskim. Prezes PiS-u ożywia się, gdy dziennikarz zaczyna się z nim spierać, chętnie wchodzi w ostre polemiki. Po którejś z gwałtownych sprzeczek z opozycją, gdy Jarosław Kaczyński był premierem, minister Joanna Kluzik-Rostkowska spytała go o samopoczucie. "E tam, nic się nie stało. Znów tylko chcieli mnie zabić", odparł uśmiechnięty prezes i teatralnie strzepnął jakiś paproch z marynarki.

Oczywiście, była sprawa, która wyprowadzała Jarosława Kaczyńskiego z równowagi. To niesprawiedliwe, jego zdaniem, atakowanie brata. "Kiedyś byłem świadkiem, jak Roman Giertych pozwolił sobie na niepochlebne zdanie na temat jakiejś decyzji prezydenta. Prezes Kaczyński wyszedł z siebie. W życiu nie widziałem go tak złego" - opowiadał nam minister w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.

Różnice wynikają m.in. z innych dróg życiowych obu braci. Jarosław jest politycznym zwierzęciem, dla niego ostre starcia, twarda walka na słowa to codzienność. Lech Kaczyński ma inne doświadczenia, grał odmienną rolę - był uniwersyteckim profesorem, prezesem NIK-u, ministrem sprawiedliwości, prezydentem Warszawy. Przemawiał z katedry do studentów, potem reprezentował ważne urzędy.

 

Rozdział V

Trzy kobiety

Prezydent był znany ze szczególnego stosunku do kobiet. Była to mieszanka wielkiego szacunku i kindersztuby. Trzy kobiety: matka, żona i córka zajmowały w jego życiu szczególne miejsce.

Matka

Środek tygodnia. Z wojskowego Okęcia odlatuje samolot do Gdańska z prezydentem na pokładzie. Stamtąd pasażerowie udają się do ośrodka Mewa na Helu. Jeszcze tego samego dnia tą samą maszyną Lech Kaczyński wraca do Warszawy. Cała operacja służy jednemu - chodzi o przetransportowanie mamy do prezydenckiej rezydencji. Lech Kaczyński jest na pokładzie po to, żeby nikt nie mógł się potem przyczepiać o bezprawne wykorzystywanie rządowej maszyny. "To jest niedobra sytuacja, że prezydent nie może wykorzystać samolotu, jeśli uzna to za stosowne i potrzebne. Tylko musi uciekać się do tego typu wybiegów" - oceniał były minister Pałacu, który obserwował logistyczne manewry prezydenta.

Jadwiga Kaczyńska, która w grudniu 2010 będzie kończyła 84 lata, jest osobą kruchą fizycznie, delikatną. Ma problemy z płucami, była bierną palaczką przy ojcu bliźniaków Rajmundzie, który odpalał jednego papierosa od drugiego. Kaczyńska, mimo cielesnej słabości, ma bardzo silny charakter i udało jej się zbudować mocny związek emocjonalny z oboma synami. Wśród polityków PiS-u matkę braci nazywa się z francuska "maman". Sam prezydent wspominał kiedyś, że zawsze był trochę bliżej z matką niż z ojcem, który całe dnie spędzał w pracy i miał mniejszy wpływ na jego życie.

Dziennikarz jednego z tygodników przeprowadzał wywiad z Jadwigą Kaczyńską, gdy jej syn objął już stanowisko prezydenta. Starsza pani zwierzyła się, że jej mąż był niesłychanym nerwusem, którego łatwo dawało się wyprowadzić z równowagi. "Na szczęście ani Jarek, ani Lech nie odziedziczyli tej cechy po nim", mówiła z satysfakcją. Przynajmniej w przypadku prezydenta ta pochwała matki była nieco ponad miarę. O sile relacji obu Kaczyńskich z matką mówi drobna historyjka, którą opowiedziała nam współpracowniczka prezydenta z czasów, gdy rządził on stolicą.

Któregoś razu Jadwiga Kaczyńska zadzwoniła do warszawskiego magistratu. "Nie ma go u siebie, jest na konferencji w innej części urzędu", usłyszała w odpowiedzi matka prezydenta od sekretarki. "Mam prośbę, proszę mu teraz nie przekazywać, że dzwoniłam, bo on przerwie tę konferencję", prosiła Jadwiga Kaczyńska.

Współpracownik Kaczyńskiego z Ratusza i uczestnik kampanii z 2005 roku opowiada: "W kampanii wyborczej Lech Kaczyński nie miał żadnej ochrony. To było niebezpieczne, bo niemal każdy mógł wejść do jego sekretariatu w Ratuszu. Pojawiało się mnóstwo dziwnych ludzi. Jedna pani o kulach awanturowała się, żeby ją wpisać na listy wyborcze PiS-u. Jakiś facet był bardzo agresywny i trzeba było wezwać straż miejską, żeby go wyprowadzić. Pojawiły się pogróżki. Udało się w końcu przekonać Lecha Kaczyńskiego, że potrzebna jest ochrona. Miał tylko jedną prośbę. By wszystko odbyło się dyskretnie i nie przedostawało się do prasy, bo to mogłoby źle wpłynąć na zdrowie pani Jadwigi".

Gdy Lech był już głową państwa, Jadwiga Kaczyńska miała drobny zabieg lekarski. Prezydent udzielał akurat wywiadu - był rozproszony, a rozmowę co kilka minut przerywały telefony od brata, który relacjonował, co aktualnie dzieje się z matką. Lech Kaczyński pół żartem, pół serio powiedział kiedyś swym współpracownikom, że musi powalczyć o reelekcję, bo jako prezydent będzie mógł zapewnić matce najlepszą opiekę lekarską.

Dbałość o matkę cechowała również brata prezydenta. W 2009 roku Jarosław Kaczyński zachorował niegroźnie. Przeziębił się. Zdecydował, że położy się w szpitalu po to, by nie narażać zdrowia Jadwigi Kaczyńskiej.

Jeden z najbliższych współpracowników Lecha Kaczyńskiego w pierwszym okresie jego urzędowania w Pałacu mówił nam w styczniu 2010: "Wraca do mnie taka wymyślona scena: Lech podjeżdża pod Pałac Elizejski albo Biały Dom i w ostatniej chwili przed spotkaniem dostaje z Polski sygnał, że mama źle się poczuła. I wtedy on każe szoferowi zawrócić i wieźć się na lotnisko. Zrywa program, wraca do kraju".

W marcu 2010 roku Jadwiga Kaczyńska trafiła do szpitala. Chodziło o bardzo poważne kłopoty z sercem i układem oddechowym. Prezydent znalazł się w trudnej sytuacji. W Wilnie zaplanowane były uroczystości okrągłej, dwudziestej rocznicy odzyskania przez Litwę niepodległości. Zgodnie z utartym zwyczajem litewski prezydent corocznie przyjeżdża na polskie święto niepodległości 11 listopada, a nasza głowa państwa leci do Wilna 11 marca. Kaczyński na Litwę poleciał, mimo że stan Jadwigi Kaczyńskiej był fatalny. Tabloidy drukowały zdjęcia zafrasowanego prezydenta, który z płyty lotniska w Wilnie prowadził rozmowy na temat zdrowia matki. Wizyta została ograniczona do minimum i prezydent wrócił do Warszawy, by czuwać przy łóżku Jadwigi Kaczyńskiej, która była nieprzytomna i oddychała przy pomocy respiratora.

W lutym 2010 roku, zanim Jadwiga Kaczyńska trafiła do szpitala, były współpracownik prezydenta opowiadał nam: "Choroba pani Jadwigi w roku wyborczym to czarny sen całego obozu politycznego. W kąt poszłyby strategie, walka do upadłego o reelekcję, dla braci ważny byłby inny temat".

Po tym, jak Jadwiga Kaczyńska trafiła do szpitala, w PiS-ie i Pałacu zapanowała niepewność. Nawet najbliżsi stronnicy Kaczyńskich nie chcieli przeszkadzać, dopytywać, ingerować w bardzo osobistą sytuację. W trzecim tygodniu marca doradca braci opowiadał nam: "Rozmawiałem z Jarosławem. Mówił, że dziś pojawiła się nadzieja, a jeszcze dwa dni temu sytuacja wyglądała bardzo pesymistycznie. Po zamienieniu kilku zdań na ten temat dyskutowaliśmy już o polityce. Przygnębiony? Rozbity? Nie odnosiłem takiego wrażenia. Racjonalny i rzeczowy".

Zbierając informacje do książki, pytaliśmy rozmówców, czy Jadwiga Kaczyńska miała wpływ na polityczne posunięcia prezydenta lub prezesa PiS-u. Otrzymywaliśmy odpowiedzi, z których wynikało, że obserwuje ministrów, posłów, o każdym ma swoje zdanie, ale nie jest doradcą ani tym bardziej mentorem w sprawach politycznych. Chociaż prawdą jest, że dzięki znajomości z Jadwigą Kaczyńską można było zrobić w Polsce karierę.

Przykładem niech będzie Małgorzata Raczyńska, była szefowa "Jedynki", która trzęsła telewizją publiczną w czasie rządów PiS-u. Raczyńska, przeciętna dziennikarka zaprzyjaźniona niegdyś z politykami lewicy, wkradła się w łaski braci dzięki zapoznaniu ich matki.

Luiza Zalewska, pisząc sylwetkę Raczyńskiej w "Dzienniku" na jesieni 2007 roku, cytowała współpracowników bliźniaków: "To sfera emocji, kwestia przyjaźni. Żadne racjonalne argumenty nie mają w tym przypadku sensu", przekonywali. Jeden z nich tak uzasadniał dziennikarce fenomen Raczyńskiej: "Żaden z braci nie zrobi niczego, co by sprawiło mamie przykrość, a starsza pani po prostu panią Małgosię bardzo lubi".

Inny przykład. Janina Goss, starsza pani z Łodzi, przez dwadzieścia lat radca prawny w spółdzielni Społem, jedna z najważniejszych postaci PiS-u w drugim co do wielkości mieście w Polsce i była szefowa rady nadzorczej TVP. Goss była jedną z najwierniejszych działaczek starego Porozumienia Centrum. Kiedy partia została zepchnięta do głębokiej opozycji, a struktury w całej Polsce się rozsypały, ona nadal jako jedna z nielicznych była aktywną działaczką. Jarosław Kaczyński nigdy nie zapomina takich postaw. Ale było coś jeszcze - Janina Goss była dobrą znajomą Jadwigi Kaczyńskiej, robiła dla niej ziołowe mikstury i przywoziła konfitury. To także pomogło w karierze.

Wzmocnić swoją pozycję dzięki znajomości z panią Jadwigą próbowali też politycy. Na Żoliborz pomagać w drobnych pracach domowych jeździł na przykład Zbigniew Ziobro, ale to czas przeszły. Zresztą Jadwiga Kaczyńska w alfabecie, który napisała w grudniu 2009 roku dla tygodnika "Wprost", wyraźnie skarciła ambitnego polityka: "Ziobro to zdolny człowiek, kiedyś dzwonił do mnie radzić się, a właściwie rozmawiać o drobnych sprawach. Dziś już nie dzwoni, jest za granicą. Myślę, że jest teraz bardzo pewny siebie".

Dla prezesa i prezydenta Jadwiga Kaczyńska jest i była ogromnie ważną osobą.

O tym, że dotykanie matki prezydenta źle się kończy, boleśnie przekonał się Damian Jakubowski, szef Biura Ochrony Rządu w czasie rządów PiS-u i protegowany Ludwika Dorna. Pewnego dnia Jadwiga Kaczyńska źle się poczuła w domu. Zdołała zatelefonować do prezydenta. Ten natychmiast posłał na Żoliborz szefa swej ochrony Krzysztofa Olszowca. Olszowiec zaopiekował się panią Jadwigą, zawiózł ją do szpitala wojskowego przy Szaserów, gdzie znajduje się oddział prezydencki. Ktoś z BOR-owców doniósł o tym Jakubowskiemu, który wezwał Olszowca na dywanik i zapowiedział wszczęcie postępowania za ochranianie osoby nieuprawnionej. Olszowiec opowiedział o tym Lechowi Kaczyńskiemu. Niedługo potem BOR miało już nowego szefa...

Żona

Maria Kaczyńska była osobą, na którą prezydent mógł zawsze liczyć. Pilnowała, by gawędy "na sofach" za gabinetem nie przeciągały się do późna, potrafiła odwodzić męża od podejmowania emocjonalnych decyzji personalnych, ale przede wszystkim po kobiecemu dbała o prezydenta. Bo w niektórych sprawach Lech Kaczyński był bezradny. Gdyby nie został przypilnowany, mógłby pójść na ważne spotkanie w dwóch różnych skarpetkach. Kaczyński, podobnie jak brat, nie dbał o takie detale i nie miał do nich głowy. Internet pełen jest zdjęć Marii Kaczyńskiej, która w trakcie publicznych uroczystości poprawia mężowi koszulę, marynarkę lub krawat. Zresztą nigdy krawata prezydent nie nauczył się wiązać, robiła to jego żona. Na wszelki wypadek Lech Kaczyński miał kilka zawiązanych krawatów w szafie. Jego współpracownicy nieraz byli świadkami, jak zakłada krawat przez głowę. Kiedyś pani prezydentowa w przypływie szczerości powiedziała swemu znajomemu: "Nawet nie wiesz, jak czasem trudno być żoną bliźniaka".

Co ciekawe, między prezydentem a jego małżonką była ogromna różnica upodobań. Prezydentowa, inaczej niż Lech Kaczyński, bardzo lubiła oficjalne wizyty, spotkania z koronowanymi głowami. Zawsze cieszyła się na takie okazje. Z wieloma politykami zagranicznymi miała bardzo przyjacielskie kontakty, np. tak było z prezydentem Niemiec Horstem Koehlerem i jego małżonką.

Robert Draba opowiadał, że Maria Kaczyńska uwielbiała podróże i znała języki. Minister był świadkiem, jak rozmawiała w Meksyku z Polonusami biegłym hiszpańskim. Do tego świetnie radziła sobie po angielsku, dogadywała się po francusku. A jako że była ciepła i towarzyska, ludzie zachwycali się nią podczas oficjalnych kolacji czy rautów.

Na stronie internetowej prezydenta były dziesiątki zdjęć Marii Kaczyńskiej w trakcie imprez z żonami dyplomatów, z postaciami zza granicy. Na fotografiach widać, że małżonka prezydenta czuje się w takim towarzystwie jak ryba w wodzie. Była autentyczna, elegancka i miała dobry gust.

Zdanie pani prezydentowej w niektórych sprawach bardzo się w Pałacu liczyło. To znaczy, jeśli chciało się zwolnić źle pracującą sprzątaczkę, należało to uzgodnić z panią Marią, do której znajomi mówili Maryla. Chodzi o to, że prędzej czy później ta przysłowiowa sprzątaczka docierała do prezydentowej i opowiadała łzawą historię o chorym dziecku albo mężu alkoholiku. I wtedy pani prezydentowa własnymi ścieżkami doprowadzała do ułaskawienia nieszczęśnicy. Te same zasady dotyczyły urzędników, tyle że ich czas docierania do pani Marii był szybszy niż sprzątaczek. Wśród współpracowników prezydenta małżonka Lecha Kaczyńskiego miała swych faworytów. Jednym z nich był minister Stasiak.

Tak dobrych notowań nie mieli u pierwszej damy Michał Kamiński i Małgorzata Bochenek. Pierwszy z prozaicznego powodu - skłonności do bycia królem życia i birbantem, przez co prezydent czasem zbyt późno kładł się spać. "Za Małgorzatą Bochenek prezydentowa nie przepada, ponieważ pani minister ma skłonność do wprowadzania prezydenta w stan dużych emocji. Poza tym elegancka i stateczna małżonka głowy państwa nie lubi stylu bycia pani minister, która mimo dojrzałego wieku i poważnego stanowiska chichocze jak podlotek i biega po Pałacu" - mówił nam na początku 2010 roku były minister Kaczyńskiego.

W sierpniu 2009 "Newsweek" opisywał taką sytuację: "Bliskie relacje między prezydentem a Małgorzatą Bochenek budzą coraz większy opór Marii Kaczyńskiej. I są przyczyną niesnasek prezydenckiej pary. Pierwsza dama próbuje ograniczać kontakty męża z ambitną panią minister. Zazwyczaj bezskutecznie. »Kiedyś Maria kategorycznie zażądała, żeby nie zabierać Bochenek do USA. Prezydent kręcił nosem, ale oznajmił to Bochenek. Dostała histerii. Zaczęła łkać, mimochodem wyszeptała, że ma chorą matkę. Leszek był niesłychanie przejęty. Zaoferował jej pomoc w znalezieniu lekarza. I oczywiście zabrał na wyjazd«, opowiada wieloletni znajomy prezydenckiej rodziny".

Przykłady Kamińskiego i Bochenek świadczą jednak o tym, że prezydent pozostawał suwerenny i prezydentowa nie miała istotnego wpływu na dobór najbliższych współpracowników przez Lecha Kaczyńskiego - oboje (mimo odejścia Kamińskiego do europarlamentu w 2009 roku) pozostawali w kręgu osób najbliższych prezydentowi.

Maria Kaczyńska starała się prowadzić normalne życie. Wyskakiwała na przykład do ulubionego warzywniaka na Powiślu po pomidory, "bo zawsze jej kupują nie takie, jak trzeba". Wychodziła z Pałacu, nie otaczała się sforą ochroniarzy.

Córka

Dużym przeżyciem emocjonalnym dla głowy państwa był rozwód jego córki Marty Kaczyńskiej z mężem Piotrem Sumniewskim. Tym samym, który wraz z rodziną Kaczyńskich w 2005 roku występował na plakatach wyborczych przyszłego prezydenta.

W lutym 2007 roku katolicki publicysta Tomasz Terlikowski napisał w "Rzeczpospolitej" felieton "Miłość według tabloidu", który bardzo zdenerwował głowę państwa. Dziennikarz krytykował to, w jaki sposób jedna z bulwarówek opisywała rozstanie i nową miłość Marty Kaczyńskiej: "Porzucenie męża dla innego mężczyzny, czyli ujmując rzecz, po prostu ordynarna zdrada i złamanie przysięgi małżeńskiej, jest »znalezieniem nowej miłości«. Rozwód nie jest już tragedią rodziny, ale kulturalnym i całkowicie oczywistym rozstaniem. Nikną gdzieś uczucia i sytuacja dziecka, które musi nauczyć się żyć z nowym »tatusiem«, a starego widuje tylko podczas weekendowych spotkań. Jest cudowna love story, w której nikt nikogo nie krzywdzi, nic się nie stało, a pani i pan »kochają się i jest im ze sobą dobrze«".

Polityk PiS-u wspomina: "Prezydenta ogromnie ten tekst zdenerwował. Chodził jak struty przez kilka dni. Osobiście bardzo przeżywał kłopoty Marty. Bronił jej, współpracownikom tłumaczył, że wina za to, co się stało, nie leżała po stronie jego córki".

 

Rozdział VI

Walka bez końca

Pierwsza część kadencji Lecha Kaczyńskiego powinna być sielanką. Najpierw miał przyjazny rząd, a potem jeszcze brata na jego czele. Ale tak się nie stało. Prezydent był w stanie ciągłego napięcia, niepokoju, w stanie gotowości do walki, nawet jeśli walczyć nie było z kim.

Prezydent nie tolerował na przykład Zbigniewa Ziobry. Jedną z podstaw tej niechęci, zręcznie podsycanej przez przeciwników byłego ministra, była obawa, iż młody gwiazdor PiS-u mógłby zagarnąć partię z rąk brata.

Stosunki były chłodne, a było to o tyle ciekawe, że Ziobro zaczynał w dużej polityce od bycia przybocznym obecnego prezydenta. W 2001 roku pełnił funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, którym wtedy Lech Kaczyński kierował.

"Zbyszek narzekał, że Lech go wtedy musztrował. Młody, trochę zakręcony, wchodził do gabinetu, a Lech pytał: »Czy przywitał się pan z sekretarką?«. »Zapomniałem«. »A to wyjdziemy obaj i pan się przywita«. I wychodzili. Ziobro przy Kaczyńskim całował sekretarkę w rękę", opowiadał poseł PiS-u. Chemii między nimi nie było i tak już zostało...

Sławomir Nowak, szef gabinetu Tuska do 2009 roku, opowiada: "Podczas spotkań prezydenta z premierem byłem zdziwiony, bo między wierszami Lech Kaczyński wypowiadał kąśliwe uwagi pod adresem Zbigniewa Ziobry. Uważał Ziobrę, i to całkowicie słusznie, za konkurenta dla brata".

Prezydent wielokrotnie w obecności współpracowników Ziobrę krytykował za prowokowanie konfliktów z profesurą, za wojowanie z Sądem Najwyższym, za pomysły zbyt szerokiego, zdaniem prezydenta, otwierania korporacji prawniczych, za emocjonalną niedojrzałość. "Ziobro bez przerwy promuje się w mediach, mówił prezydent, a cięgi za nieprzemyślane wystąpienia zbiera Jarosław" - opowiadał Janusz Kaczmarek. Według niego prezydent mógł być trochę zazdrosny o legendę szeryfa, którą młody minister mu zabierał. Kaczmarek dodaje: "Kiedyś Lech zirytowany postawą popularnego polityka postanowił go ukarać: »Odczuje to, nie będę go zapraszał do Pałacu!«".

Ziobro miał silnych przeciwników, których prezydent chętnie słuchał. Dołki pod ministrem u prezydenta kopali wysoko notowani w Pałacu Janusz Kaczmarek oraz Zbigniew Wassermann. Kaczmarka spytaliśmy, czy prezydent był zły na Ziobrę po tym, gdy samobójstwo popełniła Barbara Blida. "Był bardzo zły" - nie ukrywał były prokurator krajowy. Nie ma co ukrywać, że i Kaczmarek, i Wassermann tę złość prezydenta podsycali.

Nieufność wobec Ziobry i jego sojusznika Jacka Kurskiego wzmagały też opinie wypowiadane przez Kamińskiego i Bielana, którzy pozostawali w bliskich relacjach z prezydentem.

Oba młode duety PiS-u walczyły ze sobą przy użyciu najcięższej amunicji. W starciu z ludźmi, którzy mieli stały dostęp do ucha prezydenta, Ziobro musiał przegrywać. Miał żal do Pałacu i kierownictwa partii. "Jaką miałem pomoc od ludzi prezydenta, od kierownictwa partii, gdy Platforma wściekle mnie atakowała, po tym jak oddaliśmy władzę w 2007 roku? Gdy wytaczano najcięższe działa, gdy rozpoczynano śledztwo za śledztwem? Żadnej pomocy, zostałem sam bez wsparcia", skarżył się jednemu z posłów PiS-u na początku 2010 roku.

Te napięcia powodowały, że nie było wcale jasne, czy popularny i energiczny polityk zaangażuje się w walkę o reelekcję Lecha Kaczyńskiego. Sam Ziobro nie chciał odpowiadać na tego typu pytania. Jednemu ze znajomych mówił w Sejmie w lutym 2010: "Aktywny udział w kampanii Lecha? Ale ja nie mam czasu, uczę się angielskiego (złośliwa riposta na słowa Jarosława Kaczyńskiego, który radził Ziobrze uczyć się języków - red.). Poza tym jestem europosłem. Od razu podniósłby się raban, że lekceważę obowiązki. Co innego pojechać na jakiś wiec w wolnym czasie i wyrazić poparcie. To pewnie będzie".

Zimą 2010 jeden ze stronników prezydenta mówił nam: "Lech stara się zasypywać podziały przed kampanią. Kilka dni temu zaprosił do Pałacu Ziobrę, który stawił się na spotkanie".

W mijającej kadencji prezydenta zdarzyła się jeszcze jedna rzecz, która zaowocowała rezerwą Lecha Kaczyńskiego do Zbigniewa Ziobry. Chodzi o flirt byłego ministra ze środowiskiem Radia Maryja. W 2007 roku Kaczmarek, będąc już szefem MSWiA, przyniósł do Pałacu elektryzującą wiadomość. Otóż został zaproszony na dyskrecjonalną rozmowę z ojcem Tadeuszem Rydzykiem i jego współpracownikiem Zbigniewem Sulatyckim. Badali oni, jak Kaczmarek zapatruje się na pomysł, by to Ziobro stanął do walki o prezydenturę w 2010 roku. Ziobro, ponieważ, jak przekonywali Kaczmarka rozmówcy, Lech Kaczyński jest postacią nie do zaakceptowania przez środowisko Radia Maryja. Tyle że Sulatycki i Rydzyk nie mieli dobrego rozpoznania politycznego. Nie zdawali sobie sprawy, że Kaczmarek bardziej niż z Ziobrą związany był z Lechem Kaczyńskim. Dlatego tak szybko sprawa dotarła do Pałacu...

Wysoko notowany polityk PiS-u mówił: "Sojusz Ziobry i Rydzyka jest ciekawy, bo Zbyszek w żadnym razie nie jest politykiem dewocyjnym. Kiedy zaczynał chodzić do Radia Maryja, to nawet radził się częściej bywających tam posłów, jak się zachowywać i jak zwracać się do zakonników pracujących w rozgłośni. Zresztą sam ojciec Rydzyk nie jest człowiekiem, który oczekuje dewocji. Jest pragmatyczny. Gdy kończył się nasz rząd w 2007 roku, emisariusze PiS-u byli u ojca dyrektora. On bardzo bronił partii Leppera, a myśmy się z nimi rozchodzili. Nasi przekonywali, że w aktach seksafery są koszmarne historie obyczajowe, które stawiają Leppera w fatalnym świetle. Na co jedna z osób towarzyszących Rydzykowi rozłożyła ręce i mówi: »Każdy jest grzesznikiem«".

Do prezydenta Kaczyńskiego ojciec Tadeusz Rydzyk miał bardzo niechętny stosunek. W lipcu 2007 roku tygodnik "Wprost" opublikował fragmenty zamkniętego wykładu Rydzyka dla studentów w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Duchowny brutalnie atakował Kaczyńskiego. Nazwał go oszustem, który ulega lobby żydowskiemu. Kapłanowi nie spodobało się, że prezydent opowiedział się przeciw wprowadzeniu do konstytucji zapisu o ochronie życia do naturalnej śmierci. Kaczyński sugerował, że taki zapis mógłby być furtką do stosowania uporczywych terapii podtrzymujących życie. Ojciec Rydzyk na zamkniętym wykładzie miał inną interpretację: "Oni przygotowują eutanazję. I jeszcze Olejnikowa pluje w twarz. I pani Środa. Ona w przeddzień mówiła publicznie o wprowadzeniu eutanazji w Polsce. I na drugi dzień idzie i jest uwiarygodniona (chodzi o spotkanie Marii Kaczyńskiej z kobietami w Pałacu 8 marca 2007 - red.). I dlatego powiedziałem bardzo mocno, żeby zareagowali. To było w stylu »tak-tak«, »nie-nie«. Dobro oddzielić od zła. Prawdę od kłamstwa. Szambo od perfumerii. To jest walka między dwiema lożami".

Mocno dostało się też Marii Kaczyńskiej: "Pani prezydentowa za taką eutanazją? Ty czarownico! Ja ci dam! Jak zabijać ludzi, to sama się podstaw pierwsza".

Paweł Poncyljusz, poseł PiS-u w lutym 2010 mówił: "Środowisko ojca Rydzyka ma wiele zastrzeżeń do Lecha Kaczyńskiego. Kiedy jestem za granicą i spotykam się z Polonią, wśród której jest wielu słuchaczy Radia Maryja, zawsze wraca temat prezydenta. Dlaczego z niego taki filosemita? Dlaczego do Pałacu sprasza się osoby, które są za eutanazją, badaniami prenatalnymi i aborcją?".

Niektórzy politycy PiS-u uważali zimą 2010 roku, że brak poparcia dla Lecha Kaczyńskiego ze strony ojca Rydzyka będzie problemem w wyborach, bo za kapłanem stoi wierny elektorat, który gorliwie chodzi głosować. W połowie marca główny ideolog środowiska Jerzy Robert Nowak jasno zapowiedział, że na Lecha Kaczyńskiego głosu nie odda. Dodał, że Radio Maryja będzie szukało swego kandydata.

Ale jeden ze strategów wyborczych PiS-u i Lecha Kaczyńskiego uspokajał w kuluarowej rozmowie: "Poparcie Rydzyka dla Lecha nie ma znaczenia. W tych wyborach będzie się liczyła druga tura. A tam zapowiada się plebiscyt Kaczyński kontra Komorowski. Wybór dla środowiska Radia Maryja będzie prosty. Nie zagłosują przecież na kandydata Platformy. Do sojuszy z Rydzykiem trzeba podchodzić ostrożnie. Z badań wynika, że ojciec dyrektor ma bardzo dużą grupę przeciwników - aż 65 procent pytanych źle się o nim wyraża. Mówiąc wprost, zbyt bliski sojusz z nim może zniechęcać do Lecha Kaczyńskiego bardziej centrowych wyborców".

Prezydent miał kłopot z ojcem Rydzykiem i jego radiem, telewizją i gazetą. Tyle że z innymi mediami jego stosunki też nie układały się najlepiej.

W czerwcu 2008 Lech Kaczyński bez owijania w bawełnę powiedział, że media są olbrzymim problemem polskiej demokracji. Ta opinia dotyczyła tego, że dziennikarze nie potrafili obiektywnie ocenić rządów jego brata, wypaczały obraz, a efektem były przegrane przez PiS wybory w 2007 roku. Winę za polityczne niepowodzenia swoje czy brata prezydent chętnie zrzucał na nieprzychylne media. Sam bywał wobec dziennikarzy nierówny - raz ujmujący i przyjazny, innym razem agresywny i niesympatyczny.

W 2007 roku współautor tej książki zadał Kaczyńskiemu pytanie za pośrednictwem ministra Michała Kamińskiego. "Niech pan wpada teraz, prezydent chętnie sam odpowie" - oddzwonił Kamiński po kilku godzinach. "Ale jestem w trampkach i koszulce z krótkim rękawem!". "Nic nie szkodzi" - uspokajał Kamiński.

Prezydent był oczywiście w garniturze, a w gabinecie kawę podawali kelnerzy w białych koszulach, kamizelkach i z muchami pod szyją. "Niech pan da spokój, ja lubię dziennikarzy i świetnie mi się z nimi rozmawia" - mówił Kaczyński, gdy usłyszał usprawiedliwienia dotyczące trampek i t-shirtu.

Prezydent potrafił mówić z pasją, śmiać się i opowiadać o niektórych rzeczach nieoficjalnie, nawet dziennikarzom, których dobrze nie znał. Ale, jak zwykle, miał też inną twarz - człowieka, który jest wyniosły i łatwo się irytuje. Niewinna sytuacja mogła przerodzić się w nerwową scenę. Pewien dziennikarz w trakcie spokojnego wywiadu grzecznie przerwał prezydentowi jego dygresyjną, kilkuminutową wypowiedź, by wrócić do głównego wątku. "Pan jest u prezydenta Rzeczypospolitej! Co pan sobie wyobraża?! Proszę mi nie przerywać!", wściekł się Kaczyński, ale dwie minuty później był już w dobrym nastroju.

"Takie zachowania nie wynikają z tego, że Lech jest przewrażliwiony na własnym punkcie. On nie jest oburzony przerywaniem Lechowi Kaczyńskiemu, lecz przerywaniem prezydentowi Rzeczypospolitej, pierwszemu obywatelowi 40-milionowego państwa! Jest flaga, godło, jest prezydent! Chcecie czy nie, prezydent reprezentuje majestat Rzeczypospolitej i Kaczyński pojmuje to na serio", usprawiedliwiał szefa jeden ze współpracowników.

Inny przykład zmiennych nastrojów prezydenta w kontaktach z dziennikarzami. Wywiad dla jednego z tygodników opinii. Sympatycznie, miło. Po drugim pytaniu mina prezydenta robi się marsowa. Wraca do bardzo krytycznego tekstu na temat jego brata, który kilka miesięcy wcześniej pojawił się w tym piśmie. "Tego wywiadu wcale nie musi być! Może tu przyjść wasza konkurencja!", podniósł głos. Po chwili prezydentowi przeszło, ale dziennikarze przeżyli chwilę grozy. Samo umawianie się na wywiady z prezydentem to była droga z zakrętami. Nie było jednego kanału do załatwiania takiej sprawy. Raz wywiad mógł załatwić Kamiński, innym razem Małgorzata Bochenek lub któryś z ministrów Pałacu albo zaprzyjaźniony z głową państwa poseł. Wszystko zależało od tego, kto w danym momencie był w łaskach Lecha Kaczyńskiego. Bywało, że pośrednictwo osoby, na którą prezydent się obraził, mogło tylko pogorszyć sprawę albo uczynić ją niemożliwą do zrealizowania.

Stosunek Lecha Kaczyńskiego do dziennikarzy pokazywał, że prezydent nie do końca rozumiał mechanizmy, którymi kierują się media, nie umiał budować z nimi sojuszy.

Prawicowy publicysta i pisarz opowiadał nam w marcu 2010: "Kiedyś z nim rozmawiałem. Strasznie ostro krytykował przychylnych mu dziennikarzy takich jak Piotr Semka, Piotr Zaremba, Bronek Wildstein czy Rafał Ziemkiewicz. Nie ma w nim umiejętności budowania relacji z ludźmi, którzy w 40 albo 60 procentach się z nim zgadzają".

"Zauważyłem to zjawisko" - mówił były współpracownik prezydenta. "Kiedyś mi tłumaczył, że tyle kłamstw przez lata napisano o obu Kaczyńskich, że on nie chce tekstów po prostu dobrych, chce bardzo dobrych. Inaczej mówiąc, pisanych z pozycji »padnij«. Prezydent oceniał, że nawet jak tekst jest pozytywny, to musi się w nim znaleźć choćby jedno negatywne zdanie, bo »taka jest moda, by źle o nas pisać«".

Kaczyński z łatwością zrażał do siebie dziennikarzy. Kiedyś zaczepił jednego ze znajomych Wildsteina. "Rozumiem, że niedługo pan Bronisław przechodzi do »Gazety Wyborczej«", rzucił prezydent. I nie było to powiedziane żartem.

Inna sytuacja. Jedno ze spotkań w Lucieniu, gdzie prezydent od czasu do czasu zapraszał ludzi nauki, kultury i dziennikarzy. Kaczyński w brutalny sposób obraża publicystę znanego z prawicowych przekonań. Pretekstem było to, że zajęty rozmową dziennikarz nie zauważył przechodzącego obok prezydenta. Tak naprawdę wybuch złości był spowodowany czym innym - krytycznym tekstem, który dziennikarz popełnił na temat Jarosława Kaczyńskiego. Potem prezydent osobiście zadzwonił i przeprosił za wypowiedziane słowa.

Lech Kaczyński był przewrażliwiony na punkcie majestatu pierwszego obywatela RP. Odczuł to na swojej skórze fotoreporter, który miał zrobić głowie państwa zdjęcia do wywiadu dla zagranicznej gazety. Fotograf zagaił: "Widzi pan prezydent, jakim szacunkiem pana darzymy! Mam najlepszy sprzęt!" Lech Kaczyński odpowiedział chłodno: "Jestem prezydentem Polski, to oczywiste, że trzeba mi robić zdjęcia najlepszym sprzętem".

W niektórych sytuacjach prezydent po prostu nie rozumiał mediów. Nie rozumiał, że dziennikarze potrzebują konkretów, rzadko mają czas na analizy historyczne, które Kaczyński im serwował. Było tak z grupą francuskich dziennikarzy, którzy gościli w Polsce na wyjeździe studyjnym. Rozmowa z prezydentem była jednym z punktów bogatego programu. Miała dotyczyć Unii Europejskiej i na to reporterzy byli przygotowani. Tymczasem prezydent zaczął im wyjaśniać kulisy naszej sceny politycznej. I to wyjątkowo szczegółowo: "Cofnijmy się do lat 90-tych. Była taka formacja jak AWS...". Francuzi otwierali usta ze zdziwienia. Nie bardzo wiedzieli, co to jest AWS i po co prezydent o tym wspomina.

Minister w Kancelarii Prezydenta opowiadał nam w marcu 2010: "Tusk mówi prostym, zrozumiałym językiem. Łatwo z tego zrobić tzw. setkę do radia albo telewizji. Powie »Polska jest zieloną wyspą«, Lech tak nie powie. Zrobi dwie dygresje, trzy nawiązania i poda kilka liczb. Profesorska, trochę belferska natura".

Lekiem na kłopoty z mediami i spadające sondaże miało być oficjalne przejście do Pałacu Michała Kamińskiego. Ten ruch kadrowy, do którego doszło w lipcu 2007 roku, był uzgodniony z bratem prezydenta. Kamiński przedstawił Jarosławowi Kaczyńskiemu ocenę, że jeśli nie uda się zbudować nowego wizerunku głowy państwa, to reelekcję w 2010 roku można włożyć między bajki. Kamiński rzucił dobrze płatną, lubianą przez siebie posadę europosła i poszedł na służbę do prezydenta.

To akurat na braciach, którzy słynęli z osobistej uczciwości i niedbania o własną kieszeń, musiało zrobić wrażenie. Swoją drogą o ascezie Lecha Kaczyńskiego zapomnieli na początku kadencji jego bliscy współpracownicy. Doszło do nich, że Aleksander Kwaśniewski zezwalał urzędnikom i ministrom na zasiadanie w radach nadzorczych spółek skarbu państwa. To pozwalało legalnie dorobić do pensji. Do Kaczyńskiego poszła nawet delegacja, żeby uzyskać na to pozwolenie. Prezydent pognał podwładnych. Powiedział im wprost, że jak się nie podoba, to mogą iść do biznesu, a praca w Kancelarii Prezydenta jest służbą.

Nagrodą dla sybaryty Kamińskiego za poświęcenie, również finansowe, na rzecz prezydenta miała być pierwsza lokata na liście PiS-u w wyborach euro parlamentarnych 2009. Gdy Kamiński przychodził do Pałacu, wyprowadzała się z kancelarii nielubiana przez niego Elżbieta Jakubiak, która odwzajemniała "uczucia" nowemu ministrowi. Blisko dwuletnie starania Kamińskiego o polepszenie notowań i medialnego wizerunku głowy państwa spełzły na niczym. "Lech lubił mówić, że Michał jest u niego na procencie. Czyli że jego pozycja zależy od notowań sondażowych prezydenta. Wystarczy powiedzieć, że te notowania były wyższe, gdy Kamiński przychodził do Pałacu, niż gdy się z nim żegnał w kwietniu 2009", natrząsał się zaprzyjaźniony z prezydentem, a zarazem skonfliktowany z Kamińskim poseł PiS-u.

To akurat prawda. Liczby nie kłamią. W maju 2007, czyli tuż przed przyjściem Kamińskiego, dobre zdanie o prezydencie miało 35 procent ankietowanych przez CBOS, krytyczne 54 procent. W lutym 2009, tuż przed odejściem ministra, wyniki w CBOS-ie były znacznie gorsze - 24 procent dobrych ocen, 65 procent złych. Gorsze były też wyniki zaufania. W lipcu 2007 miało je do prezydenta 35 procent badanych, w marcu 2009 tylko 32 procent.

Współpracownik prezydenta opowiadał nam w połowie kadencji: "Kamiński zasypuje prezydenta pomysłami, a ma ich kilka dziennie: »Leszku, spotkaj się z Beenhakkerem, niech pani Maria otworzy wystawę, a ja ściągnę tam dziennikarzy, załóż na głowę góralski kapelusz«. Niektóre pomysły są kupowane, o innych prezydent nie chce nawet słyszeć. Kiedy Kamiński nie jest słuchany, wpada w dołek. Bywa, że zamyka się na cały dzień w swoim gabinecie. Już rano zapowiada sekretarce: »Z nikim nie łączyć, nie ma mnie«. To piętrzy problemy. Dziennikarze nie mają od kogo brać komentarzy, nie wiadomo, czy prezydent udzieli wypowiedzi w jakiejś gorącej sprawie".

Z kolei były doradca głowy państwa, a zarazem przeciwnik Kamińskiego, mówił tak: "Kamiński jest królem życia. Lubi spoczywać w pozycji półleżącej w fotelu z cygarem w jednej dłoni i ze szklanką whisky w drugiej. Prezydent o tym wie i mu wybacza. Mawia: »Wiem, że Michał pali cygara, ale on jest jeszcze taki młody«. Z drugiej strony Kamiński przy prezydencie stara się mitygować. Im dalej w danej chwili znajduje się od Lecha, tym jest większym birbantem".

Polityk PiS-u mówił: "Wściekałem się na Michała: »Dlaczego tu nie zareagowałeś?«. »Czemu w tej sprawie odpuściłeś?«. A on mi wyliczył 15 dobrych pomysłów z ostatnich dwóch tygodni, które zostały odrzucone. Czuł się bezradny. Przykład z 2008 roku. Zbliża się sejmowa debata o polityce zagranicznej. Ustalenie z prezydentem jest takie, że idzie do Sejmu na tę dyskusję. Wiadomo, dyplomacja to najważniejsza prerogatywa głowy państwa. Jego nieobecność na takiej debacie przykryje inne tematy i będzie jednym z wydarzeń dnia. We wszystkich dziennikach będą pokazywać pusty fotel na galerii. Kamiński zostawia Kaczyńskiego i szefową kancelarii Annę Fotygę z już podjętą wspólnie decyzją - szef pojawi się w Sejmie. Potem Kamiński gdzieś jedzie samochodem. W radiu słyszy, że prezydent nie przybył na debatę o polityce zagranicznej. Opadły mu ręce".

Na usprawiedliwienie Kamińskiego trzeba powiedzieć, że trafił do Pałacu w fatalnym momencie. Kilka tygodni po jego przyjściu wybuchła afera gruntowa i związany z nią przeciek z tajnej akcji CBA przeciw Andrzejowi Lepperowi. Niedługo później zaczęła się mordercza kampania wyborcza. Problem Pałacu polegał na tym, że czarnymi bohaterami przeciekowej historii byli znajomi prezydenta lub tacy, którzy na najwyższych szczeblach władzy znaleźli się dzięki protekcji głowy państwa - biznesmen Ryszard Krauze, minister Janusz Kaczmarek, szef policji Konrad Kornatowski, prezes PZU Jaromir Netzel.

Kaczyński bardzo ciężko przeżywał tę historię. Także wizerunkowo sprawa wyglądała fatalnie. Oficjalnie politycy PiS-u grzmieli, że wytropiony został "układ" na styku wielkiego biznesu i polityki. I że Prawo i Sprawiedliwość nie zawaha się z nim walczyć, nawet za cenę oddania władzy. Gdy gasły kamery i mikrofony ci sami ludzie żartowali, że do "układu" należałoby zaliczyć samego prezydenta.

Kłopotliwe okazały się bliskie związki prezydenta z trójmiejską kancelarią prawniczą "Głuchowski, Jedliński, Rodziewicz, Zwara i Partnerzy". Kaczyński, gdy w latach 90-tych miał epizod poza polityką, dorabiał w tej kancelarii, jego córka robiła tam aplikację, gdy już był prezydentem. Zażyłość wzięła się z dawnej znajomości prezydenta z Adamem Jedlińskim, jednym z założycieli kancelarii. Kaczyński pracował z nim w czasach PRL-u na Uniwersytecie Gdańskim. To właśnie za sprawą Adama Jedlińskiego przyszły prezydent poznał rekina biznesu i klienta kancelarii Ryszarda Krauzego, który potem stał się czarnym charakterem afery z 2007 roku. Sama kancelaria stała się ważnym miejscem na mapie Trójmiasta - spotykali się w niej ludzie biznesu, polityki lokalnej i krajowej, nie wyłączając Lecha Kaczyńskiego.

W 2005 roku, kiedy bracia podwójnie wygrali wybory, wpływy prawników z Sopotu bardzo wzrosły. Jedliński, współtwórca sukcesu SKOK-ów, został nieformalnym doradcą prezydenta, bywał jego gościem. "Od obu słyszałem, że w pierwszych miesiącach prezydentury dyskutowali nad koncepcją połączenia PZU i PKO BP" - opowiadał nam Janusz Kaczmarek. Drugiego z partnerów kancelarii Marka Głuchowskiego premier Kazimierz Marcinkiewicz - przy poparciu prezydenta - chciał zrobić ministrem skarbu. Ostatecznie Głuchowski stanął na czele rady nadzorczej PKO BP, największego i opanowanego przez skarb państwa banku.

Bliskie związki kancelarii z władzą wytworzyły szczególną sytuację. Jeden z polskich oligarchów mówił nam w 2006 roku: "Główkuję nad wyborem kancelarii do obsługi dużej transakcji ze skarbem państwa. Biorę pod uwagę dwie opcje - sieciowa, międzynarodowa kancelaria albo ta z Sopotu". "Dlaczego ta z Sopotu?" - pytaliśmy. "Nie zadawajcie głupich pytań".

Biznes w mgnieniu oka wyczuł, skąd wieje wiatr. O kancelarii zaczęto mówić "prezydencka". Były wysoki rangą urzędnik państwowy twierdzi: "Po zwycięstwie wyborczym PiS-u i Lecha Kaczyńskiego ważyły się losy prezesa państwowego Ciechu. Był nim silnie związany z lewicą Ludwik Klinkosz. Klinkosz zaczął dawać zlecenia kancelarii. Była charakterystyczna sytuacja w pierwszej części prezydentury. Urodziny albo imieniny obchodziła Wanda Jedlińska, żona Adama. Na przyjęcie zostali zaproszeni biznesmeni, w tym Klinkosz, ale także Lech Kaczyński oraz figury takie jak prokurator Janusz Kaczmarek. Jednym z celów imprezy było doprowadzenie do spotkania Klinkosza z Lechem Kaczyńskim na neutralnym, przyjaznym gruncie. Najwyraźniej prezydent dostał sygnał, co się szykuje u Jedlińskich. Na krótko przed przyjęciem stwierdził, że nie może pojawić się na tej imprezie. Z tego, co wiem, odradzał to również Kaczmarkowi. W ten sam weekend Kaczyński zaprosił Kaczmarka i jego żonę do ośrodka prezydenckiego na Helu".

Kłopotem okazały się koleżeńskie stosunki prezydenta z ważnym klientem kancelarii biznesmenem Ryszardem Krauzem, który znalazł się w łańcuszku przecieku z akcji CBA do wicepremiera Andrzeja Leppera. Okazało się, że Krauze dostał 300 mln złotych kredytu z PKO BP na ryzykowne (do tej pory niezakończone sukcesem) poszukiwania ropy w Kazachstanie. Gdy kredytu udzielano, państwowym bankiem (wobec braku prezesa) kierował Marek Głuchowski, współwłaściciel kancelarii, której Krauze był klientem. Po wybuchu afery wątpliwości zaczął mieć sam prezydent. Niepokoił się, czy przypadkiem ktoś nie posługiwał się jego nazwiskiem. Z naszych informacji wynika, że we wrześniu 2007 roku Kaczyński przepytywał Głuchowskiego o pożyczkę dla Krauzego. Ten zapewniał, że wyłączył się z decyzji o przyznawaniu kredytu, a cała sprawa odbyła się w zgodzie z procedurami. Ciekawe było również to, że gdy służby specjalne 13 lipca 2007 zawitały w biurach Krauzego w warszawskim hotelu Marriott, przejęty oligarcha wykręcił numer prywatnej komórki Lecha Kaczyńskiego. W kampanii 2007 roku Platforma użyła tej historyjki w telewizyjnym klipie wyborczym wymierzonym w obóz Kaczyńskich.

Cała afera była ogromnym ciosem dla Kaczyńskiego - podważyła zaufanie do wielu dawnych znajomych, stała się okazją do ataków, a wręcz natrząsania się z prezydenta. "Po tej sprawie nie będę już ufał ludziom jak dawniej. Zmieniło mnie to", mówił współpracownikom. Najbardziej bolało, że w finale ta historia doprowadziła do przedterminowych wyborów w 2007 roku i końca misji Jarosława Kaczyńskiego na stanowisku premiera.

Rok 2007 był dla prezydenta rokiem napięć, mimo to, że przez jego większość w fotelu premiera zasiadał Jarosław Kaczyński. Sporo nerwów kosztowała Lecha Kaczyńskiego publikacja raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Napięcie rosło właściwie od samego początku kadencji. Z enigmatycznych wywiadów Antoniego Macierewicza, zapowiedzi i przecieków, wynikało, że szara sieć została namierzona i będzie pokazana publicznie. Szara sieć, którą wpływowe Wojskowe Służby Informacyjne oplotły politykę, gospodarkę, media.

Na początku 2007 roku WSI były już rozwiązane. Nie było wątpliwości, że tak musiało się stać. Partie, które głosiły to hasło, czyli PiS oraz PO, miażdżąco wygrały wybory w 2005 roku. Prezydentem został Lech Kaczyński, który miał podobny pogląd. Można więc powiedzieć, że wyrok na WSI został wydany przez demokrację. Do wykonania kary śmierci został wyznaczony Macierewicz, który miał mnóstwo wad, ale dwie ogromne zalety: do WSI pałał jakobińską niechęcią i dysponował grupą oddanych mu ludzi, na których mógł się oprzeć. Główne zadanie Macierewicz wykonał: skutecznie rozbił WSI. Działania komisji weryfikacyjnej doprowadziły do złamania solidarności i w dużym stopniu do rozpadu grupy trzymających się razem oficerów. Kark został przetrącony. Ale Macierewicz dostał jeszcze inne zadania. Polityczne: przygotować raport z weryfikacji WSI, który miał przekonać opinię publiczną, że polska demokracja od 1989 r. była oplątana brudną pajęczyną wojskowych służb. Raport był gotowy w lutym 2007. Decyzja o ujawnieniu pozostawała w rękach Lecha Kaczyńskiego.

"Przed opublikowaniem prezydent dał mi dokument do przeczytania z prośbą o ocenę prawną. Była ona krytyczna i powiedziałem o tym Lechowi Kaczyńskiemu. On sam był zły na fuszerki prawne, niedociągnięcia dokumentu" - opisywał nam sprawę Janusz Kaczmarek, w tamtym czasie prokurator krajowy.

To, że prezydent nie był usatysfakcjonowany raportem, dało się zobaczyć na konferencji, w czasie której ogłaszał upublicznienie dokumentu. Powiedział wprawdzie, że wskazane zostały bardzo poważne nieprawidłowości w działaniu WSI, ale słychać było także zawód. Padły słowa, że "nie jest to jeszcze wynik całościowy", że raport nie jest dla niego "porażający". "WSI miały istotne wpływy. Jestem przekonany, że istotniejsze, niż wynika z to raportu (...), ale to nie oznacza, że WSI kontrolowały całość życia w naszym kraju", mówił prezydent. Podkreślił, że jest przekonany, iż "uda się ustalić jeszcze wiele nowych faktów" związanych z działalnością WSI.

Raport był rozczarowaniem dla Pałacu i dla całego obozu władzy. Nie udowadniał lansowanej od dawna tezy, że Wojskowe Służby sterowały biznesem, polityką, mediami. Nie było wielkich nazwisk, dowody w wielu wypadkach były kruche, w dokumencie roiło się od błędów, niedoróbek. Mocno kontrowersyjne było ujawnienie nazwisk polskich dyplomatów pracujących za granicą czy opisanie operacji "Kandahar", czyli trwającej tajnej misji polskich służb w Afganistanie, tuż przed wyjazdem dużej grupy naszych żołnierzy do tego kraju. Wyszło też na jaw, że raport był zmieniany już po wysłaniu go do Pałacu, z dokumentu wypadły dwa nazwiska - szefa dużej fundacji i dziennikarza związanego ze środowiskiem PiS-u. Na dodatek okazało się, że ludzie napiętnowani w raporcie idą do sądów i wygrywają proces za procesem.

Niespełna rok po ujawnieniu dokumentu przez prezydenta były premier Jarosław Kaczyński pojechał do Bielska-Białej, rodzinnej miejscowości Andrzeja Grajewskiego, historyka, który był jednym z ludzi napiętnowanych w raporcie. W obecności pół tysiąca osób brat prezydenta powiedział, że "współpraca Andrzeja Grajewskiego z WSI nie przynosi mu wstydu, a wręcz odwrotnie". "Brał udział w działaniach, które były Polsce potrzebne", ocenił.

Macierewicz nie mógł wyjść ze zdumienia. Ripostował, że byłby "wielce zdziwiony, gdyby taka wypowiedź (prezesa PiS-u - red.) miała miejsce". Na jesieni 2007, jeszcze przed oddaniem władzy przez PiS, Macierewicz posłał do Pałacu aneks - drugą część raportu o WSI, która też miała być pokazana opinii publicznej. Ale tym razem, po doświadczeniach z pierwszego odcinka, Lech Kaczyński zachował się wstrzemięźliwie. Z Pałacu napływały nieoficjalne wiadomości, że dokument jest słaby i prezydent nie chce go autoryzować swym nazwiskiem.

Po kilku miesiącach Kaczyński przeciął spekulacje w wywiadzie dla "Newsweeka": "Nie opublikuję raportu w tej wersji (...). Aneks miejscami jest bardzo interesujący, ale zbyt wiele jest tam fragmentów, w których fakty zastąpiono interpretacjami. Wnioski są wyciągane także tam, gdzie nie ma do tego wystarczających podstaw", tłumaczył.

Na koniec 2007 roku, w którym zmieściły się: raport o WSI, afera hazardowa, przegrane wybory partii brata, Lech Kaczyński zafundował sobie kontrowersyjny ruch kadrowy. Ściągnął na szefową kancelarii Annę Fotygę. Słabość Lecha Kaczyńskiego do Fotygi, której nie rozumiało wielu jego stronników, sporo mówi o charakterze samego prezydenta. To na prośbę Lecha Kaczyńskiego Fotyga zrezygnowała z dobrej posady europosła w 2005 roku i poszła na stanowisko zastępcy ministra, by w następnym roku objąć resort dyplomacji. "Lech ją wymyślił i dał najważniejsze stanowiska, daleko wykraczające poza kompetencje. Potem zadziałał prosty mechanizm: »Ja jej to zgotowałem, więc teraz się nie odwrócę i muszę jej bronić«" - opowiada nam pałacowy polityk.

A było przed czym bronić. Specyficzny styl bycia, ekscentryczne zachowania szybko zaowocowały tym, że minister stała się "ulubienicą" mediów i opozycji. Akurat ostre ataki dziennikarzy czy opozycji tylko wzmagały zaufanie prezydenta do współpracownika, pod warunkiem że był on lojalny. "Lojalność" to było bardzo ważne słowo dla pana prezydenta. "Ta lojalność działa w dwie strony. Jeśli jesteś lojalny wobec Lecha Kaczyńskiego, to możesz być pewny, że on zawsze pozostanie taki sam wobec ciebie. Tak to działa u prezydenta" - opowiadał nam zimą 2010 roku minister z Pałacu.

Urzędnik kancelarii zaś tłumaczył nam w 2008 roku: "Jednego Lech nie potrafi wybaczyć - nielojalności. Tak jest na przykład z Andrzejem Krawczykiem odpowiedzialnym kiedyś za prezydencką dyplomację. Powodem jego dymisji były papiery lustracyjne, marnej zresztą jakości, które zostały wyciągnięte w pałacowej rozgrywce. O sprawy lustracyjne prezydent nie ma do Krawczyka pretensji. Pożegnali się w przyjacielski sposób. Jednak potem Krawczyk opowiadał na prawo i lewo pikantne szczegóły pracy z prezydentem. I o to Kaczyński ma prawdziwy żal. Dlatego blokuje Krawczykowi nominację na ambasadora".

Fotyga zawsze była lojalna wobec prezydenta, nawet gdy już z Pałacu odeszła. A odejście nie oznaczało wcale, że prezydent o niej zapomniał. "Praktycznie w każdej rozmowie z Radkiem Sikorskim prezydent wracał do tematu posady ambasadorskiej dla pani Fotygi", opowiadał poseł Sławomir Nowak, były szef gabinetu premiera Tuska.

Przychodząc pod koniec 2007 roku na służbę do prezydenta, Anna Fotyga trochę inaczej wyobrażała sobie funkcjonowanie w Pałacu. Liczyła, że będzie kimś w rodzaju wiceprezydenta. "Osobą, z której zdaniem inni urzędnicy czy ministrowie nie dyskutują", opisywał panią minister były pracownik kancelarii. Ale tak się nie stało.

U Lecha Kaczyńskiego urzędnicza szarża miała bowiem drugorzędne znaczenie. Bardziej liczyło się osobiste zaufanie i częstotliwość spotkań z prezydentem, a więc możliwość wpływania na jego stanowisko. A o to Fotyga musiała walczyć z innymi. W takiej konfiguracji stała się jednym z uczestników pałacowej rozgrywki, a nie kimś na szczególnych prawach. Na dodatek szef tak dużej instytucji jak Kancelaria Prezydenta ma mniejsze szanse na realizowanie swoich politycznych ambicji. "To jest głównie papierkowa robota polegająca na czytaniu i podpisywaniu ton dokumentów. Na wiele więcej nie ma czasu. A to Fotydze nie odpowiadało", opisywał sytuację pałacowy urzędnik.

Przeciw Fotydze taktyczny sojusz zawiązali ministrowie Bochenek i Kamiński. Były minister Lecha Kaczyńskiego mówił nam wiosną 2008 roku: "To śmieszne, że Michał, który do niedawna oceniał Bochenkową jako złego ducha prezydenta, ostatnio zaczął się o niej wyrażać z atencją".

Ani Bochenek, ani Kamiński nie mogli pochwalić się tyloma latami znajomości z Kaczyńskim, co była szefowa dyplomacji, która pracowała z nim w "Solidarności" jeszcze w czasach zmiany ustrojowej. Kamiński, który wychwalał Fotygę, gdy ta była szefową MSZ-etu, w Pałacu zaczął jej ostentacyjnie okazywać niesubordynację. Urzędnik kancelarii opowiada: "Nie brał udziału w organizowanych przez nią naradach ministrów. Kiedy pytano go, dlaczego, odpowiadał: »Jestem ministrem prezydenta, a nie pani Fotygi«". Jednak zrozumiał, że Fotyga jest zbyt silna, by się z nią centralnie zderzyć. Przyjął inną taktykę. W 2008 roku mówił: »Kiedy na wody wpływa krążownik, ja wciągam na maszt swój mały żagielek i znikam«. Przy innych urzędnikach wypowiadał się o Fotydze z lekceważeniem, ale wie, że jest niebezpieczna".

Nowa szefowa okazała się osobą trudną we współpracy. Doradca głowy państwa mówił nam: "Jest przewrażliwiona na swoim punkcie, małostkowa i wprowadza nerwową atmosferę w Pałacu. Pewnego wieczoru wezwała dyrektora jednego z departamentów. Człowiek stawił się karnie, choć obchodził własne imieniny. Zadała mu jakieś pytanie. On na to, że nie wie, bo to nie kompetencje jego departamentu. Pani minister była zaskoczona, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc tylko rzuciła zimno: »Dziękuję«. Dyrektor został w sekretariacie i pytał zdezorientowanych sekretarek: »To co ja mam robić, stać tu czy mogę wracać na imprezę?«".

Były minister prezydenta zdradził nam w połowie kadencji: "Anna Fotyga zamiast pomagać, sama zarzuca szefa swoimi kuriozalnymi problemami. Legenda mówi, że zdenerwowana Fotyga zadzwoniła na prywatną komórkę prezydenta. Skarżyła się, że nie może pracować, bo robotnik pod jej oknami strzyże trawę spalinową kosiarką. Prezydent interweniował osobiście, by przerwać koszenie. W pałacu nie ma żadnej hierarchii. Głowa państwa zmuszona jest do zajmowania się najróżniejszymi błahostkami".

Na początku 2008 roku oficjele lecieli z warszawy do Świdwina na pogrzeb wojskowych, którzy zginęli w wypadku CASY. Funkcjonariusze BOR-u na Okęciu, zgodnie z zasadami bezpieczeństwa, przepuścili torebkę Fotygi przez maszynę, która prześwietla bagaże. Fotyga poskarżyła się prezydentowi, który już na pokładzie samolotu zrobił BOR-owcom karczemną awanturę.

Jeszcze w MSZ-ecie było widać, że Fotyga pozbawiona jest cechy, która staje się w dzisiejszej polityce niezbędna. Kompletnie nie rozumie mediów i jest drastycznie nieufna wobec dziennikarzy. Dobrze ilustruje to historia, którą miał z nią reporter polityczny ogólnopolskiej gazety. Wiele razy w różnych sprawach próbował dodzwonić się do Fotygi, gdy ta była już szefową prezydenckiej kancelarii. Udało mu się tylko raz. Poprosił panią minister jako byłą szefową dyplomacji o krótki i niewinny komentarz do kontrowersyjnej nominacji pewnego urzędnika w MSZ-ecie. Fotyga odparła, że nie udziela wypowiedzi przez telefon, ale dodała, że chętnie umówi się na rozmowę w cztery oczy na ten temat. Reporter był zachwycony. W końcu wywiad z Fotygą, która prawie nie wypowiada się publicznie, to wielka gratka. Ręce mu opadły, gdy minister doprecyzowała, że na podjęcie ostatecznej decyzji o tym, czy wypowie się dla gazety, potrzebuje kilku tygodni.

Styl Fotygi w kontaktach z dziennikarzami był wyjątkowy. Pani minister potrafiła odpowiedzieć z twarzą Sfinksa na pięć prostych pytań z rzędu: "Nie komentuję", i bezceremonialnie wychodziła z sali.

Trudno się dziwić, że dziennikarze jej nie znosili. Jeden z popularnych portali internetowych zorganizował nawet konkurs na najdziwniejszą minę, którą zrobiła Anna Fotyga. "Ona jest introwertyczką. Nie dawała po sobie poznać publicznie, że ją to boli. Ale w głębi duszy ogromnie przeżywała złośliwości mediów", opowiadał pałacowy urzędnik.

Są ludzie z otoczenia prezydenta, którzy uważają, że dobrze wykształcona, również na Zachodzie, pani minister padła ofiarą przyprawienia jej "gęby". Taką ocenę przedstawił nam Robert Draba, który odpowiadał m.in. za sprawy wschodnie w Pałacu, gdy Anna Fotyga była szefową kancelarii.

A pani minister miała swoje zdanie na temat polityki wschodniej. Można było się z nią nie zgadzać, ale jedno trzeba przyznać, opisywał Draba. Jej opinie były przemyślane, poparte inteligentną argumentacją.





Prezydentura Lecha Kaczyńskiego - podsumowanie mocno tendencyjne