Mike Dash

Granice poznania

 

Rozdział 8

Mistyfikacja

 

Krótko po wschodzie słońca w lutowy poranek 1948 roku mieszkaniec nadmorskiego miasta Clearwater na Florydzie zobaczył na piasku wyraźne ślady stóp. Prowadziły z morza, ponad dwie mile wzdłuż plaży, po czym zawracały i ponownie ginęły w falach. Kiedy wieść o śladach rozniosła się, największy niepokój mieszkańców Clearwater wzbudziła wielkość nieznanej istoty, która najwyraźniej złożyła im w nocy wizytę.

Piasek tego ranka był wilgotny, a odciski bardzo wyraźne. Trójpalczaste stopy, znacznie większe niż u najwyższego mężczyzny, miały trzydzieści pięć centymetrów długości i dwadzieścia osiem szerokości. Ktokolwiek był ich właścicielem, musiał mieć sześć metrów wzrostu.

Na plażę przybyli ludzie z biura szeryfa hrabstwa Pinellas, aby zbadać sprawę na miejscu. Po mieście rozeszła się wieść, że młode małżeństwo, które spacerowało nocą nad morzem, widziało jakieś monstrum wychodzące z wody i wędrujące wzdłuż brzegu. Zawiadomili policję, która przeszukała plażę, lecz nic nie znalazła. Jednak po kilku dniach stwór powrócił, pozostawiając ślady stóp na północ i na południe od miasta oraz dwa rzędy śladów w okolicy Indian Rocks, jeden o długości mili. Więcej śladów trójpalczastych stóp pojawiło się jesienią, czterdzieści mil w górę rzeki Suwannee.

Brytyjski kryptozoolog Ivan T. Sanderson usłyszał o dziwnych śladach w Nowym Jorku i natychmiast pojechał na Florydę. Zbadał gipsowe odlewy odcisków, szybko też skontaktował się z paroma osobami, którym zdawało się, że dziwny stwór ich gonił. Najciekawsze były relacje dwóch pilotów ze szkoły lotniczej w Dunedin, którzy 25 lipca widzieli dziwne stworzenie pływające przy Hog Island. Powiedzieli Sandersonowi, że miało około czterech i pół metra długości, bardzo owłosione ciało, wielki tępy pysk i łapy jak aligator, a także długi ogon. Spędzające tam urlop małżeństwo z Wisconsin, które łowiło ryby na jednej z małych wysepek u wybrzeży Tarpon Springs, powiedziało, iż widzieli, jak z krzaków do oceanu popełzło duże zwierzę o krótkich, grubych łapach i wielkich stopach. Nie miało szyi, było pokryte krótkim szarym, gęstym futrem, a zamiast ramion miało płetwy. Wreszcie i sam Sanderson zobaczył dziwne stworzenie podczas lotu w górę rzeki Suwannee. Miało sześć metrów długości, było brudnożółtego koloru i tarzało się w mule rzeki, wystawiając głowę na powierzchnię.

Przeanalizowawszy te świadectwa, Sanderson wysunął dość osobliwą teorię. Doszedł mianowicie do wniosku, że tajemnicze zwierzęta są gigantycznymi pingwinami przeniesionymi z naturalnych habitatów do Zatoki Meksykańskiej wskutek jakiejś katastrofy w przyrodzie. Przyznawał co prawda, iż w zebranych przez niego informacjach jest wiele rozbieżności - no bo jak wytłumaczyć u pingwina długi ogon, który widzieli piloci z Hog Island - jednak nie wierzył, aby była to mistyfikacja. Ślady ciągnęły się na zbyt dużej przestrzeni i były zbyt głębokie, aby mógł je zrobić człowiek. Ponieważ Sanderson cieszył się opinią jednego z najlepszych kryptozoologów Stanów Zjednoczonych, mającego wieloletnie doświadczenie w tropieniu wielkich zwierząt w rejonach o wiele bardziej niedostępnych niż Floryda, jego poglądy wzbudzały respekt, a badane przezeń stworzenie zyskało nazwę "olbrzymiego pingwina".

Dopiero piętnaście lat po śmierci Sandersona w 1973 roku okazało się, że gigantyczne pingwiny to od początku do końca zwyczajne oszustwo. Ślady stóp były dziełem dwóch przyjaciół, Ala Williamsona i Tony'ego Signoriniego, których zainspirowało niedawne odkrycie śladów dinozaura w Nowym Meksyku. Wspólnie wykonali ogromne betonowe stopy i włożyli na swoje buty. Gdy okazało się, że ślad nie jest dostatecznie głęboki, udali się do miejscowej odlewni i zamówili parę trójpalczastych żelaznych butów, z których każdy ważył piętnaście kilogramów. Gdy w 1988 roku Tony Signorini przyznał się do udziału w tym żarcie, nadal przechowywał żelazne buty w pudle w swoim warsztacie. Doskonale pasowały do gipsowych odlewów stóp zrobionych na plaży w Clearwater, co dowodziło niezbicie, że cała sprawa to mistyfikacja. Ślady stóp były żartem i tylko żartem. Obaj przyjaciele nie spodziewali się osiągnąć jakichkolwiek korzyści, nie planowali też wyjawienia prawdy. Williams zmarł na długo przedtem, zanim Signorini ujawnił swoją rolę lokalnemu dziennikowi. Gdyby i on zachował milczenie, zagadka pozostałaby nie rozwiązana.

Ta komiczna historia nadal jednak wielu ludzi zbija z tropu. Przede wszystkim rodzi się pytanie, w jaki sposób zoolog tak doświadczony jak Sanderson dał się wciągnąć w ordynarne oszustwo. Kiedy znaleziono ślady, widać było, iż są zrobione przez płaskie stopy pozbawione stawów, i choć ich rozmiar świadczył o tym, że zostały pozostawione przez istotę znacznie wyższą od człowieka, długość kroków była taka sama jak u ludzi. Podejrzenie budził też fakt, iż wszystkie ślady powstały w ciągu nocy, ponadto relacje świadków zawierały wiele sprzeczności.

Kolejne wątpliwości wiążą się z relacjami świadków. Jeżeli bowiem przyjmiemy, że w Zatoce Meksykańskiej nie było owego pamiętnego roku żadnego gigantycznego pingwina, co wobec tego widziało wędkujące małżeństwo, piloci z Hog Island, turyści z Wisconsin i brytyjski zoolog? Zapewne inne tajemnicze zwierzę - ale byłby to już raczej mało prawdopodobny zbieg okoliczności. Bardziej prawdopodobne, iż nic nie widzieli, a każde z nich wymyśliło własną opowieść albo dla żartu, albo żeby zadowolić osoby prowadzące dochodzenie. Może wreszcie - zasugerowani pogłoskami o pingwinie-olbrzymie - po prostu wzięli znane już, widziane przez krótką chwilę zwierzęta, za jakieś potwory.

Z całej tej afery można wyciągnąć jedną ważną naukę: że ludzie są skłonni pójść bardzo daleko, by zrobić innym kawał. Tony Signorini wdział piętnastokilowe kalosze i poświęcił kilka godzin na wyrzeźbienie śladów stóp na plaży w Clearwater. W wywiadzie dla "St Petersburg Times" tak opisywał swoje trudne zadanie: "Musiałem wykręcać nogi w tył i w przód i podskakiwać. Stopy były tak ciężkie, że wbijały się w piasek, utrudniając wszelkie ruchy". Jeśli przyjmiemy, że trop nie był dłuższy niż dwie mile, i tak wychodzi na to, że Signorini musiał tej nocy powtarzać całą operację tysiąc razy. Zastanówmy się, co by się stało, gdyby Signorini nie przyznał się do oszustwa. Prawdopodobnie sceptycy twierdziliby, iż ślady zostały sfabrykowane, jednak wiele osób uznałoby długą linię śladów za przekonujący dowód istnienia ogromnego pingwina. Po co ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu, by pozostawić długi rząd śladów stóp, skoro kilkaset metrów dałoby taki sam efekt? - argumentowaliby. Nie wiadomo, czy ktoś wpadłby na właściwą odpowiedź: żartownisie byli na tyle ambitni, żeby wykonać swoją robotę solidnie.

Krótko mówiąc, każda analiza jakiejś tajemnicy wszechświata musi uwzględniać ludzką predylekcję do mistyfikacji, płatania figli i przesady; w przeciwnym razie wyniki badań zawsze będą obarczone błędem. I często są, bo wielu badaczy nie docenia liczby oszustw fałszujących prawdziwy obraz zjawiska.

Nie ma wątpliwości, że mistyfikacje od samego początku towarzyszyły najsłynniejszym zagadkom przyrody. Dobrze obmyślane oszustwo może mieć poważne i nieprzewidywalne reperkusje. Dlatego pierwszym krokiem, jaki należy podjąć analizując dowody dziwnego zjawiska, jest oczyszczenie dokumentacji z wszelkich fałszywych doniesień i ewidentnych mistyfikacji.

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Nie istnieją kryteria, według których można by ocenić, czy dane doniesienie lub świadectwo jest rezultatem złej woli albo rozmyślnego oszustwa. Chociaż wielu badaczy twierdzi, że rozległa wiedza i doświadczenie pozwalają im od razu wykryć oszustwo, tak naprawdę tylko ewidentne, nie przemyślane w każdym szczególe szalbierstwo rzeczywiście łatwo zdemaskować. Każda mistyfikacja spreparowana ze znajomością rzeczy i finezją - a takich jest niestety najwięcej - ma wszelkie szansę umknąć najrzetelniejszemu nawet dochodzeniu.

Spora liczba badaczy nie potrafi nawet sobie wyobrazić, do czego zdolni bywają kawalarze, niechętnie też godzą się z myślą, że ich trud poszedł na marne. Nie chcą uwierzyć, że świadkowie są na tyle sprytni i przebiegli, by wodzić za nos wytrawnych znawców przedmiotu. Istnieje ponadto coś takiego, jak podświadoma i całkowicie zrozumiała niechęć do przyznania, iż zostało się nabranym. Jeśli na dokładkę oszust zgłasza się jako świadek i zgadza się na ujawnienie swego nazwiska, zakłada się, że żaden zdrowy na umyśle człowiek nie narazi się na śmieszność i rozgłos towarzyszący tym, którzy szczerze przyznają, iż zetknęli się z nieznanym. O oszustwo podejrzewa się zazwyczaj kogoś, kto na opowieściach o swych doświadczeniach zbija kapitał. Tymczasem, jak dowodzi incydent z Florydy, wystarczy jeden lub dwóch zdecydowanych na wszystko kawalarzy, aby w strefie granicznej narobić niezłego bałaganu.

Kręgi w zbożu

Począwszy od 1980 roku na polach uprawnych w dolinie Tamizy zaczęły się pojawiać idealnie nakreślone kręgi zgniecionego zboża. Pierwszą grupę kręgów, która wzbudziła większe zainteresowanie, zaobserwowano w Vale of Pewsey na polu pszenicy. Dzień czy dwa po pojawieniu się kręgów reporter miejscowej gazety "Wiltshire Times" udał się na pole i następnie relacjonował, że są one zbyt równo i dokładnie zarysowane, aby mogły być dziełem wiatru, deszczu lub zstępującego prądu powietrza z helikopterów, które właśnie odbywały ćwiczenia na równinie Salisbury. Dziennikarz sugerował, że zrobiły je UFO.

W 1981 roku pojawiła się kolejna formacja trzech kręgów - jednego dużego i dwóch mniejszych - tym razem w miejscowości Cheesefoot Head. Podobne zjawisko obserwowano tam także w następnych latach. Nie trzeba było długo czekać na nowe hipotezy o pochodzeniu kręgów. Niektórzy ufolodzy zwracali uwagę, że relacje o tajemniczych regularnych śladach na polach napływały w końcu lat sześćdziesiątych z tropikalnej części Australii z Queenslandu, gdzie kręgi ochrzczono "gniazdami spodków". Najbardziej przekonujące wyjaśnienie zaproponował meteorolog Terence Meaden, specjalizujący się w anomaliach pogodowych. Twierdził, iż kręgi powstają wskutek niewielkich trąb powietrznych, które, uwięzione w dolinach, wirują z dużą prędkością, tworząc spiralę z traw i zbóż. Teoria mogłaby tłumaczyć owe trójkowe formacje w Cheesefoot Head, gdyby założyć, że wzdłuż miniaturowego frontu atmosferycznego powstały jednocześnie trzy trąby powietrzne.

Tymczasem w następnym roku sprawy się nieco skomplikowały. W pięciu różnych miejscach pojawiły się formacje pięciu kręgów - jednego wielkiego w otoczeniu czterech małych, jakby śladów latającego spodka z czterema nogami-wspornikami. Hipoteza trąb powietrznych nie znajdowała zastosowania wobec tak precyzyjnego wzoru, ale powstało wiele innych - począwszy od nowej sugestii Meadena, iż kręgi powstały wskutek "wirów plazmatycznych", zjawiska związanego z piorunami kulistymi, po teorię głoszącą, że jest to robota ryjących jeży. W tym samym czasie odkryto mniej lub bardziej wiarygodne relacje o kręgach pochodzące z lat czterdziestych. Znaleziono nawet broszurkę opisującą kręgi uformowane w zbożu w Hertfordshire w 1678 roku przez - jak sugerował autor tekstu - samego diabła.

Zainteresowanie mediów tym zjawiskiem osiągnęło szczyt w latach osiemdziesiątych, wówczas też pojawiły się bardziej złożone formacje kręgów. Proste, pojedyncze kręgi w pszenicy czy jęczmieniu przeszły już do historii. Teraz w obrębie kręgu widać było drugi, utworzony ze stojących prosto kłosów, a na zewnątrz coś w rodzaju ogona. Wreszcie latem 1990 roku zjawisko przybrało formę pięknych i bardzo zawiłych "piktogramów". Najładniejszy odkryto 12 lipca na polu w Alton Barnes w Wiltshire. Rysunek tworzyły cztery ogromne i trzy mniejsze koła: formacja miała długość stu dwudziestu metrów, a poszczególne jej elementy były połączone wąskimi, wyciętymi równiutko w zbożu wstęgami. Pojawiła się i inna "dekoracja": trzy kręgi ozdobione długimi zębatymi wypustkami, przypominającymi klucze.

Nikt już prawie nie wierzył, że tak fantastyczne figury mogą być rezultatem zjawisk meteorologicznych. Tymczasem Meaden proponował coraz bardziej skomplikowane odmiany teorii o plazmatycznym wirze. Twierdził, że piktogramy z Alton Barnes powstały z "nietrwałego podwójnego wiru (...) przyciąganego do rejonów pracy traktorów wskutek zaburzeń lokalnego pola elektrycznego, wywołanych przejazdem traktorów wzdłuż pola uprawnego". Jednak bractwo kręgów zbożowych podzieliło się już na dwie frakcje. Jedni uważali, że coraz bardziej wymyślne rysunki są projektowane przez inną niż ludzka inteligencję (kwestią do dyskusji pozostawało, czy przez kosmitów, czy też przez duchy natury), inni natomiast byli zdania, iż wykonują je kawalarze.

Zwolennicy pierwszej koncepcji przedstawiali interpretacje wspierające ich teorię. Charles D'Orban z Wydziału Orientalistyki i Afrykanistyki Uniwersytetu Londyńskiego sugerował, że piktogramy to przesłanie w języku sumeryjskim, najstarszym języku posiadającym pismo. Twierdził, że kręgi, które pojawiają się w okresach suszy, są ostrzeżeniem, aby zwiększyć liczbę studni. Inni sądzili, iż mamy do czynienia z dialektem mongolskim albo z tifnig - starym pismem północnoafrykańskim. Meteorolog Philip Eden sugerował, że są to symbole meteorologiczne przepowiadające między innymi wichury z południowego zachodu o sile siedmiu stopni w skali Beauforta.

Hipoteza o mistyfikacji nie zyskała zbyt wielkiej popularności, z kilku też powodów wydawała się najmniej prawdopodobna. Po pierwsze formacje kręgów były tak doskonale rozplanowane, iż nawet zespół złożony z wielu ludzi nie zdołałby jej "wyrzeźbić" w zbożu przez kilka godzin letniej nocy, nie pozostawiając żadnego śladu swojego działania. Ponadto badacze kręgów zwracali uwagę na to, że kłosy pszenicy i jęczmienia kładą się równą warstwą bez łamania łodyg, a także na ogromną liczbę formacji - w samym tylko 1990 roku naliczono ich pięćset w tak odległych rejonach jak Japonia, Bułgaria i Llanidloes w Walii.

Gdy zjawisko przybierało coraz bardziej złożone formy i stawało się coraz bardziej tajemnicze, światkiem obserwatorów kręgów w zbożu wstrząsnęła niespodziewana nowina. We wrześniu 1991 roku dziennik "Today" opublikował serię artykułów o dwóch mieszkańcach Southampton, Dougu Bowerze i Davidzie Chorleyu, którzy przyznali się, że od 1975 roku sami spreparowali wielką liczbę kręgów. Bower i Chorley poznali się w końcu lat sześćdziesiątych i wkrótce doszli do wniosku, że mają podobne zainteresowania - obaj pasjonowali się sztuką i dziwnymi zjawiskami.

Doug, który interesował się zwłaszcza UFO, kilka lat spędził w Australii i tam usłyszał o "gniazdach spodków" w Queenslandzie. Uznał, że warto by stworzyć podobne formacje w Anglii i obserwować potem dyskusje ufologów. Od połowy lat siedemdziesiątych obaj mężczyźni preparowali liczne kręgi. Na początku posługiwali się żelaznym drągiem do przygniatania zboża, następnie skonstruowali przyrząd o wiele wygodniejszy, który nazwali "deptaczem łodyg", składający się z deski i długiej liny. Wydawało się, że nikt nie zauważył ich wyczynów (nie mieli pojęcia o sensacji, jaką w 1980 roku wywołał artykuł w "Wiltshire Times") i już mieli zamiar zrezygnować, kiedy w 1981 roku zrobiło się głośno o trzech kręgach w Cheesefoot Head.

Ośmieleni tym sukcesem kontynuowali swą "twórczość", a ich figury z każdym rokiem stawały się coraz bardziej wymyślne. Nikt nie podejrzewał mistyfikacji (może z wyjątkiem żony Douga, którą trzeba było przekonywać, że jego nocne eskapady nie mają nic wspólnego z tą aferą) i obaj panowie znakomicie się bawili, wymyślając coraz to nowe układy, które zbijały z tropu Terence'a Meadena i przekonywały ludzi o interwencji innej niż ludzka inteligencji. Stopniowo jednak zaczęli zdawać sobie sprawę, że nie są osamotnieni. Pojawiły się kolejne kręgi, i to nie za sprawą obcych istot, lecz nowego pokolenia kawalarzy.

Jednym z nich był amerykański dziennikarz, Jim Schnabel, który w końcu opisał naturę zjawiska. Dzięki bliskim kontaktom z badaczami kręgów w zbożu wykrył kilkadziesiąt grup żartownisiów, którzy własnoręcznie je robili. Nadawali sobie nazwy, jak Merlin & Co. czy The Bili Bailey Gang. Niektórzy członkowie tych grup byli blisko związani z rozmaitymi środowiskami "wyznawców kręgów".

Rewelacje Douga i Dave'a wywołały panikę wśród badaczy, zwłaszcza gdy mężczyźni wykonali pokazowo kilka niezwykle udanych formacji. Jednak część badaczy nadal nie dała się przekonać, dowodząc, że prawdziwe kręgi zostały zrobione z precyzją i finezją, na jaką nie byłoby stać żadnego kawalarza. Dopiero kiedy wyszło na jaw, jak wiele kręgów było wykonanych ludzką ręką, aura tajemniczości ostatecznie się rozwiała.

Legenda kręgów w zbożu jest z pewnością najlepszym przykładem oszustwa na wielką skalę, którego autorzy sami się zdemaskowali. Można z tego wyciągnąć kilka pożytecznych wniosków. Po pierwsze, im bardziej złożone jest zjawisko, tym bardziej nieprawdopodobne hipotezy snują teoretycy. Po drugie, istotną rolę w popularyzowaniu rozmaitych tajemniczych zjawisk odgrywają środki masowego przekazu. W przypadku kręgów w zbożu media najpierw zachęciły żartownisiów, a potem ich zdemaskowały.

A jednak w całej tej historii nadal tkwi ziarno tajemnicy. Żadna z hipotez nie wyjaśnia wszystkich aspektów zjawiska kręgów w zbożu. Nie każdy krąg był dziełem oszustów; jak na przykład wytłumaczyć autentyczne relacje pochodzące z czasów, zanim Doug i Dave wpadli na pomysł świetnej zabawy? Być może właśnie w tych przypadkach znajdzie zastosowanie hipoteza meteorologiczna.

Doug i Dave czerpali inspirację z kręgów, jakie pojawiły się w Australii, niewiadomego pochodzenia. Istnieje też sporo relacji ludzi, którzy na własne oczy widzieli formowanie się kręgów, prawdopodobnie wskutek trąb powietrznych lub w wyniku działania jakiegoś zjawiska elektromagnetycznego. Niektórzy zetknęli się podczas pracy w polu z wirami plazmatycznymi. Zdjęcia zrobione w sierpniu 1976 roku ukazują trąby powietrzne na świeżo skoszonym polu zboża. Niezależnie od wielu mistyfikacji, w rzadkich przypadkach możemy mieć jednak do czynienia z autentycznym zjawiskiem.

Wiara i szalbierstwo

Zjawisko kręgów w zbożu jest współczesnym przykładem bardzo starej praktyki. Mistyfikacja istnieje, odkąd znane są dziwne zjawiska, a motywy, jakimi kierowali się oszuści, były zapewne zawsze takie same - chęć zrobienia kawału, nadzieja na korzyści materialne, czy wreszcie pragnienie zyskania rozgłosu. Jednak w religijnych społeczeństwach w dawnych czasach oszuści mieli dodatkowy motyw do uprawiania swego procederu: potrzebę natchnienia i wzmocnienia wiary.

Nietrudno się więc domyślić, że lwia część oszustw dotyczyła przedmiotów kultu, a ci, którzy się ich dopuszczali, nie widzieli w tym nic nagannego ani niemoralnego. Przykłady mistyfikacji znane są od tysięcy lat. W rzymskich Baiach na przykład znajdował się kompleks podziemnych tuneli, zwany Wyrocznią Zmarłych. Został wykuty pod starożytną świątynią w czasach republiki rzymskiej, a pełnił rolę przedsionka wiodącego do bram Hadesu. Długi na blisko dwieście metrów tunel prowadził do miejsca położonego czterdzieści metrów pod ziemią, gdzie dwa gorące wulkaniczne źródła odprowadzały parującą wodę do następnego korytarza, wiodącego do rzeki Styks. Przez wiele dziesiątków lat, do czasu, gdy Marek Agryppa w początkach I wieku zakazał uprawiania tam praktyk, kapłani Wyroczni zbierali niemałe datki od ciekawskich i tych, którzy chcieli nawiązać kontakt ze zmarłymi. Odwiedzającym podawano prawdopodobnie środki odurzające i sprowadzano na dół, gdzie w mroku rozświetlanym migoczącym światłem pochodni odbywały się ceremonie odprawiane przez czarno ubrane, zakapturzone postacie. Goście byli przekonani, że znaleźli się w zaświatach.

Kiedy w IV wieku oficjalną religią cesarstwa rzymskiego stało się chrześcijaństwo, zaczęto handlować relikwiami. Pierwszą nabywczynią świętych relikwii była Helena, matka cesarza Konstantyna Wielkiego (Konstantyn nawrócił się na chrześcijaństwo po ujrzeniu płonącego krzyża nad swoją armią tuż przed bitwą o most Milwiański w 312 roku, po której zdobył władzę nad zachodnim imperium). W 327 roku, mając lat siedemdziesiąt dwa, odbyła pielgrzymkę do Jerozolimy, gdzie odwiedziła wiele świętych miejsc, w tym także miejsce zakopania krzyża, na którym zmarł Chrystus. Na życzenie Heleny wszczęto poszukiwania i wkrótce pod cysterną znajdującą się pod starą świątynią odnaleziono szczątki trzech drewnianych krzyży.

Podobno cesarzowa odróżniła krzyż Chrystusa od dwóch pozostałych, na których zawiśli złodzieje, każąc położyć na każdym z nich umierającą kobietę. Kiedy niewiastę położono na krzyżu Chrystusowym, natychmiast ozdrawiała. Krzyż przewieziono do Konstantynopola wraz z innymi zakupami Heleny: gwoździami, którymi Chrystus został przybity do krzyża, i cudownie zachowaną koroną cierniową. Dziś nawet najbardziej religijni ludzie przyznają, że z taką łatwością odnalezione relikwie były oszustwem, mającym na celu sprawienie przyjemności potężnej i władczej niewieście.

Ostatnio wiele mówi się o tym, iż także cuda w chrześcijaństwie są mistyfikacją. Kilka lat po wyjaśnieniu upłynniania się krwi św. Januarego (o czym będzie mowa w następnym rozdziale) włoski chemik Luigi Garlaschelli dokonał kolejnego odkrycia, dotyczącego podobnego, lecz znacznie częściej występującego zjawiska łzawienia, pocenia się i krwawienia świętych obrazów. Większość przypadków tego rodzaju odnotowuje się w krajach chrześcijańskich, w których znajdują się cudowne posągi Matki Boskiej, ale są znane także w innych częściach świata. Rzymski historyk Liwiusz pisał, że posąg Apollina płakał przez trzy kolejne dni i noce; natomiast w Chengannur w indyjskiej prowincji Kerala żelazna statua hinduistycznej bogini Bhagawati ma rzekomo raz lub dwa razy do roku menstruację. Jest to zupełnie zrozumiałe: posąg znajduje się w świątyni wzniesionej na świętej skale, uformowanej w cudowny sposób na podobieństwo penisa boga Siwy. Krwawienie zdarza się nie tylko posągom. W Libanie znajduje się święty grobowiec, z którego pewnego razu trysnęła krew, i w przynajmniej jednym wypadku sprawiła cudowne uzdrowienie.

Garlaschelli zaczął badać to zjawisko w 1995 roku, kiedy przez całe Włochy przetoczyła się "epidemia" płaczących posągów. W lutym tegoż roku gipsowa replika posągu Matki Boskiej, kupiona w świątyni w Medjugorje i ustawiona w ogrodzie w niewielkim mieście Civitavecchia, zaczęła ronić ciemnoczerwone łzy. Powiadano, że posążek płakał do dziewięciu razy dziennie po pięć minut. Tysiące pielgrzymów przybyło, aby zobaczyć cud. W miarę jak rosła sława posążku z Civitavecchii, w całym kraju odnotowano kilkanaście przypadków tego rodzaju.

Wcześniejsze analizy próbek pobranych z krwawiących posągów wykazały rzekomo, że była to krew ludzka, ale badania Garlaschellego sugerują o wiele bardziej przyziemne tłumaczenie krwi, potu i łez. Wystarczy, że posąg wykonany jest z porowatego materiału, np. gipsu, pusty w środku i powleczony emalią. Wnętrze wypełnia się płynami - czerwonym na krew, przezroczystym na łzy i pot. Cienka, porowata skorupka wchłania te płyny, a emalia zapobiega ich przenikaniu na powierzchnię. Oszust musi jedynie zrobić kilka niedostrzegalnych zadrapań na zewnętrznej polewie, powiedzmy w kąciku oka.

Wyjaśnienie Garlaschellego jest dziecinnie proste (sekret ten poznano zapewne już w starożytności, a potem wykorzystywano niezliczoną ilość razy), a szalbierstwo trudno wykryć, bo gdy płyn zostanie wchłonięty przez gips, prawie nie widać, że go do posągu wlano. Tłumaczyłoby to, dlaczego w bardzo rzadkich przypadkach posągi płaczą bez przerwy albo przez dłuższy czas. Fakt, iż figury ronią łzy w określonych porach (jak w przypadku posążku z Civitavecchii) można wyjaśnić w ten sposób, że oszust kilka razy dziennie zamalowuje i ponownie odsłania rysy na polewie.

Ledwie wytłumaczono tajemnicę płaczących figurek, pojawiło się inne zjawisko, równie dziwaczne. We wrześniu 1995 roku setki hinduistycznych posągów zaczęły nagle pić mleko. Rozpoczęło się to w Indiach, ale doniesienia napływały także z Londynu, Hongkongu, Nowego Jorku i Singapuru. Posągi, przeważnie przedstawiające, syna Siwy, Ganesię o głowie słonia, zaczęły pewnego ranka pić przynoszone w ofierze płyny. Trwało to przez trzy dni, a w świątyniach gromadziły się tłumy wiernych, aby przyjrzeć się cudowi i przynieść bóstwu coś do picia. W dniu, w którym rozeszła się wiadomość o cudzie, supermarket Gateway w Southall w Londynie sprzedał 14 tysięcy litrów mleka.

Sceptycy tłumaczyli bezprecedensowe zjawisko "zasadą aktywności powierzchniowej" - czyli odwrotnością ronienia łez i krwawienia. Wykonany z porowatego materiału, takiego jak wypalana glina, nie polewany posąg, może wchłaniać płyny z niesłychaną prędkością dzięki siateczce maleńkich dziurek na powierzchni. Statuetki metalowe (znane jest także zjawisko "picia" przez figury z mosiądzu) stwarzają większe problemy, ale dowiedziono eksperymentalnie, że im także można podawać mleko, które wchłania się przez prawie niewidoczną warstwę powierzchniową. Stało się tak, gdy pewnemu posągowi w New Delhi podano mleko zmieszane z czerwoną farbą. Ilości mleka, jakie spożywały niektóre posągi, były niekiedy bardzo duże (w niektórych przypadkach po kilka litrów), więc zjawisko nadal pozostaje zagadką. Jednak ani sceptykom, ani tym, którzy wierzyli w autentyczność cudu, nie przyszło do głowy, żeby powtórnie odwiedzić cudowne posągi po tygodniu lub dwóch i sprawdzić, czy świątynie nie śmierdzą skisłym mlekiem.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej religijnej mistyfikacji - o rzekomym odkryciu dokonanym w końcu lat osiemdziesiątych przez grupę sejsmologów, którzy wykonali na Syberii dziewięciomilowy odwiert w głąb skorupy ziemskiej. Na dużej głębokości wiertło zaczęło się nagle szybciej obracać, co mogło oznaczać, że trafiło na jakąś pieczarę. Połączona radziecko-norweska grupa spuściła do otworu specjalny mikrofon w nadziei nagrania odgłosu ścierania się płyt kontynentalnych. Tymczasem - jak donosiła prasa chrześcijańska - instrumenty wykryły nieoczekiwanie wysokie temperatury, przekraczające tysiąc stopni Celsjusza, mikrofon zaś zarejestrował pełne nieopisanego bólu jęki, jakby milionów udręczonych dusz. Lecz najgorsze przyszło potem. Doktor Dmitrij Azzazow oświadczył, że wraz z instrumentami na powierzchnię wypłynął "obłok gazu, a za nim - ku naszemu niewiarygodnemu zdumieniu - wyłoniło się jakieś stworzenie. Wyło wściekle z obnażonymi kłami, a jego oczy wyrażały samo zło. Wreszcie zniknęło". Nasuwa się tylko jeden wniosek: zespół dowiercił się do piekła.

Wieści o tym niezwykłym odkryciu pojawiły się w sierpniu 1989 roku w prasie skandynawskiej, ale wkrótce znalazły się na łamach tak poważnych periodyków, jak "Biblical Archeology Rewiev" i "The Last Day Minister". Źródłem informacji był Norweg nazwiskiem Age Rendalin, który przedstawił się jako "specjalny doradca ministra sprawiedliwości Norwegii".

Rendalin był w rzeczywistości nauczycielem w Oslo. Twierdził, że po raz pierwszy usłyszał o tej historii w amerykańskim radiu, i celowo puszczał w obieg najciekawsze szczegóły - w tym sensacyjną relację dr. Azzazowa - pragnąc się przekonać, czy chrześcijańskie media sprawdzają otrzymane informacje. Inspiracją była dla niego wiadomość o wyjątkowo głębokim odwiercie na półwyspie Kola w rosyjskiej części Laponii. Od tego momentu plotka zaczęła żyć własnym życiem, obrastać w kolejne warstwy spekulacji i fantazji. Mistyfikacja Rendalina skończyła się takim biciem piany, że cała konstrukcja straciła oparcie i runęła pod własnym ciężarem.

Dobry interes

Prostą mistyfikację nietrudno wykryć, a oszusta, który nie ma specjalnych powodów, żeby się ukrywać, można dość szybko wytropić. Jednak wielu oszustom udało się stworzyć popularne systemy wierzeń, przyciągające licznych wyznawców. Poświęcają oni nawet swoje dobra doczesne na rzecz sekty, a zwłaszcza jej przywódcy, który ma dzięki temu dodatkową motywację do dalszych szalbierstw umożliwiających omotanie nowych ofiar.

Opis ten pasuje do wszystkich, współczesnych kultów. Pisałem już o tym, jak nowa religia, zwana spirytualizmem, narodziła się z ewidentnego oszustwa popełnionego przez siostry Fox. Znacznie mniej znane są jednak dwie niewątpliwe mistyfikacje literackie, które przez wiele lat ogłupiały czytelników.

W latach pięćdziesiątych w Wielkiej Brytanii o niezwykłych zjawiskach traktowały niemal wyłącznie publikacje autora podającego się za lamę tybetańskiego buddyzmu, T. Lobsanga Rampy. Napisał on serię książek, a pierwsza z nich, zatytułowania The Third Eye (Trzecie oko), ukazała się w 1956 roku. Rampa opisywał w niej swój pobyt w klasztorze w Lhasie i pobierane tam nauki, umożliwiające otwarcie owego tytułowego trzeciego oka i pobudzenie zdolności medialnych, a także swą służbę w jednostkach lotniczych walczących z Japończykami. Kolejne tomy ujawniały coraz bardziej niezwykłe doświadczenia, między innymi zawierały relację o tym, jak Rampa dokonywał projekcji swojego ciała astralnego na Wenus, gdzie rozmawiał z wieloma "wniebowziętymi mistrzami", między innymi z Chrystusem i Buddą.

Po roku czy dwóch książki samozwańczego lamy zyskały tak wielką popularność, że zainteresowały kilku emigrantów z Tybetu, którzy zwrócili uwagę na niedorzeczności w jego relacjach o życiu w Lhasie. Podejrzewając Rampę o oszustwo wynajęli prywatnego detektywa Clifforda Burgessa, żeby zbadał przeszłość autora i zorientował się, ile naprawdę wie o mistycznym buddyzmie. Raport Burgessa ujawnił rzeczy wręcz groteskowe. Otóż Rampa wcale nie był lamą. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Cyril Hoskins i był synem hydraulika z Plympton w hrabstwie Devon. Ogolił głowę, żeby nadać sobie odpowiednio orientalny wygląd, był gorliwym adeptem okultyzmu, ale nigdy nie przebywał nawet w pobliżu Tybetu, nie pilotował myśliwców, nie przeszedł także operacji trzeciego oka.

Co najdziwniejsze, sława Rampy przetrwała pomimo ujawnienia tych faktów. W swojej autobiografii, zatytułowanej The Rampa Story (Dzieje Rampy), wyjaśnił, że rzeczywiście jest Hoskinsem, ale tylko zewnętrznie. Jako Rampa zmarł w drodze powrotnej z Tybetu do Wielkiej Brytanii, a jego duch zmuszony był przyoblec ciało człowieka z Zachodu. Lama i syn hydraulika spotkali się na poziomie astralnym, gdzie na zasadzie karmicznej transformacji Hoskins zgodził się przekazać Tybetańczykowi swoje ciało fizyczne. Bezcielesny tybetański chirurg przystąpił do dzieła i Rampa - bezdomny, żyjący w celibacie mnich - odziedziczył zewnętrzny wygląd Hoskinsa, jego dom i przypadkowo także żonę. Zdyskredytowawszy w ten sposób raport Burgessa, Rampa/Hoskins napisał jeszcze kilkanaście książek, w tym dzieło zatytułowane Living With the Lama (Żyjąc z lamą), które rzekomo było telepatycznym przekazem pamiętników kota Rampy. Książki te nie cieszyły się powodzeniem tak wielkim, jak The Third Eye, ale mimo to w latach sześćdziesiątych sprzedano ponad milion egzemplarzy.

Szalbierstwo Rampy było w gruncie rzeczy prostackie. W jego opowieściach znaleziono wiele niedorzeczności, i tylko powszechnemu brakowi znajomości Tybetu i okultyzmu należy przypisać sukces tych publikacji. Mistyfikacja popełniona przez Carlosa Castanedę, w pewnym sensie duchowego spadkobiercę Rampy, była w porównaniu z tym prawdziwym majstersztykiem. W latach siedemdziesiątych Castaneda osiągnął niemały rozgłos dzięki książce zatytułowanej Nauki Don Juana i kilku następnym. Wszystkie opowiadały o spotkaniach autora z indiańskim czarownikiem z Meksyku, wtajemniczającym go w mistyczną "wiedzę plemienia Yaqui".

Książki Castanedy o Don Juanie, które były najlepiej sprzedającymi się publikacjami w historii antropologii, przyciągały miliony czytelników mieszaniną filozofii, przygody i wstrząsających opisów zjawisk mediumicznych. Autor twierdził, że czarownik Yaqui i jego przyjaciel, Don Gennaro, potrafią lewitować, teleportować i produkować na życzenie poltergeisty oraz niesamowite wizje, dowodząc tym samym, iż fizyczna, mierzalna rzeczywistość nie jest jedyną obiektywnie istniejącą.

Filozofia ta przemawiała do wyobraźni czytelników, którzy dorastali w latach sześćdziesiątych, chłonęli ideały tej dekady i pociągała ich forma oświecenia osiągana za pomocą narkotyków (Don Juan i Castaneda w celach edukacyjnych zażywali rozmaite substancje halucynogenne). Innym czynnikiem, który przysporzył Castanedzie wiarygodności był fakt, iż uzyskał on stopień doktora na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles dzięki dysertacji opartej na badaniach w terenie, które podobno przeprowadzał w Meksyku w towarzystwie Don Juana. Pracę tę okrzyknięto klasyką antropologii doświadczalnej, stawiano ją za wzór młodym naukowcom pragnącym gruntownie poznać przedmiot swych badań.

Tymczasem według Richarda de Mille'a, autora dwóch krytycznych opracowań o książkach Castanedy, nie ma żadnych dowodów istnienia jakiegoś Don Juana i jego przyjaciela Don Gennara (których upodobanie do kloacznych dowcipów skłoniło jednego z pisarzy do nazwania ich "Laurelem i Hardym szamanizmu"), nic też nie wskazuje na to, aby autor przeprowadzał jakiekolwiek badania wśród Indian plemienia Yaqui. I choć książki Castanedy odznaczają się o wiele większą wewnętrzną spójnością niż inne fikcje literackie, zawierają pewne istotne błędy, wskazujące na to, że jego doświadczenia są od początku do końca zmyślone. Charakteryzująca te publikacje atmosfera nierzeczywistości i szokująca filozoficzna treść biorą początek z pracy doktorskiej na Uniwersytecie Kalifornijskim. Castaneda zakładał - i słusznie - że profesorowie, którzy będą go egzaminować, nie czytają wszystkich książek, jakie mają w bibliotece.

De Mille demaskuje Castanedę począwszy od jego życiorysu, który był taką samą mistyfikacją, jak życie Cyrila Hoskinsa. Mimo wszystko jednak zarówno krytycy, jak i przyjaciele Castanedy przyznają, że jego twórczość reprezentuje pewne wartości. Wielu antropologów uważa, iż nie ma większego znaczenia, czy książki te zawierają fakty czy fikcję, albowiem wyrażają jakieś prawdy. Niewielu oszustów zasłużyło na tak pozytywną opinię.

Mirabelli i inni cudotwórcy

Oszustwa i mistyfikacje, które tworzą nowe kategorie doświadczeń i światopoglądów, zdarzają się naprawdę niezwykle rzadko. Mistyfikacje mające na celu wzmocnienie istniejącego już systemu wierzeń są znacznie bardziej powszechne.

Sceptycy twierdzą, że cała historia spirytualizmu i badań zjawisk parapsychologicznych pełna jest szalbierstw. Pogląd ten jest bez wątpienia skrajny, ale nie sposób zaprzeczyć, że wszystkie spektakularne zjawiska z tej dziedziny - poczynając od wirujących stolików, po wydzielanie ektoplazmy - można zakwestionować. Spora liczba mediów, włącznie z najsławniejszymi, została przyłapana na oszustwie co najmniej raz.

Do najbardziej zagadkowych osób należy Eusapia Palladino, niewykształcona kobieta z Bari, która zapoczątkowała nowe pokolenie mediów. Będąc sierotą (jej matka umarła przy porodzie, a ojciec został zamordowany przez bandytów) Palladino około 1866 roku udała się na północ i podjęła pracę w Neapolu jako niańka. Odkryta została przypadkiem, w dość znamiennych okolicznościach. Damiani, znany włoski badacz zjawisk parapsychologicznych, uczestniczył w Londynie w seansie spirytystycznym, w trakcie którego objawił się duch "króla Jana". Powiedział o wybitnym medium we Włoszech, będącym wcieleniem jego córki. Duch podał nazwę ulicy i numer domu w Neapolu, w którym pracowała Palladino.

Damiani odnalazł dziewczynę, ta zaś zadziwiła wszystkich podczas serii seansów, w trakcie których przedmioty poruszały się lub unosiły, instrumenty muzyczne same grały, a w powietrzu materializowały się rozmaite postacie. Palladino wykazywała też rzadką zdolność wydłużania własnego ciała niekiedy o dziesięć centymetrów w porównaniu z jej normalnym wzrostem. Te nieprzeciętne zjawiska zwróciły wkrótce uwagę czołowych badaczy zjawisk parapsychicznych, a medium zapraszano na seanse do Londynu, Paryża i Nowego Jorku. Większość odbywała się tradycyjnie w mroku, ale niektóre miały miejsce w umiarkowanym oświetleniu. W ich trakcie Palladino trzymana była za ręce przez badaczy lub na własną prośbę przywiązywana do krzesła, aby wykluczyć oszustwo. W kilku przypadkach dała pokaz możliwości, które zaskakiwały nawet najwytrawniejszych i najsławniejszych znawców przedmiotu. Jeden z nich, Ercole Chiaia, wspomina: "Ta kobieta unosi się, nawet jeśli jest przywiązana. Wydaje się, że leży w powietrzu jak na wygodnej kanapie; gra na organach, dzwonkach i tamburynie, jakby je trącała własnymi palcami albo jakby poruszał je oddech niewidzialnych gnomów. Gdy umieściliśmy w kącie pokoju naczynie z miękką gliną, wkrótce ukazywał się na niej odcisk małej lub dużej dłoni albo zarys twarzy, z którego można było wykonać gipsowy odlew".

Choć z pozoru przekonujące, dokonania Palladino bardzo przypominały sztuczki, jakie prestidigitatorzy demonstrują przy pomocy asystentów oraz rozmaitych narzędzi, i wielokrotnie przyłapywano ją na rozmyślnych oszustwach. W trakcie serii seansów, które odbyły się latem 1895 roku w Cambridge i w których uczestniczył słynny magik J. H. Maskelyne, stwierdzono, że medium unosi stolik stopą i wolną ręką. Podczas seansów w Stanach Zjednoczonych przyłapano ją na podobnych manewrach.

Oszustwa Palladino podzieliły badaczy zjawisk parapsychicznych na dwie grupy. Ci, którzy sceptycznie odnosili się do jej pokazów, dowodzili, że jeśli przyłapie się medium na oszustwie choćby raz, to można założyć, iż w innych przypadkach także nabiera widzów. Z kolei jej zwolennicy - należy dodać, że w ich gronie znajdowało się kilku wybitnych badaczy, którzy zdawali sobie sprawę z jej oszustw - z równym przekonaniem twierdzili, iż seanse Palladino przebiegały rozmaicie w zależności od dnia i miejsca, i że w pewnych sytuacjach sami byli świadkami zjawisk niewytłumaczalnych. Dowodzili, że Palladino ucieka się do oszustw, aby nie zawieść uczestników seansów w chwilach obniżenia się poziomu jej "wewnętrznej energii" lub gdy seans odbywał się w nieodpowiednich warunkach.

Przykład Eusapii Palladino dowodzi, że w niemal każdym dziwnym zjawisku można znaleźć elementy świadczące zarówno o jego autentyczności, jak i o mistyfikacji. Nawet teraz nie sposób stwierdzić z całą pewnością, czy badacze, którzy uważali, iż przynajmniej czasami jej seanse były autentyczne - także dali się oszukać. To, czy się w coś wierzy czy nie, jest kwestią indywidualnego odczucia. Można jedynie zakładać, że w przypadku wykrycia choćby jednego oszustwa niezbędna jest ścisła kontrola przebiegu każdego doświadczenia i że w razie wątpliwości lepiej wstrzymać się od jakiejkolwiek interpretacji.

Trzeba przyznać, iż tylko nieliczne media wykazały się zdolnościami równie zaskakującymi, jak Eusapia Palladino. Należał do nich Brazylijczyk Carlos Mirabelli, którego także przyłapano na co najmniej jednym oszustwie. Mirabelli specjalizował się w piśmie automatycznym w dwudziestu ośmiu językach, podczas transu mówił dwudziestoma sześcioma, potrafi materializować i dematerializować przedmioty, a nawet duchy zmarłych, grał także w bilard bez użycia rąk. Słynne jest zdjęcie z 1934 roku zrobione w Sao Paulo, na którym Mirabelli unosi się w powietrzu z wyciągniętymi rękami.

Jednak dokładne badania najlepszej z zachowanych odbitek dowodzą, że tuż pod butami medium dokonano retuszu. Wyciągnięto stąd wniosek, iż w rzeczywistości w momencie zrobienia zdjęcia Mirabelli stał na drabinie. Po śmierci sława tego króla mediów mocno przygasła, zakwestionowano bowiem większość jego wyczynów. Mediumizm fizyczny jest obecnie sztuką niemal zapomnianą. Jedno z ostatnich angielskich mediów, które potrafiło w trakcie seansu materializować przedmioty (jego specjalnością były róże), zostało przyłapane z kwiatami ukrytymi w przegródce na baterie w magnetofonie, co dowodziłoby, że większość, jeśli nie wszyscy jego poprzednicy, także byli oszustami.

Porwane cielę

Spirytualizm nie jest jedynym zjawiskiem, które poczęło się z oszustwa. Obserwowane w Ameryce w latach 1896-97 obiekty latające, o których relacje ufolodzy odkryli w latach sześćdziesiątych, miały dowodzić, że latające spodki widywano jeszcze przed 1947 rokiem. Ale dziś wiadomo, że była to pomyłka i jawne oszustwo.

Wiele z obserwowanych w końcu XIX wieku "świateł na niebie" było, jak obecnie się wydaje, migotaniem Wenus. Powtórne dokładne przebadanie materiałów znajdujących się w archiwach tysiąca pięciuset lokalnych gazet wykazało, że większość relacji o słynnych, spektakularnych incydentach to ewidentny wymysł. Dwa jednak wyróżniają się dramatyzmem i zyskały sławę, opublikowano je bowiem w kilkunastu pismach. Zgodnie z listem zamieszczonym w gazecie "Farmer's Advocate", wieczorem 19 kwietnia 1897 roku nad ranczem Alexandra Hamiltona w Kansas pojawił się dziwny statek powietrzny z sześcioma malutkimi istotami, które opuściły linę i wciągnęły na niej do pojazdu jedną z dorodnych jałówek gospodarza. Następnego dnia sąsiad zauważył na miękkiej ziemi skórę, nogi i głowę nieszczęsnego zwierzęcia, a w pobliżu nie było żadnych śladów stóp.

Ta sensacyjna historyjka, znakomicie pasująca do panującego w XX wieku obsesyjnego strachu przed uprowadzaniem i okaleczaniem bydła przez obcych, zyskała spory rozgłos, ale żadna z osób, które ją rozpowszechniały, nie kwapiła się z prowadzeniem dalszego dochodzenia. Dopiero Jerome Clark w połowie lat siedemdziesiątych zaczął rozpytywać najstarszych mieszkańców tej miejscowości. Ustalił, że Hamilton wymyślił tę historyjkę, żeby popisać się nią w miejscowym Klubie Kłamców, który odbywał od czasu do czasu spotkania i przeprowadzał konkurs na najdziwaczniejszą opowieść. Farmer złożył nawet pisemne wyznanie, iż jego historyjka była kłamstwem, a dokument ten leżał sobie spokojnie w archiwum innej lokalnej gazety, "Atchison County Mail", aż do 1982 roku, kiedy go wreszcie odnaleziono. Odkrycie to było ciosem dla ufologów, których wiara w prawdziwość relacji opierała się na zaprzysiężonym oświadczeniu, podpisanym przez licznych świadków. Dlatego odnaleźli w innych relacjach prasowych z tego okresu doniesienia świadczące o tym, że Hamilton był człowiekiem o nieskalanej uczciwości i prawości.

Tego samego dnia, kiedy farmer z Kansas miał rzekomo niecodzienne spotkanie, inna gazeta, "Dallas Morning News", opublikowała jeszcze bardziej osobliwą historyjkę - jedną z tych, które przyczyniły się do ogromnego zainteresowania ufologią w drugiej połowie naszego stulecia. Była w niej mowa o rozbiciu się powietrznego statku w małej miejscowości Aurora w Teksasie. Uszkodzony samolot przeleciał nisko nad miastem, po czym uderzył w młyn należący do sędziego Proctora i rozleciał się na kawałki. Ciało pilota - dziwacznej niewielkiej istoty, która, zdaniem miejscowych, pochodziła z Marsa - zostało odnalezione i pochowane na cmentarzu.

Odkrycie tego incydentu w latach sześćdziesiątych sprawiło, że do Aurory przybyła grupa ufologów z żądaniem ekshumacji szczątków, skierowanym do miejscowych władz. Jednak i tym razem okazało się, iż była to mistyfikacja. Winowajcą okazał się operator lokalnego telegrafu, S. E. Haydon, który nudził się strasznie podczas swojej zmiany, a poza tym miał nadzieję, że przyciągnie w ten sposób turystów do położonego z dala od linii kolejowej miasteczka. Podobnie jak w przypadku porwania cielęcia z farmy w Kansas, w miejscowej prasie znalazło się sprostowanie oznajmiające, iż rzekome rozbicie się statku powietrznego w Aurorze było wymysłem.

W XIX wieku prasa amerykańska nie cieszyła się opinią wiarygodnego źródła informacji. W owym czasie dziennikarzy z prawdziwego zdarzenia nie było wielu, wolne szpalty trzeba było czymś zapełnić, a norm obiektywizmu i rzetelności rzadko przestrzegano. Po skrupulatniejszej analizie okazywało się, że w gazetach aż się roi od zmyślonych opowieści, i dotyczyło to prasy nie tylko amerykańskiej, lecz i innych krajów. W Wielkiej Brytanii na przykład wielce szacowny dziennik "Illustrated London News" w numerze z 9 lutego 1856 roku zamieścił historię "żywcem pogrzebanego zwierzęcia". Opisywała ona odkrycie żywego pterodaktyla wielkości kaczki dokonane w trakcie budowy tunelu kolejowego we Francji. To także była mistyfikacja, którą z łatwością mogli rozszyfrować bardziej wykształceni czytelnicy, ponieważ łacińska nazwa zwierzęcia brzmiała Pterodactylus anas (anas = "kaczka" = "kaczka dziennikarska"). Można więc założyć, że informacje o wężach morskich i dzikich ludziach pochodzące z podobnych źródeł są równie niewiarygodne.

Ufologia XX wieku odnotowuje ogromną liczbę nieświadomych mistyfikacji i zamierzonych oszustw. Jednym z najbarwniejszych incydentów była zapewne afera Ummo w Hiszpanii. Zaczęło się od tego, że 6 lutego 1966 roku nad przedmieściem Madrytu, Aluche, dostrzeżono z bliskiej odległości latający dysk. Główny świadek, Jordan Pena, opisał ogromny obiekt o trzech nogach i z dziwnym symbolem na dolnej części korpusu: trzy linie pionowe połączone linią poziomą. Dwie zewnętrzne linie były zakrzywione na zewnątrz, co przypominało alchemiczny symbol planety Uran.

Relacja Peny wywołała spore poruszenie, które wzmogło się jeszcze, gdy wydawca lokalnej broszury o UFO otrzymał paczkę zdjęć ukazujących spodnią stronę podobnego spodka z identycznym symbolem. Wkrótce potem zaproszono do współpracy najsłynniejsze hiszpańskie medium, Fernanda Sesmę, który zaczął otrzymywać długie, pisane na maszynie dokumenty, pochodzące rzekomo od kosmicznej rasy, zwanej Ummitami. Goście oświadczyli, że przybywają z planety Ummo, oddalonej od Ziemi o prawie piętnaście lat świetlnych, a w ich listach poruszono wiele zagadnień z dziedziny techniki, filozofii i polityki, przy czym w tej ostatniej wyraźnie wyczuwało się orientację lewicową. Przez następnych dwanaście miesięcy Ummici przesłali około sto pięćdziesiąt listów zawierających w sumie tysiąc stron informacji, danych i kosmicznych plotek. Każda strona opieczętowana była symbolem, który Pena widział na spodku w Aluche.

Choć tylko nieliczni ufolodzy poza Hiszpanią potraktowali ten incydent poważnie (zdjęcia wyglądały podejrzanie, a choć listy Ummitów były znacznie bardziej sensowne niż większość informacji przesyłanych za pośrednictwem mediów, nie znaleziono w nich niczego, co nie mogłoby pochodzić z Ziemi), nie ulegało wątpliwości, że jeśli to mistyfikacja, to bardzo wyrafinowana. Nie sposób było dociec, kto lub co kryje się za tymi listami i zdjęciami. Sugerowano, że to jakiś potężny kawał, robota obcego wywiadu, a nawet próba socjalistów kolportowania radykalnych poglądów, które we frankistowskiej Hiszpanii w żaden inny sposób nie ujrzałyby światła dziennego. Tak czy owak afera Ummo była literackim odpowiednikiem mistyfikacji z pingwinem z Clearwater. Znowu okazało się, że niektórzy żartownisie gotowi są poświęcić wiele trudu i czasu na przygotowanie i zrealizowanie kawału, nie otrzymując w zamian nic.

Podobny przypadek, który zdarzył się w Ameryce w latach pięćdziesiątych, zyskał ogromną sławę. Wszystko zaczęło się od tego, że pewien amerykański ufolog, Morris Jessup, otrzymał dwa bezsensowne listy. Jeden nosił podpis "Carl Allen", drugi - "Carlos Allende", ale oba napisane zostały najwyraźniej przez tę samą osobę. Sugerowały, iż Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych przeprowadziła w 1943 roku serię eksperymentów mających na celu skonstruowanie całkowicie niewidzialnych okrętów. Według tajemniczego autora listów, próby te zostały uwieńczone sukcesem. Niszczyciel USS "Eldridge" został otoczony tak potężnym polem siłowym, że nie tylko stał się niewidzialny, ale połowa jego załogi oszalała, a druga spłonęła wskutek samoistnego zapłonu. Podczas innego eksperymentu "Eldridge" został teleportowany ze swej bazy do doków w Norfolk w Wirginii. Ponieważ próby odbywały się w stoczni marynarki wojennej w Filadelfii, przypadek otrzymał nazwę Eksperymentu Filadelfijskiego.

Kilka miesięcy po tym, jak Jessup otrzymał owe niewiarygodne listy, egzemplarz jego książki zatytułowanej The Case for the UFO (Przypadek pojawienia się UFO) przesłano do Instytutu Badawczego Marynarki Wojennej. Nosiła adnotację skierowaną do trzech tajemniczych Cyganów: "pana A.", "pana B." i "Jemiego", którzy byli zorientowani w zagadnieniach UFO. Wydaje się, że "pan A." to nie kto inny, jak Carlos Allende. Kilku urzędników adnotacja ta zaintrygowała, zrobili więc kopię książki, co naturalnie przekonało wielu ufologów, że w tym, co pisał Allende, musi tkwić ziarno prawdy.

Zupełnie przypadkowo badacz Robert Goerman odkrył latem 1979 roku, że autor listu nie był Cyganem ani nawet Hiszpanem, a już z całą pewnością nie istotą pozaziemską, jak to sugerowali niektórzy późniejsi autorzy publikacji o UFO. Nazywał się w rzeczywistości Carl Allen i pochodził z New Kensington w Pensylwanii. Nie dostał się na studia, mimo iż był inteligentnym chłopakiem. Sam wymyślił całą historię z Eksperymentem Filadelfijskim, napisał listy do Jessupa oraz wszystkie trzy adnotacje na egzemplarzu The Case for the UFO. Niektóre elementy jego opowieści miały źródło w jego doświadczeniach podczas II wojny światowej, a ponadto służył na statku handlowym, który stał w stoczni marynarki wojennej w Filadelfii obok USS "Eldridge".

Dziś najdziwniejsze wydaje się nie to, że Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych nie mogła w 1943 roku dysponować technologią, której wdrożenie kosztowałoby rząd wiele miliardów dolarów i nie dałoby pożądanych skutków, lecz fakt, iż żadna z osób piszących o Eksperymencie Filadelfijskim nie przeprowadziła podstawowych badań. Allende na przykład był osobnikiem nieuchwytnym, stale zmieniał adresy, otaczała go aura tajemniczości. Jako dowód podawano, iż adres zwrotny na kilku jego listach wskazywał na pewną opuszczoną farmę w New Kensington. Goerman odkrył, że farma wcale nie była opuszczona, zamieszkiwała na niej bowiem rodzina Carla Allena. Każdy badacz mógł pojechać tam czy choćby napisać i wówczas wyszłaby na jaw prawda o "tajemniczym Carlosie Allende". Nikomu nie przyszło to do głowy [Sam będąc mieszkańcem New Kensington, Goerman odkrył mistyfikację tylko dzięki szczęśliwemu trafowi, zorientował się bowiem, że jego sąsiadem jest właśnie nie kto inny, jak ojciec Carla Allena. O historii eksperymentu patrz: Charles Berlitz i William Moore, The Philadelphia Experiment: Project Invisibility (Londyn, Souvenir Press, 1979); Robert Goerman, The Allende Dossier (Brackenridge, Goerman Publishing, 1982); Jerome Clark, Allende Letters, [w:] The Emergence of a Phenomenon; Jacąues Vallee, Anatomy of a hoax: the Philadelphia Experiment 50 years later, "Journal of Scientific Exploration", t. 8, nr 1 (1994) s. 47-71. Fragmenty wspomnianego Case for the UFO ukazały się w kilku znanych książkach o UFO, na przykład w pracy Brada Steigera i Josan Whritenour, The New UFO Breakthrough (Londyn, Tandem, 1973 s. 61-66). Mimo iż obecnie uważa się go za mistyfikację, Eksperyment Filadelfijski został wznowiony dla młodszych czytelników pod nazwą "The Montauk Project". Kilka książek sugeruje, że podobny eksperyment, mający na celu kontrolę czasu, jest nadal prowadzony w bazie Sił Powietrznych w Montauk. Nie ma na to żadnych dowodów. (Patrz na przykład: Preston Nichols, The Montauk Project: Experiments in Time; Nowy Jork, Sky Books, 1992). Prawda jest zapewne o wiele prostsza. W swojej publikacji Vallee przytacza wywiad z innym marynarzem, który znajdował się na pokładzie jednej z siostrzanych jednostek w Filadelfii. Sugeruje, że tajny eksperyment miał rzeczywiście miejsce i że wykorzystano w nim nową aparaturę demagnetyzującą kadłub statku, dzięki czemu niemieckie torpedy magnetyczne stałyby się bezużyteczne].

Ale trzeba przyznać, że środowisko ufologów potrafi niekiedy prowadzić bardzo energiczne dochodzenia. O wiele więcej wysiłku włożono w udowodnienie bądź podważenie autentyczności innego słynnego przypadku - tak zwanej sprawy Majestic 12 - i nie bez powodu. "MJ-12", jak się w skrócie mówi, była to i prawdopodobnie nadal jest ściśle tajna komisja rządu Stanów Zjednoczonych do badania problematyki UFO. Podobno powołał ją we wrześniu 1947 roku sam prezydent Truman. Zespół złożony z dwunastu członków (w tej liczbie znajdował się również sekretarz obrony za czasów Trumana, James Forrestal) został wtajemniczony we wszelkie informacje, jakie rząd posiadał na temat latających spodków - w tym rewelacyjne materiały o UFO rozbitym w Nowym Meksyku w pobliżu Roswell i jego czteroosobowej załodze. Wiadomość o odnalezieniu tego obiektu została natychmiast utajniona, a opinii publicznej przekazano, że chodzi o balon meteorologiczny.

O istnieniu MJ-12 i ogromnej bazie tajnych danych zgromadzonych w archiwach tej grupy dowiedziano się dopiero w grudniu 1984 roku, gdy mało znany badacz Jaime Shandera (który przez dwa lata pracował wraz z Williamem Moore nad incydentem w Roswell) otrzymał anonimową przesyłkę zawierającą dwa z dokumentów Majestic-12 dotyczących rozbitego UFO. Kilka lat później kopie tych samych dokumentów otrzymał brytyjski ufolog Timothy Good. Żaden z nich nie ujawnił, skąd nadano przesyłkę, a oryginalnych negatywów nie udostępniono. Nie można więc dowieść, czy dokumenty były prawdziwe.

Z drugiej strony, czyniono próby udowodnienia, że dokumenty MJ-12 są sfałszowane. Kilku sceptyków zwracało uwagę na nietypową frazeologię i na datowanie obu pism. Ale ostateczny cios zadał wieczny niedowiarek Philip Klass, który odkrył, że prezydencki podpis na jednym z dokumentów jest taki sam, jak na pewnej oficjalnej notatce, której kopię każdy może otrzymać w Archiwum Narodowym w Waszyngtonie. Już to samo odkrycie, jeśli je rozważyć w kontekście osobliwego pochodzenia dokumentów MJ-12, wystarczy, aby wzbudzić podejrzenia co do całej sprawy. Nigdy jednak nie ujawniono nazwiska domniemanego fałszerza. William Moore przyznaje, że wielu ufologów podejrzewa, iż to on sam sfałszował dokumenty, które następnie wysłał do swego kolegi, lecz uparcie zaprzecza, jakoby tak było.

Ciemna strona

Niezależnie od tego, jaką rolę odegrał w MJ-12, Moore otwarcie przyznaje się do aktywnego udziału w oszustwie, które nie tylko zalicza się do najbardziej spektakularnych, ale na dodatek sugeruje, że rząd USA także w niemałym stopniu przyczynia się do rozpowszechniania nieprawdziwych informacji w środowisku ufologów.

Pod koniec lat siedemdziesiątych badacz z Nowego Meksyku, Paul Bennewitz, zajmował się przypadkiem domniemanego uprowadzenia matki i syna. W regresji hipnotycznej kobieta przypomniała sobie szczegóły incydentu. Powiedziała Bennewitzowi, że przeniesiono ją wraz z synem do podziemnej bazy, gdzie zobaczyli zbiorniki wypełnione płynem, w którym pływały części ludzkiego ciała. Byli świadkami wiwisekcji porwanego cielęcia - działo się to w okresie nasilenia się incydentów z okaleczaniem bydła - sami także zostali poddani badaniom medycznym, podczas których wprowadzono do ich organizmów mikroskopijne implanty. Kobieta stwierdziła: "widok przedmiotów w zbiornikach przyprawiał mnie o mdłości i na śmierć przeraził".

Bennewitza interesowały szczególnie owe implanty. Uważał, że obcy - albo, jak ich nazywał, EBE (skrót od Extra-Biological Entities - istoty pozabiologiczne) - prowadziły przypuszczalnie obserwację i kontrolę uprowadzonych przez siebie ludzi za pośrednictwem wysyłania do implantów sygnałów elektromagnetycznych. Przekonał się o tym, odbierając impulsy o niskiej częstotliwości, które udało mu się rozszyfrować za pomocą napisanego przez siebie programu komputerowego.

Środowiska ufologiczne nie traktowały hipotez Bennewitza zbyt poważnie, szczególnie gdy oświadczył, iż udało mu się rozszyfrować przekazy EBE, świadczące o tym, że to właśnie obcy dokonywali okaleczania bydła i że również zabijali, przeprowadzali sekcje zwłok, a nawet zjadali ludzi. Według Bennewitza ludzka krew i organy służyły obcym do przedłużenia własnego życia i do konstruowania z części ciał ludzkich i bydlęcych rasy cyborgów, których zadaniem miało być sprowadzenie ludzkości do poziomu niewolników lub bydła.

Ale nie koniec na tym. Bennewitz i jego zwolennicy dowodzili, że rząd Stanów Zjednoczonych doskonale zdawał sobie sprawę z tych działań i zawarł nawet tajny układ z EBE, na mocy którego obcym udostępniono podziemną bazę, zezwolono na okaleczanie zwierząt, a nawet porywanie ludzi (pod warunkiem, że przedstawią Amerykanom listę osób, które zamierzają uprowadzić). W zamian za to rządowi USA obiecano przekazanie technologii EBE i broni nowego typu. Jednak wkrótce obcy złamali umowę, uniemożliwiając Stanom Zjednoczonym zapobieganie uprowadzeniom własnych obywateli i okaleczaniu bydła.

Większość materiałów dostarczył Bennewitzowi sierżant Richard Doty, pracownik biura do spraw specjalnych dochodzeń w Amerykańskich Siłach Powietrznych (AFOSI). Doty wkrótce stał się najpoważniejszym dostawcą ściśle tajnych dokumentów rządowych dotyczących UFO, a w jednym z nich po raz pierwszy natrafiono na wzmiankę o zespole Majestic-12. Wybrani ufolodzy, wśród nich Moore, dowiedzieli się, że reprezentuje on tajną grupę, zwaną The Aviary (Ptaszarnia), składającą się z pracowników sprzeciwiających się utajnianiu przez rząd USA materiałów i informacji o UFO. Członkowie tej grupy nadawali sobie pasujące do jej nazwy pseudonimy (Doty był "Sokołem"), zapewniali też, że dostarczą dowody utajniania informacji. Dziennikarce telewizyjnej, Lindzie Moulton Howe, obiecano tajny film o katastrofach latających spodków oraz spotkaniach między ludźmi i obcymi, a nawet wywiad z jednym z ufonautów, znanym jako EBE-3.

Oczywiście, Howe nigdy nie otrzymała żadnego filmu, a jej umowa ze stacją HBO na wyprodukowanie materiału dokumentalnego o UFO wygasła, choć w 1988 roku Moore spowodował, że "Sokół" i inny członek Ptaszarni - "Kondor" - rzeczywiście wzięli udział w programie dokumentalnym pod tytułem UFO Cover up?... Live! (Utajnianie UFO?... Na żywo!). Mężczyźni, których twarze i głosy zniekształcono, opowiedzieli kilka ekscytujących historyjek o EBE. Najwyraźniej obcy sprawowali ścisłą kontrolę nad rejonem 51, a rząd USA schwytał przedstawicieli kosmitów. Uwielbiali wszelkie rodzaje ziemskiej muzyki - zwłaszcza tybetańskie pieśni - oraz lody truskawkowe. Uczestnicy programu nie poparli teorii Bennewitza, choć tego się po nich spodziewano, a to, co przekazali, wzbudziło jedynie wesołość.

Dopiero w 1989 roku William Moore postarał się nadać znaczenie sprawie Bennewitz-Doty-Howe. Poleciał do Las Vegas, gdzie wystąpił podczas konferencji Mutual UFO Network, odmawiając uprzedniego przedstawienia treści swego wystąpienia oraz odpowiadania na pytania z sali. Ten ostami warunek był zupełnie zbędny, ponieważ zgromadzeni po jego przemowie oniemieli ze zdumienia. Moore przyznał, że w latach 1980-1984 działał jako podwójny agent służb wywiadowczych USA, dostarczając Doty'emu i jego mocodawcom informacje o Bennewitzu i grupie cywilnych ufologów działających w organizacji APRO. Równocześnie przekazywał Bennewitzowi materiały dezinformujące, spreparowane w biurze do spraw specjalnych dochodzeń, a ufolog nie tylko wierzył w nie bezkrytycznie, ale nawet popadł w załamanie nerwowe po usłyszeniu tych "rewelacji".

Celem działań AFOSI było ośmieszenie badaczy zajmujących się uprowadzeniami przez obcych. Ale grupa ufologów tak się przejęła ogólnie panującą atmosferą konspiracji, iż uznała, że to, co wyjawił Moore, również było częścią dezinformacyjnej kampanii. Moore tłumaczył swoją współpracę z AFOSI chęcią dowiedzenia się czegoś więcej o akcji utajniania.

Zdjęcia znanego

W okresie półtora stulecia od wynalezienia fotografii zrobiono setki zdjęć rozmaitych tajemniczych zjawisk - od latających spodków, po bogów. Zdjęcia te wywierały zawsze ogromne wrażenie, uważano je bowiem za bardziej przekonujące dowody istnienia Nieznanego niż relacje świadków.

Niektóre zdjęcia po dokładnej analizie przeprowadzonej przez specjalistów uznano za autentyczne, a przynajmniej nie dopatrzono się w nich oczywistego fałszerstwa. Tymczasem twierdzenie, że zdjęcia zjawisk paranormalnych mogą czegokolwiek dowodzić, wydaje się co najmniej dyskusyjne. Tania technika komputerowa pozwala obecnie na spreparowanie każdego fałszerstwa, i można bez cienia przesady stwierdzić, iż wszystko, co sfotografowano od połowy lat osiemdziesiątych, jest w najlepszym razie podejrzane. Ale rozmaite techniki fotomontażu istniały także wcześniej. Wiele zdjęć okazało się po latach niezaprzeczalnym oszustwem, należy więc wątpić, czy pozostałe są rzeczywiście oryginalne.

Mistyfikację uzyskuje się albo dzięki fotografowaniu modeli, albo techniką podwójnego naświetlenia. Pierwszy sposób służy do robienia zdjęć obiektów materialnych, takich jak potwory czy UFO, drugi - do fotografowania duchów i podobnych zjawisk. Rzadko się zdarza, aby oszust retuszował istniejące zdjęcia lub manipulował przy negatywie, toteż ekspertyza stwierdzająca, iż zdjęcie nie nosi znamion manipulacji, jest nadal najbardziej przekonującym dowodem autentyczności fotografii.

Podwójne naświetlanie stosowano już w 1862 roku w celu uzyskania "zdjęć duchów", które zazwyczaj przedstawiały uczestnika seansu w otoczeniu zjaw zmarłych. Po raz pierwszy takiej mistyfikacji dopuścił się pewien bostończyk William Mumler. Jednym z jego wyczynów było zdjęcie, na którym uczestnik seansu dr Gardner rozpoznał swego zmarłego kuzyna. Później przyznał, że postać była w istocie osobą żyjącą. Mumler i jego naśladowcy zrobili wiele podobnych fotografii, na których postacie "duchów" były albo bardzo niewyraźne, albo odziane w luźne szaty. Kilka zdjęć przedstawiało ubrane w drapowane szaty postacie o groteskowych twarzach, najwyraźniej uformowanych z masy papierowej. W naszych czasach fotografie duchów sprawiają wrażenie tak ordynarnego fałszerstwa, że aż dziw, iż ktokolwiek mógł niegdyś wierzyć w ich autentyczność. Tymczasem spora liczba spirytualistów uważała, że są prawdziwe, a wielu czerpało z nich pociechę.

Panująca w XIX wieku moda na zdjęcia duchów znalazła odbicie w początkach XX wieku w słynnych "Cottingley Fiaries" (Rusałki z Cottingley), serii fotografii, które na zdrowy rozum musiały być fałszerstwami, ale nie umiano tego udowodnić. Zdjęcia duchów zrobiły w 1917 i 1920 roku kuzynki, Elsie Griffiths i Francis Wright, w niewielkim lasku w pobliżu Cottingley w Yorkshire. Cottingley, w owym czasie w Anglii największa wieś (miała nawet własny ratusz), słynęła z urokliwego, sielskiego krajobrazu. Elsie i Francis, w chwili wykonania pierwszych zdjęć liczące odpowiednio szesnaście i dziesięć lat, uchwyciły pierwszy obraz na aparacie płytkowym, pożyczonym od ojca jednej z nich. Kilka lat później zrobiły trzy dalsze fotografie. Jak potem powiedziały, postanowiły je zrobić, ponieważ rodzice Elsie nie wierzyli, że w lesie są rusałki.

Dwa pierwsze zdjęcia zostały wykonane w lipcu i we wrześniu 1917. Przedstawiały Francis przyglądającą się grupie tańczących rusałek i Elsie (której palce były dziwnie długie) patrzącą na taniec groteskowych gnomów. Arthur Wright wywołał pierwszą płytkę we własnej ciemni po południu tego samego dnia, w którym zdjęcia zostały zrobione, ale nie wywarły one na nim wrażenia. Sądził, że dziewczyny "coś tam kombinowały", a opinię tę umocniła druga fotografia, wywołana kilka miesięcy później. Matka Elsie, teozofka, była bardziej łatwowierna, bo chciała wierzyć, iż córka mówi prawdę.

Pokazała zdjęcia kilku przyjaciołom podczas spotkania miejscowej sekty teozoficznej. Potem zwrócił na nie uwagę prezes loży madame Bławatskiej w Londynie, Edward Gardner. On z kolei przekazał odbitki Arthurowi Conan Doyle'owi, twórcy postaci Sherlocka Holmesa i wybitnemu spirytualiście, który latem 1920 roku kupił dziewczynom aparat fotograficzny lepszej klasy. Dzięki temu dziewczęta zrobiły trzy dalsze zdjęcia. Na jednym widać było rusałkę lekko unoszącą się w powietrzu przy twarzy Francis, na drugim rusałka podawała Elsie malutki bukiecik kwiatów. Trzecie, najmniej wyraźne, przedstawiało według dziewcząt altankę rusałek wśród krzewów, Gardner zaś interpretował je jako kąpiel słoneczną rusałek.

Wieść o zdjęciach z Cottingley rozeszła się w grudniu 1920 roku, kiedy Conan Doyle opublikował artykuł na ten temat w bożonarodzeniowym wydaniu magazynu "Strand". Kolejna publikacja, omawiająca drugą serię zdjęć, ukazała się kilka miesięcy później, i wówczas pojawiły się kontrowersyjne opinie. Szacunek, jakim cieszył się Arthur Conan Doyle, stanowił dla niektórych dowód, iż zdjęcia są autentyczne, tymczasem inni dowodzili, że to oszustwo. Ale jedno jest pewne - dla obu dziewcząt sprawy zaszły zbyt daleko, aby mogły teraz przyznać się do fałszerstwa, o ile było to fałszerstwo.

Zdjęcia z Cottingley były fałszerstwem, i to oczywistym. Rusałki były wycięte z papieru i unosiły się na szpilkach do kapeluszy. (Przy bliższym zbadaniu widać, że z brzucha jednej z rusałek wystaje czubek szpilki. Conan Doyle zauważył to już w 1920 roku i sugerował, iż jest to pępek, co by dowodziło, że w świecie rusałek i gnomów proces przychodzenia na świat jest taki sam jak u ludzi). Niektóre zostały narysowane przez Elsie, zdradzającą artystyczne talenty, inne wycięto z książki kolportowanej w czasie I wojny światowej, zatytułowanej The Princess Mary Gift Book (Sztambuch księżniczki Mary) i domalowano skrzydła. (Wyjaśniałoby to podejrzane upodobanie rusałek do ówczesnych modnych fryzur i strojów). Altanka rusałek okazała się niezamierzonym podwójnym naświetleniem.

Dopiero w 1981 roku Elsie (wówczas osiemdziesięcioletnia) i Francis przyznały się do oszustwa, które przecież i tak było od początku widoczne. Na pierwszym zdjęciu, przedstawiającym Francis w otoczeniu tańczących elfów, wodospad w tle był zamazany, w przeciwieństwie do skrzydeł i ciał rusałek, co wskazuje, że w chwili robienia fotografii były nieruchome. Pod lupą widać także, iż postacie na zdjęciach zostały w przemyślany sposób upozowane i poddane retuszowi, do czego obie dziewczyny się nie przyznawały.

Cała ta historia daje dużo do myślenia. Proste fałszerstwo pozostawało nie wykryte przez tak długi czas tylko dzięki szczególnemu zbiegowi okoliczności. Po pierwsze, nawet sceptykom wydawało się, że dziewczęta są zbyt młode i niedoświadczone, aby wykonać tak zmyślny fotomontaż. Dwa pierwsze zdjęcia, zrobione jeszcze w 1917 roku, były pierwszymi w ich życiu. Eksperci Kodaka, którzy przyznawali, że fotografie mogą być mistyfikacją, dodawali, iż nie wydaje się im prawdopodobne, aby dwie młode osóbki ze wsi w Yorkshire posiadały odpowiednią wiedzę i zdolności do dokonania tego rodzaju fałszerstwa.

Opinia ta stała się głównym argumentem dla wszystkich, którzy wierzyli w autentyczność zdjęć elfów i rusałek. Powoływano się także na ekspertyzę Harolda Snellinga, do którego Gardner zwrócił się o konsultację. Kiedy przesłano mu zdjęcie Francis z tańczącymi elfami, przyjrzał się uważnie odbitce i stwierdził: "Płytka była tylko raz naświetlona. Tańczące postacie nie są wycięte z papieru ani tkaniny; nie są też namalowane w tle fotografii - a najbardziej do mnie przemawia to, że postacie poruszały się w trakcie robienia zdjęcia".

Po wielu latach wydaje się, że waga takich ekspertyz - jak i niezłomne twierdzenie obu dziewcząt, iż zdjęcia są autentyczne - sprawiły, że zdemaskowanie wielu innych późniejszych fałszerstw przychodziło z większym trudem.

A od 1920 roku podobnych sytuacji było sporo. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na przykład jedna z najbarwniejszych postaci w świecie demonologii, wędrowny magik i komik, Tony "Doc" Shiels, spreparował własne zdjęcia rusałek i elfów, a także całą serię fotografii przedstawiających rzekomo węże wodne i potwory w rozmaitych jeziorach. "Doc" tłumaczy niewiarygodne powodzenie tym, że - według jego zapewnień - sam "wygonił" zwierzęta dzięki zdolnościom parapsychicznym. Potrafił też o swych zdjęciach mówić tak przekonująco, iż kilka z nich zamieszczono w magazynach poświęconych nieznanym zjawiskom.

W 1992 roku mistyfikacje Shielsa zostały ostatecznie zdemaskowane przez Marka Chorvinsky'ego, wydawcę "Strange Magazin", który dowiódł, że zdjęcia te przedstawiały plastelinowe figurki fotografowane na szkle. Chorvinsky zwracał także uwagę, iż po "Docu" można się było spodziewać oszustwa, albowiem napisał kilka apologetycznych książek o mistyfikacjach, przedstawiając w nich między innymi technikę fałszerstwa. Ponieważ publikacje te krążyły raczej wśród magików, a nie badaczy niezwykłych zjawisk, nie wzbudziły należytego zainteresowania. Krótko mówiąc, afera Shielsa dowodzi, nie pierwszy raz, że nawet najwiarygodniejsi świadkowie bywają oszustami.

Nie należy też zapominać, iż można fałszować również filmy ruchome. Stwierdzono, że kilka najwcześniejszych filmów o potworze z Loch Ness - nakręconych przez operatora kroniki filmowej Malcolma Irvine'a w 1933 i 1936 roku - zrobiono przy użyciu modeli holowanych po wodzie. (I tym razem niewiarygodne szczęście Irvine'a, któremu udało się dwukrotnie sfilmować potwora, powinno znacznie wcześniej wzbudzić podejrzenie). Krążyły plotki, że być może najsłynniejsza dwunastosekundowa sekwencja - nakręcona w 1967 roku przez Rogera Pattersona i Rogera Gimlina na 16-milimetrowym filmie, przedstawiająca jakoby dorosłego Wielką Stopę - ukazuje "człowieka w przebraniu małpy".

Oszustwo Pattersona i Gimlina - jeśli nim rzeczywiście było - jest bardzo wymyślne, jako że ten właśnie Wielka Stopa okazał się samicą o obwisłym biuście. Kilku ekspertów zwracało uwagę na niezwykle realistycznie wyglądający ruch mięśni pod skórą, a Patterson i Gimlin potwierdzali autentyczność filmu gipsowymi odlewami śladów stóp, ewidentnie pozostawionych przez zwierzę. Tymczasem John Napier, antropolog szczególnie interesujący się historią Wielkiej Stopy, zwraca uwagę, że nie ma w tym zwierzęciu cech, których człowiek nie mógłby spreparować, a ostatnia analiza plotek o człowieku w przebraniu małpy, dokonana przez Chorvinsky'ego, dowodzi, iż charakteryzatorzy z Hollywood zawsze byli przekonani, że film jest mistyfikacją [Niedawno ujawniono, że jest jeszcze jeden powód, aby kwestionować autentyczność filmu. Patterson i Gimlin zostali skierowani do rejonu Bluff Creek, gdzie nakręcono ową sekwencję, przez Raya Wallace'a, inżyniera drogowego, który jest podejrzany o sfałszowanie pierwszych współczesnych obserwacji Wielkiej Stopy. Istnieje zatem możliwość, że obaj mężczyźni padli ofiarami trzeciego oszusta].

W tych okolicznościach wydaje się, iż zdjęcia i filmy przedstawiające dziwne zjawiska muszą znaleźć potwierdzenie w innych dowodach, a dokumentacja zgromadzona przez badaczy zjawisk parapsychicznych i ufologów wymaga ponownej, dogłębnej analizy.

Dlaczego oszukują

Odkąd ludzie interesują się dziwnymi zjawiskami, byliśmy świadkami fałszerstw popełnianych przez tysiące oszustów. Miliony osób, które nigdy nie uczestniczyły w seansie spirytystycznym, wyobrażają sobie, że w jego trakcie stoliki stukają, a medium wydziela ektoplazmę. Dla dziesiątków tysięcy potwór z Loch Ness jest eleganckim reliktem dawnych epok, przedstawianych przez Surgeon's Picture. Choć ufolodzy odrzucili koszmarne wizje Bennewitza i Leara jako niedorzeczne, środki masowego przekazu nadal propagują ich teorie. Nie ma nic prostszego, niż potępić mistyfikacje jako niebezpieczne i nieodpowiedzialne, ale nie można ignorować prawdy, że oszusta i jego publiczność łączą swoiste więzi.

Każde fałszerstwo zaspokaja jakąś potrzebę. Na obrzeżu rzeczywistości jest to czasem potrzeba spektakularnego potwierdzenia oczekiwań i wiary. Conan Doyle i spirytualiści pragnęli uwierzyć w nadnaturalne istoty, a zdjęcia z Cottingley dawały im upragniony dowód. Może chodzi tu o coś tak banalnego, jak potrzeba przeżycia dreszczyku emocji: wszak hipoteza Bennewitza, że obcy hodują ludzi na mięso za wiedzą tych, którzy powinni dbać o nasze bezpieczeństwo jest o wiele bardziej ekscytująca niż dywagacje o kolejnych "światłach na niebie" niewiadomego pochodzenia.

Ale dobra mistyfikacja to coś więcej. W opracowaniu powstałym pięćdziesiąt lat po rzekomym Eksperymencie Filadelfijskim ufolog Jack Vallee wymienił aż trzynaście dodatkowych czynników, które sprawiły, że historia wymyślona przez Carla Allena tak zapadła wszystkim w pamięć. Na pierwszym miejscu uplasował pozornie sprawdzalny fakt: sugestię, iż USS "Eldridge" stał się niewidoczny, a następnie teleportowany w inne miejsce. Vallee zwraca również uwagę na rolę, jaką odgrywają świadkowie (enigmatyczny Carlos Allende należał z pewnością do najniezwyklejszych i najbardziej intrygujących), których można określić mianem "miarodajnego źródła". Przecież reputacja Eusapii Palladino w znacznej mierze opierała się na znanym szerokiemu ogółowi fakcie, iż wybitny uczony przeprowadził z nią próby i obwieścił światu, że wszystko, co ona czyni, jest autentyczne.

A potem dramatyzm kolejno następujących po sobie zdarzeń: druga seria zdjęć z Cottingley odświeża zainteresowanie pierwszą, podobnie jak pojawienie się Leara i Doty'ego przydaje wiarygodności skądinąd niczym nie uzasadnionym twierdzeniom Paula Bennewitza. Dzieje się tak za każdym razem, gdy istnieje podejrzenie utajnienia lub gdy świadek ryzykuje całą swoją karierę, jeśli dopuści do ujawnienia tajnych informacji. Jak słusznie zauważa Vallee, "Carlos Allende, jako pies uciekający po porażce, zyskuje większą wiarygodność, niż gdyby był, powiedzmy, właścicielem sklepiku w Toledo lub stacji benzynowej w Tuscon".

I wreszcie najlepiej spreparowane i najbardziej wiarygodne fałszerstwa sprawiają wrażenie, że nie mogą być dziełem człowieka. Ci, którzy uwierzyli, iż listy Ummo są autentyczną korespondencją od istot z innej planety, zwracają uwagę na pewne zawiłe wywody techniczne, w których zawarta jest jakoby pozaziemska koncepcja fizyki, znacznie bardziej zaawansowana niż nasza własna. Posągi Ganesii piją mleko na oczach setek wiernych. Zdjęcia Shielsa zostały przeanalizowane przez kilku znawców, którzy nie stwierdzili ewidentnych znamion szalbierstwa.

Z biegiem czasu wykryto wiele mistyfikacji spełniających wyżej wspomniane kryteria, ale istnieje prawdopodobieństwo, że mnóstwa innych nie wykryto. Wypływa stąd jeden wniosek: caveat lector - czytelniku, bądź ostrożny.

 






Mike Dash - Granice poznania