FILM - lata 80-e

 

CEZARY WIŚNIEWSKI

Spójrz na siebie, Dawidzie Aaronson!

 

DAWNO TEMU W AMERYCE - ONCE UPON A TIME IN AMERICA. Reżyseria: Sergio Leone. USA 1983.

 

Czytelnik pism filmowych od czasu do czasu dowiadywał się, że istnieje spaghetti-western, podrabiany we Włoszech przez jakiegoś Sergio Leone i jego następców. Być może, oglądając "Dawno temu w Ameryce", zapyta sam siebie, czy reżyser to ten sam Leone?

Tak, to ten sam Leone, 58-łetni autor zaledwie siedmiu filmów. Zanim został obwołany ojcem spaghetti-westernu, pracował przy pół setce filmów, był asystentem sławnych reżyserów (min. przy "Złodziejach rowerów"), współscenarzystą, aktorem, drugim reżyserem i autorem nieudanego debiutu. Mając 35 lat zrealizował swój drugi film "Za garść dolarów" (1964), rok później "Za kilka dolarów więcej"- i tak się zaczęło. Perfekcyjne, czarne westerny Leone miały wielkie powodzenie i znalazły od razu legion znacznie gorszych naśladowców. Ktoś stworzył zręczne określenie - i tak Leone został ojcem chrzestnym wszystkich podrabiaczy Dzikiego Zachodu. Rzecz paradoksalną że zrobił tylko trzy, może cztery obrazy w tej konwencji, bo film "Garść dynamitu" (1971) westernem już nie był, a później Leone milczał przez 12 lat

Nieszczęsny makaron pozwalał pomijać kłopotliwe i niejasne cechy jego filmów: Leone łączył pesymizm z atrakcyjną sensacją, niebywałą perfekcję z brutalnym realizmem, chłodny obiektywizm narracji z pulsującymi namiętnościami. Publiczność zapełniała kina, krytyka (z wyjątkami oczywiście) traktowała te sukcesy gastronomicznie. Aż do "Dawno temu w Ameryce".

Producenci cenili Sergio Leone - wszak na jego pięciu filmach zrobiono majątek. Toteż mimo długiej przerwy i "walca z finansistami", jak się wyraził, dostał w końcu 21 milionów dolarów na następny. Myślał o nim od lat, odkąd przeczytał autobiografię-rzekę "The Hoods" Harry Grey'a napisaną w słynnym więzieniu Sing Sing, gdzie autor, szeregowy gangster, przesiedział pono 20 lat. Długo trwał "walc ze scenarzystami", były liczne przeróbki, dopisano całą historię z roku 1968. I wreszcie - włoską modą - tekst firmuje aż sześć nazwisk, wśród nich reżyser.

W sercu Brooklynu odtworzono dwie ulice żydowskiej dzielnicy z lat dwudziestych i trzydziestych, zgromadzono furgony, konie, stare samochody (np. ciężarówkę rozwożącą lód) - i rozpoczęła się opowieść o lokalnym żydowskim gangu i nieudanym, romantycznym gangsterze Dawidzie Aaronsonie, które to nazwisko postaci przecież fikcyjnej - jest prawdziwym nazwiskiem autora książki. Potem filmowano w Montrealu, na Florydzie, w Wenecji, Rzymie, Paryżu (gdzie Gare du Nord to pierwowzór nieistniejącego już Dworca Centralnego w Nowym Jorku).

Mieli grać w tym filmie Gabin, McOueen, Newman - ostatecznie w głównej roli wystąpił Robert De Niro, w innych aktorzy mniej znani, z których wymienić trzeba Jamesa Woodsa (Max) i Elizabeth McGovern (Deborah). Muzykę skomponował Ennio Morricone, autorem zdjęć jest Tonino Delli Colli - obaj stale współpracują z Leone.

"Dawno temu w Ameryce" zaproszono na otwarcie festiwalu w Cannes w 1984 roku - poza konkursem. Kulisy nie są mi znane, dość że teraz zapomniano o spaghetti i pisze się o mistrzu, publiczność zaś po staremu zapełnia kina.

Zawodem i treścią życia głównego bohatera są rabunek, szantaż i wszelka przemoc. Ale lepsza strona jego natury uniemożliwia mu dobre wykonywanie tego wszystkiego, a z kolei źle wykonywana gangsterska profesja niszczy to, co mogło być szlachetniejsze. Temat stary jak świat - rzecz w jakości jego realizacji.

Leone nie jest poszukiwaczem oryginalności, zresztą nie chce nim być. W żadnym z jego siedmiu filmów nie ma nic nowatorskiego. Ich siłą jest doskonałość formy, akademicka klasyczna doskonałość wykonania Dawid o przezwisku "Frajer" (w oryginale: Noodles) nie jest więc kimś, kogo nigdy nie widzieliśmy, a jego historia to nieukrywana, a nawet chwilami ostentacyjna kompozycja podobnych historii z wielu filmów i książek. Nowojorskie tło, a także początek kariery gangu przypominają "Ojca chrzestnego II" Coppoli, łatwo odnajdziemy motywy z "F.I.S.T." Jewisona, nie mówiąc o całym nurcie czarnego kryminału spod znaku Chandlera i Hammetta

Tylko że w tej historii trudno zauważyć słabsze miejsca (choć są, zwłaszcza w części z 1968 roku, w której De Niro chyba nie czuje się najlepiej w roli sześćdziesięciolatka; bywają też pomysły mniej fortunne, np. wjazd autem do morza). Nikną one w ogólnej wyrafinowanej klarowności dzieła. Żelazna logika precyzyjne zgranie wszystkich elementów od znakomitego aktorstwa do najdrobniejszego detalu, dramaturgia każdej sceny, pomysłowość i konsekwencja - wszystko to wywołuje właśnie owo wrażenie doskonałości.

Byłaby to jednak doskonałość chłodna i zapewne nudnawą gdyby Leone nie był artystą, u którego mieszanie kawy w filiżance ma napięcie jak u Hitchcocka, podjadanie kuszącego ciastka to aż 90 sekund zabawy i emocji, wstępne zabójstwo (z dobiciem ofiary) ma zimny klimat zbrodni profesjonalnej, miłość jest naprawdę liryczna, upokorzenie naprawdę upokarzające. Leone potrafi przywrócić życie najbardziej spłowiałym banałom, choćby takim, jak ów rekwizyt-zegarek, który powraca pod koniec filmu nie jako prymitywny znak rozpoznawczy, lecz nagłe bolesne przypomnienie początku przyjaźni właśnie ostatecznie unicestwianej.

Ogólna konstrukcja filmu jest perfekcyjna - chodzi przede wszystkim o łączenie trzech planów czasowych (lata 1922, 1932-33 i 1968), ale chodzi także o prowadzenie obu głównych, wzajemnie konfliktowych wątków: mamy motyw przyjaźni-bohaterstwa Dawida Maxa (drugiego bohatera filmu) oraz motyw miłości tegoż Dawida do Debory. Wszystko to mogłoby być tematem rozprawy o narracji filmowej.

Po dwóch sekwencjach wstępnych przychodzi długa, niemalże samodzielna partia filmu - rok 1922, gdy bohaterowie są nastolatkami. Logiczne, bo wtedy właśnie, w młodości, wszystko się rozstrzygnęło, wtedy Dawid spotkał swego złego ducha Maxa, już wtedy został odtrącony we wzruszająco pięknej i smutnej scenie miłosnej, gdy młodziutka Deborah wyznaje mu swe uczucie poprzez strofy "Pieśni nad pieśniami" - i potem mówi o nim: "ale zawsze będzie chłystkiem i nigdy moim ukochanym. Jaka szkoda!"

Osią filmu jest motyw przyjaźni i zdrady. Max, starszy opiekun, mentor i przywódca młodzieżowego gangu, staje się dla wrażliwego chłopca najbliższym człowiekiem. Silna osobowość pociąga za sobą "Frajera", dominuje w grupie, która zastępuje Dawidowi dom (domu tego nie widzimy w ogóle!). Ale mimo to nie jest stracony. To dziecię slumsów czytuje w ustępie "Martina Edena" i... zarzyna miejscowego bandziora z pobudek zgoła szlachetnej natury! Gdy wychodzi z więzienia 10 lat później, nie czuje się bohaterem.

Mamy rok 1932, szaleje wielki kryzys. I znów o drodze życiowej "Frajera" decyduje próba odzyskania Debory, szlachetnie romantyczna, znów z "Pieśnią nad pieśniami", skierowaną niejako w drugą stronę. Na powtórne odrzucenie (Deborah wybiera się do Hollywood) Dawid odpowiada brutalnym gwałtem - zgodnie z gangsterską stroną swej osobowości. Rezultat jest zaskakujący: gwałciciel objawia się nagle jako człowiek kompletnie załamany, pokazany zresztą w nadmorskiej scenie jakby z filmu Felliniego (nb. robionej nad Adriatykiem). I gdy kompani "pracują", zawiedziony, rozbity Dawid znika w chińskiej palami opium. Zaczyna być kulą u nogi dla gangu wypływającego właśnie na szerokie wody polityki. "Frajer" nie ufa politykom (w tym wątku zanotujmy gorzkie słowa działacza związkowego: "przez noc zrobiliście więcej, niż ja gadaniem przez całe życie"), nowi drapieżni bossowie doradzają Maxowi, by się go pozbył. Po wielu latach powtórzy się ten sam dramat zdrady, potęgując wrażenie czarnego pesymizmu.

Swoistym popisem perfekcji jest finał tej przeklętej więzi dwóch ludzi. Dawid widzi, jak Max-Bailey wychodzi za nim na ulicę. Widzi demoniczny wóz asenizacyjny, który rusza z miejsca, wolno przejeżdża - i nagle okazuje się, że Max po prostu znika. Jest tylko ujęcie mielących wszystko walców śmieciarki, będące metaforą losu bohaterów. Otóż gdybyśmy zobaczyli miażdżonego Maxa - byłoby to trywialne. Gdyby wrócił do rezydencji - banalne. Ale on zniknął, bo zniknął mit, zgubna obecność w życiu "Frajera", który zapewne uwiezie swoje ćwierć miliona (zdaje się, że ten szczegół umyka wielu widzom) do azylu, gdzie przez 35 lat "kładł się wcześnie spać". Stuprocentowy realizm wcale nie wyklucza scen symbolicznych!

Miarę pesymizmu dzieła dopełniają koleje innych bohaterów - i także los Debory, która nawet jako gwiazda (została nią za cenę zdrady uczucia) nie była w stanie wyrwać się ze świata młodości. Kapitalna scena gdy spod rozmazanej szminki wyziera twarz roztrzęsionej kobiety, do której wróciły upiory przeszłości, to przecież znów metaforyczny obraz tego życia odarty z pozorów.

Jednak film Leone wcale nie dlatego jest tak czarny, że pokazuje zdradę, przemoc gwałt i kłamstwo. Przecież jest także filmem o miłości, niemało w nim humoru i scen pogodnych. Jest czarny dlatego, że podobnie, jak w poprzednich swoich utworach, autor nie wierzy w żadne sakramentalne "zwycięstwo dobra".

"Dawno temu w Ameryce" to moralitet; film podejmuje uniwersalny, odwieczny temat sztuki, jakim jest dwoistość natury ludzkiej, tragiczny konflikt dobra i zła mający nieskończoną ilość masek i wersji. W samym istnieniu tego konfliktu, a nie w jakimkolwiek jego rozstrzygnięciu, upatruje Leone przyczynę nędzy i klęski jednostki. Sam motyw społeczny - prawda, że potraktowany bardzo ostro, z wyraźną pasją oskarżycielską - określa jedynie sytuację wyjściową dla losu bohaterów. Leone nie wierzy w możliwość odmiany tego losu. Pogoń Maxa za pieniędzmi i władzą, Dawida za miłością i przyjaźnią, Debory za sławą i społecznym awansem - wszystko to kończy się porażką, okazuje drogą donikąd, do zagadkowego uśmiechu w narkotycznym śnie, który kończy film.

Być może jedyną nadzieją pozostaje bezlitosne zgłębienie własnej kondycji moralnej i społecznej. "Spójrz na siebie, Dawidzie Aaronson!" - woła z pogardą i żalem Deborah; 46 lat później ona także patrzy na własną twarz w lustrze...

A sensacyjna akcja w której zresztą nie ma jednego wątpliwego momentu, ale prowokacyjnie nie ma również żadnej pogoni ani finałowego pojedynku, stanowi tylko narracyjny pretekst dla tego dramatu.

Dawno temu w Ameryce? Nie wierzmy tytułowi; dawno i teraz, w Ameryce i wszędzie Jekyll i Hyde zmagają się ze sobą





F I L M