Fantastyka - październik, 1987 r.
Feliks W. Kres
Demon walki
I
"Dziwne" - pomyślał Rapis. "Pierwszy
raz w życiu widzę taką pogodę. Czyżby zła wróżba?" Istotnie. Morze
burzyło się niespokojnie. Groźne, uwieńczone koronami pian fale z łoskotem
tłukły o burty statku. W okolicach Garry burze nie należały do rzadkości,
ale tym razem prawie nie było wiatru. I świeciło jasne, gorące słońce.
"Dziwne" - powtórzył w myślach Rapis. Oderwał się od burty i rozkołysanym
krokiem podszedł do sternika nieruchomo stojącego za kołem.
- Co tam, Ramadan?
- W porządku, kapitanie. Trzymam kurs.
Rapis w
zamyśleniu skubał palcami pas. Wreszcie zapytał z wahaniem:
- Co myślisz o tej pogodzie?
Sternik spojrzał z ukosa. Kapitan rzadko
przyznawał się do wątpliwości.
- Pierwszy raz widzę coś takiego, Panie.
- Właśnie.
Cisza. Łomot fal o burty statku. Dobiegające
zewsząd poskrzypywanie takielunku, pod pokładem gniewne wrzaski bosmana.
- Jakby coś nie w porządku - melduj.
- Tak, Panie.
Kapitan postał jeszcze chwile i odszedł. Po
chwili był w swojej kajucie na rufie, pochylony nad stołem, na którym
rozrzucone były mapy. Spojrzał na nie krytycznie i nagłym, wściekłym ruchem
zmiótł je na podłogę. W tej samej chwili zapukano do drzwi.
- Wejść!
Skrzypnęły zawiasy.
- Coś taki nie w sosie?
Spojrzał spode łba na intruza. Rrodan ostrożnie
przekraczał ogromną mapę Bezmiarów. Rapis wskazał mu miejsce w kapitańskim
fotelu. Sam usiadł na stole.
- Ta pogoda, ta sucza pogoda! - cisnął. - I
jeszcze te mapy. Na Moc, co za żeglarze pływali po tych wodach, skoro
wyspy jak ta, którąśmy dopiero co minęli, nie są na nich zaznaczone?
Rrodan wzruszył ramionami.
- Dziwi cię to? Powiedz, iluż to żeglarzy wypływa
tak daleko na południowy zachód od Garry? - Jednak jacyś wypłynęli, skoro są mapy,
choćby i niedokładne...
- Czyż musieli płynąć dokładnie tym samym
szlakiem, co my?
Rapis w zamyśleniu kołysał nogami. Odwrócił głowę.
- Masz chyba racje, ale... - Przechylił się w
bok i huknął pięścią w stół. - ...ale ta pogoda doprowadza mnie do szału!
Słyszał kto kiedy o czymś takim na Bezmiarach?
Teraz zamyślił się z kolei Rrodan.
- Bezmiary... Cóż my w końcu o nich wiemy?
- Co za bzdury mi tu opowiadasz?! Pytam: słyszałeś kiedy o takiej pogodzie?
- Nie. A słyszałeś kiedy o ptakach wielkich
jak okręt? - odparował Rrodan. Rapis zamilkł. W samej rzeczy, nie słyszał o
nich nigdy. A przecież - widzieli je. Z westchnieniem spuścił nogi na podłogę.
- Wydaj rozkazy. Zawracamy. Kurs na Bane.
- Za wcześnie. Cesarskie okręty z pewnością
jeszcze kręcą się po morzu.
- Niech Moc nam pozwoli spotkać choć jeden z
nich.
- Oszalałeś?
- Nie - gdy Rapis mówił aż tak cicho, oznaczało
to, że zaraz zacznie krzyczeć.
Rrodan otworzył usta, ale kapitan chwycił go za
ramie.
- Słuchaj, Rrod, to chyba jakiś zły czar,
czyjaś złośliwa a silna wola powstrzymuje nas od walki, napawa ostrożnością...
tchórzostwem. Tak, tchórzostwem. Cesarskie okręty, pomyśl, Rrod, przecież
to śmieszne! Dawniej zrabowalibyśmy ze dwa, prześliznęli się miedzy pozostałymi,
po to tylko, by niespodzianie znów doskoczyć z boku i spalić następny. Bywało
tak przecież, bywało! Pamiętasz, pływaliśmy jeszcze na
"Mewie", ścigała nas Flota Dartańska. I co? Zatopiliśmy jeden okręt,
zdobyli drugi, a potem spaliliśmy port w Lla. A dziś? Na widok dwóch galer - słyszysz,
nieuzbrojonych galer Floty Armektu robimy zwrot i miast na północ płyniemy na
południowy zachód. I to jak! Cztery dni temu znikły nam z oczu brzegi
ostatnich otaczających Garrę wysp, a my wciąż uciekamy! Jeszcze dwa-trzy dni i spragniona łupów załoga
podniesie bunt. To świeży zaciąg, marzyli o stosach klejnotów i złota, o
walce, WALCE! - słyszysz Rrod? A my uciekamy.
- Uspokój się, Rap. - Uspokój? Ależ człowieku, jestem tak
spokojny, że mógłbym niańczyć strażników, bo chyba już do tego tylko się
nadają. Ty mówisz "uspokój się"?
- Uspokój się. Masz trochę racji, ale nie we
wszystkim. Posłuchaj.
Prawie siłą posadził Rapisa w fotelu. Oparł
się o ścianę.
- Masz racje, że ostatnio staliśmy się zbyt
ostrożni - przyznał. - Ale w tym jednym, jedynym wypadku ostrożność jest
uzasadniona. Nie uciekamy przed parą małych okrętów i ty wiesz o tym. Cóż
dwie bezbronne w końcu galery mogłyby robić poza pasem Wysp? Same? Nie, Rap,
za nimi stoi cała Flota Armektu, może nawet wszystkie jego Floty... To obława,
Rap, obława na nas, na Kitasa, na Brorroka, na Alagerę. Ręczę...
- Więc dobrze, Rrod, stały za nimi wszystkie
Floty Armektu, niechby i wszystkie Floty Imperium. Ale inne okręty były daleko
- tak czy nie? Mogliśmy pozwolić sobie na zatopienie tych galer. Nie mam
racji?
Wstał.
- Postanowiłem. Jeszcze dzisiaj bierzemy kurs na
Bane.
- Przemyśl to jeszcze.
- Przemyślałem. Mamy pod pokładem osiemdziesięciu
sześciu niewolników...
- Osiemdziesięciu trzech.
- Właśnie. Sam widzisz. Za tydzień nie będzie
już z czym płynąć do Bany. A nawet jeśli połowa z nich przeżyje, w co wątpię,
w jakim będą stanie? Nie zamierzam odstępować łupu za półdarmo.
Rrodan myślał.
- Ty dowodzisz tym statkiem - powiedział
wreszcie. Wyprostował się. - Czekam na rozkazy.
- Kurs na Bane. Wydać ludziom po pół kubka wódki.
Czyścić broń. Rokona i tego drugiego...
- Lastene.
- Właśnie. Wypuścić z karceru. Po dziesięć
batów na głowę. To prezent dla załogi.
- Słucham, kapitanie.
Trzasnęły drzwi. Rapis splótł ręce na
plecach i szerokim krokiem przemierzył kajutę. Podniósł z podłogi mapy. Rozłożył
je na stole i zmarszczył brwi. Oczywiście - prąd, który niósł teraz
statek, nie był na nich zaznaczony.
II
- Słyszeliście, ojcze Karder, że ludzie z
Akeru dotąd nie znają żagla?
- A jakże, synu, a jakże.
To dzicy.
Rapis pochylił głowę i przez wąskie, niskie drzwi wsunął się do komórki
cieśli.
- W porządku, chłopcy - rzekł - pogadaliście
sobie, a teraz jazda na pokład. Drugi oficer ma dla was robotę.
Stary, przestraszony pojawieniem się kapitana,
szybko powstał z cuchnącego barłogu. Za jego plecami błyszczały w półmroku
oczy kilkunastoletniego wyrostka.
- Na pokład, powiedziałem! I przysłać mi tu
bosmana.
Marynarze wypadli na zewnątrz, zadudniły bose
pięty na wąskich stopniach. Potem cisza. Rapis podszedł do migoczącej w kącie
pomieszczenia świecy i uniósł ją w górę. Z obrzydzeniem skrzywił twarz.
Minutę później przybiegł bosman.
- Słucham, Panie?
Rapis odwrócił się powoli.
- Słuchaj, Dorol, co jest, do cholery? Myślisz,
że jak pływamy razem od paru lat, to co, to już nie musisz nic robić? Co,
wszystko masz w dupie? Jak tu wygląda? Przed chwilą byłem w kubryku - to
samo. Zaraza na statku nie jest potrzebna. Jeśli nie potrafisz wytłumaczyć tej
zbieraninie, gdzie znajduje się okrętowa latryna - wyrzucę za burtę. I raz
na tydzień mają być wietrzone koce i hamaki. Ruszył ku drzwiom. Bosman
skwapliwie zszedł z
drogi.
- Jeszcze dziś zgłosisz się do magazyniera po
latarnie. Ci tutaj postawili sobie świeczkę. Tobie też jedną postawię, jeśli
jeszcze raz zobaczę na statku otwarty ogień. A Bosman znikł jak zdmuchnięty. Rapis zgasił świece
i wyszedł na pokład. Zaczerpnął świeżego powietrza.
Świtało. Rozpinane sprawnie żagle z hukiem łapały
wiatr. Chwała Mocy! Myślał, że ta przeklęta cisza już nigdy się nie skończy.
Pokrzykiwanie i przekleństwa majtków wywołały
uśmiech na pochmurnej zwykle twarzy. Gromko okrzyknął marynarza na oku.
- Pusta, Panie kapitanie!
- Oczy otwarte!
- Tak, Panie kapitanie!
Okręt nabierał chyżości, lekko pochylony pruł
fale jak legendarny wąż morski, którego imię nosił. Wiał rzadki w tych
okolicach południowo-zachodni wiatr, szparko płynęli forewindem wprost na północny
wschód. Ramadan pewnie trzymał ster.
- Do stu gromów, Rap! Wcześnie dzisiaj wstałeś!
- Jak widzisz, Rrod. Muszę cię jednak rozczarować:
od trzech dni wcale nie sypiam.
Ruszyli ku rufie. Rrodan otworzył drzwi swojej
kajuty.
- Wejdziesz?
- Czemu nie?
Weszli. Rapis przeskoczył porzucone na podłodze
mapy. Spojrzał na Rrodana. Roześmieli się.
- Jak widzisz i ja nie sypiam ostatnio -
powiedział oficer. - Starałem się odnaleźć górny bieg tego prądu, który
dwa lata temu pociągnął nas aż pod Kirrę.
- I co?
- A jak myślisz?... Nic.
Załomotano do drzwi.
- Wejść!
- Panie... wrak na horyzoncie!
Oparty o ścianę tuż przy drzwiach Rapis ukazał
się marynarzowi. Rrodan wstał z koi.
- Kapitan... to dobrze - ucieszył się majtek. -
Samon krzyczał z gniazda.
- Słyszałem. Chodźmy, Rrod.
III
Widok był straszny. Oniemiali ze zgrozy
marynarze tłoczyli się wzdłuż sterburty. Zimny już, wypalony doszczętnie
wrak dryfował powoli z wiatrem na północny wschód. Na wytrawionej ogniem
burcie widniał ledwie czytelny napis "Północ". Były to resztki
wielkiej i dumnej niegdyś kogi Alagery. Ona sama - Rapis poznał ją po szkarłatnej
odzieży - wisiała na obłamanym i osmalonym kawałku rei. Podobnie kołysała
się z wiatrem ta cześć jej załogi, która uniknęła mieczy i włóczni strażników
morskich. Trupi zaduch dolatywał aż na pokład "Węża Morskiego".
- Miałeś racje, Rrod - powiedział niegłośno
Rapis. - To była obława.
- Chyba nie zostawimy ich tak... - powiedział któryś
z marynarzy. - Przecież to... nasi.
Rapis oderwał się od relingu.
- Obsługa do dział!
Zakotłowało się na pokładzie. Kanonierzy w
mig zajęli stanowiska.
- Ognia!
Powietrze rozdarł szereg potężnych, prawie
jednoczesnych grzmotów. Wielkie, kamienne kule z łoskotem uderzyły w
zniszczoną burtę, wybijając w niej kilka ogromnych dziur. Zgruchotany wrak
"Północy" ciężko jak kamień, bez żadnych wirów i bulgotań runął
w głębiny Bezmiarów.
- Morze wzięło... - rzekł Rapis.
*
Tego samego dnia wieczorem stojący na oku
marynarz obwołał ziemię. To była Garra, a raczej jedna z przyległych
wysepek.
Nie przez przypadek Rapis skierował okręt w jej
stronę. Sprawdziły się jego przewidywania: niewolnicy, których wiózł na
handel, w większej części powymierali; ładownia świeciła pustką.
Te wysepkę Rapis znal dobrze, kilkakrotnie uzupełniał
na niej zapasy żywności. Miała niewielki port, w którym prócz kryp
rybackich stacjonowały zwykle dwa lub trzy małe okręty strażników morskich.
Dla "Węża Morskiego" nie były one żadnym zagrożeniem, cóż w końcu
mogły poradzić trzy stare jak świat szniki przeciw największej pływającej
po Bezmiarach karace? Dlatego gdy Rapis zawijał do portu, strażnicy zwykle
siedzieli zupełnie cicho, udając, że ich w ogóle nie ma i ciesząc się, jeśli
odpłynął nic nie spaliwszy. Kilkakrotnie już urządzano na niego zasadzki,
ale żołnierzom brakło szczęścia: przypływał wtedy, gdy nikt go nie
oczekiwał, by potem przez rok nie pokazać się ani razu.
Zwykle przybijał do przystani za pomocą szalup,
tym razem jednak zależało mu na czasie, poza tym chciał uniknąć kłopotliwego
ludzkiego transportu. Wiedział, że port jest dość głęboki, by przyjąć
nawet tak wielki okręt jak jego.
Był środek nocy, gdy wpływali do przystani. W
strzegącej jej wrót wartowni zabłysło wątłe światełko; z brzegu zabrzmiał
okrzyk:
- Ktoś ty?!
Cisza. Olbrzymia bryła okrętu naparła na belki
pomostu. Marynarze rzucili cumy.
Ktoś ty?!
Rzucono trap. Tuż przy nim jeden z majtków
postawił płonącą maźnice ze smołą. Trap rozjęczał się pod uderzeniami
marynarskich nóg. Każdy z zabijaków niósł pochodnię, którą zanurzał w maźnicy.
Jeszcze chwila i dwie setki ruchomych ogni rozświetliły cały port. Natarczywy
głos z wybrzeża ucichł, w leżącej nie opodal wiosce zalśniły migoczące
światełka w oknach. Nagle huknęły wszystkie lewoburtowe działa. Chwile
potem z pokładu zabrzmiał silny, wyraźny głos:
- Wieśniaków żywcem, śmierć strażnikom!
Naprzód!
Od strony zgruchotanej salwą z bliskiej odległości
strażnicy dobiegł odgłos pojedynczego wystrzału z ciężkiego działa.
Zawirowały w powietrzu płonące szmaty i grube łańcuchy. Strzał był celny,
przesycone smołą węże spadły na pokład okrętu. Ugaszono je w mgnieniu
oka, po czym rozległa się druga salwa, tym razem ze średnich, rejteradowych
dział karaki. Gromada półdzikich marynarzy runęła ku rozbitej pociskami
wartowni. Na czele zgrai biegł Rapis.
Kilkudziesięciu strażników postanowiło drogo
sprzedać swe życie. Nadbiegający ludzie Rapisa ujrzeli nagle w półmroku
zwarty, równy szyk wyćwiczonej piechoty, stanowiącej uzupełnienie załóg
stojących w porcie okrętów. Większość wyrwana ze snu, bez zbroi, czasem w
groteskowych szlafmycach i koszulach - przecież prezentowali się groźnie. Od
strony przystani rozległ się nowy huk: to "Wąż Morski" prowadził
bezlitosną walkę z załogami cesarskich okręcików, odpowiadającymi ogniem
ze swych pojedynczych, dziobowych dział. W tej samej chwili, jak na umówione
hasło, pierwszy szereg żołnierzy przyklęknął, celując z kusz; żołnierze
w drugim także unieśli broń do oka. Świsnęły złowrogie bełty, grupa
piratów zatrzymała się nagle, zwinęła w miejscu jak raniony śmiertelnie
rekin. Nad jękami bólu i charkotem konających zapanował głos Rapisa:
- Bij! Adgared, adgared!
- Adgared! - podchwycili z bojową wściekłością
inni. Żołnierze nie zdołali powtórnie naciągnąć kusz, trzykrotnie
liczniejsza dzika zgraja wpadła na nich z zaciekłością stada wilków.
Szczeknęły krzyżowane miecze, gdzieniegdzie zalśnił w migotliwym blasku
deptanych pochodni grot włóczni i krzywe ostrze szerokiej pirackiej szabli.
Nagle w środku linii żołnierzy zakotłowało się coś gwałtownie i w
poblasku ostatnich gasnących iskier zapłonął topór Rapisa. Linia strażników
pękła, rozpadła się na dwie osobne grupy, które natychmiast otoczono. Cześć
żołnierzy wpadła w panikę, inni walczyli każdy na własną rękę, ale tak
sprawnie, że trup po stronie piratów ścielił się gęsto. Stłoczono ich
jednak, przemieszano... Walka zmieniła się w rzeź.
Tymczasem druga setka piratów pustoszyła wieś.
Tu dowodził Rrodan. Gdy Rapis docinał niedobitki żołnierzy, płonęły już
niepewnie pierwsze domy. Co chwila grupa zbirów wpadała do jakiejś chałupy,
skąd natychmiast dobiegały krzyki, płacz i wycie rybaków. Żądni krwi
majtkowie rzucali się pośród domów jak wściekli, psy ujadały na łańcuchach,
z ogarniętego pożarem kurnika wysypały się otumanione dymem kaczki i kury,
powiększając jeszcze zamieszanie. Tam, gdzie wieśniacy stawiali rozpaczliwy
opór - zabijano bez litości. Krew płynęła strumieniami, przywykli do
operowania bronią, nierzadko odziani w pancerze mordercy Rapisa rąbali
mieczami i toporami bezradnie wysunięte w obronnym geście wieśniacze widły,
dźgali pozbawione osłon brzuchy, roztrzaskiwali korbaczami głowy. Jęki gwałconych
z wyrafinowaną brutalnością kobiet ginęły w przeraźliwym płaczu dzieci,
które, jako nieprzydatne do transportu, zabijano bez litości. Strzechy chałup
płonęły coraz jaśniej, trzask gorejących krokwi mieszał się z dobiegającym
od strony portu grzmotem dział "Węża Morskiego", dobijającego stojące
w kotwicy i bezbronne szniki.
Rrodan nie brał udziału w rzezi. Stał w środku
wioski z mieczem pod pachą i ze zwykłym spokojem wydawał polecenia coraz to
podbiegającym doń piratom. Baczył, by nikt z mieszkańców wioski nie zdołał
zbiec do pobliskiego lasu, czasem w milczeniu wskazywał cel klęczącemu przy
nim Salatrze, najlepszemu łucznikowi w załodze. Tak zastał go Rapis, nadciągający
wreszcie z resztą załogi.
- Za dużo trupów! - powiedział ostro. - Mamy
puste ładownie.
Oficer w milczeniu wskazał wyłaniającą się
spomiędzy chałup kolumnę kilkudziesięciu powiązanych wieśniaków. Połową
stanowiły kobiety. Eskortujący brańców piraci nie szczędzili uderzeń płazem
szabli, a nierzadko i korbaczem.
Nagle z pobliskiej chaty wytoczył się siwy, mały
staruszek. Spomiędzy przyciśniętych do twarzy palców kapała krew. Rapis jak
ryś skoczył na rybaka, wywinął toporem. Rozległ się przeraźliwy krzyk,
zawtórował mu trzask kruszonych kości.
- Wyślij ludzi do tawerny - rzucił Rapis,
ocierając krwawe ostrze.
Rodan skinął głową.
- Już to zrobiłem. Załadunek prowiantu i słodkiej
l wody zakończymy przed świtem.
- Bardzo dobrze.
Przechodzący obok zziajany marynarz cisnął
pochodnie na dach pobliskiego domu. Buchnęły płomienie.
Powoli milkły ostatnie krzyki mordowanych.
Rozwrzeszczane dotąd bezładnie głosy zaczęły się łączyć w starą, ponurą
morską pieśń:
Podmorskie fale zielonym echem
podwodnej trawy przynoszą szmer,
przegniłe dłonie martwego szypra
na dnie otchłani trzymają ster.
Rapis przytknął do ust krótki, kościany
gwizdek. Głosy umilkły, w ciągu minuty miał przed sobą całą załogę. Było
cicho, tylko płomienie huczały. Z trzaskiem zawalił się dach jednej z chat.
- Wracamy na statek - powiedział kapitan. -
Bosman do mnie.
Grube chłopisko natychmiast wysunęło się z tłumu.
- Weź dziesięciu ludzi pod strażnice i
pozbierajcie dobytek strażników, zwłaszcza zbroje. Możecie wybrać po jednej
dla siebie. Reszta na okręt.
Szli zwartą gromadą, otaczając grupę zawodzących
jeńców. Jakiś gruby, chropawy głos podjął:
A nad powierzchnią niebo się chmurzy
z mocami sztormu siądźmy do gry.
Śpiewa wiatr w wantach, śpiewa o burzy,
więc zaśpiewajmy i my
I znów wszyscy.
IV
Szczęśliwa gwiazda znów się do niego uśmiechała.
Znał małą, dziką zatoczkę w okolicach Bany.
Tam ukrył "Węża Morskiego", sam zaś, wraz z dziesięcioma pewnymi ludźmi,
dowiózł szalupami na ląd prawie setkę niewolników i niewolnic. Musieli obrócić
dwa razy, było już ciemno, gdy skończyli wyładunek. Przenocowali na plaży i
wczesnym rankiem wyruszyli do miasta, pozostawiając przy łodziach trzech
ludzi.
Na targu byli jeszcze przed południem. Ruch duży,
handlowano też niewolnikami, ale towar nie cieszył się. wzięciem. Ceny były
wysokie, dochodziły do pięćdziesięciu sztuk złota za cherlawego mężczyznę
i tyleż samo za brzydką kobietę. Chyba tylko dartańscy Magnaci mogliby sobie
pozwolić na taki zbytek.
Pojawienie się Rapisa na rynku wywołało
zrozumiałe poruszenie. Tłum wokół grupy upokorzonych i przerażonych
niewolników zgęstniał tak bardzo, że eskorta musiała torować drogę siłą.
Ludzie Rapisa pod kierunkiem Tarasa C., jego drugiego oficera, sprawnie
posegregowali towar, upychając go według jakości i ceny w oddzielnych
klatkach. Rapis stanął skromnie z boku. Taras wszedł na podium i wypowiedział
sakramentalne słowo otwierające targ:
- Czekam.
Tłum zafalował, pośród zgiełku kilka dłoni
jednocześnie wyciągnęło się w górę. Taras wybrał właściciela jednej z
nich.
- Słucham cię, Panie.
Chudy, niski człowieczek o ospowatej twarzy
wdrapał się na podium. Gwar tłumu przycichł.
Jeden z ludzi Rapisa podał klientowi wskaźnik.
Ten pochwycił go nerwowo i prędko wetknął pomiędzy pręty jednej z klatek.
- On.
Taras dał znak. Marynarze natychmiast wywlekli
wskazanego mężczyznę na środek areny. Zdarto zeń resztki ubrania. Człowieczek
sprawnie obmacał mięśnie. Pokiwał z uznaniem głową.
- Co umie?
- Niewiele.
Człowieczek zdumiał się. Zdumiał się również
tłum. Po raz pierwszy widziano, by ktoś tak dziwnie polecał swój towar.
Człowieczek skrzywił twarz. Już schodząc z
areny zapytał niechętnie przez ramie:
- A ile?
- Trzydzieści sztuk złota, Panie.
To właśnie była reklama Rapisa. Tłum wokół
klatek eksplodował; tyle kosztowały hodowlane odrzuty. Ludzie po kilku naraz
wdrapywali się na arenę, krzycząc i wyciągając ręce po wskaźnik. Taras
dwoił się i troił, majtkowie niemal siłą odepchnęli tłum od klatek. Nieprędko
zapanował porządek. Rapis nie brał udziału w targu, patrzył w zupełnie
inną stronę. Tam mianowicie, gdzie pośród rynkowego tłumu handlarzy i kupujących
błysnęły mu niebieskie tuniki i stalowe hełmy Gwardii Armektu. Tuż przy dowódcy
patrolu dreptał ubrany na czarno karzeł z niechlujnie utrzymaną brodą. Wyglądał
ni mniej, ni więcej, tylko na właściciela hodowli niewolników, obawiającego
się konkurencji. Gestykulował gwałtownie. Rapis spojrzał na Tarasa.
Porozumieli się wzrokiem.
Po kilku chwilach gwardziści dotarli do areny.
Karzeł gdzieś przepadł. Rapis przecisnął się ku dowódcy patrolu, ten
obrzucił go uważnym spojrzeniem.
- Wydaje mi się, Panie, że ci niewolnicy nie
pochodzą z hodowli - powiedział.
Rapis zmrużył oczy.
- Nie.
- Skąd zatem?
Rapis milczał przez chwile. Wreszcie powiedział niegłośno:
- Dwa słowa na osobności, dowódco...
Żołnierz zawahał się. Ruszył jednak za
Rapisem. Ten poprowadził go na zaplecze areny. Otworzył jedną z klatek i wyciągnął
z niej ładną, najwyżej dwudziestoletnią dziewczynę..
- Zanim przystąpimy do rozmowy, pozwól, dowódco,
ofiarować sobie ten mały prezent. Jako dowód, że nie handluję byle czym. To
najdroższa sztuka, jaką mam. Jest... jeszcze nie ruszona.
Żołnierz spojrzał na dziewczynę, potem na
niego. Rapis stał w grzecznej, wyczekującej postawie, ale dłoń trzymał na rękojeści
miecza. Przewyższał rosłego gwardzistę o pół głowy.
Spojrzenie dowódcy znów spoczęło na
dziewczynie. Na targu niewolników hodowlanych musiała kosztować do sześćdziesięciu
sztuk złota, a może i więcej. Czyli tyle, co dwa najdroższe grombelardzkie
miecze lub duża wieś.
- A zatem? - pytał Rapis.
Gwardzista nie wahał
się już.
- Dziękuje Waszej Godności.
Ujął dziewczynę za ramie. Wymienili z Rapisem
ukłony. Interes szedł świetnie, do wieczora pozbyli się wszystkich niemal
niewolników. Ceny były niskie, a towar niezły; kupujący nierzadko nabywali
na targu całe jego partie. Wreszcie w żelaznych klatkach pozostało ledwie ośmiu
mężczyzn i jedna kobieta. Mężczyźni byli cherlawi i brzydcy, Rapis obniżył
ich cenę o połowę, byle tylko pozbyć się kłopotu. Z dziewczyną sprawa miała
się inaczej. Bardzo młoda i jeszcze do niedawna niebrzydka, nie znajdowała
swego nabywcy z powodu kilku ran otrzymanych podczas porwania: straciła lewe
oko, a na policzku nosiła wyraźną bliznę po źle zagojonym skaleczeniu.
Gdy zapadł zmierzch, przy Tarasie było już
tylko sześciu mężczyzn i ona. Nie było sensu stać dłużej. Rapis przywołał
oficera.
- Zbieraj ludzi - polecił. - Wracamy.
- Co z tym?...
- Pozbędziemy się po drodze.
Po chwili równym, szybkim krokiem podążali ku
rogatkom miasta. Zdążyli tuż przed zamknięciem bram; było już zupełnie
ciemno. Rapis szedł pierwszy. Na plecy miał zarzucony spory, nabity złotem i
srebrem worek. Taras także dźwigał podobny majątek, razem mieli - prawie
tysiąc potrójnych sztuk złota. To sporo.
Kapitan z lubością wsłuchiwał się w brzęk
kruszcu. Prawie dziesięć sztuk złota na głowę marynarza licząc, że sam weźmie
pięćdziesiąt, a Rrodan i Taras po czterdzieści sztuk złota. No i jeszcze
sternicy, bosman...
Taras prowadzący oddziałek zatrzymał się
nagle i skinął na jednego z majtków. Związani wspólnym sznurem niewolnicy
krzyknęli, gdy majtek dobył miecza. Padali jeden po drugim. Miecz śmignął
po raz ostami, godząc w pierś dziewczyny. Nie dotknął jej. Inny brzeszczot
podbił go w górę. Majtek odwrócił głowę. Obok w ciemnościach majaczyła
ogromna sylwetka.
- Jej nie.
Schowali broń. Taras był zdziwiony, ale nie
pytał o nic. Rapis lekko trącił dłonią stojącego z boku marynarza. Ten
spojrzał przerażonym wzrokiem. Nie rozumiał niemego polecenia. A w załodze
Rapisa, kto nie rozumiał gestów i spojrzeń kapitana - ten ginął.
W głosie Rapisa nie było gniewu:
- Rozetnij jej wieży.
Majtek pospiesznie wykonał rozkaz. Po chwili znów
szli w stronę zatoki.
Rapis po swojemu trzymał się końca grupy. Nie
wiedział, dlaczego podbił broń majtkowi. Ta dziewczyna była mu zupełnie
obojętna. Zrobił to odruchowo, prawie nieświadomie. W ten sam sposób wydał
rozkaz przecięcia pęt. Dlaczego?
Gdy dotarli do łodzi, rozumiał już. W świetle
zapalonej przez majtków pochodni dostrzegł twarz dziewczyny. Patrzył na nią
już na targu, ale dopiero teraz pojął...
Nie, nic nie pojmował. Usta, usta tej
dziewczyny, ich wykrój... Reszty twarzy nie znał, była mu całkowicie obca.
Tylko usta. Nie wiedział, jak to możliwe, ale znał dokładnie ich linie.
- Odpływamy, kapitanie?
- Tak.
Wskoczył do szalupy, ujął w dłoń rumpel.
Majtkowie mocno chwycili wiosła, dwaj inni zepchnęli łódź na wodę.
Dziewczyna płynęła w tej łodzi, co on. Siedząc
na rufie widział, jak przepycha się ku niemu, depcząc po nogach siedzących
przy wiosłach marynarzy. Nikt nawet nie zaklął, pamiętali, że kapitan ją
obronił. A u Rapisa pchniecie mieczem było szybsze niż słowo.
Na "Wężu Morskim" karano rzadko, ale
karano strasznie. Marynarze szybko nauczyli się unikać gniewu kapitana, który
wybuchał jak płomień, a gdy gasł, było już za późno. Większe
wykroczenia karano tylko śmiercią, ale śmiercią straszną, bo przez poćwiartowanie.
Za to dyscyplina na okręcie Rapisa była taka, jakiej próżno by szukać nawet
wśród strażników morskich. Obdarte, pstro odziane postacie reagowały na każdy
gest, na każdy ruch oczu dowódcy. Niewiele to miało wspólnego z innymi okrętami
pirackimi, takimi choćby, jak "Północ" Alagery. Jej załoga, złożona
w jednej trzeciej z kobiet, których na przykład Rapis wcale nie tolerował w
gronie załogi, więcej gziła się pod pokładem, niż myślała o stawianiu żagli.
Alagera była kapitanem tylko z tytułu, naprawdę nikt jej nie słuchał. W
takich warunkach każdy zwrot okrętu, każde ostrzenie urastało do rangi
wielkiego manewru. Na pokładzie "Węża Morskiego" wyglądało to zupełnie
inaczej.
Dziewczyna potknęła się o porzucony na dnie łodzi
worek i z krzykiem przeleciała przez krawędź burty. W tej samej chwili
czterej majtkowie jednocześnie wyskoczyli w ślad za nią. Kapitan chciał, by
żyła.
Rapis nie poruszył się nawet. Z drugiej łodzi
doleciał głos Tarasa:
- Wszystko w porządku, Rap?!
- Tak. Nie krzycz.
Najpierw wgramolili się do szalupy dwaj
marynarze. Odebrali od kolegów ociekającą wodą dziewczynę, potem dopiero
pozostali dwaj przeleźli przez burtę. Spokojnie, jakby żadne wydarzenie nie
miało miejsca, usiedli przy wiosłach. Łódź znów ostro ruszyła naprzód.
Dziewczyna zaniosła się kaszlem, w przerwach mówiła coś niewyraźnie. Rapis
rozróżnił mocne, podobne do grombelardzkich akcenty. Mówiła jeżykiem
Garry.
W ciemności majaczyła wielka, czarna bryła
statku. Taras okrzyknął wachtowego, odpowiedź przyszła natychmiast. Wzdłuż
sterburty zakołysała się sznurowa drabinka. Przywiązali łodzie do rufy i po
kolei wchodzili na pokład. Na końcu Rapis i dziewczyna.
Zamyślony stanął przy pomagającym mu
przekroczyć burtę Rrodanie. Ten lekko klepnął go w plecy. Zabrzęczało złoto.
- Słyszę, że nieźle poszło.
- Znakomicie.
- Cóżeś taki niewyraźny?
- Nic. Słuchaj, przyślij mi zaraz te dziewczynę.
- A właśnie: co to za panna?
- Niewolnica. Nie sprzedaliśmy na targu...
- Ładna?
- Ślepa. Odczep się.
Ruszył ku rufie. Na odchodnym rzucił przez
ramie:
- Wydaj rozkazy. Kurs na Morze Zwarte.
Po chwili zamykał za sobą drzwi kajuty. Odpiął
pas. Było parno, zrzucił wiec kaftan i koszule. Przeciągnął się czując,
jak wszystkie mięśnie grają mu pod skórą. Usiadł, wyciągnął nogi i
zamknął oczy.
Otwarł je na odgłos pukania do drzwi. Przetarł
dłońmi powieki.
- Wejść!
W drzwiach stanął wachtowy.
- Pan Rrodan przysyła...
- Dawaj ją i wynoś się.
Majtek zniknął jak duch. Rapis został sam na
sam ze zrezygnowaną dziewczyną. Stała przy drzwiach, jej podarta, porozrywana
sukienka była jeszcze mokra, włosy już nieco podeschły...
Wstał i zapalił wszystkie latarnie. W kajucie
zrobiło się jasno jak w dzień.
- Jak się nazywasz?
Cisza. Głowa spuszczona na piersi, ręce bezwładnie
zwisające wzdłuż boków.
- Nie rozumiesz Konu?
Chyba istotnie nie rozumiała. Tak często bywało, Garrańczycy nie lubili Konu. Zdarzało się wcale nierzadko, że nawet dzieci
największych garrańskłch i wyspiarskich rodzin nie znały jeżyka
uniwersalnego dla całego Imperium. Rapis zmarszczył czoło. Znał dobrze
narzecze Garry i Wysp, w dziwny, niezrozumiały sposób spokrewnione z mową tak
odległego przecież Grombelardu, ale nie lubił posługiwać się nim. Pochodzi
z Armektu i wyspiarski akcent był dla niego istną magią. Zdawał sobie sprawę
z tego, jak śmiesznie i prostacko brzmią w jego ustach garrańskie słowa.
- Jak się nazywasz?
Uniosła głowę. Na sekundę ich oczy się
spotkały. Nie wytrzymała tego spojrzenia, odwróciła lekko głowę.
- Rizarret.
- Świetnie.
Nie spuszczał wzroku z jej ust. Im dłużej
patrzył, tym bardziej wydawało mu się, że poprzednio uległ złudzeniu. Ich
kształt nie wywoływał teraz w jego pamięci żadnych skojarzeń.
Założył ręce do tyłu i ruszył w swą zwykłą
wędrówkę po pokoju. Spojrzał na leżący pod ścianą miecz, ale zrezygnował.
Zawsze zdąży ją zabić.
Podszedł do dużego, zrabowanego z jakiegoś
statku kufra. Nie sprawdzał wtedy, co bierze, potem okazało się, że pełen
jest kobiecych strojów. Nie wyrzucił go przez zwykłe lenistwo. Teraz zawartość
miała się przydać.
- Chodź tu.
Drgnęła.
- Chodź tu - powtórzył z naciskiem, choć
nadal łagodnie. Zbliżyła się niepewnie.
- Otwórz to. Zawartość należy do ciebie -
nagle pochylił się i sam otworzył wieko. Błysnęły naszywane srebrnymi
cekinami suknie, zakurzonym ciepłem powiało od aksamitu. Policzki dziewczyny
pokryły się rumieńcem. Spojrzała z niedowierzaniem, szybko opuściła głowę
na powrót. Był pewien, że na jej wysepce nigdy nie widziano nawet skrawka
takich materiałów.
- Ale najpierw umyj się i uczesz. - Popchnął ją
ku niewielkim drzwiom w kącie kajuty. - Tam znajdziesz dzban z wodą i
miednice. Jest też lustro i żelazny grzebień. - Uśmiechnął się nagle. -
Wiem, że to za mało dla damy, ale to niestety wszystko, czym mogę ci służyć. Mówił powoli, starannie. Dawno nie używał
języka
Garry.
Dziewczyna zniknęła za wskazanymi drzwiami.
Rapis otworzył sąsiednie, wiodące do sypialni. Zamknął je za sobą i
spojrzał dokoła. Rozbebeszone łóżko, porozrzucane ubrania i broń... Cóż,
dziewczyna mogła się przydać.
Wrócił do nawigacyjnej. Czekał na nią przez
chwile.
- W porządku. Przebierz się teraz.
Zamyślony zaczął przemierzać kabinę wielkimi
krokami. Ta dziewczyna... Nie było w niej tak typowej dla wieśniaków
prostoty, czy głupoty mieszczan... Natura głębsza, skomplikowana... Ot,
zagadka. Skąd ta dziewczyna w wyspiarskiej wiosce?
Zerknął na nią spod oka i zdziwił się
ujrzawszy, że stoi w miejscu z opuszczoną na piersi głową. Zorientował się
nagle w sytuacji, machnął ręką i wszedł do sypialni. Zatrzasnął drzwi.
Trzy kroki, zwrot, trzy kroki...
Dla odmiany zaczął snuć plany. Najpierw na Garrę.
Trzeba zadbać o to, by chłopcy mieli gdzie przehulać zarobione złoto, w przeciwnym razie będą
niezadowoleni. A załoga musi być zadowolona. I bez grosza. Wtedy lepiej się
bije. A wiec na Garrę. A z Garry? Można by płynąć na Morze Zamknięte, ale
tam pływa niewiele towarowców. A może tak... Na Wody Środkowe? Ważny szlak
handlowy miedzy grombelardzkim Londem a armektańską Rapą. Co prawda nie lubił
pływać po takich sadzawkach...
Wody Środkowe. Połączenie z Bezmiarami
zapewniało im tylko Gardło - wąska cieśnina, której nazwa mówiła sama za
siebie. Mówiła Alagera, że Gardło jest ostatnimi czasy strzeżone przez
kilka dużych okrętów Floty Grombelardzkiej. Jeśli to prawda, nie ma tam po
co płynąć.
Rapis zatrzymał się. Potarł dłonią brodę.
Wiec może do Złego Kraju? Po Magiczne Przedmioty? Gdyby się udało...
Był już raz w Kraju. I powrócił żywy, choć
z pięćdziesięcioma ludźmi na pokładzie. Niemal każdy z nich zdobył wtedy
Przedmiot. Marynarze posprzedawali swoje czym prędzej, tylko on i Rrodan
zatrzymali zdobycz przy sobie. Rrodan - Pióro, on - Rubin Córki Grzmotu,
Geerkoto, potężny Zły Magiczny Przedmiot. Nie potrafił w pełni wykorzystać
drzemiących w Rubinie sił, ale samo jego posiadanie potęgowało odporność
na rany i ból, czyniło właściciela prawie niezwyciężonym w walce...
Nie, nie mógł ponownie płynąć do Obszaru.
Ludzie. Ludzie byli niepewni, nowi. Och, gdyby miał swą starą załogę, tę
samą, przy której pomocy udowodnił, kto jest faktycznym królem Wysp i
Bezmiarów! Uśmiechnął się do wspomnień. To było w 287
roku Ery Sępów. Zaczęło się od tego, że wyciął do nogi maleńki garnizon
Gwardii na jednej z przylegających do Garry wysepek. I dla żartu, zupełnie
dla żartu, wydał edykt, na mocy którego obejmował wyspę w wieczyste władanie.
Zostawił tam nawet swoją flagę - czerwone "R" na zielonym tle. Gwardziści
oczywiście obsadzili wyspę ponownie i znów czysty przypadek sprawił, że
Rapis zawitał tam po raz drugi. Wtedy skończyła się zabawa, zaczęła się
poważna gra. Trzecia wizyta Rapisa skończyła się masakrą wzmocnionego
garnizonu w sile kilkudziesięciu ludzi. Rapis stracił połowę załogi. Wtedy
ściągnięto na wyspę tak poważne siły, że nawet Demon Walki, jak go z
czasem nazywano, musiałby być szaleńcem, by porwać się na nie.
Gwardziści nie docenili go. Wśród korsarzy
istnieje niepisane prawo, że najpotężniejszy spośród nich może raz na pięć
lat zażądać darmowej pomocy od pozostałych - prawo odwieczne i niewzruszone
jak skała, prawo święte. Tak wiec ataku na wyspę (nazwano ją w tym czasie
Barirra - Krwawa) dokonały cztery duże i dwa mniejsze okręty, a ponadto
kilkadziesiąt śmigłych łodzi Sępów Morza - przybrzeżnych piratów dobijających
i grabiących statki osiadłe na mieliznach lub roztrzaskane przez burze. Łącznie
- przeszło półtora tysiąca ludzi. To już była regularna wojna. Po dwóch
dniach oporu Barirra padła. Trzystu gwardzistów zabito w walce lub powieszono,
spalono dwie kogi i zmuszono do ucieczki mniejszą karawelę. Śmierć na dnie
morza znalazło prawie trzystu marynarzy i strażników morza. Po raz czwarty
zielono-szkarłatna flaga powiewała nad wyspą.
Tego już było Przedstawicielowi Cesarza w
Doronie za wiele. Na nieszczęsną skałę zwaliła się cała niemal piechota z
zachodnich okręgów Garry w sile czterech i pół tysiąca ludzi, zaopatrzenie
dowoziły trzy wielkie karaki stanowiące trzon Floty Głównej Garry i Wysp.
Lecz Rapis nie był głupcem. Nie mógł po raz drugi żądać od załóg
sprzymierzonych okrętów pomocy w walce, która pochłaniała ogromną liczbę
ludzi i prócz gwardyjskiego uzbrojenia nie dawała żadnych zysków. Zamiast
tego zaproponował im... interes. I stało się, że ósmego dnia maja, na
tydzień przed nadejściem wezwanych z kontynentu na pomoc trzech Flot Armektu,
pirackie załogi w sześciu miejscach na raz zaatakowały nadbrzeżne wioski, a
nawet mniejsze miasteczka Garry. Triumf był zupełny. Wzięto ogromne łupy,
zburzono praktycznie pozbawione załóg wartownie Gwardii, wycięto kilkuset
rybaków i mieszczan. Straty piratów były bardzo nieznaczne, zaś następnego
dnia rozpoczęto ewakuację wojsk z Barirry. Odtąd nie postała tam noga
Gwardzisty. Wyspa była własnością Demona Walki.
Rapis pokręcił głową, przesunął dłonią po
oczach i zapukał do drzwi. Pomyślał, że to śmieszne pukać do drzwi własnej
kajuty i przekroczył próg. Zdumiony przyjrzał się dziewczynie. Była prawie
ładna w zielono-czarnej sukni, gdyby nie ta opaska... ale nie to go uderzyło.
"Na Moc - pomyślał - czyż to możliwe, by córka
rybaka tak swobodnie czuła się w aksamitach?"
- Ładna jesteś, Rizarret - powiedział
otwarcie.
Spojrzała spod długich rzęs. Nie opuszczała
już wzroku. Była zupełnie niepodobna do zalęknionej, zahukanej niewolnicy
sprzed kwadransa. Skąd ta przemiana?
- Żartujesz sobie ze mnie, Panie - powiedziała
cicho, ale bez strachu.
Było to pierwsze dłuższe zdanie, jakie usłyszał
z jej ust. Odwrócił się powoli twarzą do ściany.
- Wiec dobrze - powiedział spokojnie - jesteś
Rizarret. A dalej?
Milczenie. Obejrzał się.
- Twoje nazwisko, rozumiesz? Twoje nazwisko -
powiedział spokojnie, tak spokojnie, że aż złowrogo. Opanowała dreszcz. Już
wiedział, że skłamie.
- Tylko... tylko Rizarret, Panie...
- Ach, tak.
Nie uwierzył. Był Szlachcicem Czystej Krwi,
jego pełne nazwisko brzmiało Rapis K.D. Potrafił odróżnić chłopkę od
szlachcianki. Po prostej barwie głosu, modulacji, akcencie. Zwłaszcza, gdy mówiono
w jeżyku Garry, choćby nawet w gwarze Wysp. Chłopi, rybacy twardo cedzili słowa,
ledwie akcentując, bez przydechu, często w złym miejscu rozdzielając zgłoski,
a tym samym zmieniając znaczenie słowa. "Korrobl" - żartować, mogło
znaczyć też: kpić, drwić, szydzić, śmiać się, cieszyć, zachwycać i...
płakać. Rozpaczać byłoby już "randebl", z akcentem na "a" i
króciutką przerwą miedzy "n" a "d". Powiedziała "eko korróbl"
- żartujesz. Wieśniak powiedziałby "eko kórrobl" - szydzisz. Mogłoby
też oznaczać "płaczesz" albo "śmiejesz się" - w jego ustach
zawsze brzmiałoby "kórrobl". Sens dałoby się uchwycić tylko przez
kontekst, w jakim zdanie zostało wypowiedziane.
Milczenie przedłużało się. Teraz patrzył jej
prosto w twarz. Odpowiadała upartym, dziwnie zawziętym spojrzeniem. Kto, do
pioruna, dał jej szlacheckie wychowanie?
Drżała lekko, gdy całował jej szyje i usta.
Nie stawiała oporu, ale też nie odwzajemniała pocałunków. Dopiero, gdy zaczął
rozpinać suknie, ujrzał w niesamowitym, oszpeconym czarną opaską spojrzeniu
nie lek czy emocje, ale wstręt... Dreszcze, które próbowała opanować, były
dreszczami odrazy.
- Panie, błagam... nie teraz... Muszę wie...
Puścił
ją. Nurtowało ją coś, męczyło. Widział to.
- Czemu nie teraz? Co musisz wiedzieć? Nie
odpowiedziała. Odeszła na bok i niezręcznie poprawiła opaskę.
- Pytałem o coś. Wahała się.
- Panie, czy... czy ty...
- Mów.
- Czy ty... jesteś... Rapis K.D., Demon Walki?
- Tak.
Zacisnęła usta i odwróciła się gwałtownie.
Podszedł do niej, okrążył i zajrzał w twarz. W jej wzroku oprócz
obrzydzenia była teraz jakaś dziwna wrogość.
- Wiec co z tego?
Milczała, gryząc usta.
V
Wiało od zachodu. "Wąż Morski" szparko
płynął półwiatrem wprost na południe. Minęli Wyspy Okrągłe i wyostrzyli
na baksztag. Dziób okrętu mierzył teraz we wciąż jeszcze odległą Garrę.
Nastroje wśród załogi były niezłe - zbliżały
się dni zabaw i hulanek, ponadto Rapis nie żałował im rumu. Na całym okręcie
nie znalazłoby się nikogo pijanego, ale też nikt do końca nie był trzeźwy.
Przykład dawał kapitan i oficerowie: dwa kubki rumu na powitanie i dwa na pożegnanie
dnia nikomu jeszcze nie zaszkodziły.
Wiec płynęli. Wieczorami tańczono. Klęli
trochę marynarze, że co to za okręt, gdzie ani jednej baby w załodze nie
znajdziesz, ale Demon miał swoje zasady. Kobieta w załodze - niezgoda w załodze.
Musiały się z tym draby pogodzić, zresztą - jak powiadali starzy majtkowie -
z baby żaden marynarz, a już zwłaszcza pirat. Do żagli to-to niezdatne, do
topora jeszcze gorzej... Próżno stary cieśla Karder przypominał Alagerę -
szefową dużej kogi i półtorej setki piratów, spośród których trzecią
cześć stanowiły kobiety. "Piratowała, piratowała, no i leży teraz na
dnie, a my pływamy" - odpowiadali słuchacze, stukając w surowe drewno,
żeby klątwę odpędzić, boć przecie o trupach na morzu gadać - nie za
bardzo.
Jednak i ci, co byli za babą-piratem, i ci, co
byli przeciw, doszli do wspólnego wniosku, stanowiącego esencje długotrwałych,
wielodniowych rozważań i dyskusji: baba w nocy - choćby i nie pirat - jak
znalazł. Toteż gdy na pokładzie pojawiał się czasem Rrodan, obejmujący
ciasno plecy jedynej na statku, a rozkochanej w nim bez reszty Jednookiej, jak ją
z czasem nazwano, wzdychali sobie majtkowie cichutko a z zawiścią. Rrodan miał
jednak wyraźnie wypisane na czole "wara mi od niej", powściągali wiec
pilnie swe szorstkie, spracowane od żagla i topora łapy i tylko patrzyli, a i
to ukradkiem. Bo Rrodan, choć nie taki wielki i silny jak Rapis, do miecza był
jeszcze szybszy, a mówiono, że nawet w wychodku trzyma go na kolanach.
Burczeli jednak trochę po kątach, co wszystko zawsze widzący Rapis potraktował
w ten sposób, że wydzielił po dodatkowej porcji rumu na głowę. Odtąd już
na pewno było wiadomo, że "kapitan to swój chłop i swoim chłopcom krzywdy
zrobić nie da".
*
- Dlaczego tak bardzo nienawidzisz kapitana?
Dziewczyna drgnęła. Zdjęła jego dłoń ze swej piersi.
- Czemu pytasz?
- Bo ciekaw jestem. Nigdy cię nie uderzył, nie
krzyknął nawet... Czasem aż się zastanawiam, dlaczego. Poza tym chłop
niestary, silny jak narwal...
- Nie ma w nim nic z człowieka.
- Nie rozumiem.
- Nie rozumiesz... Powiedz, czy on kiedykolwiek w
życiu zrobił coś dla kogoś? Czy pomyślał, że nie jest sam na świecie? Że...
że... Nie, on wszystko tylko dla siebie, dla siebie.
Rrodan zamyślił się.
- Nie masz racji - mruknął po chwili. - Rapis...
cóż... Mówiłaś, że mnie kochasz.
- Kocham cię, Rrod.
- Jestem piratem - jak on. Miedzy mną a nim jest
bardzo niewiele różnic.
Odsunęła się.
- Nie porównuj się z tym człowiekiem, błagam...
On... nie ma serca, nie zna uczuć. Ty... przecież... Potrafisz kochać, Rrod.
- I on to potrafi, Riz. Nawet nie wiesz, jak
bardzo. Właśnie o tym chciałem ci powiedzieć. Była kobieta, dla której gotów
był zerwać z nieba księżyc i zgasić słońce, wysuszyć morza i podeptać góry.
Kochał ją jak szaleniec... i w istocie był szalony. Ona - Garranka Czystej
Krwi, on - armektański strażnik morza. Zostawił ją w Dranie, musiał wrócić
do Armektu wypowiedzieć służbę. Gdy ponownie przypłynął na Garrę - jej już
nie znalazł. Zniknęła bez wieści. Uciekła? Nie wierzył w to. Szukał...
trzy lata. I szuka do dziś. Ale już nie jej. Zapomnienia. Nikogo nigdy nie
kochał prócz niej. Kocha ją do dziś. Wiem o tym.
- Naprawdę... szukał jej?
Zdziwił się widząc, jak bardzo jest przejęta
opowieścią.
- Tak. Przez te trzy lata przeorał całą Garrę
wzdłuż i wszerz. Był nawet na dworze Przedstawiciela, prosząc o pomoc w poszukiwaniach.
Ale to też nic nie dało.
- Nie! Nie, to niemożliwe!
Patrzył zdziwiony.
- Skąd... skąd znasz tę historię? - zapytała
stłumionym głosem. - Opowiedział ci?
- Nie. Terra była moją siostrą.
Krzyk. Siedziała naga w rozbebeszonej pościeli
z dłońmi przyciśniętymi do twarzy i płakała.
- Riz... Co się stało, Riz?
Objął ją czule i pocałował we włosy. Tulił
jak dziecko
- Riz, uspokój się.
Odjęła ręce od twarzy, wtedy pocałował ją w
usta. Wyrwała się z krzykiem. Złączyła kolana, zakryła dłońmi nagie
piersi.
- Nie, Rrod, nie! Ty... ja... jestem twoją
siostrzenicą.
*
- Dlaczego zmieniłeś imię? Matka wiele
opowiadała mi o was, o tobie, o... ojcu. Tylko kiedy mówiła, wszystko wyglądało
inaczej, piękniej... W jej opowiadaniach byliście wspaniali - dumni strażnicy
morza walczący z bandytami... Ojciec... miał być szlachetny, dobry... Potem,
gdy doszły nas słuchy o Rapisie K.D. - korsarzu, Demonie Walki - matka nie
wierzyła. Nigdy w to nie wierzyła, umarła pewna, że jej Rapis...
Z Dranu porwali nas siepacze... siepacze
Przedstawiciela...
Cisza.
- Mówię "nas", choć kilka miesięcy
dzieliło mnie wtedy od przyjścia na świat. Urodziłam się na zamku... tam się
wychowałam. Gdy miałam dwanaście lat, byłam już powierniczką wszystkich
sekretów mamy. Nigdy mu nie uległa dobrowolnie. Prosił, błagał, groził...
Czasem... czasem pojawiali się w naszej komnacie jego słudzy i zabierali mamę.
Wracała po kilku godzinach pobita... posiniaczona. Płakałam wtedy tak jak
ona.
Trzy lata temu udało nam się uciec.
Najbezpieczniej byłoby opuścić Garrę, zbiec gdzieś do Armektu, może nawet
do Grombelardu. Ale matka nie chciała o tym słyszeć. "Oni tu wrócą"
- mówiła. "Trzeba tylko czekać. Zobaczysz".
Na Kalaronie osiedliłyśmy się dlatego, że była
blisko Dranu. Codziennie mama godzinami wpatrywała się w morze. "Ich statek
ma niebieskie żagle" - mówiła. "Niebieskie".
Nie chciałam i nie mogłam jej tłumaczyć, że
wszystkie armektańskie okręty mają niebieskie żagle.
No i stało się. Pewnego ranka ujrzałyśmy na
horyzoncie wielki okręt z niebieskimi żaglami. Płynął do Dranu. Na Moc, jak
ona się spieszyła! Chciała być w porcie jeszcze przed nim, czekać... Żeby
nie odpłynęli, nie zawrócili...
Miała wtedy trzydzieści cztery lata.
W porcie wysypało się ze statku kilkudziesięciu
żołnierzy. Zatrzymywała ich, pytała, otrzymując w odpowiedzi tylko dotyk owłosionych
łap i jednoznaczne propozycje... Brali ją za dziwkę. Wreszcie jakiś oficer
ulitował się i wysłuchał jej pytań. Nie zapomnę jego spojrzenia, gdy
powiedział:
- Nigdy nie wymawiaj tego imienia, kobieto, w
pobliżu cesarskiego okrętu. To imię przynosi nieszczęście.
Nic więcej nie chciał powiedzieć... Rano...
okręt odpłynął. Cisza.
- Pochowałam ją następnego dnia wieczorem.
Uniosła twarz i szukała jego oczu. Powiedział stłumionym głosem:
- Na Moc, ilekroć spojrzałem na ciebie, zawsze
wydawało mi się, że znam cię nie od dziś. Usta, nos... Gesty... Na Moc, jakże
staraliśmy się obaj zapomnieć, jakże bardzo zapomnieliśmy, skoro nie poznałem
twarzy własnej siostry, a Rapis...
Zapłakał.
*
Świtało, pierwsze blaski dnia wpadały do
kabiny przez małe, okrągłe okienko. Z pokładu dobiegało stłumione wołanie
stojącego na oku majtka i zaraz potem zmieszany gwar marynarskich głosów.
Gdzieś niedaleko strzeliły drzwi.
- Wachtowy!!!
Szybki tupot nóg na korytarzu.
- Panie...
- Kazałem się budzić przed świtem? Kazałem?!
- Pa...
- No to jak?!
Zgrzyt dobywanego miecza, potem krzyk krótki i
straszny. Jeszcze chwila i łomotneły otwierane z hałasem drzwi. Stał w progu
z zakrwawionym mieczem w ręku.
- Rrodan, do jasnej... Coo? Znów z tą dziwką,
a wiesz, co się dzieje?!
Rrodan zerwał się jak sprężyna, chwycił
kapitana za ramie.
- Nie mów o niej dziwka... Nie... nie mów tak o
niej!
- Jesteśmy w samym środku garrańskiego
konwoju...
- Nie mów o niej dziwka!
Rapis bez zamachu, lecz silnie pchnął go w pierś.
Rrodan zatoczył się na ścianę. Chwycił leżący na krześle miecz.
- Nie!
Puścili jej krzyk mimo uszu. Stali naprzeciw
siebie jak dwa wściekłe psy. Pierwszy oprzytomniał Rapis. Przesunął dłonią
po twarzy.
- Rrod, do cholery! - powiedział chrapliwie. -
Na wszystkie Moce, potem będzie czas na wszystko lub nie będzie go na nic...
Na pokład!
Odwrócił się i pobiegł korytarzem. Rrodan
porwał koszulę i tak jak stał, zupełnie nago, wybiegł za nim. Nie obejrzał
się.
Została sama.
VI
Gdy Rapis dotarł na pokład, była tam już cała
załoga. Majtek na oku dostrzegł go natychmiast i krzyknął:
- Dwa towarowe i strażnik z prawej burty,
kapitanie!
Przysłonił oczy dłonią. W szarym świetle świtu,
pośród mgły, majaczył nie dalej jak pół mili na skos od dziobu wysoki
maszt i rozpięty na nim żółto-czarny żagiel. To był duży holk. Nieco
dalej płynęły dwie wielkie, towarowe kogi.
Rrodan skoczył pod główny maszt.
- Dowódcy oddziałów abordażowych do mnie! Obsługa
dział na stanowiska!
Zakotłowało się na pokładzie. Puszkarze
sprawnie i szybko zajęli miejsca przy działach, grupy abordażowe kolejno
znikały pod pokładem, by po chwili wyskoczyć z powrotem w pełnym uzbrojeniu.
Rapis spokojnie przyjrzał się płynącemu z południowego
wschodu holkowi. Pełzł powoli beidewindem, dostosowując swą i tak małą prędkość
do jeszcze powolniejszych, ciężko załadowanych kog.
Mgła opadała; na holku już ich dostrzeżono,
trwały tam gorączkowe przygotowania do walki. Jeszcze chwila i strażnik
zmienił kurs. Płynął teraz pełnym wiatrem wprost na przecięcie kursu
karaki. Coraz wyraźniej było widać srebrzyste hełmy stłoczonych na pokładzie
żołnierzy.
- Wydaj rozkazy, Rrod.
Huknęło od strony sterburty, dwie wielkie,
kamienne kule z łoskotem wzbiły ogromne fontanny wody. Strażnik próbował
donośności swych dział pościgowych. Odległość jednak była zbyt duża.
- Rrod...
Stała przy nim i z lekiem patrzyła na zbliżający
się szybko okręt. Chwycił ją za ramie i pchnął lekko ku rufie.
- Jazda do kajuty! Ale już!
Nie ruszyła się z miejsca, ujęła go tylko za
ramie. Wtedy Rapis zwrócił ku niej swą spokojną na pozór twarz. Mocno cedził
słowa:
- To jest okręt, nie targowisko. Jeżeli oficer
mówi "do kajuty", to znaczy, że tak ma być. Won!
Nim zdołała uczynić jeden ruch, oderwał ją
od Rrodana i pchnął tak mocno, że upadła.
- Odpieprz się od niej wreszcie!
Spojrzał na
oficera. Gniew zalśnił w szarych oczach. Powściągnął go jeszcze raz.
- Masz racje - wycedził przez zęby. - Nie czas.
Strażnik był bardzo blisko, marynarze patrzyli
wyczekująco. Rapis podniósł do ust gwizdek. Majtkowie mocniej ścisnęli broń.
- Poprowadzę abordaż, Rrod. Ty obejmiesz
dowodzenie na statku.
Oficer skinął głową. Odwrócił się twarzą
do nadpływającego okrętu.
- Prawa burta - ognia!
Statek drgnął i przechylił się ciężko. Wokół
dziobu strażnika trysnęły w górę fontanny wody.
- Ramadan, kurs na wiatr!
Ostro płynęli beidewindem na spotkanie wrogiego okrętu. Gdy byli już tak blisko, że dało się odczytać wymalowaną na
dziobie nazwę statku, padł kolejny rozkaz:
- Działa pościgowe - ognia!
W tej samej chwili strzelił i strażnik. Jeden z
pocisków złamał środkowy taran.
Strażnik nieznacznie zmienił kurs, oba okręty
płynęły teraz wprost na siebie. Rapis skinął na bosmana. Ten natychmiast
przyniósł mu ciężki, oburęczny topór.
Gdy oba okręty dzieliła odległość najwyżej
stu kroków, na pokład "Węża Morskiego" spadła ulewa strzał, wysłanych
z dziobowego kasztelu holka. Łomotnęły o deski padające ciała zabitych i
rannych, rozległy się krzyki bólu i przekleństwa. Gdy okręty drgnęły,
ocierając się o siebie burtami, ludzie Rapisa z wprawą rzucili haki,
przytrzymali bosakami przepływający mimo kadłub. Wściekłe, wydarte z setki
piersi wycie zagłuszyło komendy oficerów na strażniku. Ogromna masa ludzi i
broni runęła na pokład mniejszego okrętu. Dopiero teraz ukryci w obu
kasztelach, niepotrzebni już do obsługi dział majtkowie napięli łuki. Na
pokład strażnika spadło kilkadziesiąt strzał i bełtów. Zakotłowało się
na śródokręciu, w powstały mętlik wpadli prowadzeni przez Rapisa ludzie.
Strażnicy zastawili się włóczniami i dopiero wtedy stało się jasne, do
kogo musi należeć zwycięstwo. Na czele zgrai szło kilkunastu najbardziej doświadczonych
rzemieślników - resztki starej załogi Rapisa. Ci nie mieli mieczów ani włóczni,
doświadczenie nauczyło ich, że najskuteczniejszą bronią w walkach abordażowych
jest topór, a jeszcze lepiej - berdysz. Włócznie żołnierzy trzasnęły jak
wątłe patyczki już w pierwszym kontakcie z pirackim orężem, oficerowie na
próżno starali się zorganizować w szyk natychmiast rozproszonych żołnierzy.
Zorganizowany opór zgasł w pierwszej minucie walki, potem zaczęła się rzeź.
Strażnicy byli dzielni tylko w dużej grupie, tam, gdzie zmuszeni byli walczyć
po dwóch-trzech - ulegali natychmiast. Strzały z kaszteli przestały świstać,
w zamieszaniu łucznicy bali się razić swoich. Na śródokręciu rozpoczęła
się mordercza gonitwa; ludzie Rapisa chwytali biegających w panice strażników
i wyrzucali za burtę, bądź po prostu mordowali. A byli to przecież dzielni i
odważni żołnierze, świetnie wyszkoleni - cóż, jeśli działający jak
jeden miecz i jedno Tak było i tym razem. Jak demon, którym go
przecież zwano, poszedł jak w dym, zaraz na początku zmiażdżył
toporem dwóch oszczepników i odrąbał ramię wraz z głową chudej strażniczce
z łukiem. Potem dopadł wrzeszczącego oficera. Ten pchnął mieczem, ale
ostrze drasnęło tylko biceps. Rapis szerokim, półkolistym ruchem wywinął
toporem. Odcięta od tułowia głowa potoczyła się po pokładzie. Skoczyło ku
niemu dwóch żołnierzy, ale idący obok Taras rąbnął berdyszem w hełm
pierwszego, drugiego zaś wziął na siebie gruby i stary, lecz silny jak niedźwiedź
bosman Dorol. Opór szybko wygasał. Na sygnał Rapisa piraci
sprawnie podłożyli ogień pod kasztel rufowy, a zaraz potem pod dziobowy. Gdy
tylko deski zajęły się płomieniem, Rapis uniósł do ust gwizdek. Po chwili
byli z powrotem na "Wężu Morskim". Nie brali łupów - mieli przecież
jeszcze dwie wielkie, wyładowane towarami kogi. Odcięto wiążące oba okręty
liny, odczepiono bosaki. Uczepione burty zbiry z hałaśliwą wesołością
obserwowały miotających się bezradnie wśród płomieni pozostałych przy życiu
żołnierzy i marynarzy. Ogień rozprzestrzeniał się szybko, płonęło
olinowanie i drzewce grotmasztu. Byli nie dalej jak ćwierć mili od gorejącego
już jak pochodnia okrętu, gdy ujrzeli wyskakujące w panice do morza figurki
załogi. Kilka chwil później wyleciały w powietrze rufowe prochownie. Statek
przechylił się gwałtownie i zaczął szybko tonąć. Krzyki przerażenia i
rozpaczy dotarły aż na pokład "Węża Morskiego". Potem eksplodowały
zapasy prochu na kasztelu dziobowym. Wśród syku, kłębów pary i dymu okręt
skrył się pod powierzchnią. Powstały ogromny wir wciągnął wszystkich
utrzymujących się jeszcze na wodzie ludzi. Potem, gdy morze się uspokoiło,
wypłynęły na powierzchnie nadpalone i potrzaskane deski, jakieś skrzynie,
beczułki...
Demon z uśmiechem obserwował widowisko. Mógł
pozwolić ludziom nacieszyć się zwycięstwem, przeciążone kogi nie miały żadnych
szans na ucieczkę.
- Do żagli, hołota! Ramadan, bierz wiatr na rufę!
Zmierzył wzrokiem odległość dzielącą go od
uciekających pełnym wiatrem towarowców. Najwyżej trzy mile. Z takim ładunkiem
mogły robić trzy-cztery węzły, on przy takim wietrze - przynajmniej sześć.
Spojrzał na Rrodana.
- Cóż, Rrod - rzucił lekko - możemy dokończyć
bójki.
Ten spojrzał na niego pytająco. Nagle uśmiechnął
się smutno.
- Dajże spokój - rzekł. - Musimy porozmawiać.
Rapis bacznie zajrzał mu w oczy.
- Też tak myślę. Ostatnio... Chcesz teraz?
- Tak.
- Wiec chodźmy do mnie.
Niespiesznie ruszyli ku rufie. W krótkim,
prowadzącym do kajuty kapitańskiej i kajut oficerów korytarzyku natknęli się
na Rizarret, opatrującą wachtowego - młodego chłopaka, którego Rapis ciężko
ranił mieczem. Spojrzeli. Rana była beznadziejna, marynarz paprał się we własnych
wnętrznościach. Choć przytomny, widać było, że długo nie pożyje.
- Zostaw go - powiedział cicho Rrodan. - Zostaw
go i chodź z nami. Musimy porozmawiać.
Rapis tylko spojrzał.
- Ach, tak... - powiedział z namysłem.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Idźcie stąd.
Wąski sztych miecza przebił chłopakowi gardło.
Nawet nie jęknął.
- To jest okręt, a nie rynek w Dartanie -
powiedział jeszcze raz Rapis. - Jeśli oficer mówi "chodź", to znaczy,
że tak ma być.
Dziewczyna powoli uniosła się z klęczek. Z
nienawiścią spojrzała mu w oczy.
- Tak, to jest okręt, a nie rynek - powtórzyła.
- A ty jesteś jego panem i władcą.
Rapis nie mrugnął powieką.
- Właśnie, dziwko - powiedział spokojnie. - Właśnie.
Rrodan stał z opuszczoną głową. Nie drgnął
nawet, gdy Rapis podszedł do drzwi kajuty swojej i otworzył je.
- Mieliśmy porozmawiać.
Oficer potrząsnął głową.
- Nie. Nie ma już o czym...
Huknęły zamykane z rozmachem drzwi. W
korytarzyku zaległa cisza. Rizarret spojrzała na leżącego bez ruchu
marynarza, potem na Rrodana i znów na marynarza. Łzy popłynęły po
policzkach.
- Widzisz... - szepnęła. Chciała jeszcze coś
powiedzieć, ale szloch chwycił ją za gardło. Odwróciła się, wbiegła do
otwartej kabiny Rrodana i zamknęła za sobą drzwi. Słyszał jej coraz
rozpaczliwszy płacz.
Stał bez ruchu. Nie zareagował, gdy skrzypnęły
drzwi kapitańskiej kajuty.
- Chciałbym jednak wiedzieć, co się tu dzieje
- powiedział Rapis.
Rrodan pokręcił głową.
- Nie, Rap. Już za późno...
- Skoro tak, to proszę.
Zadzwonił ciśnięty na podłogę miecz. Rrodan
powoli uniósł wzrok. W dłoni Rapisa lśniło identyczne ostrze.
Niedowierzanie odmalowało się na twarzy oficera.
- Wiec naprawdę... naprawdę Rap... mamy z sobą
walczyć? Po dwudziestu dwóch latach...
- Tak, Rrod. Po dwudziestu dwóch latach przyjaźni
skrzyżujemy broń. Tak musi być, tak chce.
Cisza.
- Podnieś miecz.
- Nie, Rap. Nie skieruję przeciwko tobie broni.
Dobrze, powiem ci, co miałem do powiedzenia.
- Nie chcę już tego słuchać, Rrod. Broń się.
- Wysłuchaj jednak.
- Broń się.
Nie czekał na reakcje Rrodana. Odrzucił miecz,
przeskoczył zwłoki marynarza i z całej siły uderzył w żołądek. Oficer
zgiął się gwałtownie; natychmiastowe uderzenie kolanem w twarz rzuciło go
na ścianę. Następny cios oderwał go od podłogi, poczuł tylko, że leci długo,
wreszcie - ciągle przytomny - upadł jak wór kilka kroków dalej. Potężne
kopniecie w żebra sprawiło, że zaczął wolno powstawać. Mdliło go od ciosu
w brzuch, nagle dostał torsji. Znowu cios. W pierś. Zakrztusił się
wymiocinami i krwią, uderzył głową w dwa niskie, wiodące na pokład
schodki. Jak przez mgłę widział potężną dłoń, która zacisnęła się na
jego koszuli. Postawiono go na nogi.
- Broń się.
Stęknął przeciągle po kopniaku w podbrzusze,
potem dwa straszliwe ciosy w twarz omal nie oderwały mu głowy. Jak przez ścianę
usłyszał przeraźliwy krzyk Rizarret. Potem ogarnęła go ciemność. Nie czuł
już, że jest wynoszony na pokład, nie widział, jak milczy przerażona załoga.
Potem zamknęły się nad nim fale.
VII
Mieli je w zasięgu dział. Gdy na strzały
ostrzegawcze nie zwróciły uwagi, zrównali się z tą, która płynęła jako
druga. Z morderczej odległości oddali salwę burtową. Runął maszt, rozległy
się krzyki przerażonych marynarzy i całego tłumu płynących na targ kupców.
Rapis kazał pozostawić unieruchomiony statek i gonić drugi. Tym razem salwa
poszła po linii wodnej, jeden z pocisków przebił poszycie, pozostawiając
dziurę w kadłubie. To było za mało, Rapis wydał rozkaz taranowania. Rozległ się jęk
zawiedzionych, żądnych łupów marynarzy, ale Rapis wiedział, co robi. Byli
zbyt blisko wybrzeży Garry, by ryzykować czasochłonne ograbianie aż dwóch
statków. Poza tym miał poważne straty w załodze. A w każdej chwili mogła
pojawić się na horyzoncie eskadra wojennych okrętów. Łupy wyniesione z
jednego tylko towarowca były i tak królewską zdobyczą.
Wstrząs omal nie zbił go z nóg. Górny taran pękł
w połowie, dolny roztrzaskał cały niemal dziób ciężkiej kogi. Woda z łoskotem
runęła do wnętrza kadłuba, powiększając wyłom. Koga przechyliła się
nagle, widać źle umocowany ładunek poszedł na jedna burtę. Przeraźliwy
krzyk ludzi zagłuszony został przez złowrogi trzask pękających desek. Dolny
taran strzelił jak kruchy patyczek, oba statki odskoczyły od siebie. Gdy
powracali do pierwszej ofiary, morze za nimi było już puste.
Szybko spięli okręty linami. Garstka żołnierzy
eskortujących ładunek skupiła się przy powalonym maszcie. Wyrżnięto ich w
mgnieniu oka, potem rzucono się na łupy.
Gdy Rapis wybiegł na rufę, byli tam już jego
majtkowie. Kupcy płynęli nierzadko z całymi rodzinami, z różnych zakamarków
statku dochodziły teraz krzyki gwałconych kobiet i zarzynanych dzieci. Nie
zwracając na nie uwagi pobiegł do kajuty kapitańskiej. Otworzył drzwi.
Ledwie zdążył uskoczyć przed ostrzem. Odrzucił topór i także dobył
miecza. Kapitan był lepszym szermierzem od niego, ale zręczność nie szła w
parze z siłą. Po trzecim uderzeniu Rapisa miecz wypadł mu ze zdrętwiałej dłoni.
Rapis ciął strasznie i natychmiast zajął się mapami. Zwinął je w rulon i
wepchnął za koszule na piersi. Potem pozabierał potrzebne mu instrumenty
nawigacyjne. Włożył je do dużego stojącego w kącie kajuty pudła i zajął
się plądrowaniem szaf. Z jednej z nich wypadła niewielka, czarna skrzynka,
zamknięta na olbrzymią kłódkę. Zadźwięczało złoto. Włożył ją do
swego pudła, zabrał jeszcze kilka drobnych przedmiotów i już miał wychodzić,
kiedy dostrzegł skuloną w kącie pokoju młodą, niezbyt ładną kobietę. Uniósł
miecz, ale zrezygnował pomyślawszy, że statek i tak pójdzie na dno.
Gdy wybiegł na pokład, ujrzał swoich majtków
zataczających się wokół wielkiej, otwartej beczki. Zrozumiał w jednej
chwili: statek szedł z ładunkiem win.
- Precz! - ryknął. - Precz z powrotem! Wracamy!
Marynarze z żalem odstąpili od beczułki
wydobytej z wielkim trudem z ładowni. Ożywili się jednak, gdy kazał im podłożyć
ogień. Byli już na "Wężu Morskim", gdy usłyszał ich wesołe przyśpiewki:
Wiatr morski, żeglarze, te prawdę wam powie
hej! ha! hejże-ha! Radujcie się, bracia, gdy giną wrogowie!
hej-ha! hej-ha! hej-ha!
Gdy świst miecza powie, że strażnik już trup
hej! ha! hejże-ha!
Radujmy się, bracia, i zgarniajmy łup!
hej-ha! hej-ha l hej-ha!
Przytknął gwizdek do ust i świsnął dwa razy.
Śpiew ucichł natychmiast, ci, którzy jeszcze bawili na płonącym statku, pośpiesznie
wracali na pokład karaki. Rapis odwrócił się do stojącego przy burcie
Tarasa.
- Przypilnuj, żeby sprawiedliwie podzielono
zdobycz - powiedział.
- Słucham, kapitanie.
Rapis lekko uniósł swoje pudło i podążył do
kajuty. Po drodze zaczepił jednego z majtków:
- Hej, ty tam! Przyprowadź mi do kajuty tę
dziewczynę!
- Słucham, Panie!
Łokciem otworzył drzwi i postawił pudło na
podłodze. Ostrożnie wyjął instrumenty nawigacyjne i dopiero wtedy beztrosko
i z hałasem postawił pudło w kącie. Wyszedł jeszcze na pokład, by wskazać
sternikowi kurs i wrócił. Przy drzwiach kajuty czekała Rizarret, trzymana za
nadgarstki przez marynarza.
- Nie chciała iść, Panie - usprawiedliwił się,
gdy Rapis rzucił pytające spojrzenie.
- W porządku, możesz odejść.
- Tak, Panie.
Wepchnął dziewczynę do pokoju i zamknął za
sobą drzwi. Usiadł w fotelu, odpiąwszy najpierw miecz. Spojrzał uważnie.
- Taak... Może ty wiesz, co mi chciał powiedzieć Rrodan, co wiązało się z twoją osobą?
Na dźwięk imienia oficera drobne usta zadrżały.
Opanowała się. Zacisnęła wargi i spojrzała z nienawiścią. Ale w głosie
drżały łzy:
- Ty bandyto... morderco... Nic ci nie powiem.
- Na pewno?
Nie odpowiedziała. Nie patrzyła na niego. Myślał
przez chwile, potem polecił:
- Rozbierz się.
Po długiej chwili oczekiwania wstał i szybko,
bez zamachu uderzył ją w twarz.
- To jest okręt, nie rynek - powiedział z
satysfakcją. - A ja jestem jego panem i władcą, jak słusznie raczyłaś
niedawno zauważyć. A zatem zrób, co kazałem.
- Nigdy! - powiedziała z płaczem.
- Co ty powiesz?
Wykręcił jej rękę do tyłu, krzyknęła z bólu.
Pchnął mocno i z dziwną, nie znaną wcześniej przyjemnością patrzył, jak
rozmazuje krew z rozbitego nosa. Łzy ciekły po twarzy dziewczyny, lecz usta
miała zaciśnięte z uporem. Wiedział, że nie ma ludzi do końca upartych,
ale nie chciało mu się czekać. Otworzył drzwi do sypialni, wciągnął ją
do środka i siłą zdarł suknie. Walczyła z nim, ale zignorował to. I właśnie
bezradność załamała ją. Z jękiem znieruchomiała mu w ramionach i nie
poruszyła się aż do końca. Naga, z bezwolnie rozrzuconymi nogami leżała
nawet wówczas, gdy ubrał się i wyszedł. Wąska strużka zmieszanej z łzami
krwi pozostawiła na policzku czerwony ślad. Zaschnięte, półotwarte wargi
poruszały się lekko.
W tym samym czasie oparty o burtę Rapis płakał.
Rozumiał... Ten gniewny ruch głową... i te usta. Zaciśnięte z uporem usta
Terry, gdy żądała: "popłynę z tobą do Armektu, nie chce czekać".
Przygryziony w gniewie paznokieć, gdy odmówił. I teraz... usta Rizarret.
Rozwarte nozdrza... Pięści do skroni.
VIII
Wciąż leżała w stłamszonej pościeli, gdy
stanął w drzwiach. Był blady jak śmierć, powieki miał zapuchnięte. Ze ściśniętego
gardła długo nie chciał się dobyć żaden dźwięk, tylko usta drżały, układając
się w powtarzane zdanie:
- Dlaczegoś mi nie powiedziała? Dlaczego... żeście
mi nie powiedzieli? Dlaczego?
Gdy wreszcie, po całych wiekach ciszy, po prostu
musiała na niego spojrzeć - coś w niej drgnęło. Mógł już mówić, ale
tak cicho, że ledwie go słyszała:
- Riz... Przez tyle, tyle lat... nie miałem
nikogo, kogo mógłbym kochać. I wreszcie... gdy pojawił się ktoś taki...
odsunięto mnie. Za moimi plecami uzgodniono, że... że nie umiem tego robić.
Dlaczego?
Podbródek zadrżał, oczy znów zwilgotniały.
- Dlaczego, Riz?
Dwie wielkie łzy spłynęły w kąciki ust, za
nimi następne dwie. Niezręcznie rozmazał je dłonią, odwrócił się i
poszedł korytarzykiem.
*
Następnego dnia rano znaleziono go na dziobie
miedzy zwojem lin a skrzynią z narzędziami. Nikt nie widział zaciśniętego w
dłoni Geerkoto - Rubinu Córki Grzmotu. I nikt prócz Rizarret nie wierzył, że
ten siwy, pomarszczony starzec to Rapis K.D., Demon Walki. Bo był mały. Zupełnie
mały.