Marek Oramus Doktryna nieingerencji
Liczne powieści science fiction nie są tym, na co wyglądają; egzotyczny kostium gatunku nadaje się niekiedy do przedyskutowania rozmaitych problemów w oderwaniu od dosłowności ziemskiego kontekstu. W twórczości Lema takie korzystanie z gatunku jest bardzo częste, by nie rzec - wyłączne. Dotyczy to także powieści "Eden", wydanej po raz pierwszy w 1958 roku. Na pierwszy rzut oka jest to relacja ze zmagań sześciu astronautów, którzy wskutek błędu nawigacyjnego rozbili się na tytułowej planecie. W obliczeniach był błąd, brzmi pierwsze zdanie powieści, z czego wynika, że Eden nie stanowił celu podróży, a ściągnięcie Ziemian na jego powierzchnię miało znamiona i przypadku, i przeznaczenia zarazem. Załoga toczy walkę o odzyskanie sprawności przez maszynerię, która wyniesie astronautów z powrotem w kosmos oraz przywróci nadludzką wszechmoc. Przybysze dokonują też wypraw rozpoznawczych terenu, na który zostali rzuceni.
Rychło okazuje się, że wbrew sielskiej nazwie, na planecie dzieją się przeróżne okropieństwa. Ziemianie znajdują rowy wypełnione zdeformowanymi zwłokami tubylców, zwiedzają nie zaproszeni jakieś upiorne fabryki, których przeznaczenie wydaje się absurdalne, bowiem niczego tam się nie produkuje, świadkują scenom prześladowań, nawet mordów. Nie sposób przy tym uniknąć konfrontacji zbrojnej, bo wyznający szlachetne ideały przybysze raz zostają zaatakowani, a kiedy indziej mają za miękkie cyngle w swoich miotaczach antymaterii. Gdy zaś z grubsza dowiedzą się prawdy o wielce patologicznych stosunkach społecznych na planecie, stają przed wyborem: czy udzielić gnębionym wsparcia, czy też zostawić ich własnemu losowi. I wbrew całemu gatunkowi SF, który ochoczo by się rzucił do walki narodowowyzwoleńczej, oddalają się swoim kursem. Nie jest zresztą pewne, czy odlatują z własnej woli, czy uciekają, ratując skórę; konfrontacja szóstki ludzi, niechby i bitnych, dysponujących miotaczami antymaterii, z potencjałem całej planety wydaje się z góry przesądzona na korzyść dubeltów.
Dziś można się spierać, czy "Eden" ma wymowę polityczną, czy też Lemowi tak się po prostu napisało. Wydaje mi się, że rok wydania dzieła gra tu istotną rolę: pisane było podczas albo tuż po sowieckiej interwencji na Węgrzech oraz po polskim październiku, też zagrożonym obcą ingerencją, do której na szczęście nie doszło. Lem, wbrew temu co się o nim sądzi, nie zamykał się w wieży z kości słoniowej, śledził krajowe i światowe wydarzenia i korzystał z nich po swojemu. Gdy jednak w powieści mowa jest o ośrodkach resocjalizacji, niby to dobrowolnych, ale w których szybko się ginie, trudno o inne skojarzenie niż łagry. Pod fałszywą i zbrodniczą ideologią, od 60 lat nękającą Eden, można widzieć i komunizm, i nazizm, jak kto woli; w każdym razie totalitaryzm na pewno. Rozmaite formy dręczenia własnych obywateli, a i przybyszów, odgrodzonych od rządzonej zamordystycznie populacji szklanym, zdalnie wyhodowanym murem, nie pozostawiają żadnych złudzeń - demokracja na Edenie ma się kiepsko.
Tym zaś, co sprawia, że dla dzisiejszego czytelnika "Eden" zyskuje wymowę jeszcze bardziej niepokojącą, jest brzmiąca dziwnie aktualnie kwestia biotechnologii. Zastosowany na szeroką skalę program odnowy biologicznej narodu, jak powiedzielibyśmy za Gierka, okazał się koszmarnym błędem; nadto jego twórcy nie ograniczyli się do zmian kosmetycznych, ingerując głęboko w komórki rozrodcze. (Podobny motyw ulepszania społeczeństwa metodą betryzacji pojawia się w "Powrocie z gwiazd"). Doprowadziło to do powstania generacji potworkowatych mutantów i w chwili, gdy przybysze z Ziemi lądują przymusowo na Edenie, trwa tam ogólnoplanetarna akcja eksterminacyjna, a wszelkie próby oporu są dławione. Można rzecz odebrać jako ostrzeżenie, by bez należytego przygotowania nie tykać łapskami biologii molekularnej i genetyki, bo to się źle skończy. Oznaczałoby to również, że wszelkie zacne próby ulepszania ludzi prowadzą do jednako ponurego finału. Znany nam z autopsji komunizm stanowił sprzężenie ideologii z ekonomią; na Edenie ekonomię zastąpiła biologia, co niewiele zmienia - w obu przypadkach chodziło o gigantyczne, a zarazem przymusowe przeobrażenie społeczeństwa przez tych, którzy chcą dobrze, a wiedzą jeszcze lepiej.
Co się tyczy przedstawionych form biologicznych, to "Eden" jest jedną z nielicznych powieści Lema w tonacji serio, gdzie Obcy zostali ukazani w pełni swej fizyczności. W twórczości autora "Cyberiady" tak konkretne przedstawienia obcych istot rozumnych można policzyć na palcach: znajdujemy je nadto w "Fiasku", "Solaris" i "Wizji lokalnej". Dubelty z "Edenu", choć dziwaczne pod względem fizycznym, to pod względem reakcji emocjonalnych, a nawet sposobu myślenia są istotami jak my; daj Boże, aby nam kiedyś przyszło nawiązywać kontakt z kimś tak łudząco naśladującym naszą własną mentalność.
"Eden" można uznać za chronologicznie pierwszą pozycję z Lemowego kanonu, stanowiącą otwarcie jego w pełni dojrzałej twórczości. Poszedłbym w tym sądzie jeszcze dalej: przełom ów dokonuje się gdzieś w trakcie tej powieści, która zaczyna się jak "Człowiek z Marsa", a kończy jak "Solaris". Proces ostatecznego kształtowania się osobowości pisarskiej Lema dokonał się właśnie w "Edenie". Oczywiście z dzisiejszego punktu widzenia technika jest tam archaiczna (te wszystkie diody niobowo-tantalowe, kalkulatory, mózgi elektronowe, stosy atomowe itp.), ale pamiętajmy, że utwór liczy sobie już prawie 50 lat i, jak inne z tej dziedziny, pod wpływem czasu staje się bardziej zapisem ówczesnych wyobrażeń o przyszłości niż samej przyszłości. Za to czytelnik śledzący ewolucję pewnych pomysłów Lema znajdzie tu po raz pierwszy plemniki mechaniczne, którymi Edeńczycy ostrzeliwują statek. To one odpowiadają za wywołanie takich zmian w gruncie, iż wokół statku wyrasta szklany mur, nie do ruszenia inaczej niż antymaterią. Są one pierwowzorem późniejszej broni dyspersyjnej, występującej u Lema w wielu wariantach; można w nich też upatrywać pierwocin słynnej nanotechnologii, bez której współczesna SF nie jest w stanie się obejść.
Wreszcie traktuje "Eden" o kontakcie nieudanym, zwichniętym, niemożliwym do zrealizowania wskutek już to zbyt głębokich różnic między cywilizacjami, już to zbyt nikłej wiedzy partnerów o sobie. Tu sprawa nie wygląda tak jednoznacznie jak w późniejszej twórczości, gdzie sceptycyzm pisarza na ten temat osiąga ekstremum. Lem, zawsze nastawiony negatywnie odnośnie powodzenia rozmów pomiędzy społecznościami z różnych rejonów kosmosu, w "Edenie" zdaje się przecież wyrażać nadzieję, że dogadają się przynajmniej naukowcy. Wtedy jeszcze chyba wierzył, że uczeni są awangardą swej rasy, osobnikami bez wyjątku prawymi i używającymi swej wiedzy jedynie dla dobra ogółu. Z wiary tej do dziś nie zostało bodaj już nic.
Stanisław Lem: Eden. Dzieła Zebrane. Wydawnictwo Literackie 1999
Marek Oramus "Bogowie Lema", Warszawa 2006