Włodzimierz Nowak

Dół na Greenpoincie

 

 

Szczury (Tomek)

Tomek Pruszko (22 lata), spod Łomży, od trzech lat na Greenpoincie. Pyta, czy widziałem w subwayu szczury.

- Widziałem.

- No, widzi pan, jak tu jest. Przyjechała siostra, zobaczyła szczura w metrze i w krzyk. Musiałem uspokajać: "Dziewczyno, wstydu mi nie rób, tu to normalne". Zawsze, jak przyjedzie ktoś nowy, to: "Jezu, co tu się dzieje!?". A później się przyzwyczają.

Subway to nowojorskie metro.

Subway to też typowe mieszkanie na Greenpoincie. Długie jak wagon. Takie jak Tomka, jak te trzy przechodnie klitki bez okien za jego plecami. Środkowa jest jego. Ostatnia kuzyna, z którym w ogóle nie rozmawia. Właścicielem subwaya jest Polak, który już się dorobił. Płacą mu we trzech 900 dolarów. Wszyscy na kontraktorce (to po greenpoincku robota w firmie budowlanej).

Siedzimy w kuchni. Tomek jest smutny, mówi wolno. Wrócił właśnie z pracy. Normalnie toby się ogarnął i poszedł się przejść na Greenpoint.

- Po co?

- Wszyscy tak chodzą.

- Gdzie się chodzi?

- Idzie się Nassau Ave, Manhattan Ave aż do Greenpoint Ave i z powrotem. Latem posiedzi się w parku.

- Dlaczego jesteś taki smutny?

- Trochę nieswój jestem.

Pruszko skończył w Łomży liceum ekonomiczne.

- Miałem iść na handel zagraniczny, ale jakoś los mnie skierował do Stanów.

Pierwszego dnia pierwszej pracy w Ameryce remontowali wieżowiec. Boss dawał 8 dolarów za robotę w środku i 10 dolarów za czyszczenie ścian na zewnątrz, więc Tomek wjechał na ruchomym pomoście na 30. piętro. Nigdy nie był tak wysoko. Dwa tygodnie wytrzymał.

- Ostatniego dnia zrobiło mi się ciemno w oczach, złapałem się linki. Zostawiłem robotę. Zdołowałem się. Ale nic, posiedziałem tydzień w domu. Znajomy zadzwonił i dwa lata remontowałem, ale już w środku. Raz w elektrowni na Manhattanie zdzieraliśmy stare farby z konstrukcji. W maskach, kombinezonach, elegancko. Ale tylko dwa dni pracowałem, bo mnie podpierdolili bossowi. Nie wiem, co na mnie nagadali. Pewnie ktoś na robotę czekał. Tu nie ma się przyjaciół. Człowiek jest twoim przyjacielem, dopóki czerpie z ciebie korzyści. W Ameryce najbardziej rozczarowali mnie Polacy. Boss, Polak z Łomży, wykańczał ludzi psychicznie. Ostatnio jak odszedłem z pracy, to wszystkie robocze ubrania wyrzuciłem do śmieci. Powiedziałem sobie, że już nie będę pracować na contraction. Znowu się zdołowałem.

- Często masz doły?

- Czy ja wiem? Największy dół to się ma tak trzy miesiące po przyjeździe. Później przechodzi.

- Jak jest dół, to co?

- Leży się, patrzy w sufit.

- Długo trzyma?

- Mnie tak dzień, nieraz tydzień. Znałem człowieka, starszego, co tak się zdołował, że się rozpił. Nie wiem, może wrócił. Gdybym miał papiery, tobym miał komfort psychiczny. Jak mi tu nie pasuje, wracam do Polski. Jak mi tam nie pasuje, wracam do Ameryki. Ale nie mam papierów, więc jak wyjadę, to koniec, nie wpuszczą do Ameryki.

- Czego by ci było żal?

- Ciężko powiedzieć. Tutaj pieniądze trzymają ludzi. W Polsce zarobiłbym powiedzmy 1000 złotych, a tu prawie 1000 dolarów tygodniowo.

- A w Polsce co byś robił?

- Może bym wyjechał gdzieś do Europy, blisko domu. Zawsze można wrócić, a tu jak w pułapce.

- Może trzeba się wyrwać z Greenpointu?

- Nawet nie próbowałem. Jestem na nielegalu. Tylko tutaj jest to normalne. Może gdybym wcześniej zrobił prawo jazdy gdzieś w Michigan, kupił samochód, tobym się wyprowadził, gdzie spokojniej i mniej Polaków. Ale się człowiek zasiedział, wiza się skończyła. Tu się strasznie szybko żyje. Praca, dom, praca, dom.

- I co tu masz?

- Nic. Domu nie kupię, bo do kredytu trzeba mieć papiery. Bez papierów to większy procent dają. A nie daj Boże deportacja się trafi czy coś. Wtedy co z tym wszystkim? Pracujesz na to pięć, dziesięć lat i nagle tak, o! - strzela palcami.

Za ścianą wrzeszczy dziecko sąsiadów. Tomek bawi się kartą telefoniczną Piast. Wydzwania do dziewczyny w Polsce. Z Ameryki jest taniej. Aśka studiuje psychologię. Może potem przyjedzie, ale to za dwa lata.

W niedziele Tomek chodzi na obiady z kolegami. Mówią "obiad rodzinny". Żeby ciągle samemu nie jeść.

- Jakby nie było polskiego jedzenia i knajp, toby się nie dało żyć.

- A jakieś rozrywki?

- Przychodzi piątek, pół GP chodzi pijane, a w sobotę to już cały GP. Młodzi jeszcze sobie znajdą zajęcie, ale taki starszy co ma robić?

- A radości?

- Radości? Tak na szybko mam powiedzieć?

Mam ostatniego dolara w kieszeni, zdrapkę kupiłem i wygrałem dolara. Myślałem, że odfrunę. Bo nigdy mi nic nie wpadło. Jak się dołowałem, to jeździłem na Trzydziestą Czwartą, tam jest sztuczny park, piramida, chłopaki jeżdżą na deskach. Siedzę, poczytam i mi przechodzi. Albo u nas, na Greenpoincie, idzie się na brzeg. Wielu chodzi na skałki posiedzieć z piwkiem. Patrzy się przez wodę na Manhattan.

- A jakby iść w drugą stronę?

- W drugą to nic nie ma. Za highwayem to już się zaczyna powoli Spykowo.

- Spykowo?

- No, Hiszpanie to Spyki. Bardzo się o to obrażają. Na Żydów mówi się Pejsiaki, na Murzynów Nigry. Na Harlem mówią Murzynowo albo centralne Kielce. Bo tak niebezpiecznie. Często tam robiliśmy. Raz poszedłem w przerwie do sklepu i zaczęli się czepiać. Pytali, skąd jestem, to powiedziałem: "from Russia". I się pozamykali. Bo wiadomo, że Murzyni się Ruskich boją. No bo Ruski jest niepowtarzalny.

- Jak to?

- Jemu nie zależy, może zabić, wszystko może zrobić. Dla niego to jest o! - Tomek znowu strzela palcami.

Pruszko śledzi, co tam w Polsce. Zawsze w markecie przeleci polskie gazety po tytułach. W polskiej restauracji przy obiedzie obejrzy polski kanał. Wie, że w kraju generalnie nic się nie dzieje. Że prezydentem jest Kaczyński. Ale kto wygrał wybory, nie wie, bo takie rzeczy Tomka nie interesują.

- A jakieś inne wydarzenie w kraju?

- Że Janosik umarł. Więcej to nie wiem.

Rumejtki (Marta i Karolina)

Marta z Grajewa (23 lata) pracuje na plejsach (po greenpoincku to "sprzątać u kogoś").

- U Żydów sprzątam. Na początku to był szok. Byłam już tydzień w Stanach, koleżanka zabrała mnie do Borough Park, na dolny Brooklyn. Wyszłam na miasto i się rozpłakałam.

- Dlaczego?

- No bo sami Żydzi.

- Co tak panią przeraziło?

- Oni są inni. Te pejsy, mycki, tragedia! To znaczy ja wiedziałam, że mają pejsy, i to, i tamto. Ale zobaczyć na żywo to jest zupełnie coś innego.

- Nie widziała pani Żyda?

- Nigdy w życiu. Może dlatego taki szok. Znajoma Polka przez Polkę, która pracuje na plejsach, załatwiła mi Żydów. Żydówka wzięła mnie na próbę.

- Mogła pani sprzątać gdzie indziej.

- Żeby sprzątać u Amerykanów na Manhattanie, trzeba mieć dobre znajomości i znać język. Ja nie znałam. Jak nie znasz języka, to idziesz sprzątać do Żydów. Tak już jest.

- Ciężka praca?

- Gdyby człowiek sobie nie ułatwiał, to chybabym padła. Mają windex do szyb, a inny środek do podłogi i drewna. Jak Żydówka nie widzi, to wszystko czyszczę windeksem. Ubzdurali sobie to i tamto. Ostatnio Żyd tłumaczył, żebym uważała, bo żelazkiem można się poparzyć. Myślą, że my żyjemy w średniowieczu.

- A jak się pani dogaduje?

- Trochę po angielsku, trochę po żydowsku - to jakby po niemiecku. Radzę sobie, ale współczuję starszym kobietom, które języka już się pewnie nie nauczą. Ostatnio Żydówka chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła do łazienki. "Co to jest? Wytrzyj". A tam plameczka, której ja gołym okiem nie widzę.

I zrezygnowałam. Ale są różne Żydówki. Teraz pracuję u takiej, która zachowuje się jak nie-Żydówka. Posprzątam tak, żeby było czysto na pierwszy rzut oka, a ona bardzo mnie chwali. To jest dobre, bo się wtedy bardzo staram. Poniedziałek, środa, piątek u jednych Żydów, wtorek, czwartek - u drugich. Potem mają szabas. Codziennie osiem godzin.

- Tyle sprzątania?

- Bo oni mają dużo dzieci. Nie wiem, czy pan wie, oni wierzą, że nowy Hitler się narodzi i ich musi być dużo, żeby mieli przewagę. Nieraz godzinę układam zabawki. Dzieci żydowskie są bardzo rozpuszczone. Do tego stopnia, że widziałam, jak mały płacze, bo chce nóż, a tata mu daje. U nas, w Polsce, to jest całkowicie niedopuszczalne. Ale z drugiej strony mają poważanie dla starszych. Mnie mama powie: "Wynieś śmieci", to wyniosę na drugi dzień, a u nich od razu.

W Ameryce Marta poznała Karolinę z Wrocławia (23 lata), bo zakochały się w dwóch braciach z Grajewa.

- Jak przyjechałam, mówię do koleżanki: "Chodź, pokażesz mi Amerykę". Chodzimy po sklepach i co chwilę: "Cześć, Marta". Boże, wyjechałam do Ameryki, a tu Grajewo. Najwięcej tu grajewiaków i łomżyniaków. Nie wiem dlaczego, ale są bardzo nielubiani.

Karolina: - Mój Czarek był z Grajewa, ja z Wrocławia. Ja o chlebie, on o niebie. Twierdził, że moje miejsce jest w kuchni, ewentualnie w sypialni, jeżeli on ma na to ochotę. Dopiero w Ameryce widać, jakie są różnice między Polakami.

Są rumejtkami ("współlokatorki" po greenpoincku). Wynajmują dwupokojowe mieszkaniu na dolnym Brooklynie za 800 dolarów.

Karolina pracuje w szkole nauki jazdy Polonia w centrum Greenpointu. W Polonii wyślesz też paczkę i dolary do Polski. Zapłacisz za prąd, gaz, kablówkę. Dolar od rachunku, obsługa po polsku. Można tu wykupić asystę. Wtedy Karolina chodzi po urzędach z Polakiem, który nie zna języka, a musi coś załatwić (za pierwsze trzy godziny asysty 50 dolarów, za następne po 10 dolarów).

Karolina: - Pracowałam już we włoskiej restauracji, w żydowskim sklepie z ciuchami. Ceny z kosmosu, ciuchy w workach, żeby się nie brudziły. Sprzedawałam też w polskich delikatesach. U Polaka pracuje się gorzej niż u Żydów. Bo Polak próbuje wygryźć Polaka.

Marta: - Czasami bardziej pomoże ci czarny niż Polak.

Żydzi potrafią robić końskie zaloty, złapać za tyłek i to, i tamto. Ale u nich to jest bardzo niedopuszczalne. Gdyby Żydówka się dowiedziała, że jej mąż złapał mnie za tyłek, to po małżeństwie. Żadnego wytłumaczenia, że to i tamto. Ja huknąć na niego za bardzo nie mogę. Żydówce też się nie poskarżę, bo ona wywali mnie z pracy. Na szczęście tego nie jest dużo, bo Żydówka nie zostawi mnie z Żydem sam na sam. Jak idę na sprzątanie, to nie mogę mieć żadnego dekoltu. Długie spodnie, klapeczki owszem, ale żeby palców nie było widać. Wie pan, że czasem biorą mnie za Żydówkę? Poszłam z dwójką małych Żydów do parku, a starsza Żydówka zaczęła na mnie krzyczeć, jak mogę chodzić z takim dekoltem, skoro jestem "judisz pipol".

Karolina: - W Ameryce zostałam przez Czarka. Wielkie love story, pierdoły niesamowite, jak teraz na to patrzę. 11 miesięcy. Chory związek. W Polsce trwałby najwyżej 11 dni. Znajoma mnie ostrzegała: "Uważaj, żebyś się w Ameryce nie zakochała". Tu jest taka silna samotność. Żeby nie być samemu, człowiek się na wiele godzi.

Marta: - Dałyśmy ogłoszenie na Bazarynce, to tutaj polski portal: "Dwie samotne dziewczyny poznają samotnych ludzi". I Karolina poznała Grześka.

Karolina: - Z Grześkiem jest inaczej niż z Czarkiem. Grzesiek otwiera mi drzwi w samochodzie, drobiazg, ale na początku byłam zszokowana.

Marta: - Ja nie mam nikogo. Nie mam czasu, to chyba jedyne wytłumaczenie. Jestem na plejsach od rana do wieczora.

Płacą od 8 do 10 dolarów za godzinę. W nocy dorabiam jako pomoc do dziecka. Spokojna praca, czytam, śpię, jem koszerne jedzenie. Bo na razie pracuję tylko u Żydów. Moim marzeniem i celem jest, żeby się z tego wyrwać. Nie przyjechałam do Stanów, żeby być służącą u Żydów.

Karolina: - Trzeba mieć dużo siły, żeby się przestawić na Amerykę.

Marta: - Tu nie można być leniwym, bo pan się nie utrzyma. I można łatwo upaść. Jak na początku straciłam pracę, byłam załamana, chciałam wracać. Zostałam, bo tu dzisiaj masz pracę, jutro możesz nie mieć, ale za dwa dni znowu możesz mieć. A w Polsce stracisz pracę i możesz nie mieć jej latami. Ja mam teraz bardzo dużo przemyśleń, to i tamto, bo jak wracam do domu, Karolina w pracy, to siedzę sama z kotem.

Karolina: - Na filmach pokazują głównie Manhattan, rzadko Bronx czy Brooklyn. A tu dziury w ulicach, dużo śmieci i papierowe domki, gdzie się dotkniesz, to się sypią.

Marta: - Stany mają też dużo plusów. Co tydzień stać cię na nowy ciuch. Masz lekką depresję, to sobie kupujesz. W Ameryce wyprostowałam sobie włosy i schudłam. Staram się być bardziej elegancka, włosy, paznokcie, to i tamto. Może dlatego, że tutaj wszyscy tak chodzą.

Marta i Karolina: - Ostatnio na zakupach szłyśmy koło salonu piercingu i postanowiłyśmy zrobić sobie kolczyki na językach, tak sobie, żeby przypieczętować naszą przyjaźń.

Karolina: - Za rok chyba wyjadę. Jestem nielegalnie. Skończyła mi się wiza turystyczna i studencka. Po 11 września strasznie zaostrzyli przepisy. Jak będą tak zaostrzać, to w końcu się nie da żyć. A za dziesięć lat będę za stara na zmiany. Tu nie będę u siebie i w Polsce też. Tylko że Grzesiek nie chce wracać. Z drugiej strony ludzie dostają się tu przez Meksyk, Kanadę, Bahamy. Nigdy nie będą tu legalnie, bo nie wjechali legalnie do Stanów. Nawet małżeństwo z obywatelem ich nie ratuje. Jakby nie istnieli, a jakoś sobie radzą.

Chłopcy z Gadu-Gadu (Monika)

Monika Dziura (20 lat), drobna ekspedientka z polskiej apteki Chopin na Greenpoincie, mówi, że wielu jej znajomych już "się zamerykanizowało". Nawet "cześć" nie powiedzą. - Wiadomo, lepszy ciuch, Armani czy coś. Bardziej chamscy się zrobili.

- Pani też się zamerykanizowała?

- Trochę. Jestem odważniejsza. Nawet mama zauważyła. W Polsce, jak koledzy brata do mnie zagadali, to się robiłam czerwona. Teraz dużo mówię i się nie wstydzę. Mama po angielsku nie mówi, więc jak trzeba gdzieś zadzwonić, załatwić, to zawsze ja.

Monika jeździ na łyżwach w Central Parku, bo lubi naturę. W Polsce mieszkała pod lasem. Przyjechała sześć lat temu z Niska koło Rzeszowa. Rodzice wcześniej wyjechali do Ameryki, wysyłali pieniądze, a Monikę wychowywali siostra i brat. Teraz wszyscy są w Ameryce. Siostra pracuje w banku i kończy college. Brat z tatą mają firmę budowlano-remontową. Czasem trafi się robota na Manhattanie u bogatych ludzi. Mama, opiekunka socjalna, zajmuje się niedołężnymi.

- Kiedy przyjechałam, mama zapisała mnie do amerykańskiej podstawówki, ale, jak to na Greenpoincie, nasza pani była Polką i cała klasa to Polacy. Żałuję, bo szybciej bym się nauczyła języka.

Klasę mieli z widokiem na Manhattan. Chyba na matematyce zobaczyli, jak w WTC wbija się drugi samolot. Na Greenpoint przywiało dużo dymu. Wybuchła panika. Polacy kupowali wodę i jedzenie w puszkach.

Liceum miała na Manhattanie. Był tylko jeden Polak. Nie słuchali nauczyciela. Nie mogła się przyzwyczaić. - Potrącisz kogoś na korytarzu, przepraszasz, a słyszysz bluzgi. Normalna amerykańska klasa.

W Chopinie ma 7,5 dolara na godzinę. Polacy szukają raphacholinu i rutinoscorbinu. - Upierają się, że chcą polskich leków, i trzeba ściągać. Narzekają na stawy i kręgosłupy. Ja pracuję na kosmetykach. Polki przychodzą po krem przeciwzmarszczkowy. Czasem wracają z pretensjami, że nie działa.

Monika ma zieloną kartę, może się starać o obywatelstwo. - Będę miała własne mieszkanie, pracę. Dwoje dzieci - planuje. Teraz w college'u uczy się biznesu i marketingu, ale chyba się przeniesie na medycynę, bo chce zostać pielęgniarką w szpitalu dziecięcym.

Ostatnio kupiła sobie porządny komputer za 1500 dolarów. Codziennie siedzi w internecie. Od roku ma chłopaka, hydraulika. Polak, 23 lata. Poznali się na polskim Gadu-Gadu. Zawsze poznawała chłopaków przez internet. On przyjeżdża do niej, obejrzą film na dvd albo, jak jest ciepło, posiedzą w parku na GP.

Jeszcze nie są zaręczeni. On nie poprosił, ona jeszcze niegotowa. - Koleżanka się szybko zaręczyła, a teraz mówi, że nic z tego nie będzie. Są niedopasowani. Tutaj seks jest wcześniej, a ślub później. W Polsce odwrotnie.

Monika z chłopakiem widzi się raz na tydzień.

- Nie za rzadko?

- To mi pasuje akurat, bo nie mam czasu, żeby mnie chłopak ciągle gdzieś wyciągał. Poprzedniego widziałam codziennie, odbierał mnie z pracy, w końcu nie było o czym gadać.

A czyby nie chciała Amerykanina za męża? - Nie. Oni są inni. Siostra też wyszła za Polaka.

- A Chińczyka?

- Nie. Chińczycy w szkole na przykład to kujony.

- A Murzyna?

- Murzyni to z kolei wszystko olewają, jak Hiszpanie. Niektórzy bardzo ładni, ale nie w moim typie.

Dwa miesiące w szafie (Grzegorz)

- Najpierw było miło, że tu tylu Polaków. Potem obrzydzenie na to, co tu się widzi. Leży taki zarzygany - Grzegorz Chybowski (22 lata) pokazuje mi Greenpoint przez szyby swego białego volvo. Przyjechał dwa lata temu z Łosicy (między Siedlcami a Siemiatyczami). Kupił używane volvo, żeby jeździć na kontraktorkę. Szef podniósł mu stawkę do 27 dolarów za godzinę, bo dowozi kolegów.

- GP jest dobre dla Polaka, który nie zna języka. Ma się gdzie zaczepić. Ale dopadną go zaraz polskie agencje, bo sam nic nie załatwi. Za głupie przepisanie na niego światła, gazu żądają po 5 albo 10 dolarów. A to tylko jeden telefon. Też nie znałem języka. Jak ktoś coś mówił, to ok i szedłem dalej. Podszkoliłem się, jak pracowałem z Amerykanami.

W Polsce chciał zostać policjantem, ale wybrał handel. Miał mały sklep z autoczęściami. Trochę handlował samochodami. Do Ameryki przyjechał z ojcem. Mama jest przedszkolanką, przyjedzie na emeryturze.

- Dwa pierwsze miesiące mieszkaliśmy z tatą w szafie. Taki pokoik dwa na dwa. Potem łóżko w subwayu. Niedawno wynajęliśmy mieszkanie rozkładowe na Queensie, dwa pokoje, kuchnia. Sami wyremontowaliśmy.

Grzegorz jest na nielegalu. Wiza już się skończyła, nie ma zielonej karty. - Jak chcesz przyjechać do Ameryki, to tylko legał. Życie na nielegalu to porażka.

Na papiery jest kilka sposobów. Można kupić małżeństwo z kimś, kto ma obywatelstwo. Ale to odpada, bo Grześ kocha Karolinę, a ona też na nielegalu. Kiedyś można było kupić zieloną kartę, ale się skończyło. Liczy, że boss, u którego pracuje, pomoże mu zdobyć legalny status.

- Co ci się w Ameryce podoba?

- Nie wiem. Z daleka i w telewizji jest pięknie, a z bliska duży szok. Kiedy jadę rano do roboty, na avenue posprzątane, a na streetach pełno czarnych worów ze śmieciami, porozrywane. Albo te czarne dzielnice. Robiliśmy w Ohio. Czarni żyli w takim syfie. Mieliśmy remontować im mieszkanie, rozbijamy drzwi, a tam pełno ciuchów, śmieci i tylko dróżki między tym. Wszyscy normalnie doznali szoku. Chłopaki zdjęcia porobili, żeby do Polski wysłać. Latem, jak jedziemy na plażę, to gdzieś dalej, gdzie nie ma czarnuchów.

- Jesteś rasistą?

- Trochę się zrobiłem. Czarny jest ciągle skrzywdzony. Wszyscy mają mu pomagać. Jemu się nie chce robić, bo dostanie pieniądze z miasta. A mają lepiej niż my. Każdy ma papiery, zna język. A kto ma papiery i zna język, to ma wszystko.

- A Polacy?

- Nie wstydzę się, że jestem Polakiem. Amerykanie się z nas śmieją, ale zapytaj ich: "Gdzie leży Polska?" Czasem ich tak podpuszczamy. "Azja" powiedzą. Albo "Afryka". Niedokształceni jacyś. Ale generalnie są w porządku. Pracowałem z takim jednym, to nas na łódkę zaprosił.

- Ameryka zmienia człowieka?

- Zmienia. Dostałem od życia w dupę. Teraz wiem, że nie można się poddawać. Polacy tutaj są fałszywi, sprzedaliby cię za dolara. Bardziej sobie zazdroszczą niż w Polsce.

Na swoje urodziny wynajął w polskim klubie Europa stolik tylko dla najbliższej paczki.

- Robiłem w firmie, gdzie wszyscy byli z Łomży. Ja nie jestem z Łomży, więc byłem najgorszy. Najgorsza robota dla mnie. Winny zawsze ja. Mogłem odejść, ale zależało mi na pieniądzach. Chodzę teraz codziennie do polskiej siłowni na GP. Żeby się pewniej czuć. W Polsce nie chodziłem. Zmieniłem styl. W Polsce chodziłem na jeżyka, a tu się golę od pół roku. Stać mnie na lepsze ciuchy.

- A marzenia?

- Za dużych marzeń to nie można mieć. Chcę mieć coś swojego. W pracy lepszą pozycję. W Ameryce zaczynasz od pomocnika, a możesz zostać właścicielem firmy. Mnie się marzy motoryzacja, wysyłanie amerykańskich samochodów do Polski. Trzeba mieć znajomości tutaj, żeby tanio kupić. W Ameryce można wszystko.

Krążymy po Greenpoincie. Polskie sklepy, knajpy, reklamy.

- Tu niedaleko chłopaki z GP zabili się samochodem. Tu się wszyscy ścigają. Nocna pora, podjeżdża ktoś obok, przygazuje. Na mnie to działa. Rzadko odwrócę głowę. Zwykle pędzimy krótkim odcinkiem jakieś 180 na godzinę. Ostatnio na Queensie dałem po klaksonie i gościowi w hondzie gul wyskoczył, przelecieliśmy zderzak w zderzak sześć świateł. Dużo ludzi ma tuning. Tutaj naprawdę można sobie pozwolić na fantazję. Wstawić sportowy silnik z biturbo z Nosem, czyli z podtlenkiem azotu. Dwukrotnie większa moc.

Miał wypadek, jak wracali z roboty w Connecticut.

- Kierowca się zagapił i wjechaliśmy w trafne. W szpitalu pytają: "Jakie masz ubezpieczenie?" Jak niskie, to czekasz. Ja nie miałem nic, to czekałem 12 godzin na rentgen. Chłopaki mieli jeszcze ubezpieczenia z polskich biur podróży, wszystko lipa. Dla mnie to był straszny szok.

Ostatnio Grześ pracuje na dwie zmiany, 13 godzin. - Rano przed robotą smażona bułeczka, jajko, bekon i serek, tu taka moda, i kawa.

Zbiera na minivana, będzie zarabiać na wożeniu ludzi do pracy. A latem kupi sobie coś fajnego, może używanego porsche boxtera.

- Najszczęśliwszy dzień w Ameryce?

- Fajnie było, jak zrobiłem tu prawo jazdy. Polskiego prawka w stanie NY nie uznają. Niektórzy jeżdżą, ale zależy na jakiego gliniarza się trafi i jak mówisz po angielsku. Jak masz niezłą bajerę, to cię puszczą. A jak słabą, to nawet mogą skuć i deportować przy okazji.

Żeby zdobyć prawko na nielegalu albo zarejestrować samochód, Polacy kombinują. Są stany, gdzie jest łatwiej. Potem jeżdżą po NYC na obcych tablicach.

Wjeżdżamy na Pułaski Bridge, z lewej widok na Manhattan. Grzesiek podkręca muzykę.

- Masz jakieś ulubione miejsce na Manhattanie?

- Szczerze? To nie. Lubię go oglądać z Brooklynu, jaki jest wielki. Te światła i to wszystko. Kocham to. Czuję, że jestem w Ameryce, wtedy nie myślę o Polsce.

Na papierach Wieśka (Paweł)

Restauracja Polska na Greenpoincie. Paweł Siebiatyński (24 lata) kończy kotlet, duży, polski, panierowany. Przyjeżdża tu na polskie jedzenie albo zamawia przez telefon, bo nie przepada za Greenpointem. - Nie mogę patrzeć na te mordy, smutne, nieogolone, jak z filmu Szczęśliwego Nowego Jorku.

Mieszka na Ridgewood, na Queensie. Tam też coraz więcej Polaków. Przyjechał dwa lata temu z Białegostoku. W sobotę popijali z kolegą finlandię i oglądali Alternatywy 4. Polskie komedie to drugi powód, dla którego Paweł wpada na GP. 8 dolarów za dwa filmy. Otwiera torbę: Wielki Szu, Miś. Potem wylądowali na go-go. Klub mają za rogiem, dziewczyny z różnych zakątków świata, tylko nie ma Polek.

W południe obudził go telefon. Dzwoniła Nyah, czarnoskóra Amerykanka rodem z Dominikany. Studiuje psychologię w Waszyngtonie, pracuje z dziećmi autystycznymi. Poznali się w Wirginii, gdzie Paweł był ratownikiem, a Nyah jego szefową. Właśnie się zaręczyli. Pawłowi skończyła się wiza, ale to nie będzie małżeństwo dla obywatelstwa.

- Gdyby nie zależało mi na papierach, to nie żeniłbym się tak szybko, ale na pewno z tobą - powiedział, dając jej pierścionek z brylantem. Co tydzień jeździ do niej Chinatown Busem, który kursuje między Chinatown w Nowym Jorku i Chinatown w Waszyngtonie, nie zatrzymując się po drodze.

Siebiatyński pracuje na Manhattanie w poczcie kurierskiej UPS. Przedtem był kelnerem, ochroniarzem, kierowcą, pracował na budowach i demolkach (czyli rozbiórkach). Po ochroniarstwie ma pod pachą bliznę od noża. Po demolkach ręce pocięte piłą motorową, dziurę w kolanie i wybity ząb. Raz spadł z rusztowania. - Robota była akurat państwowa, nie na czarno, ale nie mogłem się starać o odszkodowanie, bo pracowałem na inną osobę.

- Można tak?

- Można, ale nie wolno. Według papierów byłem Wiesiek, miałem 60 lat i czwórkę dzieci. Nigdy Wieśka nie widziałem. Był już w Polsce. Za każdą godzinę, którą przepracowałem na jego papierach, dostawał 4 dolary.

Kolano zaszył sobie sam (żyłka, woda utleniona i alkohol). W Białymstoku zaliczył trzy lata medycyny.

- Ojciec był lekarzem. Kiedy zmarł na raka, zobaczyłem, że bez niego sobie nie poradzę. Nie ma rady na układy. W Polsce to zawód bardzo skorumpowany. Czytam w internecie, co się dzieje w Polsce. 90 procent tego, o czym piszą, to polityka. Wszystko tak popieprzone, że nie chce się wracać.

Nosi się luźno: spodnie z lampasami, bluza z kapturem, na to granatowa kurtka. Głowę golił już w kraju. Uszy przekłuł sobie w Wirginii, w Polsce nosił kolczyki na sutkach, ale przeszkadzały w pracy ratownika.

Nie ma talentu do oszczędzania.

- Miałem trzy samochody. Pikapa rozwaliłem, drugiego wziąłem na "polską stłuczkę" (naprawiłem za 300 dolarów, a z ubezpieczenia dostałem 2 tysiące).

Sportowego pontiaca, którym przyjechał z Wirginii, sprzedał, bo po NY się nie da jeździć. Na gwiazdkę kupił Nyah iPoda, a sobie gitarę.

Z językiem nie ma problemu.

Nie cierpi polskiego rasizmu.

Złoty JFK (Bartek)

Żyjesz w Ameryce spokojnie, od lat na nielegalu, a tu imigracyjni depczą ci po piętach. Grozi deportacja. Co robić?

Bartek Hachlica (22 lata) stuka złotym sygnetem w biurko.

- Zapraszam. Jeszcze nic straconego. Pomożemy.

Hachlica pracuje w jednym z Consulting Bureau, jakich wiele na Greenpoincie.

- Polacy wpadają przez głupotę. Jakaś nierozsądna wycieczka zbyt blisko granicy. 70 mil od border patrol graniczny ma prawo każdego kontrolować. Jak masz obcy akcent, to będą drążyć, aż dojdą, że jesteś już nielegalnie. Ale to jeszcze nie kajdany i samolot do kraju, jak sobie tu Polacy wyobrażają. Zdolny adwokat może sprawę przeciągnąć nawet o 2,5 roku. W tym czasie dostaniesz pozwolenie na pracę i legalnie popracujesz. Argumenty mogą być różne: zasiedzenie, płacił podatki. Zwykle taka sprawa kosztuje z 10 tysięcy plus wydatki ekstra.

Bartek przyjechał sześć lat temu z Krakowa, po pierwszej klasie liceum. Pomogła ciocia z Ameryki. Wyobrażał sobie, że tak jak ciocia będzie pracować w banku, ale w Ameryce zaczyna się od podstaw. Osiedli w stanie Connecticut. Ojciec otworzył cleaning sendce, czyli kilka Polek do sprzątania i dobre zlecenia. Bartek rozwoził sprzątaczki do pracy, w dzień i w nocy. Jak brakowało rąk do pracy, bo wracały do Polski, sam sprzątał.

- Budziłem się w rękawiczkach, tak mnie ręce bolały. Dla mnie, szesnastolatka, który nigdy nie pracował, to były ciężkie miesiące.

- Rozczarowałeś się Ameryką?

- Nie. Pieniążki mnie cieszyły. Każdy tu zaczyna od pracy fizycznej, tylko jedni przy tym zostają, a inni idą dalej.

Rok temu przeniósł się do Nowego Jorku. Za dwa pokoje na Queensie płaci 1000 dolarów. Mama urządziła mu living room w stylu afrykańskim, dokupił parę figurek i masek z Ghany, bo mu się spodobały.

Odkrywa teraz Nowy Jork. W dzień nie ma czasu, ale wieczory spędza w knajpkach. Nosi się raczej elegancko, lubi Hugo Bossa.

- Lubię usiąść w fotelu, polać whiskacza, zapalić cygarko i posłuchać muzyki. To mnie relaksuje. Miałem dziewczynę, burzliwe trzy lata. Na razie nic stałego. Nie mam czasu na związek. Muszę być zorganizowany, w pracy na czas.

Hachlica chce zostać adwokatem emigracyjnym.

- Pomoc przy legalizacjach, przy deportacjach, działalność na dużą skalę. Można na tym oprzeć swoją przyszłość.

Dobre studia prawnicze mogą kosztować z 50 tysięcy, szacuje. Ojciec obiecał, że zapłaci połowę.

Na razie Bartek załatwia drobniejsze sprawy. Bilety do Polski. Ludzie potrafią obejść wszystkie agencje na Greenpoincie, żeby zaoszczędzić 6 dolarów.

- Na Greenpoincie narzekają, że po 11 września trudniej o zieloną kartę.

- Wcale nie. Zaostrzyły się tylko sprawy przekraczania granicy. Ale kiedyś, jak ktoś brał ślub, to urzędnik mógł przyjść i sprawdzić, czy pana ubrania wiszą we wspólnej szafie. Teraz nie ma takich praw. Wspólne życie przez dwa lata trzeba udowodnić na papierze, na zdjęciach, że wspólne konto. Oczywiście dzieci są bardzo dobrym dowodem.

- Nawet ktoś na klasycznym nielegalu ma szansę na zieloną kartę?

- Zależy, jak długo jest, czy płaci podatki, czy ma żonę, dzieci, czy urodziły się tutaj. Prawo amerykańskie bierze wszystko pod uwagę. Na przykład dobro jakiegoś czternastolatka, którego rodzice są co prawda nielegalnie w Ameryce, bez praw, ale który tu się urodził, wychował i trudno mu będzie przystosować się do warunków w Polsce.

W wyborach w Polsce Bartek nie brał udziału, nie chce się wtrącać w sprawy rodaków z kraju. Niech sami wybiorą sobie władze. Tu też nie głosował, bo zielona karta nie daje prawa głosu. Sprawy w Polsce śledzi jednym uchem. Czasem coś wpadnie, jak kawał o Lepperze, który krąży po Greenpoincie.

- Że pan Lepper pyta wróżkę, co to znaczy, że śniły mu się ziemniaki. Wróżka na to: "Albo na jesieni cię wykopią, albo na wiosnę posadzą".

Po Greenpoincie Bartek nie chodzi, tyle co wyskoczy naprzeciwko do Królewskiego Jadła na polski tatar. Stuka sygnetem w biurko.

- Co to za sygnet?

- Złota moneta z JFK. Mój dziadek sobie oprawił. Pracował trochę w Detroit, w fabryce samochodów. Tuż przed stanem wojennym miał deportację. Zamiast zostać jeszcze tydzień, wrócił do Polski. Przed śmiercią przysłał sygnet do Ameryki na moje 18. urodziny.

Biorą mnie za Holenderkę (Kaśka)

Co Kaśka Kaim (24 lata) robi w Ameryce? Pięć lat temu przyjechała po maturze tylko się rozejrzeć.

Po pierwsze, studiuje na uniwerku kulturę klasyczną. Cały semestr analizowała tradycję homerycką w Omeros Dereka Walcotta, czarnoskórego pisarza z Karaibów.

- W studenckiej cafeterii jest "polski stolik". Już tam nie siadam, bo ciągle kogoś obgadują.

Po drugie, dwa razy w tygodniu opiekuje się dziećmi: Aiwą z rodziny amerykańskich Niemców (ćwiczy z nią swój niemiecki) i Benjaminem, którego dziadkowie byli polskimi Żydami (tata jest Australijczykiem).

Po trzecie, była u urologa na Manhattanie: "Ma pani piękną nerkę". Dawno nie słyszała tak miłego komplementu. Nerka odrosła. Można powiedzieć, że Ameryka uratowała Kaśce życie. Miała cztery latka i umierała w Łomży na nerki. W łomżyńskim szpitalu nie dawali jej szans. Mama pracowała w miejscowym sądzie, tata łowił tuńczyki na Florydzie (u Kaśki na półce leżała szczęka rekina od taty z Ameryki). I wtedy się okazało, że jeden z amerykańskich znajomych ojca, zdolny chirurg nefrolog, pracuje w Krakowie w polsko-amerykańskim szpitalu. - Dwie ciężkie operacje, wycięli mi nerkę, uratowali życie.

Po czwarte, raz w tygodniu jest wolontariuszką. Ostatnio asystentką nauczyciela angielskiego w szkole dla imigrantów w hiszpańskim Harlemie. W klasie ma same Meksykanki. Najstarsza przychodzi z wnuczką.

Po piąte, raz w tygodniu udziela się w stowarzyszeniu przy Rubin Museum of Art, które ma największą kolekcję sztuki Himalajów. Szukają sponsorów i naklejają znaczki na koperty, ale ludzie bardzo ciekawi.

Po szóste, w weekendy jest kelnerką w ukraińskiej restauracji Weselka na rogu Drugiej Alei i Dziewiątej Ulicy.

- W pierwszej pracy, u Polaka, w restauracji Tak jak u mamy, gościu mi nie zapłacił. Powiedziałam sobie: "Z Polakami absolutnie nie pracuję". Dzięki temu oswoiłam się z językiem i z Ameryką. Jeszcze słychać mój europejski akcent, ale Amerykanie biorą mnie za Holenderkę.

Po siódme, chodzi na jogę i medytuje. Po ósme, załatwia obywatelstwo. Ma już zieloną kartę, bo tata jest obywatelem. Wczoraj zostawiła w urzędzie odciski. Obie ręce i każdy palec osobno. Pobierał Polak. Przy palcu wskazującym na komputerze wyskoczyło: "match warning". Polak poszedł po szefa.

- Od razu pomyślałam o tym locie ze Stambułu do NY przez Brukselę i Chicago. Wracałam ze ślubu, znajoma Bułgarka wyszła za Turka. W Brukseli miałam dwie minuty do odlotu, więc gnam przez te terminale, w ręku siatka foliowa z fajką wodną, na siatce po arabsku. Dobiegam i słyszę: "Jak się nazywasz?". "Kaim". "Proszę z nami". Przepytywali, hotele, adresy, co robiłam przedtem w Berlinie. Zadawali coraz głupsze pytania. Zaczęłam się śmiać, oni w końcu też. Chyba nic strasznego nie napisali, bo kiedy wczoraj ten komputer się zaciął, urzędnik coś tam poczytał i postawił mi stempel. Za dziewięć miesięcy będę mieć paszport amerykański.

Po dziewiąte, myśli, jak szybko spłacić 18 tysięcy dolarów pożyczki, którą dostała od państwa na studia. Chce mieć to z głowy, bo kończy studia i wybiera się na dłużej do Europy. -10 tysięcy dolarów płacą za "małżeństwo dla obywatelstwa". Nawet kumpel jest chętny - śmieje się Kaśka. - A 8 tysięcy dają za komórkę jajową. Pisali w "New York Timesie" Nawet z koleżanką zadzwoniłyśmy: "Ile macie lat, czy palicie?" Zanim jednak złapią taką komórkę, zleci nieraz pół roku. Nie mam czasu.

Po dziesiąte, podróżuje. Dwa miesiące po Europie. Tydzień na Jamajce (- Wynajęliśmy z kumplem samochód, dwoje białasów w białym samochodzie jeździło po wyspie, podobno trochę niebezpiecznie). Teraz wylatuje na trzy tygodnie do Brazylii.

Po jedenaste, czasami myśli o rodakach na Greenpoincie. Na półce ma czarno-białe zdjęcie podwórka w Łomży.

- Cenię sobie, że jestem z Łomży. Ale dopiero w Ameryce się rozwinęłam. Poczułam, że mogę być tym, kim chcę. Wystarczy znać język, mieć trochę tupetu. I nie wpadać w polskie klimaty. Z Greenpointu wyprowadziłam się po pół roku. Teraz go omijam. Bo wszyscy się znają, plotkują i nudno jak w polskim miasteczku.

 

2006

 

 

* Włodzimierz Nowak "Serce narodu koło przystanku" 2009






adres: Jackowo, USA, polaczkowo