Cyril M. Kornbluth

Domek z kart

 

 

- Pieniądze! Ciągle pieniądze! - krzyknęła żona. - Zabijasz się, Will! Rzuć tę giełdę i zacznijmy wreszcie żyć jak ludzie!

Zatrzasnął drzwi mieszkania nie chcąc słuchać jej wymówek i stojąc na pokrytym dywanem korytarzu, skrzywił się czując świdrujący ból. Wrzód żołądka znowu dawał o sobie znać. Drzwi windy odsunęły się i windziarz przywitał go z promiennym uśmiechem.

- Dzień dobry, panie Born. Cudowny mamy dzionek...

- Cieszę się, Sam - odparł z kwaśną miną W. J. Born. - Właśnie miałem cudowne śniadanko. - Windziarz nie wiedział, jak ma to zrozumieć i na wszelki wypadek zrobił minę przypominającą uśmiech.

- Co słychać na giełdzie? - spróbował pociągnąć Borna za język w momencie, gdy kabina zatrzymała się na parterze. - Kuzyn, który ma zamiar zostać pilotem, radził mi pozbyć się "Lunar Entertainment", ale biuletyn sygnalizuje wzrost notowań.

- Nawet gdybym wiedział - mruknął W. J. Born - tobym nie powiedział. Nie ma pan nic do roboty na giełdzie, jeżeli myśli pan, że gra na giełdzie to to samo co partyjka kości.

Jadąc taksówką do swojego biura, wściekał się przez całą drogę. Sam, miliony Samów, nie mieli nic do roboty na giełdzie. Ale grali na niej, i na dobrą sprawę, to dzięki nim nastąpiła wielka hossa 1975 roku, na której tak szczęśliwie wypłynęło "W. J. Born Associates". Ale na jak długo? Gdy pomyślał o tym, znów poczuł ten przeklęty wrzód.

Przyjechał o 9.15. W biurze panował już codzienny młyn. Stukały dalekopisy, migotały tablice świetlne, biegali posłańcy przynosząc nowe, najświeższe wiadomości z giełd w Londynie, Paryżu, Mediolanie, Wiedniu. Wkrótce przyłączy się Nowy Jork, potem Chicago, potem San Francisco.

Może zdarzy się to właśnie dzisiaj. Może Nowy Jork zapoczątkuje gwałtowny spadek akcji "Moon Mining and Smelting". Może Chicago zareaguje na to gwałtownym spadkiem zbytu artykułów konsumpcyjnych i "Utah Uranium" z San Francisco również solidarnie poleci w dół. A może alarmujące wiadomości z Nowego Jorku wywołają panikę na giełdzie w Tokio? Panikę, która już wędruje wraz ze wschodzącym słońcem przez całą Azję do Wiednia, Mediolanu i Londynu, by jak powracająca fala uderzyć o otwierającą się właśnie nowojorską giełdę?

Domek z kart, pomyślał W. J. Born. Wystarczy wyjąć jedną kartę i wszystko zaczyna się rozpadać. Może zdarzy się to właśnie dzisiaj.

Panna Illig wpisała już do notatnika na biurku z tuzin nazwisk jego osobistych, cieszących się prawem bezwzględnego pierwszeństwa klientów, którzy prosili o telefon. Zignorował to i w odpowiedzi na powitalny uśmiech polecił:

- Proszę mnie połączyć z panem Loringiem.

Sygnał w słuchawce brzęczał bez odzewu, a W. J. Born aż kipiał ze złości. Laboratorium było jednak wielkie jak stodoła, a Loring, gdy pracował, był ślepy i głuchy na wszystko. Trzeba było mu to przyznać. Był zwariowany, bezczelny, jego kompleks niższości był widoczny na milę, ale pracować potrafił.

W słuchawce rozległ się arogancki głos Loringa.

- Kto tam?

- Born - warknął. - Jak leci?

W słuchawce przez długą chwilę panowała cisza i wreszcie Loring odpowiedział niedbale.

- Pracowałem przez całą noc. Sądzę, że to załatwiłem.

- Jak mam to rozumieć?

Bardzo rozdrażniony głos:

- Powiedziałem, sądzę, że to załatwiłem. Wysłałem na dwie godziny zegarek, kota i klatkę z białymi myszami. Wróciły szczęśliwie.

- A więc uważa pan... - zaczął W. J. Born ochrypłym głosem i oblizał wargi. - Ile lat? - spytał obojętnie.

- Myszy mi tego nie zakomunikowały, ale przypuszczam, że były przez dwie godziny w 1977 roku.

- Przyjeżdżam natychmiast - warknął Born i odłożył słuchawkę.

Jego personel gapił się, zaskoczony, gdy W. J. wielkimi krokami wymaszerował z biura. Jeżeli kłamie... Nie, nigdy nie kłamał. Od sześciu miesięcy, od chwili, gdy wdarł się do gabinetu Borna ze swoim projektem maszyny czasu, ciągnął z niego pieniądze, ale nie kłamał. Z brutalną szczerością przyznawał się do swoich niepowodzeń i do wątpliwości, czy maszyna będzie kiedykolwiek funkcjonować. Teraz, cieszył się W. J. Born, okazało się, że było to najsprytniejsze zagranie w całej jego karierze. Sześć miesięcy i ćwierć miliona dolarów... ale przecież dwuletnia prognoza giełdowa warta jest miliarda! Cztery tysiące do jednego, tryumfował w duchu, cztery tysiące do jednego. Dwie godziny na to, by dowiedzieć się, kiedy ulegnie załamaniu wielka hossa 1975 roku i wrócić ze zdobytą informacją. Będzie kupować wszystko aż do szczytu hossy, by już na samym szczycie wycofać się z gry. Na zawsze bogaty, na zawsze niezależny od losu.

Z trudem wdrapał się na strych, który Loring wynajmował w rejonie Zachodnich Siedemdziesiątych ulic.

Loring wyraźnie zgrywał się na zimnego drania. Wysoki, rudy i nie ogolony, na widok Borna wyszczerzył zęby w uśmiechu i spytał:

- Co ż sojowymi akcjami, W. J.? Trzymać czy sprzedawać?

- Nawet gdybym wiedział... - zaczął odruchowo W. J. .Born - och, nie wygłupiaj się pan. Lepiej nich mi pan pokaże tę piekielną machinę.

Loring pokazał. Były to te same wyjące generatory, wysoki akumulator Van de Graafa, który wciąż wyglądał jak dekoracja do trzeciorzędnego horroru. W dalszym ciągu na trzydziestu stopach kwadratowych powierzchni kłębiła się niepojęta plątanina oporników i lamp próżniowych. Jednakże od jego ostatniej wizyty znalazła się tu dodatkowo budka telefoniczna bez telefonu. Wmontowany w jej sufit krąg z cienkiej blachy miedzianej połączony był potężnym kablem z resztą maszynerii. Podłogę tworzyła gruba płyta szklana.

- Oto ona - oznajmił Loring. - Zdobyłem ją na złomowisku i pięknie doprowadziłem do porządku. Czy chce pan zobaczyć próbę z myszą?

- Nie - odparł W. J. Born. - Sam chcę spróbować. Za co w końcu płaciłem? - zamilkł na chwilę. - Zaręczy pan za moje bezpieczeństwo?

- Słuchaj no pan, W. J. - powiedział Loring. - Nie zaręczę za nic. Przypuszczam, że ta budka przeniesie pana dwa lata w przyszłość. Przypuszczam, że jeśli znajdzie się pan w tej budce przed upływem dwóch godzin, to powróci pan w teraźniejszość. Jedno panu powiem. Jeżeli to urządzenie prześle pana w przyszłość, to lepiej będzie, jeżeli wróci pan przed upływem dwóch godzin. W przeciwnym razie może się pan znaleźć w tym samym miejscu co jakiś przechodzień albo jadący samochód - i z waszego związku powstanie piękny grzyb atomowy.

Wrzód żołądka znów dał Bornowi znać o sobie. Spytał z widocznym trudem.

- Czy jeszcze powinienem coś wiedzieć?

- Nie - odparł Loring zastanowiwszy się chwilę. - Jest pan po prostu pasażerem.

- No to ruszamy.

W. J. Born sprawdził, czy ma w kieszeni swój notes i dobrze piszące pióro, po czym wszedł do budki telefonicznej. Loring zamknął za nim drzwi, uśmiechnął się, pomachał ręką i zniknął - dosłownie zniknął na oczach Borna.

W. J. szarpnął za klamkę i zawołał: 

- Loring! Co u diabła...

W tym momencie spostrzegł, że jest późne popołudnie, a nie wczesny ranek. Że Loringa nie ma w pokoju. Że generatory stoją ciche, a lampy są ciemne i zimne. Wszystko pokryte było warstwą kurzu, a w powietrzu unosił się lekki zapach stęchlizny.

Wybiegł z wielkiego pokoju i zbiegł po schodach. Była to ta sama ulica w rejonie Zachodnich Siedemdziesiątych. Dwie godziny, pomyślał i spojrzał na zegarek. Była 9.55, ale słońce wyraźnie wskazywało, że jest późne popołudnie. Opanował chętkę, by schwycić za ramię przechodzącego licealistę i spytać go, który to rok. Na ulicy był kiosk z gazetami i Born po raz pierwszy od wielu lat prawie podbiegł do niego. Rzucił dwadzieścia pięć centów i schwycił Post, datowaną... 11 września 1977. Udało się!

Skwapliwie przekartkował gazetę, by dostać się do skąpej rubryczki giełdowej. "Moon Mining and Smelting" - notowanie na początku dnia 27 punktów. "Uranium" - 19. "United Corn." - 24. Straszliwa bessa! Krach nastąpił!

Znów spojrzał, przerażony, na zegarek: 9.59. Przedtem była 9.55. Musi wrócić do budki telefonicznej do 11.55, albo... zadygotał. "Z waszego związku powstanie piękny grzyb atomowy".

A teraz trzeba ustalić, kiedy nastąpił ten krach. - Hallo, taxi! - wrzasnął, machając gazetą. Taksówka zatrzymała się przy krawężniku. - Biblioteka publiczna - mruknął W. J. Born i zasiadł wygodnie, by napawać się wiadomościami w dzienniku.

Wielki nagłówek głosił:

25 TYSIĘCY UCZESTNIKÓW ZAMIESZEK DOMAGA SIĘ ZWIĘKSZENIA ZASIŁKU DLA BEZROBOTNYCH.

Oczywiście, oczywiście. Gdy zorientował się, kto w 1976 roku wygrał wybory prezydenckie, zaparło mu dech. Boże, ileż będzie mógł zarobić w 1975 roku, jeżeli zechce postawić na tę kandydaturę!

NIE MA ŻADNEJ FALI PRZESTĘPCZOŚCI - OZNAJMIA KOMISARZ POLICJI.

Sytuacja specjalnie nie uległa zmianie.

JASNOWŁOSA MODELKA ZARĄBANA W WANNIE. POLICJA POSZUKUJE JEJ TAJEMNICZEGO PRZYJACIELA.

Jego uwagę przyciągnęła dwukolumnowa fotografia blondynki i przeczytał całą notatkę. Nagle zauważył, że taksówka stoi. Tkwili w potężnym korku. Była 10.05.

- Co jest? - odezwał się.

Taksówkarz odwrócił się, przestraszony i starał się uspokoić pasażera. W czasie kryzysu pieniądze liczą się szczególnie.

- Proszę się nie niepokoić. Za minutę wydostaniemy się stąd. Zamknęli aleję i to na parę minut wstrzymało ruch. Za minutę ruszymy.

Rzeczywiście ruszyli, ale jechali tylko parę sekund. Samochód pełzł wolniutko, a Born nerwowo miął gazetę w rękach. O 10.30 cisnął pieniądze szoferowi i wyskoczył z taksówki.

O 10.46, według jego zegarka, dotarł dysząc ciężko do biblioteki. Zgodnie z czasem, według którego żył ten świat, o tej porze biura w śródmieściu kończyły pracę. Przez całą drogę przebijał się przez tłumy dziewczyn paradujących w zaskakująco krótkich spódniczkach i zaskakująco wielkich kapeluszach.

Ogarniająca go panika sprawiła, że zabłądził w marmurowych wnętrzach biblioteki. Gdy wreszcie znalazł czytelnię czasopism, na jego zegarku była już 11.03. Wysapał do dziewczyny siedzącej za kontuarem.

- Roczniki biuletynów giełdowych z 1975, 1976 i 1977 roku.

- Mamy, proszę pana, mikrofilmy roczników 1975 i 1976 i nie oprawione egzemplarze tegoroczne.

- Niech mi pani powie - zwrócił się do niej - w którym roku był wielki krach? Właśnie ten rok chciałbym przejrzeć.

- W 1975, proszę pana. Czy mam panu go przynieść?

- Chwileczkę - powiedział. -- Czy nie pamięta pani przypadkiem, w którym to było miesiącu?

- Wydaje mi się, że to był marzec albo sierpień, albo coś w tym rodzaju.

- Proszę o cały rok - zdecydował. Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty piąty. Jego rok... jego prawdziwy rok. Czy uda mu się ustalić miesiąc? Albo tydzień? Albo...

- Proszę podpisać tę kartę - tłumaczyła mu cierpliwie dziewczyna. - Tu jest czytnik Proszę przy nim usiąść, a ja przyniosę panu rolkę.

Nagryzmolił nazwisko i podszedł do jedynego wolnego czytnika. Na zegarku była 11.05. Miał pięćdziesiąt minut.

Dziewczyna bezmyślnie przekładała karty na swoim biurku, gadała z przystojnym, młodym pomocnikiem, który trzymał całą stertę książek, a czoło Borna zaczęło pokrywać się potem. Wreszcie zniknęła wśród stojących za biurkiem półek.

Born czekał. I czekał. I czekał. Jedenasta dziesięć. Jedenasta piętnaście. Jedenasta dwadzieścia. "Z waszego związku powstanie piękny grzyb atomowy".

Wrzód znów gwałtownie dał znać o sobie, gdy Born zobaczył wreszcie dziewczynę. Elegancko, w dwóch palcach trzymała rolkę trzydziestopięciomilirnetrowego filmu i rozkosznie uśmiechała się do W. J.

- Już jestem - oznajmiła, wstawiła rolkę i pstryknęła przełącznikiem. I nic.

- O, do licha! - powiedziała. - Nie ma prądu. - A mówiłam elektrykowi.

Born miał ochotę krzyczeć, potem wszystko wyjaśniać, co byłoby równie idiotycznym rozwiązaniem.

- O, tam jest wolny czytnik - wykazała na jeden z aparatów.

Gdy szli do niego, pod Bornem uginały się nogi. Spojrzał na zegarek: 11.27. Jeszcze nią dwadzieścia osiem minut. Na ekranie z matowego szkła pojawił się znajomy format: 1 stycznia 1975.

- Niech pan tylko kręci tą korbką - powiedziała i pokazała mu, jak się to robi. Przez ekran w oszałamiającym tempie przebiegły cienie i dziewczyna wróciła do swojego biurka.

Born przewinął film do 16 kwietnia 1975 roku, do miesiąca i dnia, z których wyruszył dziewięćdziesiąt jeden minut temu. Na matowym szkle pojawiła się gazeta, która przeglądał rano. Nowy rekord notowań akcji syntetyków na wiedeńskiej giełdzie.

Drżąc cały przesunął obraz w przyszłość: biuletyn giełdowy z 17 kwietnia 1975 roku.

Trzycalowe litery nagłówka krzyczały:

ŚWIATOWY KRYZYS PAPIERÓW WARTOŚCIOWYCH! BANKI ZAMYKAJĄ SWE KASY. KLIENCI OBLEGAJĄ BIURA MAKLERÓW.

Nagle ogarnął go całkowity spokój. Teraz znał już przyszłość i był zabezpieczony przed jej ciosami. Wstał zza czytnika i twardym krokiem wymaszerował z sali. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Dwadzieścia sześć minut w zupełności wystarczy, by wrócić do maszyny. Na giełdzie będzie miał przewagę dobrych paru godzin. Jego pieniądze będą zupełnie bezpieczne, zdoła również ocalić swych osobistych klientów.

Z cudowną łatwością złapał taksówkę i bez żadnych kłopotów dojechał do wysokiego budynku w rejonie Zachodnich Siedemdziesiątych. O 11.50 według jego zegarka zamykał drzwi budki telefonicznej w zakurzonym i pachnącym stęchlizną laboratorium.

O 11.54 zauważył gwałtowną zmianę natężenia światła wpadającego przez brudne okna i spokojnie wyszedł z kabiny. Był 16 kwietnia 1975 roku. Loring spał jak zabity przy palącej się kuchence gazowej, na której bulgotała kawa. W. J. Born zakręcił gaz i cicho zszedł na dół. Loring był zwariowanym, bezczelnym, niezrównoważonym młodzieńcem, ale dzięki swemu geniuszowi umożliwił W. J. Bornowi zebrać złote żniwo w najodpowiedniejszej chwili.

Gdy wrócił do swego biura, wezwał starszego maklera i oznajmił twardo.

- Cronin, proszę słuchać uważnie. Chcę, by sprzedał pan na giełdzie wszystkie akcje i obligacje, które są na moim osobistym koncie. Proszę za nie żądać uwierzytelnionych czeków.

- Szefie, czy pan zwariował? - spytał bez ogródek Cronin. 

- Nie. Proszę nie tracić czasu i regularnie meldować się u mnie. Niech pan zapędzi do roboty swoich chłopców. I rzuci wszystko inne.

Born zjadł w swoim gabinecie lekki lunch i nie chciał nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać. Wyjątkiem był jedynie starszy makler. Cronin wciąż meldował, że wyprzedaż idzie pełną parą, że pan Born musiał oszaleć, że niesłychany wymóg płacenia uwierzytelnionymi czekami wywołuje panikę i wreszcie, tuż przed zamknięciem giełdy, że wszystkie żądania pana Borna zostały spełnione. Born polecił mu, by natychmiast przyniósł wszystkie czeki.

Otrzymał je w ciągu godziny, wystawione na tuzin nowojorskich banków. Następnie wezwał dwunastu starszych posłańców i rozdał im czeki przydzielając każdemu jeden bank. Polecił im podjąć gotówkę, wynająć sejf o odpowiednich wymiarach w tych bankach, w których ich jeszcze nie miał, i złożyć tam gotówkę.

Następnie zadzwonił do banków, by potwierdzić dziwne zlecenia. Był po imieniu z przynajmniej jednym wicedyrektorem każdego banku i, oczywiście, było to niezwykle pomocne.

Rozparł się w fotelu, nareszcie szczęśliwy. Teraz niech się wszystko wali. Po raz pierwszy w tym dniu włączył swą tablicę świetlną. W Nowym Jorku, w chwili zamknięcia, gwałtowne obniżenie kursów. W Chicago jeszcze gorzej. W San Francisco sytuacja niepewna. W chwili gdy patrzył na tablicę, cyferki oznaczające notowania akcji zaczęły zmieniać się na coraz niższe. W ciągu pięciu minut poleciały na zbity łeb. Dzwonek oznaczający zaniknięcie giełdy zatrzymał je na krok od katastrofy.

W. J. Born poszedł na obiad, zadzwoniwszy uprzednio do żony, by ją uprzedzić, że nie wróci na noc do domu. Wrócił do biura i obserwował w jednym z sąsiadujących pokoi tablicę świetlną podającą przez całą noc notowania z giełdy tokijskiej. Gratulował sobie w duchu, widząc jak cyfry niosą wieść o panice i straszliwym krachu. Domek z kart walił się, walił.

Przenocował w klubie. Obudził się wcześnie i zjadł śniadanie w prawie pustej sali jadalnej. Dalekopis w holu zatrzeszczał na powitanie w chwili, gdy nakładał rękawiczki. Kwietniowy ranek był dość chłodny. Zatrzymał się, by przeczytać wiadomości. Z dalekopisu zaczęła płynąć opowieść o straszliwym krachu na europejskich giełdach i pan Born ruszył do biura. Mimo wczesnego ranka maklerzy przybywali już, zbierając się w małe grupki i szepcząc w korytarzach i windach.

- Co pan o tym sądzi, Born? - spytał jeden z nich.

- Co idzie w górę, musi spaść w dół - odparł. - Udało mi się bezpiecznie wyjść z gry.

- Słyszałem o tym - odparł jego rozmówca patrząc wzrokiem, który Born uznał za pełen zawiści.

Na tablicach w pokojach dla interesantów Wiedeń, Mediolan, Paryż i Londyn opowiadały swą smutną historię. Paru klientów było już na posterunku i nocny personel krzątał się przyjmując telefoniczne zlecenia do realizacji po otwarciu giełdy. Wszystkie dotyczyły wyłącznie sprzedaży.

W. J. Born uśmiechnął się krzywo do jednego z nocnych urzędników i zażartował.

- Ma pan ochotę kupić biuro maklerskie, Willard? 

Willard spojrzał na tablicę świetlną i odparł:

- Nie, dziękuję, panie Born. Ale to ładnie z pana strony, że pomyślał pan o mnie.

Większość personelu przyszła wcześniej; w powietrzu wyraźnie pachniało kryzysem. Born zlecił swym pracownikom, by robili, co w ich mocy, dla jego osobistych klientów i zamknął się w gabinecie.

Na sygnał otwarcia giełdy rozpętało się piekło. Dalekopisy nie miały najmniejszej szansy dotrzymać kroku lecącym na złamanie karku notowaniom. Był to największy i najgwałtowniejszy krach w historii finansów. Niejaką przyjemność sprawił Bornowi fakt, że dzięki operatywności podwładnych udało mu się choć trochę zmniejszyć straty jego osobistych klientów. Bardzo poważny bankier zadzwonił późnym rankiem do Borna, by zaprosić go do udziału w miliardowej spółce, która dzięki tej demonstracji zaufania uspokoiłaby giełdę. Born odmówił, wiedząc, iż żadna demonstracja zaufania nie zmieni faktu, że 11 września 1977 roku, w chwili otwarcia giełdy, notowania akcji "Moon Mining and Smelting" będą wynosić 27 punktów. Bankier gwałtownie odłożył słuchawkę.

- Czy zechce pan przyjąć pana Loringa - spytała panna Illig. - Jest w biurze.

- Proszę go wpuścić.

Loring był śmiertelnie blady, w ręku ściskał egzemplarz biuletynu giełdowego.

- Potrzebuję trochę pieniędzy - powiedział. 

W. J. Born potrząsnął przecząco głową.

- Widzi pan, co się dzieje - odparł. - Z pieniędzmi jest krucho. Współpraca z panem sprawiła mi przyjemność, Loring, ale niestety musimy ją zakończyć. Otrzymał pan ode mnie ćwierć miliona dolarów na czysto, nie zgłaszałem też żadnych pretensji do pańskiego wynalazku...

- Pieniądze przepadły - powiedział Loring ochrypłym głosem. - Nie zapłaciłem za to cholerne wyposażenie. Grałem na giełdzie i straciłem sto pięćdziesiąt tysięcy na akcjach sojowych. Rozmontują całą aparaturę i zabiorą ją. Muszę mieć trochę pieniędzy.

- Nie! - ryknął W. J. Born. - To wykluczone!

- Przyjadą po południu z ciężarówką po generatory. Wyprowadziłem ich w pole. Moje akcje szły w górę. A teraz... Wszystko, czego chciałem, to tylko zdobyć trochę kapitału, by móc dalej prowadzić badania. Ja muszę mieć te pieniądze.

- Nie - powiedział W. J. Born. - W końcu, to nie moja wina. 

Tuż przed sobą miał brzydką twarz Loringa.

- Nie? - syknął wynalazca i rozłożył gazetę na biurku.

Born ponownie przeczytał nagłówek w biuletynie giełdowym z 17 kwietnia 1975.

ŚWIATOWY KRYZYS PAPIERÓW WARTOŚCIOWYCH! BANKI ZAMYKAJĄ SWOJE KASY. KLIENCI OBLEGAJĄ BIURA MAKLERÓW. Ale tym razem już się nie spieszył i czytał dalej:

Wczoraj, tuż przed zamknięciem giełdy nowojorskiej, rozpoczął, się wielomiliardowy spadek notowań papierów wartościowych. Nie widać końca katastrofalnej fali wyprzedaży akcji. Doświadczeni obserwatorzy z Nowego Jorku zgodnie stwierdzają, że gwałtowne wyzbywanie się papierów wartościowych przez W. J. Borna z "W. J. Born Associates" stało się początkiem końca wielkiej hossy, która obecnie przeszła już do historii. Banki poniosły wielkie straty na skutek...

- Nie? - syczał Loring. - Nie? - Schwycił Borna za cienką szyję. W jego oczach widać było szaleństwo.

Domek z kart, przez ból przebiła się niejasna myśl. Udało mu się wcisnąć przycisk dzwonka. Panna Illig weszła, krzyknęła i wybiegła z gabinetu. Gdy wróciła z dwoma krzepkimi klientami, było już po wszystkim.

 

Cyril M. Kornbluth "Domek z kart", 1985 r.

 

 

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór