Fiodor Dostojewski
Zbrodnia i kara
Rozmowy Raskolnikowa ze śledczym Porfirym
(...)
Raskolnikow już wchodził do pokoju. Wszedł z taką miną, jakby robił nadludzkie wysiłki, żeby czasem nie parsknąć. Za nim, ze zmienioną, wściekłą twarzą, czerwony jak piwonia, olbrzymi i niezgrabny, wszedł skonfundowany Razumichin. Twarz jego i cała postać były w tej chwili rzeczywiście pocieszne i usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nie przedstawiony, ukłonił się stojącemu pośrodku pokoju i pytająco patrzącemu na nich gospodarzowi, wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń - w dalszym ciągu jakby dokładając nadzwyczajnych starań, by przytłumić swą wesołość i wydusić z siebie bodaj parę słów prezentacji. Lecz gdy tylko zdołał przybrać poważną minę i coś tam mruknąć - wtem, niby niechcący, spojrzał znów na Razumichina i tym razem już nie wytrzymał: tłumiony śmiech wyrwał się tym gwałtowniej, im usilniej powściągał go dotychczas. Niesłychane rozjuszenie, jakim Razumichin kwitował ten "serdeczny" śmiech, nadawało całej tej scenie pozór najszczerszej wesołości i, co więcej, naturalności. A Razumichin, jak na zamówienie, dołożył jeszcze cegiełkę:
- Psiakrew! - ryknął, machnął ręką, zawadził o mały okrągły stolik, na którym stała szklanka po herbacie. Wszystko poleciało i zabrzęczało.
- Po cóż niszczyć meble, panowie? Wszak to uszczerbek dla skarbu państwa! - wesoło zawołał Porfiry Pietrowicz.
Scena przedstawiała się, jak następuje: Raskolnikow śmiał się jeszcze, zapomniawszy swej ręki w ręce gospodarza, lecz znając miarę, czekał na sposobną chwilę, żeby skończyć z tym jak najrychlej i jak najnaturalniej. Razumichin, do reszty zawstydzony przewróceniem stolika i stłuczeniem szklanki, posępnie spojrzał na kawałeczki szkła, splunął i ostro zawrócił do okna, gdzie stanął tyłem do towarzystwa, z groźnie nachmurzoną twarzą, i patrzał przez szyby, nic nie widząc. Porfiry Pietrowicz śmiał się i chciał się śmiać, lecz widać było, że czeka wyjaśnień. W kącie na krześle siedział Zamiotow; teraz, przy wejściu gości, podniósł się i stał w oczekiwaniu, rozciągnąwszy wargi do uśmiechu, lecz z niezrozumieniem i nawet z niedowierzaniem spozierając na całą scenę, na Raskolnikowa zaś - aż z pewnym pomieszaniem. Niespodziewana obecność urzędnika uderzyła Raskolnikowa.
"Muszę to sobie wytłumaczyć!" - pomyślał.
- Najmocniej przepraszam - zaczął siląc się na zakłopotanie - Raskolnikow jestem...
- Co znowu, bardzo mi przyjemnie, przy tym panowie weszli tak sympatycznie... Cóż to, on się nawet nie chce przywitać? - skinął Porfiry Pietrowicz na Razumichina.
- Doprawdy nie wiem, o co się na mnie wściekł. Powiedziałem mu tylko po drodze, że jest podobny do Romea i... dowiodłem mu tego; więcej, zdaje się, nic nie było.
- Świnia! - odezwał się Razumichin nie obracając głowy.
- Musiał widocznie mieć bardzo ważkie powody, skoro jedno słóweczko tak go rozgniewało - zaśmiał się Porfiry.
- A tobie co do tego, ty, sędzio śledczy!... Zresztą niech was wszystkich kule biją! - odciął Razumichin i nagle, sam się roześmiawszy, z poweselałą twarzą, jakby nigdy nic, podszedł do Porfirego Pietrowicza.
- Basta! Wszyscyśmy głupi. Do rzeczy: oto mój przyjaciel, Rodion Romanowicz Raskolnikow; po pierwsze, wiele słyszał o tobie i pragnie cię poznać; po wtóre, ma do ciebie interesik. Ba! Zamiotow? Ty tutaj skąd? Więc znacie się? od dawna?
"Masz tobie" - przestraszył się Raskolnikow.
Zamiotow zdawał się zmieszany, ale nie zanadto.
- We własnym twoim mieszkaniu poznaliśmy się wczoraj - rzeki swobodnie.
- Czyli że Opatrzność oszczędziła mi fatygi: w zeszłym tygodniu okropnie się czepiał, żebym ci go przedstawił, Porfiry, a tymczasem zwąchaliście się beze mnie... Gdzie masz tytoń?
Porfiry Pietrowicz był po domowemu, w szlafroku, w nader czystej bieliźnie i przydeptanych pantoflach. Był to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż średniego, tęgawy, nawet z brzuszkiem, ogolony, bez wąsów i bokobrodów, z krótko ostrzyżonymi włosami na dużej kulistej głowie, jakoś osobliwie zaokrąglonej na potylicy. Pulchna, księżycowata twarz z trochę zadartym nosem miała cerę niezdrową, ciemnożółtą, lecz była dość rześka i nawet kpiarska. Twarz ta byłaby nawet dobroduszna, gdyby nie wyraz oczu o jakimś ciekłym, wodnistym połysku; prawie białe rzęsy migały gęsto, jakby do kogoś mrugając. Spojrzenie tych oczu dziwnie nie harmonizowało z całą postacią, mającą w sobie coś nieledwie babskiego, i nadawało jej znacznie więcej powagi, niżby się można było spodziewać z pierwszego wrażenia.
Usłyszawszy, że gość ma do niego "interesik", Porfiry Pietrowicz niezwłocznie poprosił, by siadł na kanapie, sam zaś usiadł w przeciwległym rogu i wpatrzył się w gościa - oczekując natychmiastowego wyłożenia sprawy - z tą aż nazbyt wytężoną i poważną uwagą, która zrazu krępuje, zwłaszcza gdy ludzie mało się znają i zwłaszcza gdy to, co ktoś ma przedstawić, nie stoi, jego zdaniem, w żadnym stosunku do tej okazywanej mu nadzwyczajnej atencji. Lecz Raskolnikow wyłuszczył swą sprawę jasno i dokładnie, w krótkich, zwięzłych słowach, był więc tak dalece rad z siebie, że zdążył wcale dobrze obejrzeć Porfirego. Porfiry Pietrowicz również ani razu nie spuścił zeń oka. Razumichin, usiadłszy na wprost nich, za stołem, śledził rozmowę z gorączkową niecierpliwością, i co chwila przenosił wzrok z jednego na drugiego, aż trochę przebierając miarkę.
"Głupiec!" - wyłajał go w duchu Raskolnikow.
- Powinien pan zgłosić policji - nader rzeczowo odparł Porfiry - że dowiedziawszy się o takim a takim zajściu, to znaczy o tym zabójstwie, prosi pan o zawiadomienie sędziego śledczego, któremu ta sprawa została powierzona, iż te a te rzeczy należą do pana i że pan pragnie je wykupić... czy też... Słowem, oni wystylizują to panu.
- Kiedy właśnie o to chodzi - silił się Raskolnikow na możliwie największe skrępowanie - że ja w tej chwili... nie bardzo mam pieniądze... nawet na taki drobiazg nie starczy... Ja bym, proszę pana, na razie chciał tylko zgłosić, że rzeczy są moje, ale że gdy tylko będę miał pieniądze...
- To obojętne - odparł Porfiry Pietrowicz, chłodno przyjmując wynurzenia na temat sytuacji finansowej. - Zresztą, jeśli pan chce, może pan napisać wprost do mnie, w tym sensie, że oto, dowiedziawszy się o tym a o tym i zgłaszając o takich a takich moich rzeczach, upraszam...
- Chyba na zwyczajnym papierze ? - pośpieszył Raskolnikow przerwać, znowu kładąc nacisk na kwestię kosztów.
- O, na najzwyczajniejszym! - I nagle Porfiry Pietrowicz z jawną drwiną spojrzał na niego, spuszczając powieki i jakby doń mrugając. Ale może to się tylko wydawało Raskolnikowowi, gdyż trwało to zaledwie ułamek sekundy. W każdym razie coś w tym rodzaju zaszło. Raskolnikow mógłby przysiąc, że tamten do niego mrugnął, diabli wiedzą, w jakim celu.
"Wie!" - śmignęło w nim jak błyskawica.
- Przepraszam, że trudzę takimi błahostkami - ciągnął dalej, nieco zbity z tropu - moje rzeczy są warte wszystkiego pięć rubli, lecz mnie są one szczególnie drogie, jako pamiątki po osobach, od których je dostałem, i wyznam, że bardzo się przestraszyłem, kiedym usłyszał...
- Więc dlatego tak się wczoraj spłoszyłeś, kiedy mówiłem Zosimowowi, że Porfiry bada właścicieli zastawów! - wtrącił Razumichin z niedwuznacznym zamiarem. To już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i cisnął mu wściekle spojrzenie swych czarnych, gniewem płonących oczu. Lecz od razu się opamiętał.
- Mam wrażenie, bracie, że natrząsasz się ze mnie? - zwrócił się do niego z dobrze udanym rozdrażnieniem. - Zgoda, może zanadto zawracam sobie głowę tą - jak ci się zdaje - lichotą; lecz chyba nie można mnie z tego powodu uważać za egoistę ani za chciwca: dla mnie te dwa marne przedmiociki mogą wcale nie być lichotą. Już ci mówiłem, że ten srebrny zegarek, groszowej wartości, jest jedyną rzeczą, która mi pozostała po ojcu. Możesz się ze mnie śmiać, ale - tu zwrócił się nagle do Porfirego - przyjechała do mnie matka i gdyby się dowiedziała - znów obrócił się żywo do Razumichina, bardzo starając się o to, by głos mu drgnął - że ten zegarek przepadł, przysięgam, że byłaby w rozpaczy. Kobiety!
- Ależ ja wcale nie w tym znaczeniu! Ja wręcz przeciwnie! - wołał zmartwiony Razumichii.
"Czy dobrze? Czy naturalnie? Czy nie przeholowałem?- drżał Raskolnikow. - Po co powiedziałem: k o b i e t y ?"
- Więc przyjechała do pana matka? - poinformował się dlaczegoś Porfiry Pietrowicz.
- Tak.
- Kiedyż to?
- Wczoraj wieczorem.
Porfiry pomilczał, jakby coś kombinując.
- Te pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogą zginąć - podjął spokojnie i chłodno. - Już dawno czekałem tu na pana.
I jakby nigdy nic, zapobiegliwie jął podsuwać popielniczkę Razumichinowi, który niemiłosiernie zaśmiecał dywan popiołem z papierosa. Raskolnikow drgnął, ale Porfiry zdawał się ani patrzeć, wciąż jeszcze zaprzątnięty papierosem Razumichina.
- Co-o? Czekałeś? Czyżeś ty wiedział, ze i on t a m zastawiał? - krzyknął Razumichin.
Porfiry Pietrowicz zwrócił się wprost do Raskolnikowa:
- Obydwie pańskie rzeczy, pierścionek i zegarek, były u n i e j zawinięte w jeden papierek, o na tym papierku czytelnie było wypisane ołówkiem pańskie nazwisko, jak również dzień, w którym otrzymała to od pana...
- Że też pan taki spostrzegawczy?... - niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow usiłując patrzeć mu prosto w oczy, nie wytrzymał jednak i nagle dodał:
- Powiedziałem to dlatego, że prawdopodobnie właścicieli zastawów było bardzo dużo... tak że panu trudno ich wszystkich spamiętać. A tymczasem pan, przeciwnie, tak dobrze przypomina ich sobie wszystkich i... i...
"Głupio! Nieprzekonywająco! Po com to dodał."
- Prawie wszyscy właściciele są już teraz znani, właściwie tylko pan dotychczas się nie zgłaszał - odparł Porfiry z ledwie uchwytnym odcieniem ironii.
- Niezupełnie byłem zdrów.
- O tym słyszałem także. Słyszałem nawet, że był pan niepomiernie czymś rozstrojony. Obecnie też jest pan jak gdyby blady.
- Wcale nie blady... przeciwnie, zupełnie jestem zdrów! - przeciął Raskolnikow brutalnie i ze złością, zmieniając znienacka ton. Złość kipiała w nim i nie mógł jej pohamować. "A właśnie w złości wygadam się! - mignęło mu znowu. - Czemu oni mnie dręczą!..."
- "Zupełnie zdrów!" - podchwycił Razumichin. - A to mi się podoba. Do wczoraj bredził od rzeczy... Czy uwierzysz, Porfiry? ledwie się trzymał na nogach, a jak tylkośmy się odwrócili - to znaczy ja i Zosimow - ten się ubrał na chybcika, drapnął chyłkiem i szwendał się gdzieś do północy - i to, powiadam ci, w kompletnej malignie; możesz to sobie wyobrazić? Niesłychane rzeczy.
- Doprawdy? W k o m p l e t n e j m a l i g n i e ? No proszę! - pokiwał głową Porfiry jakoś po babsku.
- Banialuki! proszę nie wierzyć! Zresztą pan i tak nie wierzy! - wyrwało się Raskolnikowowi ze zbyt już wyraźnym gniewem. Lecz Porfiry Pietrowicz jakby nie dosłyszał tych dziwnych słów.
- Czyż byłbyś wyszedł, gdyby nie maligna? - gorąco prawił Razuroichin. - Po coś wyszedł? na co? I czemu akurat chyłkiem? Czy to się nazywa być przy zdrowych zmysłach? Teraz, kiedy cale niebezpieczeństwo już minęło, mówię ci to wprost.
- Znudzili mnie wczoraj jak flaki z olejem - rzekł nagle Raskolnikow do Porfirego z bezczelnie wyzywającym uśmiechem - więc uciekłem od nich, chciałem wynająć sobie mieszkanie, żeby mnie nie wytropili; wziąłem ze sobą kupę pieniędzy. Pan Zamiotow widział te pieniądze. Cóż, panie Zamiotow, byłem wczoraj czy nie byłem w malignie? Proszę rozstrzygnąć nasz spór.
Byłby w tej chwili zadusił Zamiotowa, tak bardzo mu się nie podobało jego milczenie i jego wzrok.
- Moim zdaniem, mówił pan nader rozsądnie i nawet przebiegle, tylko zanadto był pan drażliwy - oświadczył Zamiotow sucho.
- A dzisiaj mówił mi Nikodem Fomicz - wtrącił Porfiry - że spotkał pana wczoraj bardzo późno, w mieszkaniu pewnego urzędnika, stratowanego przez konie...
- Właśnie! Ot, chociażby ten urzędnik - pochwycił Razumichin - no powiedz sam, czyś nie był zwariowany u tego urzędnika? Ostatnie grosze oddałeś wdowie na pogrzeb! Zachciało ci się miłosierdzia - ślicznie, daj piętnaście, daj dwadzieścia, ale choć trzy ruble zostaw sobie; a tyś wywalił wszystkie dwadzieścia pięć!
- Skąd wiesz, że nie znalazłem gdzieś skarbu? Może właśnie dlatego byłem wczoraj taki szczodry... Ot, na przykład pan Zamiotow wie, że znalazłem skarb... Proszę darować - drżącymi ustami rzeki do Porfirego - że od pół godziny zanudzamy pana takimi bzdurami. Pan ma nas dosyć, co?
- Ale skądże, przeciwnie, prze-ciw-nie. Gdyby pan wiedział, jak mnie pan interesuje. Z ciekawością i patrzę, i słucham... i, wyznam, tak się cieszę, że pan nareszcie zechciał mnie odwiedzić.
- Mógłbyś przynajmniej herbatą mnie poczęstować. W gardle mi zaschło! - huknął Razumichin.
- Wyborna myśl. Może i panowie raczą się przyłączyć do towarzystwa. A może chcesz... coś solidniejszego przed herbatą, hę?
- Idź do licha.
Porfiry Pietrowicz poszedł wydać zarządzenia co do herbaty.
W głowie Raskolnikowa myśli wirowały jak cyklon. Był okropnie rozdrażniony.
"Ba, nawet nie ukrywają, nawet nie chcą robić ceregieli. Z jakiego to powodu, mój panie, mówiłeś o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro mnie nie znasz? To dowód, że już nie chcą ukrywać, że mnie tropią jak sfora psów. Najotwarciej plują mi w twarz! - dygotał z furii. - W takim razie bijcie wprost, a nie igrajcie jak kot z myszą. Przecież to nieuprzejmie, mój panie, skąd pan wie, może ja na to nie pozwolę!... Raptem wstanę i wygarnę wam w pysk całą prawdę; wtedy zobaczycie, jak wami gardzę!... - Z trudem odetchnął. - A jeśli to mi się tylko wydaje? Jeśli to ułuda? Jeśli się złoszczę tylko z braku doświadczenia i nie umiem odegrać, swojej podłej roli? Może z ich strony nie było żadnego zamiaru? Wszystkie ich słowa są najzwyczajniejsze, jednakże coś w nich tkwi... Wszystko to można zawsze powiedzieć, ale coś tu jest. Dlaczego powiedział wprost: u n i e j ? Dlaczego Zamiotow dodał, że mówiłem p r z e b i e g l e? Dlaczego mówią takim tonem? Tak... ton... Razumichin siedział tu tak samo jak ja, więc czemuż jemu nic się nie wydaje? Temu idiotycznemu niewiniątku nigdy się nic nie wydaje... Znów gorączka!... Porfiry mrugał do mnie czy nie mrugał? To z pewnością nonsens; czemu miałby mrugać? Chcą mi działać na nerwy czy przekomarzać się ze mną? Albo wszystko to miraż, albo - w i e d z ą !... Nawet Zamiotow jest impertynencki... Czy rzeczywiście Zamiotow jest impertynencki? Zamiotow zmienił pogląd przez noc. Przeczuwałem, że tak będzie. Jest tutaj pierwszy raz, a zachowuje się jak we własnym domu. Porfiry nie uważa go za gościa, siada tyłem do niego. Zwąchali się. Zwąchali się na pewno z m e g o p o w o d u. Przed naszym przyjściem mówili na pewno o mnie... Czy wiedzą o mieszkaniu? Żebyż już prędzej!... Kiedy powiedziałem, żem wczoraj pobiegł szukać sobie mieszkania, on to pominął, nie nawiązał do tego... Swoją drogą zręcznie wtrąciłem o mieszkaniu: przyda mi się to później!... Że niby w malignie!... Cha, cha, cha! Wie o całym wczorajszym wieczorze. O przyjeździe mamy nie wiedział!... A ta jędza wypisała ołówkiem nawet i datę!... Niedoczekanie wasze, nie dam się. To wszystko jeszcze nie są fakty, to dopiero miraże! Nie, panowie, prosimy o fakty. Mieszkanie również nie jest faktem, tylko majaczeniem; wiem, co mam im mówić... Czy wiedzą o mieszkaniu? Nie wyjdę stąd, póki nie spenetruję. Po co przyszedłem? To zaś, że się teraz złoszczę, to fakt niewątpliwy! Tfu, jaki ze mnie nerwus! A może to i lepiej: wyglądam na bzika... Porfiry mnie wymacuje. Będzie próbował zbić mnie z tropu. Po co przyszedłem?"
Wszystko to śmignęło mu przez głowę jak błyskawica.
Porfiry Pietrowicz wrócił prędko; jakoś poweselał naraz.
- Oj, bracie, po tej wczorajszej bibie u ciebie trzeszczy mi łeb... I w ogóle rozkleilem się - rzekł ze śmiechem do Razumichina, całkiem innym już tonem.
- I cóż? było co ciekawego? Bo przecie porzuciłem was w najciekawszym miejscu. Kto zwyciężył?
- Nikt, oczywiście. Zjechali na wiekuiste zagadnienia, bujali w obłokach.
- Wyobraź sobie, Rodia, na jakie tematy zjechali wczoraj: czy zbrodnia istnieje, czy nie ? Toż mówię ci, żeśmy gadali do nieprzytomności.
- Nic dziwnego. Zwykłe zagadnienie społeczne - odparł Raskolnikow z roztargnieniem.
- Pytanie zostało nie tak sformułowane - zauważył Porfiry.
- Niezupełnie tak, to prawda - od razu przystał Razumichin i ciągnął dalej gorąco, po swojemu. - Widzisz, Rodionie: posłuchaj i powiedz mi swoje zdanie. Chodzi mi o to. Wczoraj wyłaziłem ze skóry, żeby ich przekonać, czekałem też na twoją odsiecz. Mówiłem im o tobie, wspomniałem, że masz przyjść... Zaczęło się od poglądu socjalistów. Pogląd wiadomy: zbrodnia to protest przeciw niemoralnemu ustrojowi społecznemu, i basta, i nic więcej, i żadnych innych przyczyn się nie dopuszcza, i nic...
- Przekręcasz! - zawołał Porfiry Pietrowicz. Ożywił się wyraźnie i patrząc na Razumichina śmiał się raz po raz, czym jeszcze dodawał mu ostrogi.
- N-nic się nie dopuszcza! - z zapałem przerwał Razumichin - nie przekręcam... Mogę ci pokazać ich książki; wszystko u nich pochodzi stąd, że "środowisko spaczyło człowieka" - i nic więcej. Ulubiony ich frazes. Stąd prosty wniosek, że gdyby dać społeczeństwu ustrój normalny, wszystkie zbrodnie znikną od razu, jak zdmuchnął, i wszyscy w mig staną się cnotliwi. Natura się nie liczy, naturę wyrzuca się za drzwi, natury nie potrzeba! U nich nie jest tak, że ludzkość, rozwijając się aż do końca historyczną, ż y w ą drogą, sama przez się zmieni się wreszcie w społeczeństwo normalne, lecz odwrotnie, system społeczny, wyszedłszy z jakiejś matematycznej głowy, od razu uporządkuje całą ludzkość, w mig uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną, przed wszelkim żywym procesem, bez żadnej dziejowej i żywej drogi. Dlatego też tak instynktowo nie lubią historii: "zawiera ona same łotrostwa i głupstwa" - wszystko się u nich tłumaczy jedynie głupotą, dlatego również tak nie lubią żywego procesu życia: nie potrzeba żywej duszy. Żywa dusza zażąda życia, żywa dusza nie usłucha mechaniki, żywa dusza jest podejrzana, żywa dusza jest wsteczna! To zaś, czego oni chcą, trąci wprawdzie truposzem, wprawdzie można to zrobić z kauczuku, ale za to jest to nieżywe, za to jest bez woli, za to jest niewolnicze, nie pomyśli o buncie! W rezultacie wszystko się sprowadza do układania cegiełek, do planowania korytarzy i pokoi w falansterach! Falanster, owszem, gotów, ale natura wasza nie jest gotowa do falansteru, pragnie życia, nie dokonała życiowego przebiegu, nie kwapi się na cmentarz! Z pomocą samej tylko logiki nie da się przeskoczyć natury! Logika przewidzi trzy wypadki, a wypadków jest milion! Odciąć więc cały milion i wszystko sprowadzić do kwestii komfortu! Najłatwiejsze rozwiązanie! Kusząca jasność, i nie potrzeba myśleć! Grunt, że nie potrzeba myśleć! Cała tajemnica żywota mieści się na dwu kartkach druku!
- Proszę, jak cwałuje, jak bębni! Trzeba, go przytrzymać za ręce - śmiał się Porfiry, po czym zwrócił się do Raskolnikowa: - Niech pan sobie wyobrazi coś w tym rodzaju wczoraj wieczorem: w jednym pokoju, na sześć głosów, i to po dobrej porcji ponczu - może pan to sobie wystawić? Nie, bracie, za pozwoleniem: "środowisko" gra w zbrodni dużą rolę, obstaję przy tym.
- To wiem i bez ciebie, ale ty mi powiedz taką rzecz: czterdziestoletni mężczyzna zgwałcił dziesięcioletnią dziewczynkę; czy to środowisko przynagliło go do tego?
- Kto wie, ściśle biorąc, może i środowisko - z wielką powagą zauważył Porfiry. - Zbrodnię, popełnioną na dziewczynce, bardzo a bardzo dobrze można tłumaczyć "środowiskiem".
Szał porwał Razumichina.
- Chcesz, to ci zaraz w y d e d u k u j ę - ryknął - że masz białe rzęsy wyłącznie dlatego, że Iwan Wielki liczy sobie trzydzieści pięć sążni wysokości, a wydedukuję to jasno, ściśle, postępowo, nawet z liberalnym zabarwieniem. Podejmuję się. No, chcesz się założyć?
- Przyjmuję! Panowie, posłuchajmy, jak on tego dowiedzie.
- Udajesz, do jasnej cholery! - krzyknął Razumichin, zerwał się i machnął ręką. - Nie warto z tobą gadać. Toż on to wszystko naumyślnie, ty go jeszcze nie znasz, Rodia! A i wczoraj stanął po ich stronie tylko po to, żeby wszystkich nabrać. Co on wczoraj wyplatał, o rety! A tamci się cieszyli z jego poparcia!... Potrafi dwa tygodnie z rzędu tak pleść. Zeszłego roku wmawiał nam po jakiegoś licha, że idzie do monasteru: dwa miesiące wmawiał to w nas! Niedawno uwziął się twierdzić, że się żeni, że już wszystko gotowe do ślubu. Nawet sprawił sobie nowy garnitur. Jużeśmy mu winszowali. Tymczasem - ani narzeczonej, ani w ogóle nic; gadanie, i już!
- Nieprawda. Garnitur sprawiłem sobie przedtem. Właśnie z powodu nowego garnituru przyszło mi do głowy, żeby z was zażartować.
- Pan rzeczywiście jest takim aktorem ? - spytał Raskolnikow niedbale.
- A cóż pan myślał? Proszę zaczekać, pana także nabiorę. Cha, cha, cha! Nie, nie, powiem panu szczerą prawdę. Z powodu tych wszystkich zagadnień, zbrodni, środowiska, dziewczynek - przypomniał mi się teraz, a zresztą i dawniej mnie to interesowało, pewien pański artykulik: O zbrodni... czy jak to tam było u pana, zapomniałem tytułu, nie pamiętam. Dwa miesiące temu miałem satysfakcję przeczytać to w "Słowie Periodycznym".
- Mój artykuł? W "Słowie Periodycznym"? - spytał zdziwiony Raskolnikow. - Przed pół rokiem, porzuciwszy uniwersytet, rzeczywiście napisałem artykuł z powodu pewnej książki, ale zaniosłem go do redakcji "Słowa Tygodniowego", a nie "Periodycznego".
- Trafił zaś do "Periodycznego".
- Przecie "Słowo Tygodniowe" przestało się ukazywać, właśnie dlatego nie wydrukowali wtenczas...
- To prawda; lecz przestając wychodzić "Słowo Tygodniowe" połączyło się ze "Słowem Periodycznym", stąd też pański artykulik ukazał się przed dwoma miesiącami w "Słowie Periodycznym". Pan nie wiedział?
Raskolnikow nic nie wiedział istotnie.
- Bój się pan Boga, toż pan może zażądać od nich pieniędzy za artykuł. Jakie dziwne usposobienie: żyje pan w takim zamknięciu, że nie wie o rzeczach bezpośrednio pana dotyczących. To przecie fakt.
- Brawo, Rodia! Ja także nie wiedziałem! - zawołał Razumichin. - Dziś jeszcze wstąpię do czytelni i każę sobie dać ten numer. Dwa miesiące temu? Jaka data? Ale wszystko jedno, i tak znajdę. No, no, no! A ten milczy!
- Skąd się pan dowiedział, że to mój artykuł? Podsygnowany był jedną literą.
- Przypadkowo i dopiero przed paru dniami. Przez redaktora; znam go osobiście... Bardzo się zainteresował.
- O ile pamiętam, rozważałem stan psychologiczny przestępcy podczas całego przebiegu zbrodni.
- Tak jest, i podkreśIa pan z naciskiem, że aktowi dokonania zbrodni zawsze towarzyszy choroba. Nader, nader oryginalne, lecz... mnie właściwie zaciekawiła nie ta część pańskiego artykuliku, tylko pewna myśl, rzucona pod koniec artykułu, ale którą pan, niestety, porusza tylko mimochodem, nie dość jasno... Słowem, jeśli pan pamięta, jest tam aluzja, że podobno istnieją na świecie niektóre osoby, które mogą... nie, nie tylko mogą, lecz mają całkowite prawo popełniać wszelkie łotrostwa i przestępstwa i że jakoby kodeks ich nie obowiązuje.
Raskolnikow uśmiechnął się na to rozmyślne i pracowite wypaczenie jego idei.
- Co? Jak? Prawo do zbrodni? Ale chyba nie dlatego, że "środowisko spaczyło człowieka"? - poinformował się Razumichin aż z jakimś przestrachem.
- Nie, nie, niezupełnie dlatego - odparł Porfiry. - Cała rzecz w tym, że podług artykułu pana Raskolnikowa wszyscy ludzie dzielą się rzekomo na "zwykłych" i "niezwykłych". Zwykli powinni żyć w posłuchu i nie wolno im przekraczać praw, a to dlatego, uważasz, że są zwykli. Niezwykli zaś mają prawo do wszelkich zbrodni i wykroczeń, mianowicie dlatego, że są niezwykli. Zdaje się, że tak było u pana? nie mylę się?
- Cóż to jest? Nie może być, żeby tak tam było! - bąkał Razumichin w rozterce.
Raskolnikow znów się uśmiechnął. W lot zrozumiał, co się święci i na co chcą go nakierować: pamiętał swój artykuł. Zdecydował podjąć rękawicę.
- U mnie jest niezupełnie tak - zaczął prosto i skromnie. - Przyznaję zresztą, że pan wyłożył moją myśl prawie ściśle, a może nawet i zupełnie ściśle... (Zdawało się sprawiać mu przyjemność, że może dodać owo: "zupełnie ściśle"). Zachodzi tylko ta różnica, że bynajmniej nie nastaję, jakoby ludzie niezwykli koniecznie musieli i byli obowiązani wyczyniać wszelakie łotrostwa, jak pan to nazwał. Sądzę nawet, że takiego artykułu nie ogłoszono by drukiem. Po prostu napomknąłem, że człowiek "niezwykły" ma prawo... właściwie nie prawo urzędowe, tylko sam sobie może w sumieniu pozwolić na przekroczenie... niektórych zapór, i to jedynie w razie, gdy tego wymaga urzeczywistnienie jego idei (niekiedy może zbawiennej dla całej ludzkości). Pan był łaskaw zaznaczyć, że mój artykuł był nie dość jasny; jestem gotów wyświetlić go panu w miarę możności. Chyba się nie pomylę przypuszczając, że właśnie tego pan chce; służę. Moim zdaniem, gdyby odkrycia Keplera i Newtona, wskutek jakichś okoliczności, żadną miarą nie mogły stać się wiadome ludziom inaczej niż przez ofiarę życia jednego człowieka, dziesięciu, stu i tak dalej ludzi, którzy by temu odkryciu przeszkadzali lub stawali mu w poprzek, wówczas Newton miałby prawo, owszem, byłby obowiązany... u s u n ą ć tych dziesięciu czy stu ludzi, ażeby całą ludzkość zapoznać ze swymi odkryciami. Ale bynajmniej nie wynika stąd, by Newton miał prawo zabijać, kogo mu się spodoba, ani dzień w dzień kraść ze straganów. Dalej, o ile pamiętam, snuję w swym artykule myśl, że wszyscy... na przykład prawodawcy i założyciele fundamentów ludzkości, poczynając od najstarożytniejszych, poprzez Likurgów, Solonów, Mahometów aż do Napoleonów i tak dalej, wszyscy co do jednego byli przestępcami już choćby przez to, że dając nowe prawo, tym samym naruszali dawne, święcie czczone przez społeczeństwo i odziedziczone po ojcach - no i nie wzdragali się przed rozlewem krwi, jeśli tylko ta krew (czasem niewinna całkiem i bohatersko przelana w obronie dawnego prawa) mogła im być pomocna. Jest nawet rzeczą zastanawiającą, że w większości wypadków ci ustawodawcy i dobroczyńcy ludzkości najsrożej przelewali krew. Słowem, wywodzę, że wszyscy - nie tylko najwięksi, lecz również ludzie choć trochę nietuzinkowi, choć trochę zdolni powiedzieć coś nowszego, muszą na mocy swej natury koniecznie być przestępcami - w stopniu większym lub mniejszym, rzecz prosta. Inaczej trudno by im było wydobyć się z koleiny, na pozostanie zaś w niej oni zgodzić się nie mogą, znowuż wskutek swej natury, a dodam od siebie, że nawet obowiązani są nie zgodzić się na to. Jak pan widzi, na razie nie ma w tym wszystkim nic szczególnie nowego. Było to tysiąc razy drukowane i czytane. Co się zaś tyczy mego podziału ludzi na zwykłych i niezwykłych, zgadzam się, że jest on trochę dowolny, ale ja przede nie obstaję przy ścisłych liczbach. Wierzę tylko w swoją myśl zasadniczą. Polega ona na tym, że ludzie podług prawa przyrody dzielą się o g ó l n i e na dwie klasy: na klasę ludzi niższych, będących, że tak powiem, materiałem, który służy wyłącznie do wydawania na świat sobie podobnych, oraz na ludzi właściwych, to znaczy posiadających dar czy talent, który im pozwala wygłosić w swoim środowisku n o w e s ł o w o. Oczywiście, podklas jest tu bez liku, ale znamiona wyróżniające obu klas są dość ostre: klasa pierwsza, czyli materiał, to ogólnie biorąc ludzie z przyrodzenia zachowawczy, przykładni, ulegli i swą uległość miłujący. Uważam też, że powinni być ulegli, bo do tego są przeznaczeni i nie ma w tym nic zgoła, co by ich poniżało. Ludzie należący do drugiej klasy - wszyscy przekraczają prawo, są burzycielami albo są do tego skłonni, zależnie od uzdolnień. Przestępstwa tych ludzi, naturalnie, są względne i wielorakie; najczęściej domagają się oni w najróżnorodniejszych wystąpieniach zniszczenia istniejącego stanu w imię lepszego. Lecz jeśli takiemu człowiekowi dla ziszczenia jego idei wypadnie stąpać chociażby po trupach, przez krew, to sadzę, że może on wewnętrznie, w zgodzie z sumieniem, zezwolić sobie nawet na pochód poprzez krew - co zresztą zależy od tej idei i jej rozmiarów, proszę to sobie zakonotować. Tylko w tym znaczeniu mówię w swym artykule o ich prawach do zbrodni. (Bo jak pan pamięta, zagailiśmy tę rozmowę od kwestii jurydycznej.) Ale powodów do wielkiego niepokoju nie ma: ogól prawie nigdy nie przyznaje im tego prawa, ścina ich i wiesza (mniej lub więcej) i w ten sposób, całkiem słusznie, wypełnia swe zachowawcze przeznaczenie - z zastrzeżeniem jednak, że w następnych generacjach tenże ogól wynosi tamtych ściętych na piedestał i otacza ich czcią (mniej lub więcej). Pierwsza klasa jest zawsze władczynią teraźniejszości, druga klasa - władczynią przyszłości. Pierwsi zachowują świat i pomnażają go liczebnie; drudzy pchają świat naprzód, i kierują go ku oznaczonym celom. Jedni i drudzy mają zupełnie równe prawo istnieć. Słowem, u mnie wszyscy posiadają prawo równomocne, i - vive la guerre eternelle *[niech żyje wiekuista wojna] - aż do Nowego Jeruzalem, rzecz jasna.
- Więc w Nowe Jeruzalem pan jednak wierzy?
- Wierzę - odparł Raskolnikow z mocą; mówiąc to, jak i w ciągu całej swej długiej tyrady, patrzał w ziemię, obrawszy sobie jakiś punkcik na dywanie.
- I-i-i w Boga pan wierzy? Przepraszani za taką natarczywość.
- Wierzę - powtórzył Raskolnikow podnosząc wzrok na Porfirego.
- I-i-i we wskrzeszenie Łazarza?
- Wie-wierzę. Po co to panu?
- Wierzy pan dosłownie?
- Dosłownie.
- Aha... Tak sobie, byłem ciekaw. Przepraszam. Ale pan pozwoli, że nawrócę do tematu. Tamtych przecie nie zawsze ścinają; niektórzy, odwrotnie...
- Tryumfują za życia? O tak, niektórzy osiągają cel za życia i wówczas...
- Sami zaczynają ścinać?
- O ile zachodzi potrzeba i, wie pan, tak jest najczęściej. Pańska uwaga jest dowcipna, owszem.
- Dziękuję. Lecz niech mi pan powie: po czym mamy odróżniać tych niezwykłych od zwykłych? Może przy urodzeniu są znaki, co? Chodzi mi o to, że tu by nie zawadziła trochę większa dokładność, że tak powiem, więcej określoności zewnętrznej; proszę mi darować zrozumiałą troskę człowieka praktycznego i prawomyślnego, lecz czyby tu nie można wprowadzić na przykład jakiego uniformu, kazać im nosić odznaki albo cechować ich?... Bo sam się pan zgodzi, że jeśli wyniknie plątanina, jeśli człowiek jednej klasy ubrda sobie, że należy do drugiej, i zacznie "usuwać wszelkie zapory", jak się pan nader fortunnie wyraził, toć...
- O, to bywa bardzo często. I ta pańska uwaga jest jeszcze dowcipniejsza od poprzedniej...
- Bardzo dziękuję...
- Nie ma za co, lecz proszę uwzględnić, że omyłka jest możliwa tylko ze strony pierwszej klasy, czyli ze strony ludzi "zwykłych" (jak ich nazwałem, może bardzo niefortunnie). Wbrew swej wrodzonej uległości, a wskutek pewnej naturalnej przekory, której nie odmówiono nawet krowie, nader liczni spośród nich lubią poczytywać się za ludzi przodujących, za "burzycieli", i pakować się w "nowe słowo" - a czynią to z najszczerszym przekonaniem. Przy tym częstokroć nie rozpoznają oni ludzi rzeczywiście n o w y c h, ba, gardzą nimi jako osobnikami przestarzałego pokroju i poniżającego sposobu myślenia. Mnie się jednak zdaje, że żadne znaczniejsze niebezpieczeństwo nie grozi, i doprawdy może się pan nie turbować, ponieważ ci ludzie nigdy nie posuwają się daleko. Za nadmiar ochoty można im czasem spuścić lanie, i owszem, żeby im przypomnieć właściwe ich miejsce, ale nic ponadto; nie potrzeba nawet oprawcy: sami spuszczą sobie lanie, bo są bardzo układni. Niektórzy wyświadczają sobie tę usługę nawzajem, drudzy sami sobie własnoręcznie... Poczuwają się przy tym do różnych publicznych kajań - wypada to ładnie i wychowawczo. Słowem, wcale nie powinien się pan frasować... Takie jest prawo.
- Ha, przynajmniej pod tym jednym względem pan mnie troszkę uspokoił. Cóż, kiedy jeszcze jedna bieda. Proszę mi powiedzieć: dużo jest tych "niezwykłych", którym wolno zarzynać innych? Naturalnie, gotów jestem uchylić czoła, ale pan się zgodzi, że robi się człowiekowi niewyraźnie, jeśli ma ich być bardzo dużo, co?
- O, co do tego, niech pan również będzie spokojny - tymże tonem ciągnął dalej Raskolnikow. - Na ogół ludzi posiadających nową myśl, ludzi choć odrobinkę zdolnych powiedzieć coś choć odrobinkę n o w e g o, rodzi się nadzwyczaj mało, aż dziw jak mało. Jedno tylko jest jasne: że tryb powstawania tych ludzi, tych wszystkich klas i podklas, na pewno rządzi się jakimś określonym i niezachwianym prawem przyrody. Zapewne, prawo to jest nie znane obecnie, ale wierzę, że istnieje i z czasem może być poznane. Ogromna masa ludzka, tworzywo, tylko po to bytuje na świecie, żeby nareszcie przez jakiś wysiłek, w drodze jakiegoś zagadkowego na razie procesu, przez jakieś krzyżowanie plemion i ras natężyć się i wydać w końcu na świat - ot, choćby jednego na tysiąc, troszyneczkę bodaj samodzielnego człowieka. Z nieco szerszą samodzielnością rodzi się może jeden na dziesięć tysięcy (mówię przykładowo, poglądowo). Z jeszcze szerszą - jeden na sto tysięcy. Genialni ludzie - jeden na miliony; wielkie zaś geniusze, korony ludzkości - może jeden po upływie wielu tysięcy milionów ludzkich istnień na ziemi. Krótko mówiąc, ja do tej retorty, gdzie się to wszystko odbywa, nie zaglądałem. Lecz określone prawo na pewno jest i być musi, nie może tu być przypadku.
- Kpicie obaj czy co, u licha? - wykrzyknął wreszcie Razumichin. - Nabieracie się wzajemnie, co? Siedzą sobie i jeden drugiego nabija w butelkę! Nie mówisz chyba poważnie, Rodia?
Raskolnikow w milczeniu zwrócił do niego bladą, smutną prawie twarz i nic nie odpowiedział. W zestawieniu z tą cichą i smutną twarzą Razumichinowi dziwną się wydawała nieukrywana, natrętna, drażniąca i n i e g r z e c z n a dokuczliwość Porfirego.
- Bo, bracie, jeśli ty to na serio... Zapewne, masz słuszność mówiąc, że to nienowe, że to przypomina wszystko, cośmy tysiąc razy czytali i słyszeli; lecz co jest w tym wszystkim rzeczywiście o r y g i n a l n e - co, ku memu przerażeniu, rzeczywiście należy tylko do ciebie, to że ty, bądź co bądź, przyzwalasz na krew z g o d n i e z s u m i e n i e m, i to, wybacz, aż z jakimś fanatyzmem... Więc oto na czym polega przewodnia myśl twego artykułu. Takie zezwolenie na krew z g o d n i e z s u m i e n i e m to... według mnie, to straszniejsze, niż gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać krew...
- Zupełna racja, to straszniejsze - potwierdził Porfiry.
- Nie, ty musiałeś się zagalopować! Jest w tym błąd. Ja sobie przeczytam... Zagalopowałeś się! Nie możesz tak myśleć... Przeczytam.
- W artykule tego wszystkiego nie ma, są tylko napomknienia - oświadczył Raskolnikow.
- Tak, tak, tak, tak - nie mógł usiedzieć Porfiry - teraz widzę prawie jasno, jak się pan zapatruje na zbrodnię; ale... proszę wybaczyć moje natręctwo (zanadto się panu naprzykrzam, aż mi samemu wstyd)!, lecz... bardzo mnie pan uspokoił co do pomyłkowych wypadków pomieszania tych dwu klas; jednakże... mnie tu znowu trapią różne konkretne względy. Ot, przypuśćmy, że jakowyś mąż lub młodzian ubrda sobie, że jest Likurgiem czy Mahometem... in spe, oczywista... i dalejże usuwać wszelkie ku temu zawady... Pomyśli: mam przed sobą daleką wyprawę, do wyprawy potrzebne są pieniądze... I nuże zdobywać pieniądze na wyprawę... Co?
Zamiotow nagle parsknął ze swego kąta. Raskolnikow ani spojrzał na niego.
- Muszę się zgodzić - odrzekł spokojnie - że takie wypadki są rzeczywiście nieuniknione. Głupi i próżni ludzie łatwo połykają ten haczyk, zwłaszcza młodzież.
- No widzi pan. A wtedy jakże?
- Wtedy "nijakże" - uśmiechnął się Raskolnikow - nie moja to wina. Tak jest i zawsze będzie. On na przykład (skinął na Razumichina) mówił przed chwilą, że zezwalam na krew. To i cóż? Społeczeństwo wybornie się obwarowało więzieniami, sędziami śledczymi, katorgami - czegóż się martwić? Możecie tropić złoczyńcę...
- A jeżeli go wytropimy?
- Dobrze mu tak.
- Zdrowa logika. No, a co się tyczy jego sumienia?
- Co to pana obchodzi?
- Ano, po prostu z poczucia ludzkości.
- Kto sumienie posiada, niech cierpi, skoro zdał sobie sprawę z pomyłki. Będzie mu to karą - obok katorgi.
- A ci prawdziwie genialni - spytał nachmurzony Razumichin - ci, którym wolno wyrzynać innych, ci nie powinni wcale cierpieć, nawet za przelaną krew?
- Po co tu słowo: p o w i n n i ? Nie ma tu miejsca na pozwolenia i zakazy. Niechaj cierpi, jeżeli się lituje nad ofiarą... Cierpienie i ból są nieodłączne od rozległej świadomości i głębokiego serca. Myślę, że ludzie naprawdę wielcy zawsze muszą odczuwać na świecie wielki smutek - dodał z nagłą zadumą, w tonie nie harmonizującym z całą rozmową.
Podniósł oczy, z zamyśleniem spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę. Był zanadto spokojny w zestawieniu ze sposobem, w jaki tu przybył, i czuł to. Wszyscy powstali.
- Ha, niech mnie pan łaje czy nie łaje, gniewa się na mnie czy nie, dość że nie mogę wytrzymać - podjął znów Porfiry Pietrowicz. - Niech mi będzie wolno zadać jeszcze jedno pytanko (okropnie pana nudzę!); chciałbym wysnuć jedną malutką idejkę - wyłącznie dlatego, żeby nie zapomnieć...
- Zgoda, mów pan swoją idejkę. - Raskolnikow stał przed nim, poważny i blady, oczekując.
- Bo to, widzi pan... doprawdy nie wiem, jak najtrafniej wyrazić... idejka moja jest zbyt figlarna... psychologiczna... Kiedy pan pisał swój artykulik, niepodobna przecie, che-che! żeby pan siebie nie poczytywał - ot, choć tycio, tyćko - również za człowieka "niezwykłego", przynoszącego nowe słowo, podług pańskiej terminologii... Nieprawdaż?
- Bardzo być może - pogardliwie odparł Raskolnikow. Razumichin się poruszył.
- A skoro tak, to czyż naprawdę pan sam by się zdecydował - dajmy na to wskutek jakichś życiowych niepowodzeń i ograniczeń albo dla przyśpieszenia postępu całej ludzkości - na przekroczenie zapór?... Na to na przykład, by zamordować i ograbić?...
I nagle znowu mrugnął do niego lewym okiem i roześmiał się bezgłośnie - kubek w kubek jak przedtem.
- Gdybym nawet przekroczył, to na pewno panu bym nie powiedział - z wyzywającą, wyniosłą wzgardą odrzekł Raskolnikow.
- Ależ nie, ja sobie tylko tak... interesuję się dla tym lepszego zrozumienia pańskiego artykułu i wyłącznie z literackiego stanowiska.
"Tfu, jak wyraźnie i bezczelnie" - pomyślał Raskolnikow z odrazą.
- Zechce pan zauważyć - odparł sucho - że nie mam siebie za Mahometa ani za Napoleona... ani za nikogo takiego; toteż nie potrafię, nie będąc nimi, dać panu zadowalającej odpowiedzi, jak bym postąpił.
- Hola, dajże pan pokój, któż u nas na Rusi nie ma się dziś za Napoleona? - ze straszną poufałością rzucił nagle Porfiry Pietrowicz. W samej intonacji jego głosu tkwiło tym razem coś do przesady jaskrawego.
- Czy to czasem nie jakiś przyszły Napoleon w ubiegłym tygodniu ukatrupił siekierą naszą Alonę Iwanownę? - znienacka wygarnął Zamiotow z kąta.
Raskolnikow milczał i twardo, badawczo patrzał na Porfirego. Razumichin spochmurniał do szczętu. Już przedtem coś mu zaczynało świtać. Rozejrzał się gniewnie. Zaległa minuta ponurego milczenia. Raskolnikow zawrócił do drzwi.
- Już pan odchodzi! - łagodnie rzekł Porfiry, z niesłychaną uprzejmością podając mu rękę. - Bardzo, bardzo się cieszę z tej znajomości. Co zaś do pańskiej prośby, może pan być całkiem pewny. Proszę napisać tak, jak radziłem. Najlepiej niech pan wstąpi do mnie tam... któregoś dnia... chociażby jutro. Będę tam koło jedenastej, na pewno. Załatwimy wszystko... pogawędzimy... Pan, jako jeden z ostatnich, którzy t a m byli, może będzie mógł coś nam powiedzieć... - dorzucił z najdobroduszniejszą miną.
- Zamierza pan badać mnie urzędowo, z całym ceremoniałem? - szorstko spytał Raskolnikow.
- Po cóż? to na razie zgoła niepotrzebne. Pan mnie źle zrozumiał. Ja, widzi pan, nie pomijam żadnej sposobności i... i już rozmawiałem ze wszystkimi właścicielami zastawów... spisałem zeznania niektórych... pan zaś, jako ostatni... Ale, ale, dobrze, żem sobie przypomniał! - wykrzyknął, czymś nagle ucieszony - jakże mogłem zapomnieć!... - zwrócił się do Razumichina - tyś mi ciągle kładł wtedy w uszy o tym Nikołaszce... Przecie wiem dobrze, wiem dobrze - mówił znowu do Raskolnikowa - że ten chłopiec Bogu ducha winien, ale cóż, trudno; Mitkę także musiałem pofatygować... Bo, widzi pan, chodzi o to: idąc wtedy po schodach... Przepraszam: pan był tam o ósmej, prawda?
- O ósmej - odparł Raskolnikow i w tejże sekundzie uczuł z przykrością, że przecie mógł tego nie powiedzieć.
- Otóż idąc tam o ósmej godzinie po schodach, czy pan nie widział na drugim piętrze, w otwartym mieszkaniu - pan pamięta? dwóch robotników albo choć jednego z nich? Oni tam malowali, nie zauważył pan? To dla nich bardzo, bardzo ważne!...
- Malarzy? Nie, nie widziałem... - odparł Raskolnikow wolno i jakby przetrząsając wspomnienia, a zarazem wysilając się całym jestestwem i cierpiąc z udręki, by czym prędzej odgadnąć, gdzie tu się czai potrzask i czego nie wolno mu negować?... - Nie, nie widziałem, a nawet nie zauważyłem, żadnego otwartego mieszkania... Natomiast na czwartym piętrze (teraz już w pełni zdał sobie sprawę z potrzasku i tryumfował) - pamiętam, i owszem, że jakiś urzędnik wyprowadzał się z mieszkania... naprzeciwko Alony Iwanowny... pamiętam... to pamiętam wyraźnie... żołnierze wynosili kanapę i przyparli mnie do muru... Malarzy zaś - nie, nie pamiętam, żeby tam byli malarze... A i otwartego mieszkania nigdzie tam, zdaje się, nie było. Tak jest, nie było...
- O czym ty gadasz! - krzyknął raptem Razumichin, jakby się opamiętał i coś zmiarkował. - Przecie robotnicy malowali w dniu morderstwa, a on tam był trzy dni wcześniej? Więc po cóż go pytasz?
- Tfu! Pokiełbasiłem! - klasnął się Porfiry w czoło. - Do licha, ta cała sprawa pomieszała mi klepki! - tłumaczył się Raskolnikowowi. - Ogromnie zależy nam na wiadomości, czy kto ich nie widział o ósmej w owym mieszkaniu; dlatego uroiłem sobie teraz, że może pan mógłby powiedzieć... Pokiełbasiłem z kretesem!
- Nie zawadzi być trochę przytomniejszym - posępnie skarcił go Razumichin.
Te ostatnie słowa padły już w przedpokoju. Porfiry Pietrowicz odprowadził ich aż do drzwi nad wyraz uprzejmie. Na ulicę wyszli nachmurzeni, ponurzy i kilka kroków szli w zupełnym milczeniu. Raskolnikow odetchnął głęboko...
(...)
Gdy nazajutrz rano, punkt o jedenastej, Raskolnikow wszedł do gmachu ...skiego komisariatu, do wydziału spraw śledczych, i poprosił, by go zameldowano Porfiremu Pietrowiczowi - był aż zdziwiony, że go tak długo nie przyjmują; upłynęło co najmniej dziesięć minut, zanim go wezwano. A przewidywał, że powinni na łeb na szyję rzucić się do niego. Tymczasem stal oto w poczekalni, dookoła snuli się różni ludzie, których, widać, nie obchodził wcale. W następnym pokoju, przypominającym kancelarię, siedziało i pisało kilku urzędników, i było rzeczą oczywista, że żaden z nich nie ma pojęcia, kto zacz jest imć Raskolnikow. Niespokojnym, podejrzliwym spojrzeniem wodził wokół siebie, śledząc, czy nie ma w pobliżu jakiego tajniaka, jakichś czatujących oczu, których celem: pilnować go i nie dać mu drapnąć. Ale nic podobnego nie było; widział tylko same kancelaryjne, błaho zafrasowane twarze, potem jeszcze jakichś ludzi, z których żaden nie zwracał na niego uwagi, gdyby chciał, mógł sobie każdej chwili wynieść się na cztery wiatry. Coraz mocniej krzepło w nim przekonanie, że gdyby rzeczywiście ten zagadkowy wczorajszy człowiek, ten upiór, co wyskoczył spod ziemi, wiedział wszystko i wszystko widział, nie pozwolono by jemu, Raskolnikowowi, stać sobie tutaj i spokojnie oczekiwać. Zresztą nie czekaliby tu do jedenastej, aż jemu samemu spodoba się przyjść! Wyglądało więc na to, że albo ów człowiek nic jeszcze nie doniósł, albo... albo po prostu on również nic nie wie, nic na własne oczy nie widział (bo i w jakiż sposób miał widzieć?), a zatem wszystko, co się wczoraj zdarzyło z nim, Raskolnikowem, znowuż jest tylko majakiem, wyjaskrawionym przez jego rozklekotaną, chorą wyobraźnię. Ten domysł począł się w nim umacniać już wczoraj, podczas najdotkliwszych trwóg i rozpaczy. Przemyślawszy to wszystko teraz i gotując się do nowego boju, uczuł naraz, że drży - i zawrzał z oburzenia na myśl, iż drży ze strachu przed znienawidzonym Porfirym. Rzeczą najokropniejszą dla niego było - znowu się spotkać z tym człowiekiem: nienawidził go bez miary, bez granic, i bał się nawet, że go ta nienawiść zdemaskuje. Tak silne było jego oburzenie, iż od razu uporał się z dreszczami, postanowił wejść z zimną, zuchwałą miną, dał sobie słowo, że będzie możliwie najwięcej milczał, przyglądał się i przysłuchiwał, i przynajmniej na ten jeden raz za wszelką cenę opanuje swą chorobliwie roztrzęsioną naturę. Właśnie w tej chwili wezwano go do Porfirego Pietrowicza.
Okazało się, że Porfiry Pietrowicz jest w swoim gabinecie sam. Gabinet był pokojem ani wielkim, ani małym; stały tu: duży stół kancelaryjny przed ceratową kanapą, biurko, szafa w kącie i kilka krzeseł - wszystko to własność państwowa, wszystko z politurowanej brzozy. W kącie, w tylnej ścianie lub raczej w przepierzeniu, były zamknięte drzwi; czyli że tam dalej, za przepierzeniem, musiały się mieścić jeszcze jakieś izby. Natychmiast po wejściu Raskolnikowa Porfiry Pietrowicz zamknął drzwi i zostali sam na sam. Powitał gościa z najweselszą na pozór i najżyczliwszą miną; dopiero po upływie kilku chwil Raskolnikow dostrzegł w nim po niektórych oznakach coś niby pomieszanie - jakby go zaskoczono albo przyłapano na jakiejś skrzętnie ukrywanej czynności.
- A, mój łaskawca! Witamy, witamy... w naszych pieleszach... - zaczął Porfiry Pietrowicz wyciągając do niego obie ręce. - No, siadajże, panie bracie! A może pan nie lubi tych wszystkich "łaskawco", "panie bracie", ot tak, tout court *[po prostu]? Proszę tego nie uważać za poufałość... Ot, tutaj, na kanapce.
Raskolnikow usiadł nie spuszczając zeń oka.
"W naszych pieleszach", przeprosił za poufałość, francuskie słówko "tout court" i tak dalej, i tak dalej - wszystko to były oznaki charakterystyczne. "Swoją drogą, choć wyciągnął do mnie obie ręce, jednak żadnej mi nie podał, cofnął zawczasu" - mignęło w nim podejrzliwie. Obaj śledzili się wzajem, lecz ilekroć spotykały się ich wejrzenia, obaj z błyskawiczną szybkością odwracali wzrok.
- Przyniosłem panu ten papierek... o zegarku... oto jest. Dobrze napisane, czy znowu wypadnie przepisać?
- Co? Papierek? Tak, tak... w porządku, zupełnie dobrze - rzeki Porfiry Pietrowicz jakby gdzieś śpiesząc i dopiero po powiedzeniu tego wziął papier i przejrzał. - Tak, w porządku. Nic więcej nie potrzeba - potwierdził równie skwapliwie i położył papier na stole. Później, po chwili, gdy już mówili o czym innym, znowu wziął papier ze stołu i przełożył na swoje biurko.
- Pan, zdaje się, mówił wczoraj, że chciałby mnie zapytać... urzędowo... o moją znajomość z tą... zabitą? - zagaił Raskolnikow. - "Po co, u licha, wsadziłem to z d a j e s i ę?" - przemknęło mu w głowie jak błyskawica. "Czemu niepokoję się tym, że wsadziłem to z d a j e s i ę?" - natychmiast mignęła druga myśl jak błyskawica.
I nagle uczuł, że wskutek samego zetknięcia się z Porfirym Pietrowiczem, wskutek paru słów, paru tylko spojrzeń drażliwość jego rozrosła się w oka mgnieniu do potwornych rozmiarów... i że to jest okropnie niebezpieczne: nerwy się naprężają, wzburzenie potęguje. "Źle! Źle!... Znów się sypnę!"
- Tak-tak-tak! W porządku! Mamy czas, mamy czas - mruczał Porfiry Pietrowicz, snuł się tam i sam dookoła stołu, ale czynił to jakoś bezładnie, rzucając się to do okna, to do biurka, to znów do stołu, raz unikając podejrzliwego wzroku Raskolnikowa, potem nagle stając w miejscu i patrząc mu prościutko w oczy. Nader dziwną zdawała się przy tym jego mała, tłuściutka, okrągła figurka, niby piłka, co się toczy na wsze strony i wnet się odbija od każdej ściany i kąta.
- To nie ucieknie, to nie ucieknie!... Pan pali? Ma pan własne? Oto papierosik - ciągnął dalej, podając gościowi papierosa. - Wie pan, przyjmuję pana tutaj, a przecie moje mieszkanie jest tuż, za przepierzeniem... mieszkanie służbowe, ja zaś chwilowo mieszkam prywatnie. Trzeba tu było porobić niektóre napraweczki. Teraz prawię gotowe... Służbowe mieszkanie, wie pan, to dobra rzecz, co? jak pan sądzi?
- Owszem, dobra rzecz - odparł Raskolnikow patrząc na niego nieomal z drwiną.
- Dobra rzecz, dobra rzecz - powtarzał Porfiry Pietrowicz, jakby się zamyślił naraz o czym zgoła innym - aha, dobra rzecz! - prawie wykrzyknął wreszcie i wtem podniósł oczy na Raskolnikowa stając o dwa kroki od niego. To wielokrotne głupiutkie powtarzanie, że mieszkanie służbowe jest dobrą rzeczą, swą błahością zbyt jaskrawo kontrastowało z poważnym, myślącym i zagadkowym wzrokiem, który obecnie skierował na gościa.
Ale to jeszcze srożej rozjątrzyło złość Raskolnikowa, tak że już w żaden sposób nie mógł się powstrzymać od kpiącego i dosyć nieoględnego wyzwania.
- A wie pan co? - spytał znienacka, niemal zuchwale spoglądając nań i jakby się delektując własnym zuchwalstwem - podobno istnieje taka prawnicza reguła, taki chwyt prawniczy, obowiązujący was wszystkich: zrazu rozpocząć z daleka, od błahostek, albo nawet od czegoś serio, lecz całkowicie ubocznego, by, że tak powiem, ośmielić albo raczej zmylić badanego, uśpić czujność, a później raptem, najnieoczekiwaniej, ogłuszyć jak ciosem w ciemię jakimś najbardziej decydującym i groźnym pytaniem, nieprawdaż? Zdaje się, że dotychczas święcie się to wymienia we wszystkich waszych podręcznikach i pouczeniach?
- Tak, tak... Więc cóż, pan myśli, że ja pana tym służbowym mieszkaniem ten-tego, hę?... - I rzekłszy to Porfiry Pietrowicz zmrużył powieki, mrugnął, coś wesołego i chytrego przemknęło po jego twarzy, zmarszczki na czole wygładziły się, oczka zwęziły, rysy twarzy rozciągnęły - i naraz zaniósł się długim, nerwowym śmiechem, kołysząc się całym ciałem i patrząc prosto w oczy Raskolnikowa. Ów z początku także się zaśmiał z pewnym przymusem; ale gdy Porfiry Pietrowicz widząc, że gość też się śmieje, jął tak się pokładać, że aż spurpurowiał, obrzydzenie Raskolnikowa przeszło do porządku nad wszelką ostrożnością: przestał śmiać się, ściągnął brwi, długo, i nienawistnie patrzał na Porfirego Pietrowicza nie spuszczając zeń oczu przez cały czas jego długotrwałego i jakby umyślnie przewlekanego śmiechu. Zresztą nieostrożność była obustronna: zdawało się, że Porfiry Pietrowicz kpi w żywe oczy z gościa przyjmującego ten śmiech z nienawiścią i bardzo mało robi sobie z tej okoliczności. To ostatnie było dla Raskolnikowa nader wymowne: zrozumiał, że Porfiry Pietrowicz zapewne i przedtem nie zmieszał się bynajmniej, że to przeciwnie on sam, Raskolnikow, dał się może schwytać w potrzask; że tu z całą pewnością istnieje coś, czego on nie wie - jakiś cel; że może wszystko już jest gotowe i zaraz, wnet, za chwilę, ujawni się, runie mu na głowę...
Natychmiast przystąpił do rzeczy; wstał z kanapy i wziął czapkę.
- Proszę pana - zaczął stanowczo, lecz z dosyć silnym rozdrażnieniem - wyraził pan wczoraj chęć, żebym do niego przyszedł celem jakichś badań. (Specjalnie podkreślił słowo: b a d a ń. ) Przyszedłem, i jeżeli panu czego potrzeba, to proszę pytać, jeśli zaś nie, proszę mi pozwolić odejść. Spieszę się, mam zajęcia... Muszę być na pogrzebie tego stratowanego przez konie urzędnika, o którym... pan także wie... - dodał, wnet poczuł gniew na siebie za ten dodatek, wobec czego jeszcze bardziej się rozjątrzył. - Mnie to wszystko zbrzydło, słyszy pan? i to już dawno... poniekąd to mnie wpędziło w chorobę... Słowem - krzyknął prawie, czując, że wspomnienie o chorobie wypadło ni w pięć, ni w dziewięć - słowem, będzie pan łaskaw albo pytać, albo puścić mnie... jeśli zaś pytać, to nie inaczej jak tylko formalnie! Inaczej nie zgadzam się; toteż na razie żegnam, bo teraz nie mamy co tu robić we dwóch.
- Mój Boże! Czemu się pan gniewa! O cóż mam pana pytać? - zagdakał Porfiry Pietrowicz, z miejsca zmieniając i ton, i minę, od razu przestając się śmiać. - Ależ to wszystko głupstwa, kochany panie - powtarzał, znów rzucając się na wszystkie strony lub raptem zaczynając obserwować Raskolnikowa.- mamy czas, mamy czas, wszystko to furda. Ja, przeciwnie, tak się cieszę, że pan nareszcie przybył do nas... Przyjmuję pana jako gościa. A ten przeklęty śmiech daruj mi, Rodionie Romanyczu. Bo na imię panu Rodion, nieprawdaż?... Nerwowy ze mnie człowiek, okropnie mię rozśmieszyłeś celnością swej uwagi; czasem, jak Boga kocham, zaczynam się trząść jak gumelastyka i z pół godziny się trzęsę... Taki ze mnie śmieszek. Przy mojej kompleksji może to nawet grozić udarem. Ale siadajże pan nareszcie... Bardzo proszę, łaskawco, bo pomyślę, że się gniewasz.
Raskolnikow milczał, słuchał i obserwował, wciąż jeszcze gniewnie nachmurzony. Siadł wprawdzie, ale czapki z rąk nie wypuścił.
- Powiem ci, kochany Rodionie Romanowiczu, jedną rzecz o sobie, że się tak wyrażę: dla ogólnej charakterystyki - ciągnął Porfiry Pietrowicz latając po pokoju i unikając po dawnemu spotkania się ze wzrokiem gościa. - Jestem, wie pan, kawaler, nietowarzyski i nieznany, na dobitkę skończony już człowiek, skostniały człowiek, w słup poszedłem i... i... i... czy zauważył pan, drogi Rodionie Romanowiczu, że u nas - to znaczy u nas w Rosji, a zwłaszcza w naszych petersburskich kółkach - gdy się zejdą dwaj rozumni ludzie, jeszcze nie bardzo się znający, ale którzy, że tak powiem, mają dla siebie wzajemny szacunek, jak na przykład pan i ja w tej chwili - to przez pół godziny ani rusz nie mogą znaleźć tematu; drętwieją jeden przed drugim, siedzą, obydwaj zmieszani. Wszyscy mają wątek do rozmowy, na przykład panie... na przykład światowcy z wyższych sfer... zawsze mają temat na podorędziu, c'est de rigueur *[to już koniecznie], tymczasem ludzie ze średnich warstw, jak my - zawsze są skrępowani i nierozmowni... mówię o myślących ludziach, oczywiście. Czymże się to dzieje, drogi panie? Czy to brak zainteresowań społecznych? Albo też jesteśmy za uczciwi i nie chcemy tumanić jeden drugiego? Hę, nie wiem. Hę? jak pan sądzi? Ale odłóż że pan czapeczkę, bo to wygląda, jakbyś chciał odejść, aż przykro patrzeć, doprawdy... Ja, przeciwnie, tak się cieszę...
Raskolnikow odłożył czapkę, w dalszym ciągu milcząc i poważnie, pochmurnie wsłuchując się w czczą, bałamutną paplaninę Porfirego Pietrowicza. "Czyżby istotnie chciał odwrócić moją uwagę tym głupim gadaniem?"
- Kawką nie śmiem częstować, bo tu nie wypada, ale pięć minutek czemuż nie posiedzieć z przyjacielem, ot, dla rozrywki - terkotał Porfiry Pietrowicz - i wie pan, wszystkie te służbowe obowiązki... Ale nie gniewaj się, kochany, że tak łażę po pokoju, bardzo przepraszam, za nic bym nie chciał uchybić panu, tylko że ruch jest mi wręcz nieodzowny. Ciągle siedzę kołkiem, więc tak miło pochodzić pięć minut... hemoroidy... wciąż myślę o leczniczej gimnastyce; podobno tam generałowie, dostojnicy wysokich i najwyższych rang raźno skaczą przez sznureczek... Tak to, tak... postęp nauki... w naszym stuleciu... ta-ak... Co zaś do tutejszych obowiązków indagacji, całej tej formalistyki... to, coś przed chwilą wspomniał na temat badań... to rzeczywiście, Rodionie Romanowiczu, wszystkie te badania niekiedy bardziej zbijają z tropu badającego niż badanego... Co to, to bardzo, bardzo słusznie i dowcipnie zwróciłeś na to uwagę. (Żadnej uwagi tego rodzaju Raskolnikow nie wygłaszał.) Łatwo się zaplątać, słowo daję, łatwo! I wciąż to samo w kółko, w kółko to samo, niby pozytywka. Teraz kroi się na reformę *[Mowa tu o reformie sądownictwa przeprowadzonej na mocy "ukazu" Aleksandra II w r. 1865.], więc przynajmniej inne tytuły będziemy mieli, che-che-che! A co się tyczy naszych prawniczych chwytów, jak pan dowcipnie się wyraził - to najzupełniej, najzupełniej się z panem zgadzam. Pomyśl pan: któryż podsądny - niechby to nawet było ostatnie chamisko od gnoju - nie wie, na przykład, że zrazu będą go usypiali (wedle szczęśliwej pańskiej przenośni!) ubocznymi pytaniami, a potem nagle łup w ciemię jak obuchem, che-che-che! w samiutkie ciemię, jak pan doskonale powiedział, che-che! Więc pan istotnie pomyślał, że ja tym mieszkaniem chciałem pana... che-che! Ironista z pana! No, już nie będę. Ale, ale a propos, jedno słówko przywołuje drugie, jedna myśl drugą wzywa - otóż pan wspomniał o formie - wie pan, co do tego badańka... Co tam forma! forma, wie pan, w wielu wypadkach jest głupstwem. Czasem wystarczy pogadać po przyjacielsku, i basta. Forma nie zając, nie ucieknie, może pan być spokojny; zresztą czymże jest w gruncie forma, pytam ja pana? Forma nie powinna na każdym kroku krępować badacza. Zawód sędziego śledczego - to przecież w swoim rodzaju zawód wolnego artysty czy coś w tym guście... che-che-che!...
Porfiry Pietrowicz odetchnął. Niezmordowanie sypał - to bezsensowne puste frazesy, to nagle puszczał jakieś - zagadkowe słóweczko i natychmiast wpadał znowu na czczą gadaninę. Teraz już prawie biegał po pokoju, coraz szybciej drobiąc tłustymi nóżkami, z oczami spuszczonymi, z prawą ręką za plecami, lewą zaś nieustannie wymachiwał i wykonywał różne gesty, zawsze rażąco nieodpowiednie do treści stów. Raskolnikow zauważył naraz, że biegając po pokoju Porfiry Pietrowicz dwukrotnie jakby przystanął koło drzwi, na moment, i jakby nastawił ucha... "Czeka na coś?..."
- Ma pan rzeczywiście kompletną słuszność - podjął wesoło, z niezwykłą prostodusznością patrząc na Raskolnikowa (co sprawiło, że ów drgnął i w mig stanął w pogotowiu) - kompletną ma pan rację, że sobie tak dowcipnie szydzi z naszych prawniczych form, che-che! Bo też te nasze (niektóre, oczywista) głęboko psychologiczne chwyty są niesłychanie śmieszne, a przy tym i nieskuteczne, gdyż są zbyt skrępowane przez formalistykę. Ta-ak... znowu zagadałem o formie. Przypuśćmy, że upatruję... albo raczej podejrzewam tego, drugiego, trzeciego, że tak powiem, o zbrodnię w jakiejś spraweczce, mnie zleconej... Nieprawdaż, pan studiuje prawo, Rodionie Romanowiczu?
- Tak, studiowałem...
- Otóż masz pan tutaj, że tak powiem, przykładzik na przyszłość - tylko proszę czasem nie pomyśleć, że się ośmielam uczyć pana, który pisuje takie, ho-ho, artykuły o zbrodniach! Broń Boże, ot tak tylko, jako fakt, ośmielam się przedstawić przykładzik... Więc dajmy na to, iż uważam tego, drugiego, trzeciego za zbrodniarza; po cóż, pytam, miałbym go przed czasem płoszyć, nawet jeżeli mam poszlaki przeciw niemu? Owszem, zdarza się taki człowiek, którego jestem obowiązany przyaresztować czym prędzej, lecz bywa i człowiek o zupełnie innym charakterze; a w takim razie czemuż mu nie pozwolić, żeby sobie pospacerował po mieście, che-che! Nie, widzę, że pan niezupełnie rozumie, toteż postaram się wyłuszczyć trochę jaśniej. Przypuśćmy, że go przedwcześnie wsadzę do więzienia; to przecież ja mu w ten sposób dostarczę, kto wie, moralnego oparcia. Che-che! Pan się śmieje? (Raskolnikow ani myślał się śmiać: siedział z zaciśniętymi ustami, nie spuszczając zaognionego wzroku z oczu Porfirego Pietrowicza.) A tymczasem tak właśnie jest, zwłaszcza z niektórymi ludźmi, bo przecie ludzie są bardzo rozmaici, a traktuje się ich na jedno kopyto. Na przykład pan teraz mówi: poszlaki; no jużci, poszlaki, drogi panie, po większej części mają dwa końce, a ja jestem sędzia śledczy, czyli człek ułomny, wyznaję ze skruchą: chciałbym przedstawić śledztwo, że tak powiem, z matematyczną jasnością, chciałbym wytrzasnąć taką poszlakę, która by przypominała dwa razy dwa cztery! Która by przypominała jawny i bezsporny dowód rzeczowy! Tymczasem, jeżeli go przyskrzynię przedwcześnie, choćbym nawet był pewien, że to on - to kto wie, może sam pozbawię się środka do późniejszego zdemaskowania go? Dlaczego? - dlatego, że tak powiem, iż postawię go w wyraźnej sytuacji, psychologicznie go zdeterminuję i uspokoję, a wtedy on się schowa do swej skorupy: zrozumie nareszcie, że jest aresztantem. Podobno w Sewastopolu, zaraz po Almie *[Podczas wojny krymskiej (1854 r.) wojska anglo-francusko-tureckie zaatakowały Sewastopol od strony lądu i nad rzeką Almą odniosły zwycięstwo nad armią rosyjską.], mądrzy ludzie okrutnie się bali, że nieprzyjaciel zaatakuje w czołowym natarciu i od razu zdobędzie Sewastopol; gdy zaś ujrzeli, że nieprzyjaciel zdecydował się na regularne oblężenie i kopie pierwszą linię, to podobno strasznie się ucieszyli, i uspokoili ci mądrzy ludzie: co najmniej dwumiesięczną mamy odwłokę - pomyśleli - bo ileż to czasu trwa regularne oblężenie! Znów się pan śmieje, znów nie wierzy? No, oczywiście, słuszność ma i pan także. Racja, racja. Wszystko to są wypadki poszczególne, zgadzam się z panem; przytoczony wypadek jest rzeczywiście poszczególny. Tylko niech pan, najmilszy Rodionie Romanowiczu, zauważy, co następuje: wszak wypadek o g ó l n y, ten, do którego przymierza się wszystkie prawnicze formy i reguły, ten, wedle którego są one obliczone i zapisane w książkach, nie istnieje wcale, a to z tej prostej przyczyny, że wszelka sprawa, wszelka, powiedzmy zbrodnia, skoro tylko zajdzie w rzeczywistości, od razu przeistacza się w wypadek całkowicie poszczególny, i to czasem w jaki, phi, phi-phi! w wypadek niepodobny do żadnych poprzednich. Zdarzają się w tym zakresie rzeczy przekomiczne. Ba, jeśli tego lub owego jegomościa zostawię samopas, jeśli go nie tykam i nie turbuję, ale, tak, żeby on wiedział każdej godziny i każdej minuty albo przynajmniej podejrzewał, że ja wszystko wiem, wszystko co do joty, że dniem i nocą śledzę go, nieustannie tropię, jeśli jest świadom wiecznych podejrzeń i niebezpieczeństwa z mojej strony - to, jak Boga kocham, dostanie kołowacizny, sam przyjdzie, a na dobitkę spłata coś takiego, co już całkiem będzie podobne do dwa razy dwa cztery, coś, co będzie miało, że tak powiem, wygląd matematyczny, a mnie w to graj. Może się to przytrafić nawet chłopu w łapciach, a cóż dopiero inteligentowi, nowocześnie-rozumnemu człowiekowi, zwłaszcza o pewnym jednostronnym rozwoju. Bo uważasz, drogi panie, figiel polega na tym, by zrozumieć w k t ó r ą s t r o n ę człowiek jest rozwinięty? No, a nerwy, nerwy - o nerwach pan zapomina? Wszak dzisiaj to wszystko jest chore, wymizerowane, skołatane!... A ileż w nich wszystkich żółci, mój panie, żółci. Proszę mi wierzyć: niekiedy to dla nas istna kopalnia złota. I ja miałbym się frasować o to, że chodzi bez kajdan po mieście? Ależ niechaj, niechaj pospaceruje na razie, niechaj; przecie ja i tak wiem, że jest moją ofiareczką i że nigdy mi nie ucieknie. Bo i gdzież ma uciekać, che-che! Może za granicę? Za granicę ucieknie Polak, ale nie on, tym bardziej że ja go śledzę, że ja zarządziłem kroki. Więc może da nura w głąb ojczystej ziemi. Ba, kiedy tam mieszkają chłopi, autentyczni, odwieczni, rosyjscy; a wszak nowocześnie-rozwinięty człowiek już raczej będzie wolał pójść pod klucz niż żyć wśród takich cudzoziemców jak nasi kmiotkowie, che-che! Lecz to wszystko głupstwa, powierzchnia rzeczy. Co to znaczy: "ucieknie"? To zewnętrzna forma; rdzeń tkwi gdzie indziej: on mi nie ucieknie nie tylko dlatego, że nie ma gdzie uciec; on mi p s y c h o l o g i c z n i e nie ucieknie, che-che! Ładny zwrocik, co? Prawo natury nie pozwoli mu zbiec ode mnie, choćby nawet było gdzie uciekać. Widziałeś pan ćmę przed swiecą? Otóż i on wciąż będzie, wciąż będzie krążył koło mnie jak koło świecy; wolność mu obmierznie; pocznie się zamyślać, gmatwać, sam siebie zapłacze niby w sieć, zatrwoży się na śmierć... Nie dość tego: sam mi przyrządzi jakąś matematyczną sztuczkę w rodzaju dwa razy dwa cztery - jeżeli mu tylko dam nieco dłuższy antrakt... I wciąż będzie, wciąż będzie zataczał kręgi wokół mnie, coraz to skracając a skracając promień, i - klap! Wprost do ust mi wleci, a ja go połknę, i to już będzie bardzo przyjemne, che-che-che! nie wierzy pan?
Raskolnikow nie odpowiadał, siedział blady, nieruchomy, wciąż z tymże napięciem wpatrując się w twarz Porfirego.
"Nauczka co się zowie! - myślał kostniejąc z zimna. - To już nawet nie kot z myszką, jak było wczoraj. Nie jest to też popisywanie się swoją siłą ani... podpowiadanie mi; na to on o wiele za mądry... tkwi w tym inny cel; jakiż? Ej, bratku, wolne żarty! Straszysz mnie i chytrzysz. Nie posiadasz dowodów, a ten wczorajszy mieszczanin nie istnieje. Po prostu chcesz mnie stropić, chcesz mnie przedwcześnie rozdrażnić i oszołomionego połknąć, ale niedoczekanie twoje, niedoczekanie. Tylko po cóż, po cóż aż tak bardzo mi podpowiadasz?... Nie bratku, nic z tego, nie wskórasz nic, chociaż coś tam narządziłeś... Dobrze, zobaczymy, coś narządził."
I z całej siły wziął się w ryzy, przygotowując się do jakiejś strasznej, niewiadomej katastrofy. Chwilami brała go chętka, by się rzucić i na miejscu udusić Porfirego Pietrowicza. Już wchodząc tutaj, obawiał się tej swojej złości. Czuł, że mu zaschły wargi, serce się tłucze, piana zapieka się na ustach. Mimo to postanowił milczeć, słówka nie pisnąć do czasu. Zrozumiał, że to w jego sytuacji najlepsza taktyka, bo tym trybem nie tylko się nie wygada, lecz przeciwnie, milczeniem rozjątrzy wroga, który może sam się zdradzi. Przynajmniej taką żywił nadzieję.
- Nie, jak widzę, pan nie wierzy, pan wciąż myśli, że się bawię w niewinne żarciki - podjął Porfiry Pietrowicz weselejąc z każdą chwilą, raz po raz chichocąc z zadowolenia i znów zaczynając krążyć po pokoju. - Naturalnie, ma pan rację; sam Pan Bóg obdarzył mnie taką postacią, która u bliźnich wywołuje komiczne myśli. Trefiś jestem; lecz oto co d powiem i raz jeszcze powtórzę: jesteś, Rodionie Romanowiczu (wybacz mnie, staremu), człowiekiem jeszcze młodym, człowiekiem, że tak powiem, pierwszej młodości, i dlatego, jak wszyscy młodzi, ponad wszystko cenisz ludzki rozum. Olśniewa cię błyskotliwa gra umysłu i abstrakcyjne argumenty rozumu. Kubek w kubek jak dawny austriacki Hofkriegsrat - o ile, oczywiście, wolno mi sądzić o sprawach wojskowych: na papierze jakże on ślicznie Napoleona rozbił, wzięli do niewoli, jakże tam w swoim gabinecie dowcipnie wszystko wykalkulowali i ułożyli - a potem raptem ni stąd, ni zowąd generał Mack poddaje się z całą armią *[Mowa o kapitulacji wojsk austriackich w Ulm w r. 1803 podczas wojny z Francją], che-che-che! Widzę, widzę, kochany Rodionie Romanowiczu, śmiejesz się ze mnie, że ja, taki zabity cywil, wciąż wybieram przykładziki z historii wojen. Cóż robić - słabostka! Lubię sztukę wojenną,. strasznie lubię czytać te wszystkie wojenne sprawozdania... stanowczo rozminąłem się z powołaniem. Powinienem był służyć w wojsku, jak Boga kocham. Napoleonem może bym i nie został, ale majorem bym był, che-che-che! Owóż teraz, mój złocisty, powiem ci całą prawdę o tym, hm, p o s z c z e g ó l n y m w y p a d k u: rzeczywistość oraz natura, dobrodzieju mój, są to rzeczy ważne i och! jakże one czasem podcinają najprzezorniejszą rachubę. Doprawdy, usłuchaj starego, serio to mówię, Rodionie Romanowiczu. (Mówiąc to Porfiry Pietrowicz, człowiek zaledwie trzydziestopięcioletni, istotnie jakby się nagle postarzał: cały zgiął się w kabłąk, nawet głos mu się zmienił.) W dodatku człowiek ze mnie otwarty... Otwarty ze mnie człowiek czy nie? Jak pan sądzi? Chyba że tak, chyba że zupełnie tak: za darmo komunikuję panu takie rzeczy i nie żądam żadnej nagrody, che-che! Otóż ciągnę dalej: moim zdaniem, dowcip to rzecz wspaniała, to, że tak powiem, uroda natury, pocieszenie w życiu; dowcip potrafi niekiedy płatać takie kawały, że, mój Boże, gdzież je rozwikłać biedaczynie sędziemu śledczemu, który na dobitkę daje się ponosić własnej fantazji, co jest przywarą ogólnoludzką i nieuniknioną. Ale w tym sęk, że natura śpieszy z pomocą biedaczynie sędziemu śledczemu. A o tym właśnie zapomina młodzież olśniona dowcipem, "krocząca poprzez wszystkie przeszkody" (jak się pan wyraził nadzwyczaj dowcipnie i sprytnie). Dajmy na to, że on, czyli ów człowiek, owo incognito, ów p o s z c z e g ó l n y w y p a d e k, skłamie, i to skłamie znakomicie, najprzemyślniej w świecie; więc zdawałoby się: tryumf! rozkoszuj się owocami swego dowcipu! a on tymczasem bęc! i w najciekawszym, w najdrażliwszym miejscu pada zemdlony. Oczywiście: choroba, czasem tak bywa duszno w pokojach, ale jednak, jednak nastręczył domysł. Skłamał bosko, tylko nie wziął w rachubę natury. Oto gdzie tkwi ironia losu! Albo znów, dając się uwieść błyskotliwości swego dowcipu, zacznie brać na fundusz podejrzewającą go osobę, zblednie niby to z rozmysłu, niby to dla zabawy, ale zblednie z a n a d t o n a t u r a l n i e, w sposób zbyt podobny do prawdy - no i znów podsunął domysł! Zrazu wystrychnął tamtego na dudka, ale tamten, jeśli nie w ciemię bity, porozmyśla sobie w nocy i zmiarkuje to i owo. Tak to bywa na każdym kroku. Ba, sam będzie się wysforowywał, wyrastał, gdzie go nie posiano, zacznie nieustannie gadać o tym akurat, o czym należałoby milczeć, będzie podpuszczał różne alegorie, che-che! sam przyjdzie i będzie się naprzykrzał, że niby: "Czemu tak długo mnie nic przyskrzyniacie?" Che-che-che! I to się przytrafia najdowcipniejszemu człowiekowi, psychologowi, literatowi! Natura jest zwierciadłem, jako żywo zwierciadłem, najdokładniejszym! Wystarczy w to zwierciadło patrzeć, i basta! Czemu pan tak zbladł, Rodionie Romanowiczu? Może panu duszno? może otworzyć okieneczko?
- O, proszę się nie fatygować - zawołał Raskolnikow i nagle wybuchnął śmiechem - niech się pan nie fatyguje, bardzo proszę.
Porfiry Pietrowicz zatrzymał się na wprost niego, zaczekał i raptem roześmiał się także, za jego przykładem. Raskolnikow wstał z kanapy, gwałtownie urwał swój śmiech, całkiem już podobny do ataku histerii.
- Proszę pana! - rzekł głośno i dobitnie, choć ledwie stal na drżących nogach - nareszcie widzę wyraźnie, że pan mnie podejrzewa o zabójstwo tej staruszki i jej siostry Lizawiety. Ze swej strony, oświadczam panu, że mam tego wszystkiego wyżej uszu. Jeżeli jest pan zdania, że ma prawo ścigać mnie legalnie, proszę ścigać; że aresztować, to proszę aresztować. Ale kpić w żywe oczy i pastwić się nade mną - nie pozwolę...
Wtem wargi mu drgnęły, oczy zapałały wściekłością, hamowany dotychczas głos zadzwonił.
- Nie pozwolę! - wrzasnął i z całych sił wyrżnął pięścią w stół - pan to słyszy. Porfiry Pietrowiczu? Nie pozwolę!
- O Boże, cóż to znowu! - zawołał Porfiry Pietrowicz, na pozór bardzo przejęty. - Mój złoty Rodionie Romanowiczu! Serdeńko! Co ci jest?
- Nie pozwolę! - po raz wtóry krzyknął Raskolnikow.
- Kochanie, ciszej! Mogą posłyszeć, przylecą tutaj! Cóż im wtedy powiemy, no sam pomyśl - ze zgrozą wyszeptał Porfiry Pietrowicz zbliżając twarz tuż do twarzy Raskolnikowa.
- Nie pozwolę, nie pozwolę! - machinalnie powtórzył Raskolnikow, jednak również zniżając głos do szeptu.
Porfiry Pietrowicz szybko się odwrócił i pobiegł otworzyć okno.
- Trzeba wpuścić powietrze, świeże powietrze. I powinieneś, mój zloty, napić się wody, przecież to prawdziwy atak.
I rzucił się ku drzwiom, by kazać przynieść wody, lecz szczęśliwie zobaczył w rogu karafkę.
- Kochany, napij się - szeptał podbiegając doń z karafką - a nuż pomoże... - Przestrach i troskliwość Porfirego Pietrowicza były tak dalece naturalne, że Raskolnikow zamilkł i z dziką ciekawością jął mu się przyglądać. Wody jednak nie przyjął.
- Rodionie Romanowiczu! mój złoty! ależ ty się w ten sposób doprowadzisz do obłędu, jak Boga kocham! E-ch, a-ch! Napijże się! Ależ napij się choć trochę!
Mimo wszystko zmusił go do wzięcia szklanki. Raskolnikow odruchowo podniósł ją do ust, lecz opamiętał się i z odrazą odstawił na stół.
- Tak, to był ataczek. Mój złoty, tym sposobem możesz znów się wpędzić w chorobę - zagdakał Porfiry Pietrowicz z przyjacielskim współczuciem i, po prawdzie, z dosyć stropioną miną. - Boże! Jakże można tak się nie oszczędzać? Przychodził do mnie wczoraj Dymitr Prokoficz; wyznaję, wyznaję, mam charakter obrzydliwy, złośliwy - no i patrzcie, co ci dwaj z tego wysnuli!... O Boże! Przyszedł wczoraj, już po panu, razem jedliśmy obiad, on gadał, gadał, ja zaś tylko mogłem ręce rozłożyć. "Niech-no!..." - myślę sobie! Ach, Boże! Przyszedł na pańską prośbę czy jak! Ależ siadaj pan, siadaj, na miłość boską.
- Nie, nie na moją prośbę. Ale wiedziałem, że idzie do pana, i wiedziałem, w jakiej sprawie - ostro rzekł Raskolnikow.
- Wiedział pan?
- Wiedziałem. To i cóż z tego?
- To z tego, miły mój Rodionie Romanowiczu, że wiem o jeszcze paradniejszych pańskich łamańcach; wszystkiegom świadom. Toż ja wiem, jakeś pan poszedł w y n a j m o w a ć m i e s z k a n i e późnym wieczorem, omal nie w nocy, i targał za dzwoneczek, i wypytywał o krew, i durzył stróżów i robotników. Dobrze rozumiem ówczesny pański nastrój... ale swoją drogą, pan w ten sposób doprowadzi siebie do obłędu, jak mi Bóg miły! Skołowacieje pan! Zanadto kipi w panu oburzenie, szlachetne oburzenie, wskutek doznanych krzywd, najpierw ze strony losu, potem ze strony policji, więc też miotasz się pan jak kot z pęcherzem, ażeby, że tak powiem, zmusić ich wszystkich do gadania i nareszcie skończyć z tym wszystkim, bo strasznie panu zbrzydły te głupstwa, te bezsensowne podejrzenia. Nieprawdaż? dobrze odgadłem stan pańskiego ducha?... Tylko że tym trybem pan może również i Razumichinowi napytać kręćka; sam pan wie, że to zanadto d o b r y człowiek do takich spraw. Z pańskiej strony - choroba, z jego strony - prostoduszność i poczciwość, toteż jemu bardzo łatwo choroba może się udzielić... Mój złoty, coś ci powiem, gdy przyjdziesz do równowagi... Ale siadajże, na miłość boską, siadaj, kochanie; jesteś jak z krzyża zdjęty. No siadajże.
Raskolnikow usiadł; dreszcze go opuściły, w całym ciele czuł gorączkę. W głębokim zdumieniu, z napięciem słuchał przestraszonego Porfirego Pietrowicza, który tak po przyjacielsku się o niego troszczył. Lecz nie wierzył mu ani trochę, choć zarazem doznawał jakiejś dziwnej skłonności, by mu uwierzyć. Nieoczekiwane słowa Porfirego Pietrowicza o mieszkaniu wprawiły go w osłupienie: "Jak to! Więc wie o mieszkaniu? - mignęło mu w głowie - i sam mi o tym mówi?"
- Tak, był jeden prawie ścisle podobny wypadek, psychologiczny, chorobliwy wypadek w naszej praktyce sądowej - terkotał dalej Porfiry Pietrowicz. - Ów jegomość również oskarżył siebie o zabójstwo, i to jak oskarżył! istna halucynacja, przedstawił fakty, opowiedział wszystkie okoliczności z osobna; a z jakiej racji? Bo on najzupełniej niechcący stał się po części powodem zabójstwa, lecz tylko po części; gdy zaś dowiedział się o tym, że niejako nastręczył mordercom sposobność - wpadł w melancholię, dostał fioła, zaczęło mu się zwidywać, sfiksowal na szczęt i sam w siebie wmówił, że to on jest mordercą! Na szczęście, sąd najwyższy rozwikłał sprawę, nieszczęśnik został uniewinniony i oddany pod dozór lekarski. Cześć i chwała najwyższemu sądowi. Och-och, aj-aj-aj! Jakże tak można, mój drogi? Wpędzisz się w malignę; kiepsko, kiedy człowiek tak dalece ulega przewrotnej chęci drażnienia własnych nerwów, że chodzi po nocach targać za dzwonki i wypytywać o krew. Och, ja tę psychologię dobrze poznałem w swej praktyce. Czasem coś człowieka pcha, żeby skoczyć z okna lub z dzwonnicy, i pokusa ta bywa dziwnie nęcąca. Albo znów dzwonki... To choroba, Rodionie Romanowiczu, choroba. Zbyt lekce pan sobie waży swoją chorobę. Powinieneś zasięgnąć rady doświadczonego lekarza, bo co ten wasz tłuścioch!... To maligna! Od początku do końca wierutna maligna i nic więcej...
Przez chwilę wszystko wirowało dokoła Raskolnikowa.
"Czyżby, czyżby i teraz kłamał? - przelatywało mu przez myśl. - Niepodobieństwo, niepodobieństwo!" - odpychał tę możliwość czując zawczasu, do jakiej furii i wściekłości to przypuszczenie może go doprowadzić, czując, że ze wściekłości może zwariować.
- To nie było w malignie, to było na jawie! - krzyknął wytężając wszystkie siły rozumu, by przejrzeć grę Porfirego Pietrowicza. - Na jawie, na jawie! Słyszy pan?
- Owszem, rozumiem i słyszę. Wczoraj także mówił pan, że nie w malignie, a nawet szczególniej bił pan na to, że nie w malignie. Wszystko, cokolwiek może pan powiedzieć, ja z góry rozumiem. E-et! Rodionie Romanowiczu, dobrodzieju mój, no proszę cię, uwzględnij bodaj taką okoliczność. Dajmy na to, żeś istotnie, rzeczywiście jest przestępcą albo też w jakikolwiek sposób zamieszany w tę przeklętą sprawę; otóż czyżbyś, zlituj się, czyżbyś sam wpierał, żeś to wszystko robił nie w malignie, tylko, owszem, przy zdrowych zmysłach? Czyżbyś z takim szczególnym uporem nalegał?... Czyżby tak mogło być, zlituj się, czyżby mogło tak być? Ależ wręcz przeciwnie. Gdybyś pan do czegokolwiek się poczuwał, powinien byś nastawać, że właśnie wszystko było w malignie. Co? może nie?
Coś chytrego zabrzmiało w tym pytaniu. Raskolnikow odrzucił się aż na poręcz kanapy od schylającego się ku niemu Porfirego Pietrowicza i milcząc, w rozterce, uporczywie mu się przyglądał.
- Albo znów co do pana Razumichina... co do tego, czy przyszedł wczoraj z własnego popędu, czy z pańskiego poduszczenia. Właśnie powinien by pan obstawać, że przyszedł z własnej inicjatywy, a ukryć, że z pańskiego poduszczenia! Tymczasem pan wcale nie ukrywa. Przeciwnie, pan nastaje, że z pańskiego poduszczenia!
Raskolnikow nigdy tego nie twierdził. Mróz przeszedł mu po grzbiecie.
- Pan wszystko to kłamie - rzekł wolno i słabo, z ustami wykrzywionymi bolesnym uśmiechem - chce mi pan dowieść, że przejrzał całą moją grę, że z góry przewiduje pan wszystkie moje odpowiedzi - mówił zdając sobie sprawę, że już nie waży swych słów jak należy - pan chce mnie zastraszyć... albo po prostu kpi sobie ze mnie...
Mówiąc to nie przestawał patrzeć na niego i nagle w jego oczach znów błysnęła bezgraniczna pasja.
- Wszystko pan kłamie! - krzyknął. - Pan sam wie doskonale, że najlepszym dla zbrodniarza wykrętem jest: w miarę możności mówić wszystką prawdę... w miarę możności nic nie taić, czego można nie zataić. Nie wierzę panu.
- Ach, co za wiercipięta! - chichotał Porfiry Pietrowicz - ależ z tobą, złotko, nie sposób dojść do ładu; to jakaś monomania. Więc mi pan nie wierzy? A ja ci powiadam, że właśnie wierzysz, żeś mi już uwierzył na ćwierć łokcia, ja zaś dokażę, że mi uwierzysz na cały łokieć, bo szczerze cię lubię i szczerze pragnę twego dobra.
Wargi Raskolnikowa zadrżały.
- Tak, dobrze ci życzę i powtarzam raz jeszcze - ciągnął Porfiry Pietrowicz, lekko, po przyjacielsku ujmując Raskolnikowa za rękę - raz jeszcze powtarzam: zwróć uwagę na swą chorobę. Na domiar przyjechały teraz do pana matka i siostra; nie zapominaj pan o tym. Trzeba je uspokoić, przyhołubić, a pan tylko je straszy...
- Co panu do tego? Skąd pan wie? Czemu to pana interesuje? To znaczy, że pan mnie tropi i chce mi to unaocznić?
- Mój złoty, ależ od pana, od pana samego dowiedziałem się o tym. Jesteś tak podniecony, że ani widzisz, iż wszystko sam mówisz, nie pytany, i mnie, i innym. Od pana Razumichina - od Dymitra Prokoficza - również posłyszałem wczoraj sporo ciekawych szczegółów. Hm, przerwał mi pan, a ja twierdzę, że mimo cały swój dowcip, a wskutek imaginacji postradał pan trzeźwy pogląd na rzeczy. Ot, chociażby znów na ten temat, na temat dzwonków: taki klejnocik, taki cacany fakcik (bo to przecie niezbity fakt!) ja ci oddaję w ręce, ja, sędzia śledczy. I to dla pana nic nie znaczy? Ależ gdybym pana podejrzewał choć ociupinkę, czyżbym tak postępował? Przeciwnie, powinien bym najpierw uśpić pańską podejrzliwość, wcale nie okazać, że już wiem o tym fakcie, skierować pańską uwagę w inną wręcz stronę i znienacka, jak obuchem w ciemię (wedle własnej pańskiej przenośni), ogłuszyć. "A cóżeś to, mości panie, porabiał w pokoju nieboszczki o dziesiątej wieczorem, ha, prawie o jedenastej? A po coś targał za dzwonek? A po coś wypytywał o krew? A po coś durzył stróżów i niby to chciał z nimi iść na policję?" Oto jak powinien bym postępować, jeślibym choć krzynkę pana podejrzewał. Powinien bym przeprowadzić formalną indagację, zrobić rewizję, no i, kto wie, aresztować pana. Widocznie więc nie żywię żadnych podejrzeń, skorom postąpił inaczej. Pan zaś stracił trzeźwy pogląd i nic nie widzisz, powtarzam!
Raskolnikow cały się wzdrygnął, tak że Porfiry Pietrowicz aż nazbyt wyraźnie to spostrzegł.
- Kłamie pan! - zawołał - nie wiem, w jakim celu, ale wszystko to pan kłamie... Poprzednio mówił pan w innym znaczeniu, nie mogę się mylić... Pan kłamie!
- Kłamię? - podchwycił Porfiry Pietrowicz gorączkując się snadź, lecz zachowując minę jak najweselszą i drwiącą, bynajmniej ponoć nie przejęty tym, jakie ma o nim zdanie pan Raskolnikow. - Kłamię?... Dobrze; więc jakimże cudem (ja, sędzia śledczy) tak się zabieram do rzeczy, iż sam panu sufleruję, podsuwam sposób obrony, poddaję całą tę psychologię: "Choroba, maligna, doznane krzywdy; a melancholia, a policjanci", i tak dalej? Hę? che-che-che! Choć zresztą muszę przyznać, że wszystkie te psychologiczne chwyty obrończe, wykręty, wymigi są nader zawodne i o dwu końcach. "Choroba, maligna, koszmary, zwidywało mi się, nie pamiętam" - wszystko to bardzo ładnie, tylko czemuż, mój zloty, w tej chorobie i malignie t a k i e akurat zwidują ci się koszmary, a nie inne? Bo mogły wszak być i inne, nie? Che-che-che-che!
Raskolnikow spojrzał nań dumnie i pogardliwie.
- Słowem - powiedział głośno, z naciskiem, wstając i z lekka przy tym odpychając Porfirego Pietrowicza - słowem, pragnę wiedzieć; czy pan mnie bezwarunkowo uważa za wolnego od podejrzeń, czy n i e? Mów pan, Porfiry Pietrowiczu, mów stanowczo i ostatecznie, i to zaraz, natychmiast.
- To mi dopiero tarapaty? Oj, mam ja z panem - zawołał Porfiry z miną wesołą, filuterna, ani trochę nie zaniepokojoną. - Po co chcesz pan wiedzieć, po co chcesz tak dużo wiedzieć, skoro na razie nikt pana ani palcem nie tknął! Zupełnie jak dziecko: dajcie mi do rączek ten rozżarzony węgielek. Czemu się pan tak turbuje? Po co i na co sam się pan do nas naprasza, co? Che-che-che!
- Powtarzam - wrzasnął rozjuszony Raskolnikow - że dłużej nie mogę tego znieść!...
- Czego? Niepewności? - przerwał Porfiry Pietrowicz.
- Niech pan nie tnie jak żmija. Ja nie chcę... Powiadam panu: nie chcę... Nie mogę i nie chcę... Słyszy pan, słyszy! - krzyknął, znów waląc pięścią w stół.
- Ależ ciszej, ciszej! Przecie usłyszą! Poważnie ostrzegam: niech się pan oszczędza. Nie żartuję! - szeptem rzekł Porfiry Pietrowicz, lecz tym razem twarz jego już nie miała tego co przedtem, po babsku dobrodusznego i spłoszonego wyrazu; przeciwnie, teraz wręcz r o z k a z y w a ł, surowo chmurząc brwi i jakby za jednym zamachem odrzucając wszystkie tajemniczości i dwuznaczności. Ale trwało to chwilkę zaledwie. Raskolnikow, zaskoczony zrazu, nagle wpadł w istne zapamiętanie; rzecz dziwna jednak: znów usłuchał rozkazu, by mówić ciszej, choć był w prawdziwym paroksyzmie wściekłości.
- Nie dam się dręczyć! - szepnął po dawnemu, z bólem i nienawiścią uświadamiając sobie, że nie może nie usłuchać rozkazu, i na tę myśl wpadając w sroższą jeszcze pasję - aresztujcie mnie, rewidujcie, lecz musicie przestrzegać urzędowej formy, a nie igrać ze mną! Nie waż się pan...
- Dajże pan pokój - wtrącił Porfiry Pietrowicz, znowu uśmiechając się filuternie i jakby nawet z lubością obserwując Raskolnikowa - zaprosiłem cię teraz, mój zloty, po domowemu, całkiem po przyjacielsku.
- Nie potrzeba mi pańskiej przyjaźni, pluję na nią! Słyszy pan? I oto: biorę czapkę i wychodzę. No, cóż ty na to, jeśli chciałeś mnie aresztować?
Chwycił czapkę i zmierzał ku drzwiom.
- A czyż nie chcesz pan zobaczyć niespodzianeczki? - zachichotał Porfiry Pietrowicz, znów go ujmując nieco powyżej łokcia i zatrzymując u drzwi. Na pozór był coraz weselszy i figlarniejszy, czym też doprowadził Raskolnikowa do ostateczności.
- Jaka tam niespodzianeczka? O co chodzi? - spytał zatrzymując się nagle i z przestrachem spozierając na Porfirego Pietrowicza.
- Niespodzianeczka siedzi tu u mnie za drzwiami, Che-che-che! (Wskazał palcem na zamknięte drzwi w przepierzeniu, wiodące do jego służbowego mieszkania.) Zamknąłem ją na klucz, żeby nie zbiegła.
- Co? gdzie? co?... - Raskolnikow zbliżył się do drzwi i chciał otworzeć, lecz były zamknięte.
- Zamknięta, a oto i klucz!
Jakoż wyjął klucz z kieszeni i pokazał mu.
- Wszystko łżesz! - ryknął zupełnie już opętany Raskolnikow - łżesz, przeklęty błaźnie! - I rzucił się na rejterującego ku drzwiom, lecz bynajmniej nie tchórzącego gospodarza. - Wszystko, wszystko rozumiem! - poskoczył ku niemu. - Łżesz i jątrzysz mnie, żebym się zdradził...
- Ależ więcej się zdradzić niepodobna, złocisty mój Ro-dionie Romanowiczu. Przecież wpadłeś w szał. Nie krzycz pan, bo zawołam ludzi.
- Łżesz, nic nie będzie! Wołaj sobie ludzi! Widziałeś, żem chory, chciałeś mnie rozjątrzyć aż do szaleństwa, bym się zdradził - oto twój cel. Ale wolne żarty! Wskaż fakty. Wszystko zrozumiałem. Faktów nie posiadasz, masz tylko marne, parszywe domysły, na modłę Zamiotowa!... Poznałeś mój charakter, pragnąłeś doprowadzić mnie do zapamiętania, a potem z nagła ogłuszyć różnymi klechami i delegatami... Ich to czekasz, co? Na co czekasz? Gdzie oni? Dawaj ich tu!
- Ależ mój złoty, bój się Boga, jacy znowu delegaci. Co on sobie uroił! Przecież forma urzędowa, jak ją nazywasz, nie pozwala postępować w ten sposób, nie znasz się na rzeczy, serdeńko... Forma nie ucieknie, sam zobaczysz... - mruczał Porfiry Pietrowicz nasłuchując u drzwi.
Istotnie, w tym czasie za drzwiami w drugim pokoju rozległ się jakiś szmer.
- Aha, idą! - krzyknął Raskolnikow - posłałeś po nich!... Czekałeś ich! obliczyłeś sobie... Pięknie, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, świadków, kogo chcesz... dawaj. Jestem gotów, gotów!...
Ale tu się wydarzyło dziwne zajście, do tego stopnia nieoczekiwane w zwykłym toku rzeczy, że ani Raskolnikow, ani Porfiry Pietrowicz nie mogli liczyć na taki finał.
Gdy później Raskolnikow przypomniał sobie tę minutę, wszystko to ukazywało mu się, jak następuje:
Szmer za drzwiami szybko się spotęgował i drzwi z lekka uchylono.
- Co tam? - z irytacją zawołał Porfiry Pietrowicz. - Przecie mówiłem...
Chwilowo odpowiedzi brakło, ale znać było, że za drzwiami jest kilka osób i że kogoś jakby odpychają.
- Cóż tam się dzieje? - niespokojnie powtórzył Porfiry Pietrowicz.
- Przyprowadziliśmy aresztanta, Mikołaja - ozwał się czyjś głos.
- Nie potrzeba. Precz! Później!... Czego tu przylazł? Co za niesubordynacja! - wołał Porfiry Pietrowicz rzucając się ku drzwiom.
- A bo on... - zaczął tenże głos i naraz urwał.
Ze dwie sekundy, nie dłużej, toczyła się istna walka, potem nagle jakby ktoś kogoś odepchnął silą i po chwili wprost do gabinetu Porfirego Pietrowicza wkroczył jakiś, bardzo blady człowiek.
Na pierwszy rzut oka wyglądał nader dziwnie. Patrzał prosto przed siebie, lecz zdawał się nikogo nie widzieć. W jego oczach pałała stanowczość, a zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz, jakby go tu przyprowadzili na stracenie. Zbielałe całkiem wargi drgały mu z lekka.
Był zupełnie jeszcze młody, odziany jak człowiek z ludu, wzrostu średniego, szczupły, z okrągło przystrzyżoną grzywką, z drobnymi, jakby wysuszonymi rysami twarzy. Ten, którego niespodziewanie odepchnął, pierwszy wpadł za nim do pokoju i zdążył schwycić go za ramię: był to konwojent; lecz Mikołaj szarpnął rękę i jeszcze raz mu się wyrwał.
W drzwiach stłoczyło się kilku ciekawych. Niektórzy próbowali wejść. Wszystko to zaszło w okamgnieniu.
- Wynoś mi się, jeszcze nie czas! Czekaj, aż cię zawołają... Czemuście go przyprowadzili wcześniej? - bąkał Porfiry Pietrowicz, strasznie nierad i, zda się, stropiony. Lecz Mikołaj padł raptem na kolana.
- Czego chcesz?! - krzyknął Porfiry Pietrowicz ze zdumieniem.
- Jestem winien! Mój to grzech! Jestem zabójca! - rzekł nagle Mikołaj, trochę się zadychując, ale dość donośnym głosem.
Milczenie trwało z dziesięć sekund, jakby wszyscy osłupieli; nawet konwojent się odsądził i już nie podchodził do Mikołaja, tylko cofnął się i stanął jak wryty.
- Co?! - zawołał Porfiry Pietrowicz otrząsając się z chwilowego zdrętwienia.
- Jestem... zabójca... - powtórzył Mikołaj po krótkim milczeniu.
- Jak to... ty... jak... Kogo zabiłeś?
Porfiry Pietrowicz wyraźnie stracił kontenans.
Mikołaj znów milczał chwileczkę.
- Alonę Iwanownę i ichnią siostrę, Lizawietę Iwanownę, ja... zabiłem... siekierą. W zamroczeniu jakimciś... - dodał i nagle znów zamilkł. Wciąż klęczał.
Porfiry Pietrowicz stal kilka sekund jakby medytując, nagle przecknął się znowu i gestem dłoni wypędził nieproszonych świadków. Ci znikli i drzwi się zamknęły. Potem spojrzał na stojącego w kącie Raskolnikowa, który dziko wpatrywał się w Mikołaja, i ruszył ku niemu, lecz naraz przystanął, popatrzał nań, natychmiast przeniósł wzrok na Mikołaja, znowu na Raskolnikowa, znowu na Mikołaja, i naraz, jakby w porywie, znów się rzucił ku Mikołajowi.
- Czego mi się wyrywasz ze swoim zamroczeniem! - warknął ze złością prawie. - Jeszczem ciebie nie pytał: zamroczyło cię czy nie zamroczyło... Gadaj: tyś zabił?
- Jam zabójca... przyszłem zaświadczyć... - rzekł Mikołaj.
- E-ch! Czym zabiłeś?
- Siekierą. Wziąłem był ze sobą.
- Wolnego! Sam?
Mikołaj nie pojął pytania.
- Sam zabiłeś?
- Sam. Mitka nie winien, nijakiego udziału nie miawszy.
- Nie wyjeżdżaj mi z tym Mitką: e-ech!... Więc jakżeż, jakżeż to zbiegłeś wtedy ze schodów? Toć stróże spotkali was obu?
- Bo ja tylko... dla zmylenia... wtedy... biegiem z Mitką - skwapliwie odrzekł Mikołaj, jakby z góry przygotowaną lekcję.
- Otóż to! - z gniewem krzyknął Porfiry Pietrowicz - powtarza cudze słowa! - mruknął jakby do siebie i nagle znów spostrzegł Raskolnikowa.
Widocznie tak się przejął Mikołajem, że na chwilę zapomniał nawet o Raskolnikowie. Teraz się opamiętał, a nawet zmieszał...
- Rodionie Romanowiczu! Proszę wybaczyć - zwrócił się doń - ale tak nie można; proszę bardzo... nic tu po panu... zresztą ja sam... Pan widzi, co za niespodzianki!... Proszę bardzo!...
I biorąc go za rękę pokazał mu drzwi.
- Pan, zdaje się, tego nie oczekiwał? - sarknął Raskolnikow, który, naturalnie, nic jeszcze nie rozumiał jasno, ale już zdążył nabrać rezonu.
- Kochany pan także nie oczekiwał. Jak nam drżą rączyny, che-che!
- I pan drży. Porfiry Pietrowiczu.
- I ja drżę: nie spodziewałem się!...
Stali już na progu. Porfiry Pietrowicz czekał niecierpliwie, by Raskolnikow wyszedł pierwszy.
- Więc niespodzianeczki pan mi ostatecznie nie pokaże? - szyderczo spytał Raskolnikow.
- No proszę! Mówi, a ząbki w buzi aż mu jeszcze dzwonią, che-che! Ironista z pana! No, do widzenia.
- Ja bym raczej powiedział, ż e g n a m!
- Jak Bóg da, jak Bóg da! - bąknął Porfiry Pietrowicz z dosyć kwaśnym uśmiechem.
Idąc przez kancelarię Raskolnikow zauważył, że wielu obecnych przygląda mu się badawczo. W poczekalni, wśród ciżby, dojrzał obu stróżów z t a m t e g o domu, których podówczas w nocy zapraszał ze sobą na posterunek. Stali i na coś czekali. Lecz skoro tylko wyszedł na schody, nagle znów usłyszał za sobą glos Porfirego Pietrowicza. Obróciwszy się zobaczył, że go tamten dopędza bez tchu.
- Słóweczko, Rodionie Romanowiczu. Co do reszty, to jak Bóg da, ale swoją drogą parę f o r m a l n y c h pytań będę jednak zmuszony panu zadać... więc się jeszcze zobaczymy, tak-tak!
I Porfiry Pietrowicz stanął przed nim z uśmiechem.
- Tak-tak - powtórzył.
Można było przypuścić, że ma ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś się nie zdobywa na to.
- Porfiry Pietrowiczu, proszę mi darować to, co zaszło... Uniosłem się nieco. - Raskolnikow tak dalece nabrał ducha, że poczuł nieodpartą chętkę, by trochę poigrać.
- Nie ma za co, nie ma za co - prawie radośnie podchwycił tamten. - Właściwie i ja także... Jadowite mam usposobienie, kajam się, kajam! Ale jeszcze się zobaczymy. Da Bóg, jeszcze na pewno, na pewno się zobaczymy!...
- I wówczas poznamy się nawzajem do głębi? - poddał Raskolnikow.
- I wówczas poznamy się nawzajem do głębi - potaknął Porfiry Pietrowicz, zmrużył powieki i spojrzał na niego bardzo serio. - Teraz na imieniny?
- Na pogrzeb.
- Ach, prawda, na pogrzeb! Powtarzam: dbaj pan o zdrowie, o zdrowie...
- Ja zaś już nawet nie wiem, czego mam panu życzyć ze swej strony! - odparował Raskolnikow. Zaczął już schodzić ze stopni, ale wtem zwrócił się ponownie do Porfirego Pietrowicza. - Życzyłbym większych sukcesów, ale sam pan widzi, jak komiczny jest pański fach!
- Czemuż to komiczny? - od razu nastawił ucha Porfiry Pietrowicz, który już także zabierał się do odejścia.
- No bo jakże! Wyobrażam sobie, jak pan dręczył i męczył - psychologicznie, po swojemu! - tego nieboraka Mikołkę, żeby się przyznał; z pewnością perswadował mu pan dzień i noc: "Tyś mordercą, tyś mordercą..." No a teraz, gdy się już przyznał, pan na nowo będzie go przypiekał na wolnym ogniu: "Kłamiesz, nie ty jesteś mordercą! Nie możesz nim być! Cudze słowa powtarzasz!" Więc czyż nie zabawny fach?
- Che-che-che! Czyli że pan zauważył jednak, żem mówił do Mikołaja. "Powtarzasz cudze słowa"?
- Jakżem mógł nie zauważyć?
- Che-che! Dowcipnyś pan, o, dowcipny. Wszystko zauważy! Prawdziwie błyskotliwy umysł! Umie pan wyłowić najucieszniejszy szczególik... che-che! Wśród pisarzy to podobno Gogol posiada tę zdolność w najwyższym stopniu.
- Tak jest, Gogol.
- Tak jest, Gogol... Do miłego zobaczenia.
- Do miłego zobaczenia...
(...)
Raskolnikow wziął czapkę, zamyślił się, potem wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy od kilku dni czuł przynajmniej, że jest przy zdrowych zmysłach.
"Trzeba skończyć ze Swidrygajlowem - myślał - za wszelką cenę i możliwie najprędzej. Zdaje się, że ten również czeka, bym sam do niego przyszedł."
I oto w jego znużonym sercu wezbrała nagle taka nienawiść, że mógłby chyba zamordować jednego z tych dwóch: Swidrygajłowa albo Porfirego. Bądź co bądź poczuł, że jeśli nie teraz, to w przyszłości byłby w stanie to zrobić. "Zobaczymy, zobaczymy" - powtarzał w duchu.
Lecz zaledwie otworzył drzwi do sieni, wpadł na Porfirego, który właśnie wchodził. Raskolnikow osłupiał na chwilę, ale tylko na jedną chwilę. Rzecz osobliwa: nie bardzo się zdziwił i prawie nie nastraszył. Drgnął tylko, lecz momentalnie, błyskawicznie stanął w pogotowiu. "Może to już rozwiązanie. Ale jakim sposobem podszedł tak cichutko jak kot, że nic nie słyszałem? Czyżby podsłuchiwał?"
- Nie spodziewał się pan gościa, Rodionie Romanowiczu - zawołał śmiejąc się Porfiry Pietrowicz. - Już dawno chciałem wstąpić, teraz przechodziłem obok, myślę sobie: czemu nie wpaść na pięć minut? Pan się gdzieś wybierał? Nie zatrzymam długo. Ot, na jednego papierosika, jeżeli wolno...
- Niechże pan siada. Porfiry Pietrowiczu, niechże pan siada - zapraszał Raskolnikow z miną tak na pozór zadowoloną i przyjacielską, że doprawdy sam by siebie podziwiał, gdyby mógł się widzieć. Gonił resztkami! Bywa czasem, że człowiek cierpi śmiertelny strach przez pół godziny w towarzystwie rozbójnika, ale gdy ten ostatecznie przystawia mu nóż do gardła, strach mija nagle. Usiadł na wprost Porfirego i wpatrywał się weń bez drgnienia powiek. Porfiry zmrużył oczy i jął zapalać papierosa.
"No gadaj że, gadaj! - takie wyzwanie chciało wyskoczyć z serca Raskolnikowa. - No, czemu,. czemu nie gadasz?"
- Ach, te papierosiki! - przemówił wreszcie Porfiry Pietrowicz, gdy skończył zapalać, i odsapnął. - Wiem, że to trucizna, czysta trucizna, a porzucić nie mogę. Kaszlę, krztuszę się, początki astmy. Wie pan, tchórz ze mnie; kilka dni temu pojechałem do B-na - on każdego pacjenta bada co najmniej pół godziny; aż się roześmiał patrząc na mnie. Stukał, pukał. "Między innymi, powiada, nie służy panu tytoń; rozedma płuc." Ślicznie, ale jakże mam porzucić? Czym zastąpię? Nie piję, ot, w czym bieda, che-che-che, bieda w tym, że nie piję! Bo wszystko jest względne, Rodionie Romanyczu, wszystko jest względne.
"Cóż to? znowu rozpoczyna swoją przeklętą grę?" - ze wstrętem pomyślał Raskolnikow. Przypomniała mu się nagle cała niedawna scena ich ostatniego spotkania i ówczesne uczucie napłynęło mu falą do serca.
- Wstępowałem do pana onegdaj wieczorem; pan nie wie? - ciągnął Porfiry Pietrowicz oglądając pokój. - Wchodziłem tutaj, do tego pokoju. Tak samo jak dzisiaj szedłem sobie mimo pańskiego domu, pomyślałem: trzeba wpaść, złożyć mu wizytę. Przychodzę, pokój na oścież; rozejrzałem się, poczekałem, nawet nie zameldowałem się pańskiej służącej, wyszedłem. Pan nie zamyka na klucz?
Twarz Raskolnikowa chmurniała coraz bardziej. Porfiry jakby odgadł jego myśli.
- Przyszedłem wytłumaczyć się, Rodionie Romanyczu, mój złoty, wytłumaczyć się! Winien jestem panu wyjaśnienie - mówił z uśmieszkiem i nawet leciutko trącił Raskolnikowa dłonią w kolano, ale prawie w tejże chwili twarz jego przybrała nagle minę poważną, zatroskaną, ba, ku zdziwieniu Raskolnikowa niemal smutną. Raskolnikow jeszcze nigdy nie widział i nie podejrzewał u niego takiego wyrazu twarzy. - Dziwna scena nastąpiła wtedy między nami, Rodionie Romanyczu. Co prawda, to i przy pierwszym naszym widzeniu zaszła również dziwna scena, lecz wtedy... Ha, teraz wszystko się dopasowuje. Rzecz jest taka: może jestem wobec pana bardzo nie w porządku, i sam to czuję. Bo jakżeśmy się rozstali? Pan pamięta: nerwy pańskie dygoczą i kolana drżą, moje nerwy dygoczą i drżą kolana. Wie pan, to już było jakoś wręcz nieprzyzwoicie między nami, nie po dżentelmeńsku. A wszak ostatecznie jesteśmy dżentelmenami; nawet przede wszystkim dżentelmenami - trzeba to uwzględnić. A pan pamięta, do czego dochodziło... Wręcz nieprzyzwoicie.
"Właściwie za kogo on mnie ma?" - ze zdumieniem zastanawiał się Raskolnikow podnosząc głowę i wpatrując się w Porfirego jak urzeczony.
- Zdecydowałem, że teraz powinniśmy działać otwarcie, to będzie lepiej - ciągnął Porfiry Pietrowicz, z lekka odwracając głowę i spuszczając oczy, jakby już nie chciał mieszać spojrzeniem swej niedawnej ofiary i jakby porzucał wszystkie swe dawne chwyty i fortele. - Bo tego rodzaju podejrzenia i tego rodzaju sceny długo trwać nie mogą. Wybawił nas wtedy Mikołka, bo już sam nie wiem, do czego by doszło między nami. Ten przeklęty mieszczuch siedział u mnie wtedy za przepierzeniem - uwierzy pan? Pan naturalnie już o tym wie: mnie także wiadomo, że później wstąpił do pana; ale tego, co pan wówczas przypuścił, tego nie było: po nikogo nie posyłałem i nic jeszcze wtedy nie zarządziłem. Spyta pan, dlaczego nie zarządziłem? Hm, jakże to powiedzieć? Mnie samego to jakoś zaskoczyło. Nawet po stróżów nie bardzo posyłałem. (Stróżów pan z pewnością zauważył przechodząc.) Mignęła mi wtenczas myśl jedna, prędko, jakby błyskawica; bo uważa pan, Rodionie Romanyczu, diabelnie byłem wtedy przekonany. Trzeba spróbować, myślałem sobie: wprawdzie na pewien czas wypuszczę jedno, ale za to drugie schwycę za ogon; w każdym razie nie dam umknąć temu, co moje, co moje. Strasznie jesteś nerwowy, Rodionie Romanyczu, aż do przesady - przy wszystkich innych podstawowych cechach swego charakteru i serca, które, pochlebiam sobie, częściowo poznałem. Oczywiście, nawet i wtedy powinienem był wiedzieć, że przecież nie zawsze tak bywa, żeby człowiek raptem wstał i wygarnął wszystko, co ma na sercu. Owszem, to się zdarza, zwłaszcza jeśli doprowadzić człowieka do ostateczności, ale bądź co bądź rzadko. Powinienem to uwzględnić. Ale widzi pan, bardzo mi się chciało mieć choć szczególiczek! choćby maciuputeńki, tylko bodaj jeden, lecz za to taki, żeby go można było wziąć do rąk, żeby to już była rzecz, a nie w kółko tylko wciąż psychologia. Bo myślałem sobie: jeżeli człowiek winien, to na pewno można z niego wycisnąć coś konkretnego, wolno nawet liczyć na najbardziej nieoczekiwane rezultaty. Liczyłem wtedy na pańskie usposobienie, Rodionie Romanowiczu, najbardziej na usposobienie. Mocno liczyłem na pana.
- Ależ pan... ależ dlaczego pan teraz tak... - bąknął wreszcie Raskolnikow nie mogąc nawet porządnie sformułować pytania. "O czym on mówi? - gubił się w domysłach. - Czyżby rzeczywiście brał mnie za niewinnego?"
- Czemu tak mówię? Bo przyszedłem się wytłumaczyć; uważałem to sobie, że tak powiem, za świętą powinność. Chcę panu wyłożyć wszystko do cna, jak to było, całą historię tego, co się zdarzyło wtenczas, powody tego, że tak powiem, zaćmienia umysłu. Dużo kazałem panu przecierpieć, Rodionie Romanyczu. Nie jestem potworem. Rozumiem i ja, czym to było dla człowieka udręczonego, ale dumnego, władczego i niecierpliwego przede wszystkim! Tak czy owak, uważam, żeś pan człowiek najszlachetniejszy, może nawet z zadatkami na wielkoduszność, choć bynajmniej nie wszystkie pańskie poglądy podzielam - śpieszę to zaznaczyć, gdyż za nic nie chcę pana zwodzić. Poznawszy pana przywiązałem się. Pana może te słowa śmieszą? Nic dziwnego. Wiem, że od pierwszego wejrzenia pan mnie nie polubił, bo zresztą nie ma za co polubić. Dlatego też, teraz ze swojej strony pragnę wszelkimi sposobami zatrzeć złe wrażenie i dowieść, że i ja jestem człowiekiem z sercem i sumieniem. Mówię otwarcie.
Tu Porfiry Pieirowicz zatrzymał się z godnością. Raskolnikow uczul przypływ jakiegoś nowego lęku. Myśl, że Porfiry ma go za niewinnego, jęła go nagle straszyć.
- Chyba nie warto opowiadać kolejno, jak się to wszystko wówczas rozpoczęło - podjął Porfiry Pietrowicz. - Sądzę, że to zbyteczne. Zresztą nie potrafiłbym. Bo jakże to wyjaśnić porządnie? Najpierw rozeszły się słuchy. O tym, co to były za słuchy i od kogo, i kiedy... i dlaczego mianowicie skierowały się na pana - myślę, że także nie warto. U mnie zaś osobiście rozpoczęło się od przypadku, od pewnego zupełnie przypadkowego przypadku, który w najwyższym stopniu mógł być i mogło go nie być. Jaki przypadek? Hm, sądzę, że także szkoda mówić. To wszystko, te słuchy i te przypadki, złączyło mi się wtenczas w jedną myśl. Wyznaję otwarcie, bo jeżeli przyznawać się, to do wszystkiego; otóż to ja pierwszy wpadłem wtedy na pana. Bo te jakieś notatki na zastawach u staruszki, i tak dalej, i tak dalej - to wszystko furda. Takich sztuczek można naliczyć setkę. Miałem również sposobność dowiedzieć się wówczas szczegółowo o scenie w biurze policji - i to nie mimochodem, lecz od narratora szczególniejszego, kapitalnego, który sam o tym nie wiedząc odmalował mi tę sprawę znakomicie. I tak szczególik do szczególiku, szczególik do szczególiku, Rodionie Romanyczu, mój złoty! Więc jakże miałem nie zwrócić się w wiadomym kierunku? Zapewne, mówi angielskie przysłowie, że ze stu królików nie da się złożyć jednego konia, ze stu podejrzeń nigdy się nie złoży jednego dowodu; ale to przecie dopiero rozsądek, a trzeba się liczyć z namiętnościami, boć ostatecznie i sędzia śledczy jest człowiekiem. Przypomniałem sobie wtedy o pańskim artykuliku w tym piśmie, pamięta pan, już za pierwszej bytności pana mówiliśmy o tym szczegółowo. Natrząsałem się wtedy, ale to po to, żeby z pana wydobyć coś więcej: pan jest bardzo niecierpliwy i chory, Rodionie Romanyczu. Że pan jest mężny, zuchwały, poważny i... czujący, wiele czujący - wszystko to dawno wiedziałem. Mnie te wszystkie odczucia są znane, również pański artykulik przeczytałem jak coś znanego. Podczas bezsennych nocy w jakimś zapamiętaniu lągł się ten artykuł, z zamieraniem i łomotaniem serca, z tłumionym entuzjazmem. Niebezpieczny jest ten tłumiony, dumny entuzjazm młodzieży. Natrząsałem się wówczas, a teraz wyznam panu, że strasznie lubię w ogóle, to znaczy jako amator, taką pierwszą, młodzieńczą, gorącą próbę pióra. Dym, mgła, we mgle dzwoni struna. Artykuł pański jest niedorzeczny i fantastyczny, ale przebłyskuje w nim taka szczerość, jest w nim duma młoda i nie przekupiona, jest w nim odwaga rozpaczy; posępny to artykuł, lecz to dobrze. Artykulik ten przeczytałem sobie wtedy i odłożyłem, i.... odłożywszy, zaraz pomyślałem: "Ba, z tym człowiekiem nie pójdzie tak łatwo!" A teraz niechże pan sam powie: czy mogłem po takim wstępie nie dać się porwać dalszemu ciągowi? Ach, Boże! Czyż ja co mówię? Czyż ja teraz coś twierdzę? Dopiero wtedy zauważyłem. Cóż to jest? pomyślałem. Nie ma tu nic, zgoła nic, może w najwyższym stopniu nic. I zupełnie nie przystoi mnie, sędziemu śledczemu, tak się zagalopowywać. Mam w ręku Mikołkę, mam fakty - bo jak pan sobie chce, tam były fakty! On także miał swoją psychologię; muszę się nim zająć, pomyślałem, boć tu chodzi o śmierć i życie. Po co teraz tłumaczę to panu? Po to, żeby pan wiedział i ze swym rozumem i sercem nie miał za złe ówczesnego złośliwego postępowania. Nie było ono złośliwe, szczerze mówiąc, che-che! Może pan sobie wyobraża, że nie byłem wtedy u pana z rewizją? Byłem, byłem, che-che, byłem, gdy pan tutaj leżał chóry w łóżeczku. Nie urzędowo i nie pod własnym nazwiskiem, ale byłem. Do ostatniego włoska wszystko się tu przetrząsnęło w. pańskim mieszkaniu, ale - umsonst! *[na próżno!] Myślałem sobie: teraz ten człowiek przyjdzie, sam przyjdzie, i to bardzo prędko, jeżeli winien, to niechybnie przyjdzie. Inny by nie przyszedł, ale ten przyjdzie. A czy pamiętasz, Rodionie Romanyczu, jak pan Razumichin zaczął ci się w y g a d y w a ć? Zrobiliśmy to w tym celu, żeby cię zdenerwować; umyślnie puściliśmy słuchy, ażeby pan Razumichin wygadał się, boć to taki człowiek, który nie potrafi milczeć, kiedy jest oburzony. Panu zaś Zamiotowowi przede wszystkim rzuciła się w oczy twoja szczera odwaga i twój gniew. Bo któż to widział tak od razu wygarnąć w piwiarni: "Ja zabiłem!" Oho, pomyślałem sobie, śmiało! zbyt śmiało! Jeżeli on jest winien, to niebezpieczny z niego przeciwnik. Tak sobie wtedy pomyślałem. I czekam. Czekam z całych sił - a Zamiotowa pan wtedy literalnie zmiażdżył i... i w tym ci sęk, że ta cała przeklęta psychologia ma dwa końce. Otóż czekam, wypatruję, a tu raptem Bóg mi cię sprowadza: przychodzisz. Aż mi serce drgnęło. Ech! Po co pan wtedy przyszedł? Śmiech, ten twój śmiech, kiedyście wówczas przyszli - pamiętasz pan? Właśnie wtedy przejrzałem cię na wylot, jakbyś był ze szkła. A gdybym cię nie oczekiwał w taki szczególniejszy sposób, to może bym nic nie dojrzał w twoim śmiechu. Oto co znaczy: być w nastroju. A pan Razumichin wtedy... Ach, kamień, kamień, pamięta pan, kamień, no, ten, pod którym ukryte są rzeczy? Literalnie jakbym go widział, gdzieś tam w ogrodzie - bo pan powiedział Zamiotowowi, że w ogrodzie, prawda? A potem drugi raz mnie? A kiedyśmy wtenczas zaczęli analizować ten pański artykuł, kiedy pan zaczął mi go wykładać! no! powiadam panu: każdziutkie słowo przedstawiło mi się dwojako, jakby pod każdym, z nich siedziało drugie jeszcze znaczenie. I tak oto, Rodionie Romanyczu, doszedłem aż do ostatniego słupa i dopiero wtedy się opamiętałem, gdy się weń trzasnąłem łbem. Hola, powiedziałem sobie, hola! Przecie jeżeli chcieć, można to wszystko aż do ostatniego szczegółu wytłumaczyć wręcz odwrotnie i bodaj że to wypadnie jeszcze naturalniej. Sam sobie przyznawałem, że naturalniej wypadnie. Męczarnia! Nie, myślę sobie, już bym wolał jaki szczególiczek... A jakem wówczas usłyszał o tym dzwonku, to aż zamarłem cały, aż mnie ciarki przeszły! Aha, myślę, oto i nasz szczególiczek! Jest! I już nawet nie rozumowałem, nie chciałem rozumować. Dałbym wtedy tysiąc rubli ze swej kieszeni, żeby tylko móc n a w ł a s n e o c z y widzieć, jak pan szedł obok tego mieszczanina sto kroków (po tym, gdy cisnął ci w oczy: "Morderca!") i przez te całe sto kroków nie odważyłeś się o nic go zapytać!... Albo te zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa? Albo wciąż o tych dzwonkach - w chorobie, w półmalignie? Więc jakże się po tym wszystkim dziwić, Rodionie Romanowiczu, że zacząłem wówczas tak żartować z tobą? I dlaczego sam przyszedłeś akurat w tej minucie? Toż i ciebie jakby ktoś z tyłu popychał, słowo daję, i gdyby nie rozładował atmosfery Mikołka, to... Mikołkę pan pamięta? Dobrze go pan zapamiętał ? Przecie to był grom z jasnego nieba! Grom, piorun! A jak ja go powitałem? Gromowi, piorunowi - ani tyćko nie uwierzyłem, sameś pan widział. Ba! Nawet później, już po pańskim wyjściu, gdy mi na niektóre punkty odpowiadał bardzo a bardzo składnie, tak że aż się dziwiłem - nawet wtedy nie wierzyłem mu za grosz! Bo moja pewność była twardsza od diamentu. Nie, myślę sobie, wolne żarty! Gadaj zdrów, Mikołka!
- Razumichin mówił mi przed chwilą, że pan i teraz oskarża Mikołaja i sam upewnił o tym Razumichina...
Zbrakło mu tchu, nie dokończył. Z niewypowiedzianą alteracją słuchał, jak człowiek, który go "rozgryzł" całkowicie, teraz się wycofuje. Bał się uwierzyć i nie wierzył. W tych dwuznacznych jeszcze słowach chciwie szukał i dobadywał się czegoś dokładniejszego i bardziej rozstrzygającego.
- Pan Razumichin! - zawołał Profiry, rzekłbyś, ucieszony, że milczący Raskolnikow wreszcie o coś pyta. - Che-che-che! Pana Razumichina koniecznie trzeba było jakoś spławić: czy nam to źle we dwóch? Pan Razumichin byłby tu piątym kołem u wozu... przy tym wpadł do mnie blady jak ściana... Ha, Bóg z nim, mniejsza o niego. A co do Mikołki, czy chce pan wiedzieć, co to za facet? jak ja go rozumiem? Przede wszystkim to jeszcze zupełny dzieciuch; tchórz nie tchórz, ale coś w rodzaju artysty. Daję słowo. Proszę się nie śmiać, że tak o nim mówię. Dusza niewinna i chłonna. Ma serce, fantasta. I do tańca, i do śpiewu, a bajki opowiada podobno tak, że ludzie z daleka się schodzą. I do szkoły chodzi, i do upadłego się zaśmiewa, gdy mu pokazać palec, i upija się jak bela - wcale nie z nałogu, tylko ot tak, po dziecinnemu jeszcze, gdy go kto spoi. Ukradł wówczas - a sam o tym nie wie, bo "skoro znalazłem na podłodze, to gdzież tu kradzież?" A czy panu wiadomo, że on jest z raskolników - raczej nie z raskolników, tylko po prostu sekciarz. Świeżo jeszcze u siebie na wsi przez cale dwa lata był pod kierunkiem jakiegoś tam świątobliwego męża. Wiem o tym od Mikołki i od jego kompanów. Nie dość tego! chciał zostać pustelnikiem. Był gorliwy, trawił noce na modłach, czytał stare, "prawdę zawierające" księgi, zaczytywał się nimi. Petersburg uderzył mu do głowy, zwłaszcza płeć nadobna, no i trunki. Wrażliwy jest; zapomniał i o świątobliwym mężu, i o wszystkim. Wiem, że go tu polubił jeden malarz, zaczął go odwiedzać - aż tu raptem to zdarzenie. Chłopak oczywiście dostał stracha - nuże się wieszać, uciekać. Trudno zmienić pojęcie, jakie sobie lud urobił na temat naszego sądownictwa. Przeraża ich samo słowo "zasądzą". Kto temu winien? Może nowe sądy zmienią tę opinię. Och, dałby Bóg... Otóż w więzieniu przypomniał mu się, widać, świątobliwy starzec; wypłynęła również Biblia. Czy pan wie, Rodionie Romanyczu, co dla niektórych z nich znaczy "przyjąć cierpienie"? Wcale nie za kogoś określonego, tylko po prostu "trzeba przyjąć cierpienie", dobrowolnie wziąć je na siebie - tym bardziej gdy ono przychodzi od władz. Za moich czasów siedział w więzieniu pewien spokojniuteńki aresztant: cały rok czytał po nocach Biblię na przypiecku, no i zaczytał się, ale to - wie pan - zaczytał się na amen, tak że ni stąd, ni zowąd chwycił cegłę i cisnął w naczelnika, od którego żadnej krzywdy nie doznał. Ale jak cisnął? Umyślnie o cały arszyn w bok, żeby czasem nie trafić. Ha, wiadomo, co czeka aresztanta, który z bronią w ręku napada na naczelnika: "przyjął cierpienie". Otóż podejrzewam teraz, że i Mikołka chce "przyjąć cierpienie" czy coś w tym guście. Wiem to na pewno, na mocy faktów. Tylko że on sam nie wie, że ja wiem. Może pan nie wierzy, że z ludu wychodzą tacy fantaści? Ależ to rzecz zwykła. Znów się odezwał wpływ świątobliwego starca, zwłaszcza po próbie powieszenia się. Zresztą on mi sam wszystko opowie; przyjdzie. Myśli pan, że wytrzyma? Proszę zaczekać - jeszcze się wyprze! Z godziny na godzinę czekam, że przyjdzie cofnąć zeznania. Ja tego Mikołkę polubiłem i zbadam go na wskroś. Co pan myśli! Che-che! Na niektóre punkty odpowiadał mi nader składnie, widocznie zdobył potrzebne informacje, ale co do innych punktów - brnie jak kobyla w błoto, absolutnie nic nie wie, a przy tym nie domyśla się, że nie wie! Nie, kochany mój Rodionie Romanyczu, to nie Mikołka! To sprawa fantastyczna, mroczna sprawa współczesna, w stylu naszego stulecia, kiedy się ludzkie serce zmąciło; kiedy się szermuje frazesem, że krew "odświeża", kiedy się głosi życie ułatwione. Mamy tutaj książkowe rojenia, mamy tutaj serce rozjątrzone teorią; widocznie tu jest zdecydowanie się na pierwszy krok, ale zdecydowanie się osobliwego autoramentu: człowiek się zdecydował, ale tak jakby runął z wysokiej góry, jakby spadł z dzwonnicy; poszedł popełnić zbrodnię jakby nie na własnych nogach. Zapomniał przymknąć drzwi za sobą, a zabił; dwie osoby zabił - dla teorii. Zabił, a pieniędzy wziąć nie potrafił, co zaś zdążył porwać, to ukrył pod kamieniem. Nie dość mu było, że zniósł katusze, kiedy siedział za drzwiami, a do drzwi się dobijali, targali za dzwonek; nie, on potem, wpółprzytomny, idzie do pustego już mieszkania, żeby przypomnieć sobie ten dzwonek, żeby raz jeszcze doświadczyć lodowatych dreszczy wzdłuż kręgosłupa... Pewno, można to ostatecznie tłumaczyć chorobą, lecz mamy i coś lepszego: zabił, a poczytuje siebie za człowieka uczciwego, gardzi ludźmi, paraduje jak biały anioł... Nie, mój złoty Rodionie Romanyczu, jaki tam Mikołka! To nie Mikołka!
Te ostatnie słowa po wszystkim co zostało powiedziane uprzednio i co tak przypominało wycofanie się z pozycji były zbyt niespodziewane. Raskolnikow zadrżał cały, jak grotem przeszyty.
- Więc... któż... zabił? - spytał zdławionym głosem, nie mogąc się pohamować. Porfiry Pietrowicz aż się odchylił na oparcie krzesła, jak gdyby był zdumiony niespodziewanym pytaniem.
- Jak to: kto zabił?... - powtórzył, własnym uszom nie wierząc - ależ p a n zabił, Rodionie Romanyczu! Pan zabił... - dodał prawie szeptem, tonem całkowitego przeświadczenia.
Raskolnikow zerwał się z kanapy, postał kilka sekund i znów usiadł bez słowa. Drobne skurcze przebiegły mu po twarzy.
- Buzia znowu drga jak wtedy - mruknął Porfiry Pietrowicz nieledwie ze współczuciem. - Widocznie, Rodionie Romanyczu, źle mnie zrozumiałeś - dodał po krótkim milczeniu - i dlatego takiś zdumiony. Przyszedłem po to właśnie, żeby już wszystko powiedzieć i poprowadzić rzecz otwarcie.
- To nie ja zabiłem - wyszeptał Raskolnikow, jak wystraszone małe dzieci, przyłapane na zbytkach.
- Owszem, to pan, Rodionie Romanyczu, pan, nikt inny - surowo i z przekonaniem rzekł Porfiry.
Umilkli obaj i milczenie trwało dziwnie długo, dobre dziesięć minut. Raskolnikow oparł się o stół i milcząc burzył sobie palcami włosy. Porfiry Pietrowicz siedział cichutko i czekał. Nagle Raskolnikow spojrzał na niego wzgardliwie.
- A pan znowu swoje. Porfiry Pietrowiczu! Znowu te same chwyty, że też się panu nie sprzykrzy, doprawdy!
- E, daj pan pokój, co mi teraz po chwytach! Inna sprawa, gdyby tu byli świadkowie, ale przecież szepczemy do siebie w cztery oczy. Sam pan widzi, że nie po to przyszedłem, by cię osaczać i łapać jak zająca. Czy się przyznasz, czy nie - w tej chwili jest mi to obojętne. W duchu i tak mam pewność.
- Wobec tego po coś pan przyszedł? - rozzłościł się Raskolnikow. - Znów zadam poprzednie pytanie: jeżeli ma mnie pan za winnego, czemuż nie bierzesz mnie do więzienia?
- A, to rozumiem, to jest pytanie! Odpowiem panu punkt po punkcie. Po pierwsze, tak od razu wziąć pana do aresztu byłoby dla mnie niekorzystnie.
- Jak to: niekorzystnie! Skoro pan przekonany, więc powinien...
- Ba, cóż z tego, żem przekonany? Przecie to dopiero moje marzenia. Zresztą po co mam pana posadzić? żeby zabezpieczyć panu s p o k ó j ? Pan sam to wie, jeśli pan się naprasza. Ot, na przykład, przyprowadzę tego mieszczanina, żeby pana zdemaskował, a pan mu powie: "Pijanyś, bracie, czy co? Kto mnie z tobą widział? Po prostu wziąłem ciebie za pijanego, bo też byłeś pijany." No i co ja wtedy na to? Zwłaszcza że pańskie oświetlenie będzie prawdopodobniejsze niż jego, bo jego zeznania zawierają tylko psychologię (co nawet niezbyt pasuje do jego gęby), pan natomiast, utrafia w sedno, bo ten ladaco rzeczywiście pije jak cholera i aż nadto jest tego znany. Przy tym kilkakrotnie przyznawałem się panu szczerze, że cała ta psychologia ma dwa końce i że ten drugi koniec jest dłuższy, daleko prawdopodobniejszy, a ponadto nie mam na razie nic przeciwko panu. I chociaż mimo wszystko wsadzę pana, i nawet specjalnie przyszedłem (zupełnie inaczej niż to bywa), żeby z góry o tym uprzedzić, jednak mówię wprost (także inaczej, niż to bywa), że dla mnie będzie to niekorzystne. Po wtóre, przyszedłem dlatego...
- Właśnie, właśnie, po wtóre? (Raskolnikow wciąż jeszcze się dusił.)
- Dlatego, że jak już przedtem mówiłem, uważam, iż winien panu jestem wyjaśnienie. Nie chcę, żebyś mnie miał za potwora, tym bardziej że ci jestem szczerze życzliwy - możesz wierzyć lub nie wierzyć. Toteż; po trzecie, przychodzę do ciebie z bezpośrednią i otwartą propozycją, żebyś się zgłosił jako winowajca. Będzie to dla pana bez porównania korzystniejsze, a i dla mnie także: baba z wozu, koniom lżej. No cóż? jestem czy nie jestem otwarty?
Raskolnikow namyślał się z minutę.
- Niech pan słucha. Porfiry Pietrowiczu. Sam pan mówi: tylko psychologia, a teraz raptem wjeżdżasz w matematykę. A co będzie, jeżeli się teraz mylisz?
- Nie, Rodionie Romanyczu, ja się nie mylę. Posiadam taki szczególiczek. Szczególiczek ten znalazłem jeszcze wtedy; Bóg mi go zesłał!
- Jaki szczególiczek?
- Nie powiem, Rodionie Romanyczu. No i bądź co bądź teraz już nie mam prawa odwlekać, wsadzę pana. Więc proszę rozważyć: mnie już t e r a z wszystko jedno, a to znaczy, że ja jedynie dla pana. Jak Boga kocham, tak będzie lepiej, Rodionie Romanyczu!
Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie.
- To już nie tylko śmieszne, ale wprost bezwstydne. Choćbym nawet był winien (czego wcale nie mówię), z jakiejże to racji mam się zgłaszać jako winowajca, skoro sam pan mówi, że w więzieniu będę miał z a p e w n i o n y s p o k ó j?
- Ej, Rodionie Romanyczu, nie każdemu słówku wierz; może to i niezupełnie będzie s p o k ó j ! Wszak to tylko teoria, i tylko moja, a cóżem ja za autorytet? Kto wie, może i teraz coś przed panem ukrywam. Czyż koniecznie mam ot tak od razu wszystko wyłożyć panu na stół, che-che! Po wtóre: jak to "po co"? Czyż pan nie wie, jakby to złagodziło wymiar kary? Bo kiedyż pan się zgłosi? w jakiej chwili? Proszę się zastanowić! Właśnie wtedy, gdy kto inny wziął na siebie zbrodnię i zawikłał sprawę aż miło! Ja zaś przysięgam na Boga, że wszystko "tam" panu zrobię i urządzę tak, że zgłoszenie się pańskie będzie wyglądało jak zupełna niespodzianka. Unicestwimy tę całą psychologię, wniwecz obrócę wszystkie ciążące na panu podejrzenia, tak że pańska zbrodnia będzie się przedstawiała niby jakieś zamroczenie, bo też, sumiennie mówiąc, było to zamroczenie. Uczciwy ze mnie człowiek, Rodionie Romanyczu, i słowa dotrzymam.
Raskolnikow smutno milczał i zwiesił głowę; długo myślał i wreszcie uśmiechnął się znów, lecz jego uśmiech był już łagodny i smutny.
- Ech, nie trzeba! - rzekł, jakby już wcale się nie kryjąc przed Porfirym. - Nie warto! Nie trzeba mi wcale waszego złagodzenia!
- Otóż to, otóż to, tego się właśnie bałem! - zapalczywie i jakby niechcący zawołał Porfiry. - Właśnie tego się bałem, że nie trzeba panu naszego złagodzenia.
Raskolnikow popatrzał na niego smutno i wymownie.
- Ej, nie lekceważ pan życia! - ciągnął dalej Porfiry - wiele go jeszcze będziesz miał przed sobą. Jak to - "nie trzeba złagodzenia"! Jak to - "nie trzeba"! Niecierpliwy z pana człowiek!
- Czego będzie wiele przede mną?
- Życia! Cóż to, pan jest prorokiem? Tak dużo pan wie? Szukajcie a znajdziecie. Może tego właśnie Bóg oczekuje od ciebie. Zresztą kajdany nie trwają wiecznie...
- Przyjdzie ułaskawienie... - zaśmiał się Raskolnikow.
- Albo co? Możeś się pan przestraszył burżuazyjnego wstydu? Bardzo możliwe, żeś się przestraszył, i sam o tym nie wiesz, boś młody! Swoją drogą, komu jak komu, lecz tobie się nie godzi bać się ani wstydzić skruchy.
- Ech, pluję na to! - szepnął Raskolnikow z odrazą i pogardą, jakby już nawet i mówić nie chciał. Podniósł się z krzesła, chciał gdzieś wyjść, lecz usiadł znowu, z widoczną rozpaczą.
- Otóż to: "pluję"! Straciłeś ufność i myślisz, że ci prostacko pochlebiam; ale czyś tak pan długo żył? Dużo rozumiesz? Wymyślił sobie teorię i wstyd mu się zrobiło, że wzięła w łeb, że wyszło aż zanadto nieoryginalnie! Wynikła podłość, to prawda, ale pan jednak nie jest beznadziejnym podlecem. Wcale nie! Przynajmniej długo nie cyganiłeś samego siebie, od razu dotarłeś do ostatnich słupów granicznych. Bo za kogo ja pana mam? Mam pana ze jednego z takich, co to - wypruwają mu kiszki, a on będzie stal i z uśmiechem patrzał na oprawców, jeżeli tylko znajdzie wiarę lub Boga. Więc też znajdź, a będziesz żył. Po pierwsze, już od dawna potrzeba ci zmiany powietrza. Ha, cóż, cierpienie to także rzecz dobra. Pocierp. Może Mikołka ma rację, że pragnie cierpienia. Wiem, o wiarę trudno, ale nie mędrkuj pan zawile; oddaj się życiu wprost, bez rezonerstwa; nie bój się: ono samo wyniesie cię na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? Skądże mam wiedzieć! Wierzę tylko, że dużo jeszcze masz życia przed sobą. Wiem, że słuchasz wszystkich moich słów jak wyuczonej lekcji; ale może później przypomnisz je sobie, może d się kiedy przydadzą; po to też mówię. Dobrze jeszcze, żeś pan zabił tylko tę babinkę. Bo gdybyś wymyślił inną teorię, to kto wie, może byś zrobił coś sto milionów razy szkaradniejszego jeszcze! Może trzeba Bogu dziękować. Skąd pan wie? może Bóg dlatego cię zachował. Miej wielkie serce i mniej się lękaj. Stchórzyłeś, że trzeba będzie spełnić wielką ofiarę? Nie, tutaj wstyd tchórzyć. Skoro już uczyniłeś taki krok, to weź się w garść. Tu już sprawiedliwość. Więc spełnij to, czego żąda sprawiedliwość. Wiem, że nie wierzysz, ale doprawdy życie cię wydźwignie. Kiedyś sam to sobie upodobasz. Teraz tylko powietrza ci trzeba, powietrza, powietrza!
Raskolnikow aż drgnął.
- A kimże pan jest znowu? - zawołał - cóż to z pana za prorok? Z wyżyn jakiego to majestatycznego spokoju głosi mi pan swe przemądre proroctwa?
- Ktom ja? Jestem człowiek skończony, nic więcej. Może człowiek czujący i współczujący, może wiedzący coś niecoś, ale już skończony, z kretesem. Pan zaś - to co innego; panu Bóg życie przysposobił (kto wie zresztą, może i u pana wszystko się rozejdzie po kościach i z wielkiej chmury będzie mały deszcz). Cóż z tego, że przejdziesz do innej kategorii ludzi? Człowiek z takim charakterem jak pan nie będzie żałował wygodnego życia. Co z tego, że może zanadto długo nikt cię nie będzie widział? Nie o czas chodzi, tylko o ciebie samego. Stań się słońcem, a wszyscy cię zobaczą. Słońce powinno przede wszystkim być słońcem. Czemu się pan znów uśmiecha: że kroję na Schillera? Założyłbym się - sądzi pan, że się teraz przypochlebiam! Ha, cóż, może rzeczywiście przypochlebiam się, che-che-che! Rodionie Ro-manyczu, może to i lepiej, żebyś mi nie wierzył na słowo, żebyś nigdy nie wierzył w całej pełni - już taki mam narów, wyznaję. Dodam tylko to jedno: o ile jestem człowiekiem marnym, o ile zaś uczciwym - to chyba już sam możesz teraz rozpoznać.
- Kiedy zamierza mnie pan aresztować?
- Ot, półtora dzionka albo dwa mogę jeszcze dać panu pobujać po świecie. Zastanów się, mój złoty, pomódl. Zresztą to będzie korzystniejsze, jak Boga kocham - korzystniejsze.
- A jeżeli ucieknę? - jakoś dziwnie uśmiechnął się Raskolnikow.
- Nie, nie uciekniesz. Ucieknie chłop, ucieknie modny sekciarz, fagas cudzych myśli - bo wystarczy mu pokazać mały palec, jak głupiemu Kubie, a w co chcąc uwierzy na całe życie. Pan zaś już przecie nie wierzy w swoją teorię, więc z czymże uciekniesz? I co ci po ucieczce? Zbiegowi żyje się trudno i paskudnie, panu zaś przede wszystkim trzeba życia i określonej sytuacji, odpowiedniego powietrza - a czyż t a m powietrze dla pana odpowiednie? Uciekniesz i sam wrócisz. B e z n a s n i e m o ż e s z s i ę o b e j ś ć. Jeżeli natomiast wpakuję cię do więzienia, posiedzisz miesiąc, no dwa, no trzy, a później raptem przypomnisz sobie moje słowa, sam się stawisz, i to jak! może w sposób niespodziewany dla siebie. Na godzinę przedtem nie będziesz jeszcze wiedział, że się zgłosisz ze skruchą. Jestem nawet pewien, że postanowisz "przyjąć cierpienie", na słowo mi teraz nie wierzysz, lecz sam dojdziesz do tego. Bo cierpienie, Rodionie Romanyczu, to wielka rzecz. Nic sobie z tego nie rób, że się roztyłem, to nic; za to wiem - nie śmiej się pan: w cierpieniu jest idea. Mikołka ma słuszność. Nie, nie uciekniesz, Rodionie Romanyczu.
Raskolnikow wstał i wziął czapkę. Porfiry Pietrowicz również wstał.
- Na spacerek? Wieczór będzie ładny, żeby tylko obeszło się bez burzy. A może nawet lepiej, gdyby się odświeżyło...
On także wziął czapkę.
- Porfiry Pietrowiczu, tylko z łaski swojej proszę sobie czasem nie uroić - z surowym naciskiem rzekł Raskolnikow - że się panu dzisiaj przyznałem. Dziwny z pana człowiek; słuchałem wyłącznie z ciekawości. A nie przyznałem się panu do niczego... Zapamiętaj pan to sobie.
- Dobrze, dobrze, wiem, zapamiętam. Patrzajcie! Aż drży. Nie turbuj się, mój złoty, niech będzie, jak chcesz. Pospaceruj sobie trochę; tylko że za długo nie można już spacerować. Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedną maleńką prośbę - dodał zniżając głos - sprawa to drażliwa, lecz ważna: jeżeli... ot, na wszelki wypadek (czemu ja zresztą nie wierzę i wcale pana o to nie posądzam), słowem, gdyby... no tak na wszelki wypadek - gdyby w ciągu tych czterdziestu czy pięćdziesięciu godzin przyszła panu chętka zakończyć tę sprawę w jakiś fantastyczny sposób, na przykład targnąć się na swe życie (przypuszczenie niedorzeczne, no, ale proszę mi już to darować), to zostaw pan krótką, lecz treściwą notatkę. Ot, dwie linijki, dwie tylko linijeczki... I o kamieniu proszę tam wspomnieć: tak będzie szlachetniej. No, do widzenia... Życzę dobrych myśli, zacnych poczynań!
Porfiry wyszedł jakoś zgarbiony, jakby unikając wzroku Raskolnikowa. Raskolnikow podszedł do okna i czekał z rozdrażnioną niecierpliwością na chwilę, gdy tamten, wedle jego rachuby, wyjdzie na ulicę i oddali się od domu. Następnie i on sam pośpiesznie wyszedł z pokoju.
Przełożył Czesław Jastrzębiec-Kozłowski
DOSTOJEWSKI