Kinga Dunin krytykuje

 





SAŁATKA - FRUSTRATKA

 "Wiadomości Kulturalne"

 

To takie proste. Wystarczy pójść do ministerstwa kultury i już mamy jedyny ogólnopolski tygodnik kulturalny. Nie jest jeszcze tak świetnie jak za PRL-u, kiedy na przykład tygodników takich jak "Życie literackie" Machejka było kilka, no, ale jest już lepiej.

Pierwszy numer "Wiadomości Kulturalnych" w dużej mierze poświęcony jest kreśleniu ponurej wizji świata bez "WK". Byłby to świat zamieszkały przez jednowymiarowe jednostki kierujące się tylko i wyłącznie żądzą zysku, świat, w którym rządziłaby tylko jedna jedyna zasada - wolny rynek. Trudno się nie zgodzić, że byłby on nudny, martwy i nieludzki. Obraz ten zdaje się pełnić w "WK" funkcję "żelaznego wilka", którym można postraszyć każdego, kto ma jakieś wątpliwości dotyczące na przykład tego, co i w jaki sposób powinno być dotowane w kulturze. Szczerzy on do nas zęby prawie z każdej strony pierwszego numeru szantażując nieodpartą logiką procesu dziejowego, która zdecydowała, że koniecznym i jedynym elementem rynku tygodników kulturalnych w Polsce ma być właśnie organ KTT. Oto bowiem zasłużenie upadł komunizm, następnie zachłysnęliśmy się wolnością i prawdą na śmietniku (pozostawionym przez komunistów, o tym już się nie wspomina), a potem idolem naszym stał się pozbawiony moralnych zasad biznesmen, koniecznym zaś zwieńczeniem tego ciągu wydarzeń był powrót wyrosłej z dawnych układów lewicy do władzy. Dopiero teraz możliwy okazał się powrót do lewicowo-inteligenckich wartości stawiających "być" przed "mieć". Jak pisze w artykule wstępnym KTT: Rzeczywistym problemem w Polsce jest stworzenie modelu obyczajowego i etycznego, w którym człowiek żyjący z własnej pracy, a więc nie aspirujący do posiadania jako głównego celu swoich dążeń, lecz umieszczony w innym systemie wartości. Tymi wartościami muszą być praca, kreatywność, aktywny, wrażliwy stosunek do otoczenia, a także stały, przynoszący satysfakcję wysiłek poznawczy i kulturalny. I dlatego też KTT (jak informuje A.B. w przeglądzie prasy, czyli odszczekiwaniu się wszystkim, którym pomysł powołania tego periodyku nie przypadł do gustu) po prostu ot tak, z ulicy, złożył biznesplan i dostał 22 miliardy. Każdy mógł je dostać. W świecie zdominowanym przez pozbawiony wartości biznes, ktoś przecież musi stworzyć nowy model etyki. Zresztą od tego jest Ministerstwo Kultury, żeby dawać dotacje i niejeden się po nie zwraca. Tak więc KTT całkiem niespodziewanie okazał się jedynym zbawcą polskiej kultury, świętym Jerzym namaszczonym przez dobrego boga-Dejmka do walki z diabłem rynku.

Dowiadujemy się zatem, że stoimy przed alternatywą - kulturalna pustynia i udający biznesmenów gangsterzy albo składający biznesplan KTT. Rzecz w tym, że jest to alternatywa fałszywa. Inne, pozarynkowe wartości mają bowiem już w Polsce swoich reprezentantów. Nobliwe miesięczniki, społeczno-kulturalne pisma regionalne, zbuntowane pisma młodych, odradzający się ruch amatorski, dodatki kulturalne do dzienników i tygodników. Na szczęście jednak w żadnym ze skupionych wokół tych ośrodków środowisk nie zalęgł się bakcyl pychy pozwalający wierzyć, że to oni właśnie są jedyni, najlepsi, powołani do przemawiania z jedynej mównicy.

Wypada też może wspomnieć o największym wartościotwórczym ośrodku w Polsce, jakim jest Kościół katolicki. Zapewne dobrze przećwiczony w minionym okresie przez KTT oportunizm - w języku "WK" zwany pragmatyzmem - sprawił, że o katolicyzmie jako alternatywnym systemie wartości nie padło ani słowo. Trudno chyba nie zauważyć, że poza biznesmenami istnieją w Polsce także biskupi, a tak jawnie lewicowe i nie odcinające się od tradycji PRL-u pismo ma być i dla tej opcji przeciwwagą.

Deklarując po wielokroć umiłowanie wartości demokratycznych twórcy "WK" zdają się zapominać, że demokracja to także pluralizm i dbałość o mniejszości. Dlatego też może lepiej byłoby skromne środki finansowe MKiS zamiast na biznesplan KTT poświęcić na "Borussię" czy "bruLion". Nie ma bowiem dziś jednej, powszechnie obowiązującej opcji w kulturze i dlatego pomysł powołania ogólnopolskiego, dotowanego z pieniędzy podatników tygodnika spotkał się z tak sceptyczną reakcją. Nie jest to jakaś szczególna kampania nienawiści wobec KTT. Każdy, kto dostałby taki prezent od urzędnika państwowego, znalazłby natychmiast zagorzałych wrogów. Dziś kulturze polskiej nie jest potrzebny monopolistyczny zbawca, lecz umiejętne wspieranie różnorodności, umożliwiające ludziom o różnych potrzebach, gustach i systemach wartości zaspokajanie ich zróżnicowanych kulturowych potrzeb.

Jeśli zaś chodzi o model etyczny, to może warto byłoby dołączyć do niego również "etykę walki", swoistą rycerskość, nakazującą przestrzegania niepisanych kodeksów i liczenia się z innymi. Jest to coś więcej niż zgodność z prawem i formalne przestrzeganie reguł. Czy w imię nawet najsłuszniejszych celów warto posługiwać się metodami wątpliwymi? Na razie KTT, choć domaga się wprowadzenia moralnego ładu, zachowuje się jak przedsiębiorca budowlany, który dostał duże zlecenie rządowe, a teraz bije się w piersi, że nie stały za tym żadne inne względy, po prostu był najlepszy i jedyny. Może był. Bez względu na to, czy KTT jest czy nie jest najlepszym kulturalnym przedsiębiorcą w Polsce, fakt, że dostał koncesje od znajomego i to takiego, który innych traktuje z nonszalancką arogancją, naprawdę nie jest bez znaczenia. Wszędzie tam, gdzie kończą się jasne reguły rynku, a zaczyna przyznawanie przywilejów, wkraczamy na niepewny grunt moralnych kwalifikacji i wyborów. Trudno więc o jednoznaczne oceny. Może, mimo wszystko, szwagier nie szwagier, inicjatywa KTT jest potrzebna kulturze polskiej i przyjmie się na rynku? Po owocach ich poznacie. Może za kilka lat "WK" będą tak dobrze zadomowione, że tylko nieliczni będą jeszcze pamiętali o pierworodnym grzechu poczęcia z ministerialnej dotacji. Na to pytanie odpowiedzą już czytelnicy.

Na razie otrzymaliśmy pierwszy owoc. Przyjrzyjmy się mu przez chwilę. Duża część numeru to autotematyczne uzasadnianie racji swego istnienia. Ten temat szybko się wypali. Trochę miejsca znalazło się też dla twórców sfrustrowanych i rozgoryczonych. Będzie to więc i wywiad z pomijanym w swej opinii przez kulturowy establishment Andrzejem Żuławskim, i fragment powieści Edwarda Redlińskiego. Przykro to mówić, ale nie wygląda to zachęcająco, choć ciągle mamy nadzieję, że nowe książki autora Konopielki okażą się lepsze od tej próbki. Póki co wydaje się jednak, że Redliński wrócił z emigracji w nie najlepszej kondycji psychicznej i chętnie obnosi się ze swym rozczarowaniem do nowej rzeczywistości. Poza tym mamy całą masę oddzielnych szufladek: książka, telewizja, radio, film, architektura, opera, operetka, malarstwo, kultura ekonomiczna, odkrycia naukowe, oświata. A więc sygnał - będziemy się zajmowali wszystkim, co mieści się w szeroko rozumianej kulturze. W tej drobno, według kryterium tematycznego, poszatkowanej sałatce brakuje jednak jakiegokolwiek smaku. Czegoś nowego, młodego, pikantnego. Dowiadujemy się, że Abakanowicz jest wielką artystką, że w telewizji pokazali głupi program, że szkoda radia Mozart, że wyszło kilka książek. Nie ma tu ani jednej informacji nowej dla czytelnika któregokolwiek z poważniejszych dzienników. Tyle, że dzienniki są szybsze.

Na tym zapewne ma polegać przystosowanie pisma do gustów masowego odbiorcy, Nijaka, uśredniona papka, która powinna wszystkim smakować. Gładko przechodząca przez przełyk. W gruncie rzeczy jest to kwintesencja masowej kultury, dla której "WK" miały być podobno przeciwwagą. Taka na przyzwoitym poziomie, informacyjna strawa o kulturze jest może nawet pożądana i pożyteczna, ale "WK" są na razie jedynie dowodem na to, jak dobrze radzą sobie z tym zadaniem codzienne gazety.

Z drugiej zaś strony ograniczeniem założonej masowości pisma jest jego wyraźne lewicowe oblicze. Czy ci, którzy z zasady nie kupują "Polityki", kupią "WK"? Czy istotnie nieszczęsny polski inteligent usycha z tęsknoty za nijakim, nudnawym przeglądem kulturalnym? W każdym razie trzymamy wydawców za słowo, że nie sięgną znowu do wspólnej kieszeni.

"Ex Libris" nr 53, czerwiec 1994





Czesław Miłosz
Piesek przydrożny
Znak, Kraków 1997

Książka zagłaskana przez krytyków i recenzentów. W październikowym "Megaronie" (biuletyn nowości wydawniczych) tak mówi o niej jeden z czołowych krytyków młodszego pokolenia, Przemysław Czapliński:

Ta książka powstała w rytm przemyśleń i przypomnień, niespiesznych pytań i niepewnych odpowiedzi. Dlatego jest nie tyle zbiorem esejów, ile książką sylwiczną, książką "o wszystkim i jeszcze o czymś": o patrzeniu, poszukiwaniu odpowiednich słów, o pożądaniu budzącym się na starość, o starości, o tymczasowości i pozorności ludzkiego istnienia, o intymności pisania poezji, o nihilizmie. Nie ma takiego tematu, który nie mógłby się tu pojawić, i nie ma takiego gatunku spośród miniform, którego Miłosz by nie wykorzystał. Są więc notatki, szkice, zapiski, portrety, uwagi do tekstów. Ten groch z kapustą chwilami zmierza w stronę aforystyki, kiedy indziej zaś - ku przypowiastce filozoficznej.

Wszystko to prawda, ale dla mnie wciąż jest to książka nieistotna, usiana banałami, nudna. Książka mądra - twierdzą krytycy, ale czy nie są to mądrości potoczne: starość nie radość, gdyby boga nie było, należałoby go wymyślić, facet tworzy, baba rodzi i komu to szkodzi... Jest jak kryształ bez skazy, pisze o Piesku Tomasz Jastrun. Jak kryształ w serwantce u mieszczucha. Ślicznie wydany gadget dla snoba, idealny "przedmiot" na elegancki prezent. 






KOMPLEKS HUCKA

Andrzej Stasiuk

Jak zostałem pisarzem (próba intelektualnej autobiografii)

 

Któż nie czytał w dzieciństwie Przygód Tomka Sawyera? Może i byli tacy, ale grzeczni chłopcy z przyzwoitych, inteligenckich rodzin z całą pewnością nie ominęli tej klasycznej lektury. Co więcej, niektórzy nigdy z niej nie wyrośli.

Urok Tomka polegał na tym, że choć był on łobuziakiem, to jednak ucywilizowanym. Ten młodociany kontestator chodził do szkoły, jaka by ona nie była, a w niedzielę, ślicznie wypucowany, zasiadał w ławkach szkółki niedzielnej. Jednak jego idolem nie był grzeczny kuzynek Sid, do którego był zresztą bardziej podobny niż miałby to ochotę przyznać, ale prawdziwy bezdomny włóczęga, Huckleberry Finn. Lektura powieści Marka Twaina miała zatem dla czystych, choć wiecznie chorujących, więc spędzających wiele czasu w łóżku, inteligenckich dzieciaków wymiar kompensacyjny. Pozwalała w wyobraźni przeżyć radość bycia "niegrzecznym chłopcem", na przyszłość dostarczała zaś wzorów kontestacji utrzymującej się w bezpiecznych granicach. Czyli uczyła jak rozrabiać, a jednocześnie dobrze zdać maturę, jak konspirować, ale nie pozwolić się wyrzucić ze studiów, jak pić, hipisować i buntować się, ale nie zranić przy okazji mamusi. Jednym słowem, jak bawiąc się w piaskownicy nie pobrudzić białych podkolanówek. Po latach, kiedy taki czytelnik Przygód już posunie się w latach i zacznie zastanawiać się, jak tu ufryzować swoją przeszłość na użytek wnuków i biografów, nastąpi cudowne rozdzielenie tych dwóch elementów jego życiorysu. Uwierzy on, że kiedyś był po prostu Huckiem Finnem, a potem ot tak, z oczywistej konieczności, właściwie dlatego, że mu się to słusznie należało, został przedstawicielem elity i establishmentu. (Rzecz jasna był nim zawsze i nie ma co się czarować.)

Takich właśnie niepoprawnych miłośników Tomka Andrzej Stasiuk wyszykował swoją pozerską książeczkę Jak zostałem pisarzem (próba intelektualnej autobiografii). Jak świetnie wycelował, dało się zobaczyć po entuzjastycznym przyjęciu, zgotowanym tej książce w "Gazecie Wyborczej" przez Piotra Bratkowskiego.

W tym miejscu chciałabym jasno powiedzieć, że nie zamierzam tu wcale przyłączać się do chóru głosów odsądzających Stasiuka od czci i wiary. Nie uważam tej książki ani za autokompromitację, ani za przejaw obrzydliwego "edkizmu". (Edek z Tanga Mrożka, cham i prymityw, posłużył Bronisławowi Majowi jako klucz do odczytania tej powieści.) Głosy krytyki zdają się płynąć z ust recenzentów, którzy autokreację, skok na rynek i literacki żart Stasiuka potraktowali z równie śmiertelną powagą, jak sentymentalny Piotr B. i jemu podobni. W gruncie rzeczy różni ich tylko ocena. Podczas gdy pierwsi uważają, że taki opis młodzieńczych doświadczeń jest kompromitacją inteligenckiego etosu, drudzy chcą wchłonąć tę historię i zaadaptować na użytek nostalgicznego mitu o zbuntowanej młodości, która nie przeszkodziła w późniejszej (uczciwej rzecz jasna) karierze. Niezwykle pomocny jest tu historyczny przypadek, który jakże niespodziewanie obdarzył nas demokracją i kapitalizmem. Dzięki niemu picie denaturatu za komuny okazuje się marzeniem o wolności, a późniejsza stabilizacja nie nosi znamion konformistycznej uległości. Kiedy już przyjmie się taką interpretację, lepiej nie dostrzegać w książce Stasiuka tych wszystkich miejsc tchnących tęsknotą za czasami, kiedy ulice były bezpieczne, a ceny stałe. Wystarczy wspomnieć, że dawniej życie było bardziej uduchowione.

Historia opowiedziana przez Stasiuka wydaje się pozornie dziecinnie prosta. Jakieś dziesięć lat z życia pisarza, mniej więcej od połowy lat siedemdziesiątych do połowy osiemdziesiątych, wypełnia włóczenie się po mieście, picie, palenie, słuchanie płyt, czytanie, bycie nie przystosowanym: porzucona szkoła, wojsko, szpital psychiatryczny, więzienie, otarcie się o konspirację, dorywcze zajęcia. Można powiedzieć, że w tej prostocie jest metoda. Stasiuk pisze: Dopiero teraz widzę, że moje życie składało się ze zdarzeń. Kiedyś zdawało mi się, że z myśli i uczuć. I właśnie zdarzenia są nam prezentowane. Drobiazgowo, werystycznie, z nużącym przywoływaniem szczegółów, takich jak ceny różnych artykułów czy trasy tramwajów. W ten sposób zostaje zagwarantowana prawdziwość opowiedzianej historii. Fakty można bowiem rozmaicie interpretować, czego dowodem choćby zróżnicowane reakcje krytyków, jednak dżentelmeni nie będą się o nie spierać. Tak było i już.

Czy jednak istotnie jest to prawda i tylko prawda, czy też została ona zmodyfikowana, przykrojona na miarę literackiej kreacji? Często o sensie opowieści decyduje nie to, co mówimy, ale i to, o czym nie mówimy. Porównajmy zatem literacki życiorys opisywany przez Stasiuka z prawdziwymi przypadkami Jerzego Owsiaka spisanymi przez Bartłomieja Dobroczyńskiego w Orkiestrze pomocnych serc. Monologu - wodospadzie Jerzego Owsiaka.

Pod wieloma względami ich losy okazują się uderzająco podobne. Znajdziemy jednak także kilka różnic. Jurek Owsiak ma rodzinę, której jego wyskoki nie są obojętne. Wydaje się to dosyć naturalne, nastolatkowie przeważnie nie są jeszcze sierotami. Poza jednym czy dwoma zdaniami nic nie wskazuje na to, żeby bohater autobiografii Stasiuka miał kogokolwiek poza kolegami. (Oczywiście należy to do mitu Hucka Finna - żadnych starych, którzy by czegoś chcieli.) Dalej - jednym z podstawowych problemów Owsiaka jest mieszkanie. To dosyć logiczne, jeśli już ktoś zbuntował się przeciwko rodzinie, to powinien gdzieś się wyprowadzić. Nie jest to łatwe dziś, tym bardziej nie było proste kiedyś (chyba że ktoś należał do elity i establishmentu). Bohater Stasiuka w jakiś cudowny sposób nie ma z tym nigdy problemu. Trzecia sprawa to książki. Owsiak, niezbyt pilny uczeń Liceum Ekonomicznego, książek nie czyta, dorośnie do tego później. Bohater Stasiuka, unikający szkoły uczeń Zespołu Samochodowych Szkół Zawodowych (o ile się nie mylę) czytuje z kumplami "chłopaków ze szkoły frankfurckiej". (Chcecie to wierzcie; grzeczni chłopcy uwierzą w to z rozkoszą.)

Poza tym, rzecz jasna, Owsiak opowiada o sobie, o swojej indywidualnej trajektorii, Stasiuk pisze literaturę. Używając niezwykle często zaimka osobowego w liczbie mnogiej, my, kreuje się na przedstawiciela jeśli nie pokolenia to przynajmniej jego istotnej grupy. Świadomy też tego, co się nosi, zamiast owsiakowej niewinnej naiwności przyprawia wszystko nutką cynizmu. W ten sposób bajeczka dla grzecznych chłopców o bardzo niegrzecznym chłopcu, którego bez przeszkód mogą podziwiać, jest już prawie gotowa. Jeszcze tylko zakończenie, które - zgodnie z regułami gatunku - musi być jednak dydaktyczne. Oto bohater Stasiuka wdrapuje się na wysoki dźwig, wznosi się ponad swoje dotychczasowe życie, patrzy na nie z góry. Na dole zostawił butelkę wódki, na górze postanawia - zostanę pisarzem. Brawo! Tego w końcu Tomek Sawyer spodziewał się po Hucku - że zostanie przyzwoitym obywatelem. Tak też było w powieści Twaina. Szczęśliwie też zakończyła się historia Owsiaka, co uczyniło z niego wymarzonego bohatera popularnej non-fiction. Od rynsztoka do pieszczocha.

Grzeczni chłopcy nie chcą pamiętać, że ludzie o życiorysach podobnych do tego opisanego przez Stasiuka dziś najczęściej znajdują się na marginesie, są alkoholikami, już nie żyją. No chyba, że byli bardzo wyjątkowi, ale wówczas nie dotyczy ich zaimek "my". Bo my czytaliśmy Przygody Tomka Sawyera, czyściliśmy lakierki i buntowaliśmy się bezpiecznie. Trzeba jednak przyznać, że kierując swoją opowieść do przerośniętych chłopców cierpiących wciąż na "kompleks Hucka" Stasiuk podjął rozsądną decyzję rynkową. W końcu to grzeczni chłopcy wciąż czytają książeczki. To prawda, dostało mu się od miłośników innej bajki, tych którzy zapewne utożsamiają się z bohaterem Madame Antoniego Libery, nieznośnie przemądrzałym młodocianym znawcą klasycznej literatury francuskiej, ale przecież nie sposób wszystkich zadowolić.





Bp Tadeusz Pieronek
Kościół nie boi się wolności
Znak, Kraków 1998

Pamiętam jeszcze czasy, kiedy niektórzy uważali, że należy popierać liberałów w Komitecie Centralnym. Dziś popieramy liberałów w Episkopacie. Ciekawe, kiedy będzie można popierać po prostu liberałów? 





Jerzy Pilch
Tysiąc spokojnych miast
Puls, Londyn 1997

Myślący już o śmierci alkoholik opowiada nam swój sen (marzenie?), w którym przenosi się w bezpieczne czasy dzieciństwa. We śnie tym przeżywa indiańsko-polityczną przygodę - wyprawę z kuszą do Warszawy, aby zastrzelić Władysława Gomułkę - oraz, oczywiście, pierwsze erotyczne zauroczenie. Książka ta, jak zwykle, wzbudziła powszechny zachwyt krytyków. Mówi się nawet, że jest to najlepsza powieść Pilcha. Dla mnie czytanie jej przypomina oglądanie starego, chorego clowna, który nie ma odwagi zdjąć maski i uczciwie powiedzieć, że jest już bardzo zmęczony; za wszelką cenę wciąż próbuje jeszcze bawić publiczność. Śmiech, groteska są dobrą strategią obronną, ale ja chciałabym zobaczyć Pilcha bez tego pancerza. Ostatnio zdarza mu się to czasem w "Tygodniku Powszechnym". 





Jerzy Giedroyc,
Andrzej Bobkowski
Listy 1946-1961
Archiwum Kultury, Czytelnik, Warszawa 1997

Korespondencję pomiędzy Jerzym Giedroyciem i Andrzejem Bobkowskim czyta się jak pasjonującą powieść. Czas akcji: od roku 1946 do 1961. Lata bardzo interesujące. Porządek jałtański zaczyna wcielać się w życie. Pierwsze zatem zadanie, przed którym stają nasi bohaterowie, to zrozumienie i ocena nowych czasów oraz określenie się wobec nich. Wyborów życiowych dokonują nieomal instynktownie - Giedroyc rzuca się w wir emigracyjnych działań, Andrzej Bobkowski, pisarz, eseista, współpracownik "Kultury", zniechęcony do ulegającej jego zdaniem dyktatowi komunistów "socjalistycznej" Europy postanawia wyjechać z żoną na stałe do Gwatemali. Początkowo łączyć ich będą wspólne złudzenia - oczekiwanie na wybuch kolejnej wojny, najdalej za rok, wiara w możliwość stworzenia brygad międzynarodowych z udziałem Polaków. Później, w myśl trywialnej zasady: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, pojawią się między nimi coraz wyraźniejsze różnice. Giedroyc będzie stawał się coraz bardziej pragmatycznym politykiem, który myśli przede wszystkim o realnym wpływie na sytuację w kraju, Bobkowski będzie utwierdzał się w swojej bezkompromisowości. Powoli zarysowujące się różnice przerodzą się w otwarty konflikt, gdy historia postawi bohaterów przed wyzwaniem, jakim jest odwilż następująca w krajach bloku wschodniego po śmierci Stalina i sławnym referacie Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR. Giedroyc gotów jest poprzeć Gomułkę, stara się otworzyć na kraj, dotrzeć z "Kulturą" i jej dorobkiem do polskiego czytelnika. Nie, nie ma złudzeń, nie jest entuzjastycznie nastawiony do sytuacji panującej w Polsce, po prosty chce maksymalnie wykorzystać koniunkturę i powstały margines wolności. Bobkowski z odległej Gwatemali widzi wszystko w czarno-białych barwach. Jego zdaniem po okresie stalinowskim nastał okres socjalizmu czy innego realnego sowietyzmu, który nie ma nic wspólnego z realną wolnością. Ta pół- czy ćwierćwolność, atmosfera cenzurowanych półprawd, hipokryzji, samooszukiwania się polskich intelektualistów jest dla niego czymś być może bardziej obrzydliwym od poprzedniego stanu.

Bobkowski wybierając wolność dał sobie prawo do najostrzejszych ocen. Do nazywania ulegających, jego zdaniem, powolnej sowietyzacji Francuzów - "mineciarzami", polskich intelektualistów - "kurwami", a Wielkiego Emigracyjnego Poety - facetem "bez jaj". Za prawo to zapłacił własnym życiem. Był prawdziwym wygnańcem, nie tylko z Polski, ale i z Europy, a także z własnej klasy. W Gwatemali zajmował się produkcją i sprzedażą modeli latających, dorabiał także jako buchalter, co zajmowało mu praktycznie całą dobę i uniemożliwiało tworzenie. Nie każdy musi być pisarzem, powtarzał, choć marzył o tym, żeby wrócić do pióra, a kilka opowiadań i artykułów udało mu się w tym czasie napisać.

Trzeba przyznać, że te małe latające modele to znakomita metafora wolności, o którą tak walczył. Indywidualna niezależność może być dla człowieka ciężarem prawie nie do udźwignięcia, lecz z punktu widzenia świata, historii, społeczeństwa - to tylko niewielka zabawka. 





Janusz Rudnicki
Tam i z powrotem po tęczy
seria Nowa Proza Polska, PIW, Warszawa 1997

Dalszy ciąg "Listów z Hamburga" (pierwsze wyszły w tomie Cholerny świat ) - cyklu drukowanego od paru lat w "Twórczości". Tylko - cyklu czego? Listów, jak sugerowałby tytuł? Opowiadań? Reportaży? Esejów? Recenzji? Cholera wie. Zawsze jakieś kłopoty z tym Rudnickim! I jeszcze, chyba żeby potwierdzić swoją sławę Swawolnego Dyzia, opublikował coś w urbanowym "Nie". Mimo to nie sposób go nie kochać. Jego wredna metoda pisarska polega na tym, że zaczyna od opowiedzenia nam potocznym, cudownie jędrnym językiem, kawałeczka swego życia - na oko jak najbardziej autentycznego, później zaś daje ponieść się fantazji po to, by w końcu zaciągnąć nas do królestwa najczystszej groteski. Sęk w tym, że często trudno powiedzieć, gdzie kończy się u Rudnickiego literatura faktu, a zaczyna literacka fikcja, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna fantazja. Tak czy inaczej jest w tym krzywym zwierciadle wiele prawdy o nas. Oto na Górę Świętej Anny na patriotyczną manifestację z okazji 75 rocznicy powstania śląskiego podąża grupa solidarnościowców, całkiem to prawdopodobne, a nad nimi leci helikopter z Aleksandrem Kwaśniewskim - to też być może. I co dalej? Solidarnościowcy plują na Kwaśniewskiego, a więc do góry, a co spluną to na nich spada, krzyczą więc, że są opluwani. (Jakbym przy tym była, ale to już chyba zmyślone.) Rudnicki opuszcza zgromadzenie i po tęczy maszeruje do swojego rodzinnego Kędzierzyna-Koźla. Albo czyta dzienniki dwóch "babć" - Nałkowskiej i Dąbrowskiej. Po swojemu, lecz wnikliwie, okraszając wrażenia z lektury licznymi cytatami, na przykład takim z Dąbrowskiej: To, co o mnie piszą, koło chuja mi lata. To chyba niemożliwe!... żeby nasza wielka pisarka? A jeśli tak, to co z innymi cytatami? Czyżby wszystkie były fałszywe? Rudnicki wciąż wpuszcza nas w jakieś maliny. Kiedy już gotowi jesteśmy uwierzyć, że to cynik i sowizdrzał - na koniec raczy nas jednym z najbardziej wzruszających opowiadań o śmierci, jakie kiedykolwiek udało mi się przeczytać - Uschi nie żyje.
Uwiarygadnia swoje zmyślenia fotografiami, wycinkami z gazet, fotokopiami dokumentów, ale niektóre z tych zdjęć to fotomontaże. Oszukuje, a rzeczywistość potwierdza jego oszustwa. Opowiedziana w 1996 roku historia Kędzierzyn-Koźle pod wodą, rok później brzmi jak reportaż, a upiorna pointa staje się nieznośnie upiorna. W tym szaleństwie jest metoda!
Książka Rudnickiego ukazała się w tzw. zielonej serii "Twórczości", słynnej z tego, że publikowana w niej proza wydaje się genialna głównie autorom wstępów do kolejnych tomów - nie ulegajmy jednak uprzedzeniom! 







PISARZE NA PAL!

Nike '98 - nominacje

9 września "Gazeta Wyborcza" ogłosiła nominacje do tegorocznej nagrody literackiej Nike. Nagroda ta ma przynieść nagrodzonemu pisarzowi dużo pieniędzy (w tym roku 60 tys. zł) i sławy oraz zapewnić nagłośnienie w mediach. Przypomnijmy, że przyznano ją po raz pierwszy w zeszłym roku i otrzymał ją Widnokrąg Wiesława Myśliwskiego.
Widnokrąg, według niektórych powieść genialna, jest książką solidną, grubą, tradycyjną, napisaną ze znajomością warsztatu. Według mnie jest również książką anachroniczną, tradycjonalną i patriarchalną. Najpoważniejszą konkurentką Myśliwskiego rok temu była Olga Tokarczuk, młoda pisarka z Wałbrzycha, ze swoim uroczym Prawiekiem. Powieścią damszczyźnianą i tradycjonalną inaczej (to znaczy w duchu New Age'u) Ostatecznie otrzymała ona nagrodę publiczności, czyli wygrała plebiscyt czytelników.

Już zeszłoroczny wybór pokazał, że nagroda Nike zmierza w kierunku tradycyjnych wartości i kłaniania się autorytetom. W tym roku nie jest to już kierunek, bowiem osiągnięty został cel. Na liście nominowanych do ostatniego etapu wyścigu z dwudziestki pozostała siódemka. Same tuzy i nestorzy (Herling-Grudziński, Grynberg, Jurgielewiczowa, Kubiak, Miłosz, Różewicz) oraz Jerzy Pilch (zapewne po znajomości).

W komentarzu Michał Cichy, sekretarz nagrody, pisze: jak nieoficjalnie dowiaduje się "Gazeta" od źródeł zbliżonych do sekretariatu, jury zastanawiało się poważnie nad zaklasyfikowaniem do finału "Dukli" Andrzeja Stasiuka (ur. 1960) i "Wszędobylstwa porządku" Adama Wiedemanna (ur. 1967), jednak tym razem nad młodością przeważyło doświadczenie.

W tej sytuacji warto może postawić pytanie o sens tej nagrody. Nikt nie zaprzecza, że Różewicz, Miłosz czy Herling-Grudziński to dziś czołówka polskiej literatury. Tylko czy z Parnasu warto schylać się po 60 tysięcy? Czy warto narażać godnych, starszych panów, którzy i tak cieszą się powszechnym uznaniem, na startowanie w tym konkursie piękności? I czy nazwiskom ich może dodać blasku nagroda Nike, czy też dobrze znane nazwiska mają dodać blasku fundatorom nagrody, w tym przede wszystkim "Gazecie"? Czy w ten sposób rzeczywiście promuje się literaturę czy raczej sponsora?

Patrząc na listę nominowanych myślę, że ich miejsce jest w Polskiej Akademii Literatury (PAL - pisarze na pal!), niestety nieistniejącej, ale którą może należałoby powołać. Jej członkowie powinni nosić fraki i ordery oraz otrzymywać wysokie państwowe pensje, i to oni powinni przyznawać młodszym pisarzom nagrodę Nike. Nagrodę promującą nowe zjawiska, nowych pisarzy i książki wnoszące powiew świeżości do kultury. To, że Miłosz czy Różewicz dobrze piszą, to doprawdy nic nowego! A tu jeszcze wątpliwości budzą nominowane książki. Kartoteka rozrzucona była opublikowana kilka lat temu w "Dialogu" i wówczas było to wydarzenie, trudno nazwać to jednak wydarzeniem tego roku. Piesek przydrożny Miłosza jest książką przereklamowaną, która swój sukces zawdzięcza przede wszystkim dużej akcji promocyjnej. Jest to typowy gadżet literacki - ładnie wydana, z nazwiskiem noblisty na okładce, zawiera 239 krótkich tekstów, można ją otworzyć w dowolnym miejscu i przeczytać pół stronniczki eleganckich banałów, czując się przy okazji inteligentem pełną gębą.

Jeśli mogę wróżyć: w tym roku nagrodę dostanie Różewicz, który był poważnym kandydatem już w zeszłym roku, i, jak mówi plotka, bardzo przeżył porażkę, a miss publiczności zostanie Czesław Miłosz. A może Kubiak? Z książką niedostępną na normalnym rynku, a jedynie w Klubie Świata Książki.

W ten sposób okaże się, że Różewicz jest w tym roku lepszy od Miłosza, chociaż w zeszłym był gorszy nawet od Tokarczuk. Nawet jeśli moje przewidywania się nie spełnią, każdy inny układ będzie równie idiotyczny. Tak więc życzę jury wesołej zabawy!

A Michał Cichy dobrze podsłuchał w sekretariacie: najsensowniejszymi nieucukrowanymi jeszcze kandydatami byli Stasiuk i Wiedemann.


 



GETTO I PARNAS

 

Kiedyś w gronie znajomych złożonym z Polaków, Włochów, Holendrów, Amerykanów, jednego Indianina Keczua oraz jednego geja próbowaliśmy ustalić ogólnoświatowy, najkrótszy kanon literatury. Od razu odrzuciliśmy procedurę większościową. Żadnego głosowania i dławienia praw mniejszości przez większość! Aby znaleźć miejsce w kanonie, książka musiała zostać zaaprobowana przez wszystkich bez wyjątku uczestników debaty. Po wielogodzinnym, niezwykle ognistym sporze, udało nam się wreszcie ustalić trzy pozycje, co do których osiągnięto powszechny consensus. Oto one: Biblia, Kamasutra i Władca pierścieni. Za Kamasutrą przemawiało to, że dotyczy ona biologicznych podstaw istnienia całej ludzkości, a jednocześnie jej wybór jest ukłonem w kierunku filozofii Wschodu. Biblia i Władca pierścieni dają natomiast najpełniejszy obraz duchowej kultury Zachodu. Poczesne miejsce Tolkiena w tej literackiej Trójcy Świętej jest najlepszym dowodem na to, że literatura fantastyczna jest równoprawnym elementem światowej kultury i na nic się nie zdadzą próby zesłania jej do jakiegoś zamkniętego getta książek mniej ważnych, gorszych czy niepoważnych.

Oczywiście, tak jak w całej twórczości literackiej, w twórczości tego gatunku znajdziemy książki wielkie i mądre albo marne i głupie - oraz książki popularne, uczciwie napisane czytadła dla każdego. Tyle teorii. W polskiej praktyce literatura niefantastyczna nie ma tego normalnego, popularnego środka. Każdy chciałby być przynajmniej Joycem, albo mieć takie nakłady jak Chmielewska. Czytelnik, któremu nie wystarcza już Harlequin, ale jeszcze nie rozumie, o czym pisze Natasza Goerke, sięga więc po tłumaczenia, albo właśnie po fantastykę. A recenzenci i krytycy zamiast wyprzedzać i kształtować czytelnicze gusty raczej za nimi podążają. Kiedy już jakiś pisarz osiągnie sukces, którego i ślepy by nie przegapił, zyskuje wśród czytelników taką popularność, jak na przykład Andrzej Sapkowski, albo też jego książkę da się potraktować jako publicystykę polityczną - wtedy recenzenci budzą się i można wreszcie przeczytać kilka recenzji, z których wynika, że nie jest to wcale taka zła literatura. (Co najwyżej niesłuszna, o ile autorem jest Rafał Ziemkiewicz.) Trudno jednak liczyć na informacje, a tym bardziej promocję książek s.f. lub fantasy, które jeszcze nie podbiły rynku. A szkoda, bo jest kilka polskich opowiadań fantastycznych (Marka Huberatha, Jacka Dukaja, Emmy Popik), które zasługują przynajmniej na tyle samo uwagi, ile poświęcono ostatnim opowiadaniom Andrzeja Stasiuka.

 


 

Paweł Kwaśniewski
Tańcząca z butami, czyli pamiętnik ojca

Prószyński i S-ka, Warszawa 1998

 

Felietony z miesięcznika "Dziecko" poświęcone córce Ulance.
W nowym wydaniu Parnasu Bis, Słownika literatury urodzonej po roku 1960, Paweł Dunin-Wąsowicz (nie rodzina!) podsumowuje mnie: Kinga Dunin - nie lubi chłopców.
To prawda, nie lubię narcystycznych chłopaczków, żyjących w męskim stadzie, napędzanych piwem i testosteronem. Nie mam jednak nic przeciwko młodym mężczyznom, którzy potrafią tak kochać swoje (a nawet nie do końca swoje) dzieci jak Paweł Kawaśniewski i nie wstydzą się o tym otwarcie pisać. Jako niepoprawna optymistka wierzę też, że tych drugich jest więcej, chociaż młoda literatura zdominowana jest wciąż przez tych pierwszych.

 


Andrzej Kijowski
Dziennik 1955-1969
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998

 

Pierwszy tom z zamierzonej trzytomowej edycji przygotowanej przez Kazimierę Kijowską i Jana Błońskiego na podstawie prowadzonych prawie przez całe życie zapisków Andrzeja Kijowskiego (1928-1985), prozaika, eseistę i krytyka literackiego.
Książkę otwiera fragment autobigraficznej prozy, publikowanej już wcześniej i prawdopodobnie mającej stanowić część większej całości, która ostatecznie nie powstała. Dowiadujemy się z niego, że matka kazała małemu Kijowskiemu niezwykle często myć ręce, ubierała go na biało i nie pozwalała bawić się na podwórku. Możliwe, że jest to psychologiczne wyjaśnienie, dlaczego dziennik ten jest tak nudny i marudny.


 

Adam Zagajewski
W cudzym pięknie
Wydawnictwo a5,
Kraków 1998

 

Wspominki, głębokie refleksje (rozkosznie banalne), od niechcenia rzucane aforyzmy, okruchy życia, magiczny Kraków, Paryż (wiadomo!), europejska kultura - czyli polski parnasizm. Mnie to nie bierze, ta cała nadęta wzniosłość. Jakże krucha jest kategoria wzniosłości, jak zagrożona - a przecież to jest nasz ostatni posterunek, wysunięty daleko w wysokość - pisze Zagajewski, tylko że ja chyba cierpię na lęk wysokości.


 

Andrzej Sapkowski
Wieża jaskółki
Supernowa, Warszawa 1997

 

Czwarty tom sagi fantasy o wiedźminie. (Poprzednie: Krew elfów, Czas pogardy, Chrzest ognia, a jeszcze wcześniej dwa tomy opowiadań "wiedźmińskich".) Opowieści Sapkowskiego o wiedźminie są coraz słabsze, za to coraz cieplej przyjmowane. Po pierwszych eleganckich, dwuznacznych i - bywało - dowcipnych opowiadaniach nadszedł czas na sagę, w której autor powtarza stare dowcipy i pomysły, zamęcza czytelnika niezgrabnie stylizowanym językiem. W nagrodę za to dowiaduje się (Wojciech Orliński, "Gazeta Wyborcza" 5.11.97), że zakasował Tolkiena. Tolkien pisząc Władcę Pierścieni czy Silmarillion znał dogłębnie całą europejską tradycję mitologiczną, Sapkowski zna dobrze Tolkiena. Tak więc twierdzenie Orlińskiego, że proza Sapkowskiego jest "bogatsza", jest dowodem kulturowego analfabetyzmu, lektury Tolkiena na poziomie historyjek dla dzieci. Jestem pewna, że Andrzej Sapkowski nie da się wziąć na takie pochlebstwa - jest przecież również autorem świetnego opowiadania W leju po bombie i inteligentnej, kąśliwej publicystyki w "Nowej Fantastyce". Trudno mieć pretensję, że zarabia na tym, co się sprzedaje, i robi to dość sprawnie - nie jest to jednak arcydzieło!


Zyta Rudzka
Pałac Cezarów
Świat Literacki 1997

Trzecia powieść kontrowersyjnej pisarki - poprzednie to Białe klisze, Uczty i głody. W przeciwieństwie do wcześniejszych książek tej autorki ta w zasadzie da się czytać. Jest to historia Józefiny de la Pologne, dziwki, która przyjeżdża na południowoafrykańską farmę, by połączyć się z ukochanym. Niestety ukochany został zamordowany na rozkaz swojej kobiety, z którą w związku z tym Józefina się zaprzyjaźnia. Czas apartheidu dobiega końca, panie wyjeżdżają do Pretorii, by zostać tam fryzjerkami... W potwornym afrykańskim upale wszystko gnije, ropieje i rozpada się (szczególnie zaś mężczyźni) oraz kopuluje i odradza się (to kobiety).
Krytyka przyjęła książkę Rudzkiej życzliwie. Pisano, że jest to gęsta, sensualna proza, dopatrywano się w niej podtekstów feministycznych. Można było jednak spotkać opinie, że jest to powieść o tym, jak jedna pani drugiej pani pokazuje pupę za pieniądze.
Warto też może ostrzec czytelnika, że jest to proza awangardowa, czyli ma dość dziwaczną interpunkcję. Pozwolę sobie zacytować przypadkowo wybrany fragmencik (strona 23):

Co to?
Pyta.
To są króliki.
Odpowiada Józefina.
Po co ci one?
Dopytuje się, próbując schwytać przestraszone zwierzątka za nerwowo poruszające się, niby na długich ościach uszy.
Do towarzystwa.
Odpowiada.
Co to jest?
Towarzystwo?


Witold Horwath
Seans
WAB, Warszawa 1997

 

Wielką zaletą powieści Seans jest to, że ma prawie pięćset stron. Prawdziwe, długie czytadło! Następną jej zaletą są realia. Możliwe, że świetnie oddana atmosfera lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jest tym, co znajdzie dla siebie w tej powieści pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków. W tych dekoracjach toczy się akcja: prosta, ale wciągająca opowieść o miłości do kobiety fatalnej.
Miłość do kobiety fatalnej jest wiecznie niespełniona, nigdy nie da mężczyźnie poczucia pewności, zatem nie grozi jej nuda ani przesyt. Słowem jest to miłość, o której marzy każdy niedojrzały neurotyk, który nigdy nie znajdzie szczęścia w spokojnym, partnerskim związku. Miłość, której podszewką jest mizoginizm, niechęć do kobiet. Jeśli można wierzyć psychologom, polskie społeczeństwo składa się w dziewięćdziesięciu procentach z neurotyków, tak więc czytelnik, szczególnie płci męskiej, nie powinien mieć trudności z utożsamieniem się z bohaterem. Oczywiście bohater ów nie jest Penelopą - Penelopa to wzór dobry dla kobiety. Mimo, że jego życie całkowicie opanowane jest przez miłość do fatalnej Mileny, w międzyczasie potrafi unieszczęśliwić kilka innych pań. Trudno w końcu oczekiwać od mężczyzny, aby tylko czekał, tkał, pruł i bronił swego warsztatu przed zalotnicami. Dodatkową atrakcją powieści, działającą jak się domyślam na męskie zmysły, jest to, że Milenę poznajemy jako nastolatkę, prawie dziecko, zachowujące się jednak jak dorosła kobieta. I nawet jeśli, czego nie da się niestety uniknąć, w trakcie powieści starzeje się ona jak każdy, to w pewnym sensie do końca pozostaje Lolitą. To dobrze. Powieść popularna musi rajcować czytelnika. W końcu nie można czytać tylko Musiała na zmianę z Bitnerem, czy nawet Stasiukiem.

 


Joanna Waliszewska
Pszczoły w zimie
Współczesna Proza Polska,
Prószyński i S-ka, Warszawa 1998

 

Romansik w stylu Arlekina i bajanie o wojennym stanie. Joanna Waliszewska dołącza swoją książką do sporej grupy lepszych i gorszych pisarzy, którzy nie poradzili sobie z opisem lat 80-tych. Opowiada nam pełną klisz bajeczkę o kolejkach do pustych sklepów, dzielnym narodzie, sprzedajnych intelektualistach wiszących na kościelnych klamkach, zinfiltrowanej przez esbeków konspirze. Rzecz kończy wezwanie do dekomunizacji, a ogólny morał brzmi: uratować nas może tylko tradycja - Konik, Szabelka i Matka Polka. Niestety stare nośniki tradycji wymierają, a młode wyjeżdżają do Kanady i zostają Żydami.

 


Krzysztof Kieślowski
Przypadek i inne teksty

opracowanie Hanna Krall,
Znak, Kraków 1998

Oczywiście w swoim czasie widziałam wszystkie te filmy, poza Spokojem. (Nigdy nie wszedł na ekrany? Przegapiłam?) I tak jak wypadało, doznawałam "moralnego niepokoju". A dziś, po dwudziestu latach? Jeśli mam być uczciwa, tylko mnie irytują. Szare, umęczone społeczeństwo (z natury dobre) gwałcone przez złą władzę jakoś już mnie nie wzrusza.


 

Książki najlepsze?

Ucho od śledzia!

Rok 1997 nie był najlepszym rokiem dla polskiej literatury i trudno coś wybrać. Skoro jednak trzeba, to entliczek-pętliczek, czerwony stoliczek i moje typy: Izabeli Filipiak Niebieska menażeria i Grzegorza Musiała Al fine.

Uzasadnienie: Bardzo lubię Izę Filipiak. W końcu miłość to nie tylko męska sprawa i choć nie wiem, czy stać mnie wobec kogokolwiek, nawet wobec Izy, na tak głębokie i płomienne uczucie, jakie żywi Michał Cichy dla Andrzeja Stasiuka, to przecież mogę pochwalić jej książkę. Kilka opowiadań jest naprawdę znakomitych!

Wciąż nie jestem pewna, czy Al fine Grzegorza Musiała podoba mi się, czy nie, na pewno jednak jego książka mnie poruszała, a to już coś na tle ogólnej nudy i szarzyzny.

Książki przereklamowane

Widnokrąg Wiesława Myśliwskiego wyszedł pod koniec 1996 roku, lecz przereklamowany był w roku bieżącym. Na marginesie warto zwrócić tu uwagę na pewien fakt: zwycięzcą towarzyszącego nagrodzie Nike plebiscytu czytelników został Prawiek Olgi Tokarczuk, który podobał się przede wszystkim kobietom (które, jak wiadomo, więcej czytają), Myśliwski zaś przypadł do gustu głównie mężczyznom. W jury nagrody Nike zasiadają przede wszystkim mężczyźni. Czyżby więc swój po swoje do swego? Mężczyźni przyznali nagrodę innemu mężczyźnie za powieść patriarchalną. (Bohater opowiada synowi o swoim ojcu.) A kobieca wrażliwość? Któż by się z nią liczył!

Czesław Miłosz Piesek przydrożny. Od kilku miesięcy książka ta leży koło mego łóżka i w wolnych chwilach sięgam po nią w poszukiwaniu mądrości, które zdaniem wychwalających ją krytyków zawiera. Jak dotąd nie udało mi się żadnej znaleźć.

Józef Tischner Historia filozofii po góralsku. Wiadomo, że każdy przetłumaczony na góralski tekst staje się śmieszny, kiedy jednak książkę Józefa Tischnera przetłumaczymy z góralskiego na polski, okaże się, że jest po prostu nijaka, a zachwyty nad nią słychać już było od paru miesięcy.

 


 

BAGAŻ HISTORII CODZIENNOŚĆ I SKRZYDŁA WYOBRAŹNI

Pokaż mi swoją literaturę, a powiem ci kim jesteś...

Książki z ostatniego roku, od Targów do Targów - dostrzeżone przez nobliwą krytykę i gazetowych recenzentów, dyskutowane, nagradzane, kupowane przez czytelników. Próbka polskiej literatury pomijająca książki najbardziej popularne, a także - z konieczności (albo przez przeoczenie) - wiele innych tytułów. I w końcu, muszę to przyznać, wybrane subiektywnie książki, które wydały mi się reprezentatywne dla polskiej prozy 1998/99. Co mogą opowiedzieć o nas, o stanie serc i umysłów współczesnych Polaków? Gdyby nie istniały inne źródła badania zbiorowej mentalności, gdybyśmy mieli oprzeć się tylko na świadectwie literatury, jaki obraz by się z niej wyłonił?
 
My, patrioci

Oto bohater powieści zmarłego w tym roku Władysława Terleckiego (ur. 1933), Wyspa kata - postać historyczna, a dla Polaków też mityczna - Walerian Łukasiński. Więziony w carskiej twierdzy za działalność patriotyczną przez 46 lat (1822-68), na starość zastanawia się nad swoim życiem. A przede wszystkim nad tym, czy udało się mu ocalić przynajmniej honor. Czy mistyczna miłość do narodu ma sens, czy będzie miała sens w przyszłości? Tuż przed śmiercią Łukasiński dowiaduje się - choć może to tylko majak jego szaleństwa - że jest ojcem. A więc jest nadzieja, że pojawi się kolejne pokolenia szalonych patriotów!

Czy to tylko powieść historyczna, czy temat jest wciąż w Polsce żywy? Co dzieje się dziś z potomkami tradycji Łukasińskiego? Zaczynając stąd naszą przechadzkę po polskiej literaturze, sięgnijmy po zupełnie inną książkę.

Krfotok Edwarda Redlińskiego (ur. 1940) to polityczna fantazja (nominowana do nagrody Zajdla, najważniejszej nagrody za książkę fantastyczną). Jest rok 1998, ale w rzeczywistości równoległej. Historia potoczyła się inaczej: w 1981 roku nie wprowadzono w Polsce stanu wojennego, nie powstrzymano Solidarności, wybuchło antyrosyjskie powstanie, oczywiście, krwawo stłumione. Dwadzieścia lat później w niewielkim mieszkaniu w centrum Warszawy spotyka się zwykła polska rodzina. Przy stole wspomnienia i opowieści mieszają się z politycznymi sporami.

Dwa antyrosyjskie powstania w XIX wieku i Powstanie Warszawskie z 1944 roku (w istocie również antyrosyjskie) są dla polskiej historii wydarzeniami symbolicznymi. Wynoszone do rangi narodowej świętości kształtowały zbiorową świadomość, emocjonalne odruchy, podawały ton literaturze. Martyrologiczny zryw, heroizm, poświęcenie dla ojczyzny przybierało w niej wymiar mistyczny. Ten romantyczny paradygmat w kulturze miał jednak zawsze swój cień, atakujący go "głos wątpiący". Polacy nie tylko wzniecali powstania, ale też kłócili się po ich upadku o to, czy miały one sens. W końcu każde z nich zakończyło się klęską, więc w wymiarze praktycznym odpowiedź była jasna - nie opłacało się. Ofiary nie przyniosły żadnej wymiernej korzyści.

A jednak spór trwał. Po jednej stronie polityczny realizm, ale także takie wartości, jak indywidualne życie, praca, budowanie. Po drugiej - wartości wyższe i niewymierne: honor, duch wspólnoty, zachowanie narodowej tożsamości. Ten spór, powiedzmy w wielkim uproszczeniu: pragmatyków z romantykami, od XIX wieku określał kształt kultury i literatury polskiej. Dopóki Polska nie była krajem suwerennym, dopóki pielęgnowano marzenia o niepodległości, był on wciąż, z mocy historycznego przekleństwa, aktualny.

My, z PRL-u (Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej)

A dziś? Czy wciąż stanowi zaplecze naszej literatury? Krfotok (Muza S.A.) jest książką ciekawą tylko z jednego powodu. Z tego właśnie, że próbuje znów reanimować, w formie pop-kulturowej, ten historyczny spór. Znowu powstanie zakończyło się klęską i znowu dyskutujemy. Jednak racje "pragmatyków" zyskują nowe obleczenie. Nie chodzi już tylko o to, że nie opłaca się przegrywać, ale też o obronę PRL-u, kraju może nie całkiem suwerennego i nie najlepiej urządzonego, ale jednak wcale nie będącego macochą dla swoich obywateli. Powieść Redlińskiego to jeden wielki pean na cześć zdobyczy realnego socjalizmu i mądrości generała Jaruzelskiego, który próbował ocalić Polskę przed romantycznymi głupcami z Solidarności. (Może potomkami Łukasińskiego?) Byłaby to książka ważna, gdyby okazało się, że potrafi ona ożywić wciąż istotną dla kultury kontrowersję. Tak jednak się nie stało. Powieść wywołała zachwyt w prasie postkomunistycznej i zaledwie letnią niechęć przeciwników.

Nie poruszyła więc żadnej istotnej struny, a jedyne, co objawiła, to anachronizm historycznych sporów. Wpisała się w aktualne podziały polityczne, których zapleczem jest stosunek do PRL, lecz nic więcej. Na chwilę wyciągnęła z lamusa stare przebrania - szlachecko-inteligencki etos narodowo-wyzwoleńczy i kostium realisty (socjalistycznego), budowniczego domów i zakładów pracy. I znów padło pytanie: kto lepiej służy ojczyźnie? Zadane w roku 1999 zabrzmiało jednak jak głos ze studni. A może nie? Książka odniosła bowiem rynkowy sukces. Warto pamiętać o tym bagażu: tradycyjnych historycznych dylematów i prawie pięćdziesięciu latach realnego socjalizmu. Chcemy czy nie, jest to zaplecze polskiej literatury, choćby dlatego, że takie jest też zaplecze zbiorowej świadomości. I jeśli nawet sięgamy dziś po nowe tematy, interesują nas już inne problemy, to cień historii, w tym także cień PRL, wciąż, przyklejony do naszych pięt, podąża za nami.

Pochwała PRL należy jednak do rzadkości. PRL-owski komunizm zazwyczaj pojawia się w literaturze jako zło zewnętrzne, określające warunki ludzkiej egzystencji. Sens tego fenomenu jest jednoznaczny. Było to zło, którego nie da się usprawiedliwić, i jedynym naszym zadaniem jest zrozumienie jego istoty, danie świadectwa.

Antoni Libera (ur. 1949) w powieści Madame (pierwsza nagroda w konkursie literackim renomowanego wydawnictwa Znak, nominacja do najbardziej prestiżowej polskiej nagrody literackiej Nike) opowiada o latach sześćdziesiątych w PRL-u. Licealista zakochuje się w surowej, pięknej i tajemniczej nauczycielce francuskiego. Językiem tej miłości są strofy Racine'a. Ojcem pani od francuskiego był przedwojenny komunista - szlachetny, ale też naiwny, nie rozumiejący istoty tego zbrodniczego systemu. Pojął ją dopiero w czasie wojny domowej w Hiszpanii, która okazała się poligonem cynicznych przedsięwzięć Stalina, a obrońcy Republiki byli oszukiwanymi przez niego naiwniakami. (Podobnie jak komunizm, wojna domowa w Hiszpanii nie jest pytaniem, ale osądzonym faktem). Tytułowa Madame wraca do Polski tylko po to, by ją znienawidzić i marzyć o powrocie na Zachód. W końcu jej się to udaje, ale kosztem działań moralnie wątpliwych. Stalin oszukał jej ojca, komunizm zwichnął charakter, a jedynym pocieszeniem w jednolicie czarnej nocy PRL-u był sen o Zachodzie. O zachodniej kulturze, o wyjeździe, o pięknych przedmiotach. Europa kapitalistyczna jest wyśnioną rajską krainą normalności, malarstwa Picassa i materialnego dobrobytu. Polska - przeciwnie - dusznym więzieniem, w którym nie można grać jazzu, cieszyć się życiem. Prawdziwe życie jest gdzieś indziej. Trudno więc, aby więźniowie zastanawiali się nad jakimikolwiek wyższymi racjami, uzasadniającymi ich położenie, a w przyszłości poparli generała Jaruzelskiego.

Książka Libery mieści się w kategorii mitów antykomunistycznych i podobnie jak eksploatująca stare symbole powieść Redlińskiego w istocie nie daje realistycznego obrazu tamtych lat. Redliński broni mitologicznego PRL, w którym fabryki i bloki rosły jak grzyby po deszczu, biedni awansowali, system wymagał jedynie drobnych korekt, a marzenie o niepodległości było ideą szaloną i szkodliwą. Libera rozwija inny mit: mit Polaka duchowo związanego z kulturą Zachodu, zniewolonego, oszukanego, zdemoralizowanego przez system. Ofiary historii, której nie jest podmiotem, a więc tym bardziej nie może być jej bezstronnym sędzią. W takiej wizji komunizm jest wszechobecny, nie pozostawia właściwie miejsca na żadne przejawy normalnego życia, może poza kulturą wysoką, w której można schronić się przed wszechobejmującą szarością niewoli.

My, zbuntowani

Inny obraz tamtych, choć o kilkanaście lat późniejszych czasów znajdujemy w Jak zostałem pisarzem. Próbie autobiografii intelektualnej Andrzeja Stasiuka (ur. 1960), która podbiła serca byłych kontestatorów, równolatków autora, oraz młodszego pokolenia (doroczna nagroda pop-magazynu "Machina"). I tu komunizm jest zewnętrznym, złym systemem, jednak można przed nim uciec. Zamiast walczyć z nim - wybrać drogę outsidera, wykolejeńca. Słuchać muzyki, czytać książki, pić alkohol, rozrabiać, włóczyć się po Warszawie i po Polsce, zawsze znajdując oparcie wśród sobie podobnych. Miasta, place, knajpy, pociągi, prywatne mieszkania, choć naznaczone piętnem komunistycznej bylejakości i szarości, są oswojone, traktowane jak normalna infrastruktura życia, a po latach wspominane z nostalgią. Czasy PRL okazują się właściwie lepsze dla niepolitycznej kontestacji od czasów dzisiejszych. Ludzie nie gonią tak za pieniędzmi i karierą, mają więcej czasu by po prostu żyć, ulice są bezpieczniejsze, bójki mniej brutalne. System, którego się jedynie unika, przestaje być taki demoniczny. Celem bohatera Autobiografii nie jest wywalczenie niepodległości kraju, tylko własnej wolności. żyć po swojemu i nie dać się zmusić do odbycia służby wojskowej - oto jego motto.

Pokazując apolityczny wymiar życia w PRL Stasiuk demitologizuje wizję totalnego komunizmu, który wpływa nawet na - powiedzmy - naukę francuskiego. Bunt u Stasiuka jest buntem przeciwko wszelkim represyjnym praktykom społecznym. To, że jego młodość upłynęła w PRL, jest właściwie tylko przygodną okolicznością. Dlatego zapewne zdobył sobie taką sympatię młodych czytelników, którym umiejscowienie akcji książki w odmiennych realiach historycznych zupełnie nie przeszkadza. To, co czytają, kojarzy im się z amerykańskimi filmami drogi i pisarstwem wszelkiej maści buntowników. Jednocześnie jednak książka ta wpisuje się w nurt polskiej literatury o różnego rodzaju wykolejeńcach czy pijaczkach, która ceniona była w okresie PRL właśnie za swój ładunek antysystemowy. I w tych kategoriach interpretowana. Krótko mówiąc, byliśmy przyzwyczajeni, że w warunkach cenzury od komunizmu najłatwiej było uciec do pijackiej meliny. Tak więc - raczej ze względu na kontekst historyczno-polityczny niż rzeczywistą zawartość książki - Stasiuka ucieczka od PRL wciąż może być - i była - interpretowana jako akt antykomunizmu. Można ją jednak potraktować jako pochwałę autentycznej samorealizacji, wynikającej z bezrefleksyjnego, wręcz naturalnego odruchu młodego wrażliwego, człowieka duszącego się w więzieniu systemu (każdego).

Bardziej wyrazisty jest dystans wobec wszelkich spraw politycznych, historycznych i światopoglądowych, prezentowany przez pisarzy młodszych od Andrzeja Stasiuka. Tu już nie ma mowy o żadnym szlachetnym buncie w imię wolności czy jakichkolwiek wartości. Znakiem rozpoznawczym tej twórczości trzydziestolatków jest używany niekiedy dla jej opisu termin "banalizm".

My, banalni

Jednym z najciekawszych reprezentantów tego pokolenia jest Adam Wiedemann (ur. 1967). Tom jego opowiadań Sęk Pies Brew (Wydawnictwo W.A.B., nominacja do nagrody Nike) zawiera przede wszystkim zabarwione autobiografizmem opisy codziennego życia, pozbawione wszelkich szerszych kontekstów. (Mnie się wydarzyło i już!) Historia, polityka, wartości wspólne są tu nie tyle kwestionowane, co pozbawione wszelkiej mocy. Stają się czymś śmiesznym i wstydliwym. Są tak sztuczne, że odwołanie się do nich wywołuje odruch zażenowania. Ponad "ja" znajduje się co najwyżej Wieczna Tajemnica, która niepokoi, lecz nie może być ujęta w żaden system pojęciowy, bo to skazywało by ją na nieautentyczność. Bunt, niezgoda, krytycyzm, protest także nie są żadnymi wartościami. Mimo że przedmiotem literackiego opisu są tu doświadczenia osobiste i sfera prywatna, proza ta jest właściwie pozbawiona warstwy psychologicznej, czy zainteresowania drugim człowiekiem. Jej bohaterowie pojawiają się w postaci tekstów i zdarzeń w przestrzeni życiowej autora-narratora, nie są jednak poddawani żadnej głębszej analizie. Innym, charakterystycznym rysem prozy Wiedemanna, który zresztą zadecydował o tym, że spotkała się ona z cieplejszym przyjęciem niż wiele podobnych utworów, jest forma literacka i zabawa czystą literaturą.

Na przykład, jedno z opowiadań w całości zbudowane jest z nic nie znaczących zdań. Światopogląd stanowiący zaplecze tego pisarstwa jest dosyć prosty. Istnieje może jakać siła wyższa i wyższy porządek, istnieje czysta literatura i czysta radość tworzenia, istnieje to, co widzę i słyszę. Cała reszta jest podejrzana: wszelkie zaangażowanie jest podejrzane, wszelkie interpretacje są podejrzane, wszystkie ideologie i światopoglądy są podejrzane, bunt jest podejrzany, bo nie ma niczego takiego, w imię czego warto by się zbuntować.

Trudno nie zauważyć w jak silnym związku pozostaje ta postawa z tradycją literacką i sytuacją polityczną, w której dorastali dzisiejsi trzydziestolatkowie. Niechęć do realnego socjalizmu wyssali z mlekiem matki, Solidarność i Kościół, ich zdaniem, skompromitowały się dętą frazeologią i hipokryzją, ani szkoła, ani uczelnia, ani życie intelektualne w Polsce z przełomu lat 80 i 90 nie dostarczyły im żadnej interesującej propozycji światopoglądowej. Młodzi kontestatorzy, których może podziwiali w liceum, włożyli garnitury i dołączyli do establishmentu. Nie pozostało więc nic innego jak przyjąć postawę nieco cynicznego sceptycyzmu. Paradoksalnie więc ta absolutnie prywatna i apolityczna literatura może być uznana za jedną z pozostałości komunizmu w Polsce. A jeśli jest to polska odmiana pokolenia X, to trzeba pamiętać o jej specyfice. Brak zainteresowania dla wszystkiego co publiczne, polityczne i ogólne idzie tu bowiem w parze z bezrefleksyjną akceptacją naturalnych porządków społecznych. Wszystko jest podejrzane - z wyjątkiem zdroworozsądkowych zasad i własnego stylu życia. Polscy dandysi są w gruncie rzeczy równie konserwatywni jak większość społeczeństwa. Umieją obserwować, nie umieją jednak ani oceniać, ani analizować. Ich apolityczność jest raczej neurotycznym odruchem niż świadomym wyborem, wynikającym z analizy sytuacji.

Ich ucieczka od problemów współczesności jest też próbą ucieczki od historii. W jakimś stopniu zrozumiałą, bo zanim stawimy czoła nowej rzeczywistości, może powinniśmy od nowa ukonstytuować naszą prywatność i indywidualną tożsamość.

My, ofiary historii

Dramat Łukasińskiego jest dramatem człowieka, którego historia pożarła.

Dramat licealisty zakochanego w Madame jest dramatem chłopca, którego historia nie dopieściła tak, jak na to zasługiwał.

Bohaterowie Stasiuka, a jeszcze bardziej Wiedemanna, żyją tak jakby historia ich nie dotyczyła - ani ta odległa, ani ta współczesna ich życiu.

Z historią można też radzić sobie odwołując się do formy konwencjonalnej. Skomplikowane, pełne niewyobrażalnego okrucieństwa stosunki polsko-ukraińskie w czasie II wojny światowej w powieści Włodzimierza Odojewskiego (ur. 1930) Oksana stają się zapleczem dla dziejącego się współcześnie sentymentalnego melodramatu. Romans śmiertelnie chorego Polaka z niewinną (bo urodzoną już po wojnie i nie identyfikującą się z nacjonalizmem rodaków) Ukrainką jest bajkowym spełnieniem marzenia o pogodzonych na wieki Polsce i Ukrainie.

W dużo bardziej skomplikowany sposób przedstawia się relacja między wielka historią i życie prywatnym w niewielkiej powieści Marka Bieńczyka (ur. 1956) Tworki.

W zakładzie psychiatrycznym w podwarszawskich Tworkach, pod okiem dobrych, lub przynajmniej niegroźnych Niemców, znajdują azyl - pracując w szpitalnej administracji - zwyczajni młodzi ludzi. Próbują ocalić swoją naiwność, czystość, radość życia, miłość. Tego "życia na niby" nie potrafi unieść młoda Żydówka. Sama zgłasza się na gestapo i zostaje powieszona. Obserwowane z oddali Powstanie Warszawskie to trajektorie pocisków, które uśmiercają powstańców, cywili i Niemców.

Łatwo byłoby zaliczyć tę powieść do utworów pokazujących, że przed historią i jej dramatami nie ma ucieczki. Jest jednak jeszcze jeden bohater tej opowieści: styl. To nie powieściowe zdarzenia, ale język, jakim są opowiadane, przykuwa uwagę czytelnika. Stworzony na potrzeby tej właśnie książki jest przedziwną hybrydą. Pretensjonalny, sztuczny, poetycki, naiwny, oryginalny i pełen kalek, staroświecki i absolutnie współczesny, nie stroniący od pastiszu, pełen powtórzeń i zapożyczeń. Jednym słowem oszukańczy, tak jak oszustwem jest naiwność bohaterów, porozumiewających się ze sobą językiem przedwojennej literatury. Historia wkracza tu brutalnie nie tylko w losy jednostek i ich egzystencję, ale rozchwiewa wzór kulturowy według którego zbudowali swoją tożsamość. żeby rozszyfrować tę powieść trzeba rozszyfrować jej język, zapisaną w nim tradycję i dystans do niej. Fałszywy byłby jednak morał, że nie mamy środków do opowiedzenia dramatu tamtych lat. Jeśli bowiem książka Bieńczyka autentycznie nas porusza, to nie pomimo, ale dzięki swojej niekiedy drażniącej pretensjonalności.

My, z małych ojczyzn

Inną drogą podąża Olga Tokarczuk (ur. 1962) w swojej ostatniej powieści Dom dzienny, dom nocny (nominowana do nagrody Nike). Podobnie jak młodzi pisarze zdecydowała się na formę osobistą i prywatną. Pisząc o sobie nie pogrąża się jednak w ciasnym egocentryzmie, lecz porusza się z ogromnym wdziękiem po wielu płaszczyznach rzeczywistości. Dla Olgi Tokarczuk "ja" oznacza to, co mnie interesuje, to, co pragnę zrozumieć, to, czego chcę się dowiedzieć. A także sny i wyobraźnię. Świat Olgi Tokarczuk jest światem soczystym i bogatym, zanurzonym w historii i w naturze, poddającym się rytmowi podświadomości.

Trudno wymienić wszystkie tematy tej książki. Znajdziemy w niej opowieść o średniowiecznym mnichu, który pisze życiorys świętej. Jest to święta Kumernis, obdarzona męskimi rysami Chrystusa, które miały ją ustrzec przed małżeństwem. Z kolei jej biograf pragnie stać się kobietą.

Tak więc mamy tu materiał do rozważań i o świętości, i sposobach jej przedstawiania, i o bardzo aktualnym w Polsce problemie tożsamości płciowej. Poza autorką - narratorką najważniejszą postacią książki jest stara kobieta - perukarka, czarownica, personifikacja Matki Ziemi, stare alter ego autorki? Postać ta wprowadza do powieści czas mityczny, wieczne teraz, cykle natury. Poza tym istnieje także historia linearna. Jest to zawsze historia prywatna, mała, dotycząca konkretnych ludzi, miejsc, małej ojczyzny. Często historia magiczna. W poniemieckim domu autorki ożywają duchy jego dawnych niemieckich mieszkańców, miejscowy nauczyciel historii, były więzień sowieckich łagrów, okazuje się wilkołakiem. Odpowiedzią Tokarczuk na ideologiczne skostnienie tradycji polskiej, na polityzację świadomości, na schematyzm życia intelektualnego nie jest zamknięcie się w codzienności, lecz indywidualna wrażliwość na świat. Wbrew pozorom Tokarczuk nie ucieka w domenę baśni, wszystkie jej historie dotyczą rzeczywistości, w której żyje. Dom, znajomi, mąż, pobliskie miasteczko, ludzie z sąsiedztwa, żołnierze strzegący granicy, przemytnicy samochodów - wszystko to jest swojskie i tutejsze, jednak przetworzone przez świadomość opowiadającej zamienia się w mikrokosmos odbijający cały wszechświat. Ze swojej poniemieckiej wioski pod Wałbrzychem, gdzie stale mieszka, opowiada ona lokalne historie o wymiarze uniwersalnym. Jeżeli komuś udało się przezwyciężyć tradycyjne ograniczenia polskiej literatury, nie tracąc jednocześnie nic z lokalnej specyfiki, to właśnie Oldze Tokarczuk. Jej prozę - nie ukrywajmy - napędzają również takie światowe mody, jak New Age, psychologia jungowska, feminizm. Nie są to jednak zapożyczenia czy dogmatyczne wytrychy, lecz świadectwo otwartości na unoszące się w powietrzu prądy myśli.
To, co ją interesuje, odległe jest jednak od wszelkiej wielkiej historii i polityki. Komunizm, demokracja i nowe, kapitalistyczne porządki - tych tematów tu nie znajdziemy.

My, Europejczycy

Magdalena Tulli (ur. 1955) w metaforycznej opowieści W czerwieni (nominacja do nagrody Nike) posługuje się historią w zupełnie inny sposób. Umieszcza opisywane przez siebie zdarzenia w małym miasteczku w zaborze szwedzkim (Polska nigdy nie znajdowała się pod szwedzkim zaborem). W gruncie rzeczy są to rubieże Europy. Scenę magicznego teatru Tulli zapełniają marionetki albo postacie wycięte ze starych gazet (z okresu między I a II wojną), które łatwo rozpozna każdy mieszkaniec Europy. Żołnierz, kapitalista, mieszczuch, proletariusz, panna służąca i panna z dobrego domu, faszysta. Wszyscy zmuszani są do odegrania swoich ról, a ich rozpaczy nic nie może ukoić. Zabijają, zbijają majątki, pogrążają się w szaleństwie, a historia toczy się dalej. Tulli mówi o swojej książce, że jest to opowieść o współczuciu, na które zasługują wszyscy ludzie. Jej opowieść nie ma głównego bohatera, a oko narratora z równym dystansem i uwagą omiata wszystkie wydarzenia. Pragnienia jednej osoby nie są ważniejszej niż innej, racje jednego narodu nie mają większego uzasadnienia niż racje innych narodów. Pod skorupą ról społecznych, pod wspólną historią pulsuje życie: ludzkie uczucia, namiętności - nie mają one jednak szansy się spełnić. Bezskuteczność ludzkiego życia w każdym wypadku zasługuje na współczucie. Historia nie jest tu specyficzną, ani tym bardziej świętą historią Polski, tylko przykładową formą. Jest też opowiadaniem, narracją, w której zawsze pojawiają się te same wątki - miłość, wojna, pieniądz, szaleństwo. Tulli nie odnosi się do polskiej sytuacji, opowiada przypowieść skierowaną do wszystkich, a z pewnością do mieszkańców Europy, bo znaki i emblematy, którymi się posługuje, mogą zostać zrozumiane w każdym jej zakątku. Również "faszysta" i "swastyka" są tu zastygłymi rekwizytami, wyjętymi z kufra historii. Nie niosą żadnych dodatkowych (specyficznie polskich) skojarzeń. Tulli nikogo nie rozlicza, ani nie osądza. Przyznaje sobie miejsca litościwego Pana Boga, patrzącego na świat trochę z góry. Obojętne jej są też mody czy literackie koniunktury. Objawia prawdy z przekonaniem prorokini.

Czy jednak uda nam się wreszcie znaleźć w polskiej literaturze jakiś głos, który byłby komentarzem nie do uniwersalnych problemów czy dawnych czasów, lecz nowej rzeczywistości społeczno-politycznej?

Książką taką mogłaby być książka Bronisława Świderskiego (ur. 1948), Słowa Obcego. Mogłaby być, ale mimo nominacji do nagrody Nike i wyróżnienia w konkursie Znaku - nie przyciągnęła ani uwagi czytelników, ani recenzentów. Jakby to, o czym opowiada, nie było na miarę naszych zainteresowań.

Bronisław Świderski mieszka na stałe w Danii i tam też umieścił akcję swojej powieści. Do pracownika uniwersytetu, emigranta z Europy wschodniej, zwraca się zakochana w nim policjantka zajmująca się tajemniczym imigrantem. Prosi o pomoc w przetłumaczeniu jego testów. Słowa Obcego opowiadają o spotkaniu z innym, o ograniczeniach języka i o granicach liberalnej demokracji. O złudzeniu, jakim jest otwartość europejskiej kultury na wszelkie odmienności. (Także o fundamentalnym doświadczeniu naszej egzystencji, na które nie znajdziemy lekarstwa w żadnym systemie politycznym).

Książka Świderskiego - ironiczna, czasem groteskowa, miejscami eseistyczna - to książka dosyć trudna. Odnosi się do zagadnień, które znajdują bardzo słabe odzwierciedlenie we współczesnej literaturze polskiej. Bohaterowie Świderskiego poruszają się w świecie, który wykracza poza wąskie ramy własnego domu, grupy kolegów, knajpy na rogu. Niezwykle ważna w tej powieści warstwa filozoficzna to w dużej mierze filozofia polityczna i społeczna. W polskiej prozie ta sfera jest albo omijana, albo - w powieściach popularnych - przedstawiana w sposób niezwykle schematyczny. Cyniczna i zakłamana polityka, prymitywni nowobogaccy, hipokryzja mediów, upadek wartości. Nie w tym rzecz, że jest to obraz krytyczny. Problem polega na tym, że jest on niezwykle uproszczony. Potrafimy wciąż pisać o historii i dawnych dylematach, opisywać życie prywatne, badać sny i testować różne wartości, zastanawiać się nad sensem życia, szukać pociechy w odwiecznych rytmach natury, kwestionować tradycyjne podziały płciowe, jednak tą część życia wspólnoty, która ma jakikolwiek wymiar polityczny bądź ekonomiczny, potrafimy jedynie parodiować.

Na szczęście umiemy też się bawić, chociaż wciąż nie jest to najmocniejszą stroną tutejszej literatury. Spośród dokonań literackich nie kryjących swojej funkcji ludycznej najciekawszą propozycją ostatniego roku wydaje mi się Podróż do Ziemi Świętej Egiptu pióra znanego tłumacza, Tomasza Mirkowicza. Młoda dziewczyna dowiaduje się, że jest spadkobierczynią tradycji starego polskiego rodu, który swe korzenie wywodzi z Egiptu. Opis jej podróży do krainy przodków to pastisz literatury przygodowej, albo - jak kto woli - wielka postmodernistyczna zabawa. Przy okazji wykpiony zostaje i polonocentryzm, i spiskowa teoria dziejów, za to co chwilę pojawia się ucięta głowa.

I - żeby nie potknąć się o czyjąś uciętą głowę - tu skończmy naszą przechadzkę.

 


 

Kazimierz Kutz
Klapsy i ścinki
Mój alfabet filmowy i nie tylko

Znak, Kraków 1999

Kutz jaki jest, każdy wie. Recenzje, wyimki, wywiady, oraz urodzinowe laudacje zwróciły już zapewne uwagę czytelników na tę książkę. Mogę więc tylko potwierdzić: czyta się ją przyjemnie, a fragmenty prywatno-śląskie nawet bardzo przyjemnie.
Wzruszający jest też entuzjazm z jakim wydawca wychwala swego pisarza. Jerzy Illg, szef wydawnictwa Znak, tak pisze w słowie wstępnym: W zestawieniu z wywołującą entuzjazm literackich cmokierów pseudoawangardową hucpą i postmodernistycznym bełkotem ta jędrna, krwista i "po bożemu" opowiedziana proza [mowa o nieukończonej powieści Kutza - kid] to potężny haust krystalicznego powietrza.
Cóż za wspaniała fraza! Błagam jednak o szczegóły. Nazwiska cmokierów! Tytuły przez nich wychwalane! Czyżby chodziło o Madame Libery?

 


Czy Kubiak czytal Herberta?

W każdym razie sadze, ze nieczytanie nie wymaga zadnych specjalnych uzasadnien 

 

Otóz komunizm byl w istocie systemem feudalnym, ze swoja "szlachta", bogata i zadowolona, no i oczywiscie skazona uczestnictwem w rezimie, i "chlopstwem", czyli uciemiezona reszta spoleczenstwa. Pisarze starszego pokolenia nalezeli do "szlachty" i jako jej socjologiczny wytwór na zadna uwage nie zasluguja. 

Kazdy powód jest dobry, zeby nie czytac wspólczesnej lub bylej wspólczesnej literatury polskiej. Poniewaz ja czytam, serce me pelne jest wyrozumialosci dla tych, co nie czytaja, choc - z drugiej strony - daje slowo honoru, ze niekiedy tez cos traca. W kazdy razie sadze, ze nieczytanie nie wymaga zadnych specjalnych uzasadnien. To raczej ci, którzy jeszcze cos czytaja, powinni sie z tego dziwactwa tlumaczyc. Moze w jakis tokszolach, gdzies miedzy kobieta o bardzo duzych piersiach i wlascicielami najdluzszych jamników. Sa jednak jeszcze tacy ludzie, starej daty, którzy odczuwaja potrzebe usprawiedliwiania sie. Na przyklad Zygmunt Kubiak, który w wywiadzie udzielonym "Zyciu" w osobie Cezarego Michalskiego wyjasnia, dlaczego nie czytal wytworów pisarzy peerelowskich ani zadnych nastepnych. (Kontentowal sie w tym czasie pisarzami emigracyjnymi i zagranicznymi.) Poczatkowo odpowiedz wydaje sie tak prosta, ze szkoda byloby na nia felietonu. Bo pisarze polscy zeswinili sie w okresie stalinowskim i pózniej, co by nie napisali, budzili juz w naszym ukochanym mitografie obrzydzenie. Ale jak w takim razie wytlumaczyc niechec do pisarzy mlodszych? Skad ta odpowiedzialnosc zbiorowa? Dlaczego Andrzej Stasiuk, Jacek Podsiadlo czy, powiedzmy, Olga Tokarczuk maja odpowiadac za grzechy Tadeusza Konwickiego? Otóz komunizm byl w istocie systemem feudalnym, ze swoja "szlachta", bogata i zadowolona, no i oczywiscie skazona uczestnictwem w rezimie, i "chlopstwem", czyli uciemiezona reszta spoleczenstwa. Pisarze starszego pokolenia nalezeli do "szlachty" i jako jej socjologiczny wytwór na zadna uwage nie zasluguja. Uklad ten (komunistyczny) trwa nadal i jego z kolei wytworem sa pisarze mlodsi, którzy sami nie zdazyli nic nabroic. Dlatego i oni jako postkomunisci nie zasluguja na nic.

Kazdy ma prawo do wlasnych uprzedzen, ale czy po drodze czegos przypadkiem profesor Kubiak nie zgubil? W tym samym numerze "Zycia" znajdujemy blok tekstów poswieconych slusznej nienawisci Zbigniewa Herberta do PRL. A ja mysle sobie, ze taki Herbert móglby zadowolic Kubiaka - zeby nie byc bezsensownie zlosliwa - nie tylko ze wzgledu na swoja niechec do PRL. Cofam sie wiec do wywiadu, w którym rozmówca wymienia pisarzy, dla których uczynil jednak w tamtych strasznych czasach wyjatek. Parandowski, Malewska, Hertz - nie ma wsród nich Herberta! Jak widac, dosyc latwo wylac dziecko razem z kapiela.

Wrócmy jednak do nowej-starej feudalnej elity. Dzis - tak twierdzi Kubiak - sa to miedzy innymi ludzie, którzy rzadza mediami: telewizja, radiem, najwazniejszymi tytulami prasowymi. Za ich to sprawa "kontynuowany jest model literatury PRL". A za czyja sprawa - zapytam - udalo sie sprzedac ponad sto tysiecy egzemplarzy Mitologii Greków i Rzymian? Gdzie odbyla sie ta bezprecedensowa akcja marketingowa i kto za nia stal? Marsjanie czy postkomunisci? Mam szczera nadzieje, ze profesor Kubiak zgodnie ze swoim swiatopogladem sam po swoja prace nie siegnal. Zreszta slusznie, bo nie jest to dzielo pasjonujace, choc zapewne bardzo wartosciowe. A jego sukces rynkowy uwazam za efekt medialnego - postkomunistycznego? - humbugu. Moze pozytecznego, ale jednak wmówienia, ze kupujac Mitologie, nie tylko poklonimy sie wartosciom, ale i przyjemnosc nas nie ominie. Wiem tez, co odpowiedzialby mi na to jej autor, bo takie wyznanie zlozyl w jakims innym wywiadzie.

Jego ksiazke wybrali sami czytelnicy, sprawiedliwy, zupelnie niepostkomunistyczny rynek, o którego ksztalcie decyduja byli "feudalni chlopi". To stawialoby Mitologie na równi z dzielami Paulo Coelho, pisarza z pewnoscia nie skazonego zadnymi powiazaniami z komunizmem czy postkomunizmem. Istnieje jednak pewna róznica. Coelho nikt nie promowal ani nie dopieszczal, a jesli pojawily sie w ogóle jakies recenzje, to dopiero po tym, jak osiagnal juz rynkowy sukces - i to najczesciej kasliwe. Oczywiscie, lepiej jest wierzyc w madrosc rynku niz w uczciwosc intelektualna elity symbolicznej, ale uczciwa czy nieuczciwa - to ona stworzyla sukces Kubiaka. Bezprecedensowa liczba recenzji, wywiadów, spotkan. Kadzenie ponad miare. Nominacje i nagrody... Wszystko wspierane przez niezwykle bogatego wydawce. (Kapital i wladza symboliczna lubia sie nawzajem.) Czy to jest wlasnie peerelowski model literatury?

A niewdziecznosc to cecha, która doprawdy nie przystoi moraliscie.

 






Ex Libris