Ex Libris 03/1998
Kinga Dunin
KILKA SKOŚNYCH REFLEKSJI NA MARGINESIE DWÓCH TEKSTÓW WŁODKA GOLDKORNA, OBCHODÓW TRZYDZIESTEJ ROCZNICY WYDARZEŃ MARCOWYCH ORAZ
ARTYKUŁU ANDRZEJA SZCZYPIORSKIEGO MARZEC I POLACY
Mój przyjaciel Józek (powiedzmy, że tak ma na imię, a może było to kilku przyjaciół) jest o dwa lata młodszy od Włodka Goldkorna i także nosi wyraźnie żydowskie nazwisko. Jego rodzice w czasach stalinowskich jak najbardziej wspierali, potem zaś znaleźli jakieś synekury - w redakcji partyjnego pisma, w wydawnictwie. Marzec nie był dla nich łatwy, postanowili jednak zostać. Józek skończył tutaj dobre liceum, a później studia. W tym czasie zaczął też współpracować z KOR-em. Pytałam go kiedyś, czy antysemityzm jest dla niego problemem. Odpowiedział: Tak. Nie lubię, kiedy Adam Michnik protekcjonalnie poklepuje mnie po ramieniu, dając do zrozumienia, że coś specjalnego nas łączy. Nie znoszę też filosemitów. Chciałbym, żeby moje pochodzenie przestało mnie wyróżniać. Kiedy nadszedł czas Solidarności, Józek znalazł się na uboczu - jego odwaga i inteligencja nie były już nikomu potrzebne. Mimo to w stanie wojennym został internowany. Wyszedł, kiedy złożył podanie o paszport emigracyjny. Pytany przez kanadyjskiego oficera imigracyjnego o narodowość napisał: polish-jewish or jewish-polish - up to you. W rezultacie otrzymał paszport z wpisem w rubryce narodowość: canadian. Jako Kanadyjczyk nie poradził sobie. Nie utrzymał się na uniwersytecie, wciąż szukał jakiejś pracy, nie ułożyło mu się życia osobiste. Nie ma więc powodów, aby dziękować gen. Jaruzelskiemu.
Co różni tę opowieść - oczywiście pomijając brak happy endu - od historii Włodka Goldkorna? Rodzice jej bohatera, pomimo nagonki, rzednącej grupy znajomych i kłopotów w pracy nie zdecydowali się na wyjazd z Polski. Józek właściwie przez przypadek nie został więc marcowym emigrantem, tylko wyjechał kilkanaście lat później, kiedy decyzję taką traktowano jako akt jednostkowy, a nawet coś w rodzaju zdrady. A przecież wszystko zależy od tego, jak zechcemy tę historię opowiedzieć. Od dzieciństwa naznaczony innością, boleśnie przeżył falę antysemityzmu w roku 68, wierzył jednak w to, że Polska może być innym krajem, wolnym i demokratycznym. Za swoje poglądy pozbawiony pracy i osadzony w więzieniu, zaszczuty, tak jak wielu, wielu innych został wygnany z kraju, w którym się urodził... Gdybyśmy przyjęli taką właśnie wersję wydarzeń, również emigranci z lat osiemdziesiątych mogliby dziś oczekiwać przeprosin, przywrócenia obywatelstwa na honorowych warunkach i koncertu w Sali Kongresowej, podczas którego Daniel Oldbrychski odśpiewałby wiązankę kupletów z internatu. Obowiązuje jednak inna wersja i dlatego też ich przeżycia nie mają szans na przekucie się w zbiorowy mit i muszą pozostać własnością jednostek. I w tym momencie dotykamy istoty problemu, jakim jest znalezienie delikatnej równowagi pomiędzy prawdą prywatną a prawdą publiczną.
Istnieją losy jednostkowe i losy traktowane kolektywnie. Istnieją wartości codzienne, ważne dla nas indywidualnie, i wartości patetyczne, przeżywane zbiorowo. A także pytanie o relację między nimi. Można powiedzieć, że najważniejszy jest pojedynczy człowiek i jego całkiem pojedynczy dramat lub - przeciwnie - łut szczęścia. Pozwólcie cieszyć mi się moim zachodnim życiem i samemu płakać na cmentarzu - mówi Goldkorn - wartości zbiorowe, zinstytucjonalizowane, to często pusty frazes i fałszywy rytuał. Może być jednak inaczej. Identyfikując się z jakąś zbiorowością, czujemy się uczestnikami wspólnego doświadczenia. Wspólnie przeżywane wspomnienia, rocznice stają się pudłem rezonasowym, dzięki któremu pojedyncza struna bólu może zadźwięczeć mocniej. Nie wolno nam odmawiać autentyzmu temu przeżyciu. Tylko, że struna ta brzmi czasem nieczysto. Bo losy konkretnych osób są bardzo różne, a w akcie zbiorowej mitologizacji zostają ufryzowane na jedno kopyto. Budzą odruch zniecierpliwienia wśród tych, którzy także skrzywdzeni przez los, historię albo politykę nie mają grupy, do której mogliby się przytulić.
Przyznaję, że starając się uczciwie zrozumieć psychologię wszelkich zbiorowych uniesień, zawsze pozostaję wobec nich z podejrzliwym dystansem. Świat, w którym wszyscy myśleliby i czuli podobnie jak Włodek Goldkorn, wydaje mi
się całkiem niezły, tylko niestety nieprawdopodobny. Ludzie przeważnie nie umieją żyć bez zbiorowych mitologii, rytuałów, gromadnego świętowania i czczenia. I jeśli Goldkorn mówi: nie chcę muzeum w Oświęcimiu, to zaraz pojawi się ktoś, kto powie: świetnie, w takim razie ja tu postawię mój krzyż. Jeśli Marzec był okazją do szczęśliwej odmiany losu, to zabierzmy order Kuroniowi i dajmy go Niesiołowskiemu. On też długo siedział w więzieniu. Na tym polega walka o panowanie symboliczne i jest pewnym pięknoduchostwem udawanie, że się w niej nie uczestniczy.
Z mego punktu widzenia ważne jest, aby Marzec stał się tradycją, i aby nikt nie wymazał go z historii Polski. (Podobnie chciałabym ocalić KOR, ale tu sprawa wydaje się już przegrana.) Poza tym istotne jest, jak będzie on pamiętany. Dla mnie jest to przypomnienie upiorów nacjonalizmu. Dlatego też kwestia wymuszonej emigracji tych, którym odmówiono prawa do samoidentyfikacji narodowej, czy też prawa mieszkania w Polsce, jeśli nie do końca lub nie tylko czuli się Polakami, jest tu niezwykle istotna. Nawet gdy w wymiarze indywidualnym marcowe dramaty są porównywalne z wieloma innymi, których nie chciałabym umniejszać. W wypadku Marca przeważnie nie jest tak straszne to, co przytrafiło się konkretnym
ludziom, ale to, że znowu zobaczyliśmy antysemityzm w akcji. Że ktoś mógł być prześladowany z powodów rasowych. I nie ma dla mnie znaczenia, czy był to intelektualista z podejrzanym stalinowskim życiorysem, aktualny pracownik bezpieki czy zwykły szewc. Ci, którzy w ramach "bitwy o symbole" wypominają niektórym marcowym emigrantom nienajciekawsze życiorysy, tym samym pośrednio usprawiedliwiają antysemityzm, którego nic nie usprawiedliwia, winami prześladowanych. Zawsze tak robiono i zawsze jest to równie obrzydliwe.
Boję się, że w ramach toczącej się walki o symbole niedługo okaże się, że w Marcu naród polski powstał w obronie Dziadów przeciwko antynarodowej komunie, a Żydzi zwiali korzystając z okazji. Albo że zacznie się ich dzielić: na tych, którzy byli Polakami i zostali skrzywdzeni, na tych, którym się słusznie należało, oraz na tych, którzy nie dość kochali Polskę, więc nie będziemy po nich płakać. Jak mówię, sprawa nie jest dla mnie prosta, bo często męczy mnie fałsz różnych obchodów i oficjalnych deklaracji, ale wiem także, że są one potrzebne, po to, byśmy nie musieli być niemymi obserwatorami jeszcze bardziej obcych nam widowisk. Ważne jest jednak także, aby patetyczna egzaltacja nie zamykała możliwości ekspresji prawd prywatnych, nawet nie pasujących do żadnej z oficjalnych wersji. Bo czy od razu trzeba nazywać antysemitą Polaka, który patrząc na zbierających się do wyjazdu sąsiadów odczuwał nie żal, a zazdrość, bo sam nie miał jak i dokąd wyjechać?
I wreszcie przypominam sobie, jak grzebiący w moich szufladach ubek namawiał mnie, żebym wyemigrowała. Odpowiedziałam mu wtedy: to wy wyjedźcie, was jest mniej. Myślę, że zawsze jest coś paskudnego w mówieniu komukolwiek, że powinien się wynieść. Zapewne nie należało tego mówić nawet ubekowi.
*****
Jakby na zamówienie, gdy tylko to napisałam, ukazał się w "Gazecie Wyborczej" (28-29 marca 1998) artykuł Andrzeja Szczypiorskiego Marzec i Polacy. Równie słuszny jak irytujący. Słusznie bowiem pisze autor, że w Marcu objawił się polski antysemityzm, a gen. Moczar i jego poplecznicy nie byli jedynymi winnymi. Słusznie też przypomina, że Polacy, kultura polska, dotąd wystarczająco nie stawili czoła największemu moralnemu problemowi XX wieku, jakim był Holocaust. Irytujący zaś dlatego, że Szczypiorski, choć rozpoczyna swoją wypowiedź w pierwszej osobie, szybko zamienia się w natrętnego moralizatora (nawet jeśli mówi: my, słyszymy wyraźnie: wy!) pouczającego wszystkich wokół o prawdach, które właśnie mu się objawiły. Prawdach, które mnie się wydają oczywiste i podnoszone były przez wielu polskich publicystów. Oczywiście, można powiedzieć, że zawsze warto je powtórzyć, choć nie wiadomo czemu takim tonem, jakby się co najmniej odkrywało Amerykę. Czyż nie bardziej interesująca byłaby osobista refleksja autora nad swoim własnym udziałem w tworzeniu postaw, które z takim ogniem piętnuje?
W numerze 3/4 1993 Biuletynu Żydowskiego Instytutu Historycznego w Polsce ukazał się tekst Abrahama Brumberga Polska inteligencja i antysemityzm, w którym znajdujemy cały kilkustronicowy podrozdział zatytułowany Przypadek Andrzeja Szczypiorskiego. Brumberg oskarża w nim Szczypiorskiego dokładnie o te same winy, które Szczypiorski przypisuje wszystkim Polakom. Poza tym znajdujemy tu analizę niezwykle popularnej, szczególnie w Niemczech, powieści Szczypiorskiego Początek.
Oddajmy głos Brumbergowi:
Centralna postać, pani Seidenman, jest uosobieniem tego typu Żyda, który jest najdroższy sercu znacznej liczby polskich liberałów. ...ani nie wygląda, ani nie zachowuje się jak Żydówka, ani nawet specjalnie się za nią nie uważa. "Złotowłosa piękność o błękitnych oczach i szczupłej figurze" (...) Jej serce "przepełnia wdzięczność dla losu, że uczynił ją Polką".
Z czterech negatywnych bohaterów powieści, dwaj to Żydzi, jeden jest Niemcem i tylko jeden Polakiem. (...) Z wielu postaci Polaków tylko jeden, mianowicie szmalcownik, zasługuje na pogardę! Pozostałych spowija romantyczny blask: jest tu Pawełek, najlepszy przyjaciel młodego Żyda (...), pełen dobroci wieśniak, prostytutka o złotym sercu, pełna poświęcenia zakonnica (...)
Wszyscy ci Polacy bez wyjątku robią wszystko, co w ich mocy, by wyrwać panią Seidenman - i innych Żydów - ze szponów Gestapo. Byli i tacy Polacy - nigdy nie dość o tym przypominać. Byli również Żydzi, którzy zaprzedali się Niemcom. Tylko że obraz przedstawiony przez Szczypiorskiego niedorzecznie mija się z rzeczywistością: tak jak przedwojenny antysemityzm przedstawiony został jako zjawisko marginalne, tak gotowość Polaków do niesienia pomocy Żydom jawi się jako norma. Niestety prawda była zupełnie inna.
Choć nie zgadzam się z wszystkimi tezami artykułu Brumberga, bardzo ostro piętnującego polską inteligencję, podzielam w pełni jego opinię o powieści Początek. Myślę też, że Szczypiorski zrobiłby o wiele więcej dobrego, gdyby kolejny raz nie stawiał się w roli mędrca powołanego do pouczenia tego całego polskiego ciemnego motłochu. Gdyby zechciał uczciwie przyjrzeć się sobie i odpowiedzieć na zarzuty Brumberga. Jeśli zaś uważa je za niesprawiedliwe, na własnym przykładzie mógłby nam pokazać, jak należy z nimi polemizować, by nie potwierdzić zarzutu, że jest się antysemitą. Może wówczas jego opinie o Marcu miałyby szanse dotrzeć również do tych nie całkiem przekonanych, zamiast budzić irytację nawet u myślących podobnie.
Ex Libris