Dziennik - 16 maja 2008
Michał Majewski, Paweł Reszka
Straszny dwór Lecha Kaczyńskiego
Jak wygląda życie w Pałacu Prezydenckim? Jakim człowiekiem prywatnie jest Lech Kaczyński? "Leszek to dobry człowiek. Nie potrafi opanować tego towarzystwa wokół siebie i jest nieszczęśliwy, bo on nie lubi być prezydentem" - mówi DZIENNIKOWI jego dobra znajoma.
Pałacowy urzędnik, który odszedł do pracy w rządzie: "Powiem wam, dlaczego zrezygnowałem z pracy w pałacu. Ja mam naturę urzędnika, który wykonuje swoją robotę i z tego jest rozliczany. Na dworze liczy się coś innego. Trzeba umieć się uśmiechnąć, przymilić, w porę opowiedzieć anegdotę, która rozbawi szefa".
Poranek
Prezydent zabiera się do pracy około 10. Na wcześniejszą godzinę nie wolno umawiać mu spotkań, bo prezydent może się pogniewać.
Polityk z PiS: "Prezydent lubi dłużej pospać. »Jestem umówiony z Lechem na 8.15« - pochwaliłem się kiedyś Jarosławowi Kaczyńskiemu. »Ktoś ci źle przekazał. Brat tak wcześnie nie wstaje« - odparł".
Doradca Lecha Kaczyńskiego: "Prezydentowi nie można umawiać spotkań na zbyt wczesne godziny. Z tego mogą być problemy. Sam byłem świadkiem, jak zrugał publicznie Andrzeja Krawczyka, który odpowiadał za sprawy zagraniczne. Krawczyk na jakimś szczycie międzynarodowym umówił spotkanie Lecha z prezydentem Rumunii na 9.30. Zrobił tak, bo rozmowy plenarne zaczynały się o 10. Kaczyński był aż czerwony ze złości. »Ty mi to specjalnie robisz!« - oburzał się. »Dobrze wiesz, że ja rano nie funkcjonuję. Musimy się zastanowić nad możliwością naszej dalszej współpracy«. Dla Krawczyka wyglądało to bardzo groźnie, ale po kilku godzinach prezydent o wszystkim zapomniał i był znów ze swoim ministrem w najlepszej komitywie. To charakterystyczne dla niego. Oburza się, obraża, a potem szybko zapomina".
Dyplomata: "To późne wstawanie komplikuje nam kalendarz w czasie wizyt zagranicznych. Zazwyczaj rozmowy dyplomatyczne zaczynają się o 10. Żeby zdążyć na spotkania gdzieś w zachodniej Europie, należy wylecieć z Warszawy o 7 rano. Ale prezydent ma z tym problem. Na początku proponowaliśmy mu takie rozwiązanie, ale odpowiadał krótko: »Ja tak nie mogę«. Od tej pory szef i świta: doradcy, ministrowie, ochrona, lekarze, tłumacze - czasem jest to kilkadziesiąt osób - wylatują dzień wcześniej i śpią w hotelu na miejscu. To oczywiście zwiększa koszty".
Urzędnik z Pałacu Prezydenckiego: "Czasami prezydent zaczyna dzień od telefonu do brata. To są krótkie rozmowy. Bywa, że trwają raptem kilka sekund: »Wstałeś? To dobrze, cześć!«".
Były minister Kaczyńskiego: "Prezydent wychodzi ze swoich apartamentów około 9.45. Apartamenty mieszczą się na piętrze pałacu. To dziesięć pokoi, które są świętością. Kaczyńscy mają tam gosposię, która sprząta i gotuje. Mało kto ma dostęp do prywatnej części pałacu. Niektórzy ministrowie nigdy nie zostali tam wpuszczeni. Przed drzwiami stoi dodatkowa straż BOR, ale żaden z oficerów nie ma prawa przekroczyć progu. Wyjątkiem jest Krzysztof Olszowiec - szef prezydenckiej ochrony, od wielu lat związany z Kaczyńskim. To taki okrągły blondynek średniego wzrostu, który jest prawie zawsze pół kroku za Lechem. On cieszy się specjalnymi względami prezydenta i jest na dworze ważną postacią. Prawie non stop ma dostęp do ucha szefa. A przy układach panujących w pałacu to kluczowa sprawa".
Wygodny bałagan
Prezydent wie, że jego otoczenie jest podzielone i nawet mu to odpowiada. Gdy nie ma ochoty czegoś robić, zawsze znajdzie się ktoś, kto przyzna mu rację.
Doradca prezydenta:"U Kaczyńskiego dwór wygrał z urzędem. Co to znaczy? Zasada jest taka, że w sumie nie liczy się formalnie zajmowane stanowisko, ale to, jak blisko szefa się jest. Jak to na dworze. Są frakcje i koterie, podjazdowe wojenki, taktyczne sojusze i intrygi. Dwór widział przez te dwa i pół roku niejedną rozgrywkę. Padali w nich, wydawałoby się, niezniszczalni ministrowie. Triumfowali ci, którzy byli prawie zatopieni".
Wieloletni pracownik Kancelarii Prezydenta: "U Kwaśniewskiego też były wojenki i intrygi, ale to nie wydostawało się na zewnątrz. Odpowiadał za to Marek Ungier, postać z cienia. Cicho i skutecznie trzymał całe towarzystwo za twarz. Dbał, żeby wszyscy grali na lidera, czyli Kwaśniewskiego. Nawet jak z prezydentem działo się źle, nikt nie pisnął słowa. A Kaczyński nie ma swojego Ungiera. Może on nawet nie chce go mieć".
Znany polityk PiS: "Ta niespójność zaplecza jest dla Lecha wygodna. Podam prosty przykład. Michał Kamiński, odpowiedzialny za wizerunek prezydenta, namawia szefa, żeby pojechał gdzieś w Polskę i spotkał się ze zwykłymi ludźmi. Jeśli Kaczyński nie ma na to ochoty, to zawsze w jego otoczeniu znajdą się osoby, które »przekonają go«, że ciśnienie jest za niskie, pogoda nie taka jak trzeba i w ogóle wyjazd jest bez sensu, bo nie poprawi mu wizerunku".
Kto straszy prezydenta
Prezydent lubi tajne kwity i sekretne informacje ze służb. Łatwo uwierzy, że ktoś spiskuje przeciw niemu albo jego rodzinie. Otoczenie nauczyło się to wykorzystywać.
Urzędnik, który odszedł z pałacu: "Lech ma problem z podejmowaniem decyzji. Długo się zastanawia, dzieli włos na czworo. Wykorzystuje to jego najbliższe otoczenie. Mistrzynią pałacowej rozgrywki i jedną z najbardziej wpływowych postaci w państwie okazała się Małgorzata Bochenek, osoba niemal kompletnie nieznana szerszej publiczności. Jej siła nie bierze się z urzędniczej szarży (dopiero od niedawna jest sekretarzem stanu), ale z zaufania, jakim obdarza ją prezydent. Wcześniej pozycja Bochenkowej nie była tak silna, ale pani minister sprytnie »wygryzła« Elżbietę Jakubiak. Jakubiak była najbliższą osobą prezydenta. Nawet premier Marcinkiewicz umawiał się z Kaczyńskim za jej pośrednictwem. Wtedy, w pierwszym roku prezydentury, wpływy Jakubiak były wielkie. Jej gabinet znajdował się naprzeciwko pokoju głowy państwa. Bliżej była tylko sekretarka i ochrona. Wydawało się jej pozycja jest nienaruszalna. Wydawało się... ".
Znajomy Elżbiety Jakubiak: "Ela poszła na dwutygodniowe zwolnienie lekarskie. Po powrocie, jak zwykle, próbowała wejść do gabinetu szefa. Ale tam już siedziała minister Bochenek. Prezydent bardzo grzecznie przeprosił i powiedział, że omawia właśnie tajne dokumenty. Przeżyła to bardzo. Zrozumiała, że traci wpływy. Próbowała walczyć, ale sprawę przeciął sam Lech Kaczyński. Powiedział swoim współpracownikom: »To jest poza dyskusją, Małgorzata Bochenek ma moje zaufanie. Kto się nie może z tym pogodzić, ma prawo odejść«. Taki był finał wojny. Ela wkrótce odeszła na ministra sportu".
Prezydencki minister: "Dziś minister Bochenek to uszy i oczy prezydenta. To ona opowiada mu, jak wygląda otaczający świat. Opowiada, bo prezydent woli słuchać, niż studiować papiery. Oczywiście bzdurą jest twierdzenie, że w ogóle Lech nie czyta dokumentów i gazet. Czyta i to sporo, nawet »Przegląd Sportowy«. Doradca Lecha Kaczyńskiego: Bochenek jest pierwszym urzędnikiem, z którym co rano spotyka się głowa państwa. Sesja zaczyna się około 10 i trwa godzinę, półtorej. W trakcie spotkania dopraszani są inni ministrowie i doradcy, ale pierwsze pół godziny jest zarezerwowane dla pani Bochenek. Właśnie wtedy prezydent wysłuchuje tego, co napisała o nim prasa polska i zagraniczna oraz dowiaduje się, co jest w raportach służb specjalnych".
Oficer służb specjalnych: "Prezydent lubi tajne i ekskluzywne informacje przeznaczone dla niewielu uszu. Dlatego pani Bochenek blisko trzymała się i nadal się trzyma z generałem Zbigniewem Nowkiem, silnym człowiekiem służb specjalnych, do niedawna szefem wywiadu. To on dostarczał najsmaczniejsze kawałki. Odwiedzał panią minister 3 - 4 razy w tygodniu, wchodząc do pałacu od strony kościoła Wizytek. Kiedy informacje były szczególnie atrakcyjne, Nowek bywał wprowadzany do samego prezydenta, żeby »rozwinąć temat«".
Doradca Lecha Kaczyńskiego: "Kolejnym atutem Małgorzaty Bochenek jest jej mąż Marcin, wiceprezes TVP. Dzięki niemu pani minister ma informacje ze świata mediów, które także prezydent kolekcjonuje".
Były współpracownik prezydenta: "Problem w tym, że Bochenek wierzy, że prezydenta otaczają spiski. Taką wiedzę dostarcza głowie państwa. Zdarza się, że wprowadza Kaczyńskiego w stan emocjonalnego rozchwiania".
Minister prezydenta: "Przyszedłem do prezydenta krótko po jego porannej sesji z Bochenkową. Był rozbity. Mówił, że w jednej z gazet będzie atak na jego matkę. Długo trwało uspokajanie go: »Kto ci zaatakuje matkę? Za co?«. Oczywiście żadnego ataku nie było".
Były polityk PiS: "To jest szerszy problem. Otoczenie nauczyło się straszyć Lecha Kaczyńskiego. Robią to, by osiągnąć osobiste wpływy na prezydenta. Wygląda to tak, że sprzedają Lechowi jakąś groźnie brzmiącą historię. Prezydent zaczyna się bać i zaraz podsuwana jest mu metoda wyjścia z wykreowanego kryzysu. To go uspokaja i wzmaga zaufanie do rozmówcy. To niezwykle cyniczne. Ludzie, którzy nie robili takich rzeczy, zostali w wyniku pałacowych intryg odsunięci".
Pałacowe wojny i sojusze
Prezydenccy ministrowie prowadzą przeciw sobie nieustanne wojny podjazdowe. Zawierają i zrywają sojusze. Osłabia to Lecha Kaczyńskiego, ale on nie potrafi tupnąć na nich nogą.
Urzędnik Pałacu Prezydenckiego: "Zazwyczaj następnymi gośćmi po pani Bochenek są minister Michał Kamiński i szefowa prezydenckiej kancelarii Anna Fotyga. Oboje są w stanie zimnej wojny, co oczywiście rozgrywa się na oczach prezydenta, który nie reaguje. Kiedy Fotyga przeszła do pałacu z MSZ, Kamiński kilka razy okazał jej ostentacyjnie niesubordynację. Nie brał udziału w organizowanych przez nią naradach ministrów. Kiedy pytano go, dlaczego, odpowiadał: »Jestem ministrem prezydenta, a nie pani Fotygi«. Jednak zrozumiał, że Fotyga jest zbyt silna, by się z nią centralnie zderzyć. Przyjął inną taktykę. Dziś mówi: »Kiedy na wody wpływa krążownik, ja wciągam na maszt swój mały żagielek i znikam«. Przy innych urzędnikach mówi o Fotydze z lekceważeniem, ale wie, że jest niebezpieczna".
Były minister prezydenta: "Siła Fotygi bierze się z blisko 30-letniej znajomości z Lechem. Kamiński i Bochenek nie mają tego atutu. Żeby zrównoważyć wpływy szefowej kancelarii, musieli zawrzeć taktyczny sojusz. To śmieszne, że Michał, który do niedawna oceniał Bochenkową jako złego ducha prezydenta, ostatnio zaczął się o niej wyrażać z atencją".
Urzędnik Kancelarii Prezydenta: "Te wszystkie frakcyjne wojenki osłabiają prezydenta, ale Lech Kaczyński nie potrafi przerwać intryg. Nie umie tupnąć nogą i powiedzieć do tej Ani, Michała, Małgosi: »Gramy do jednej bramki albo fora ze dwora. Jak wam się nie podoba, to zabierajcie zabawki i żegnajcie«. Psychicznie takie zachowanie w wykonaniu Lecha jest niemożliwe. Wie, że Kamiński poświęcił dla niego mandat eurodeputowanego, światowe życie, które kochał, i świetne zarobki. Dla Kaczyńskiego, który zawsze żył skromnie, taki gest miał ogromne znaczenie. Tak samo z Fotygą - wie, że też odeszła z parlamentu, do tego na jego prośbę została ministrem spraw zagranicznych, choć wiedziała, że sobie nie poradzi. Pamięta jej wierność i nigdy jej nie odrzuci".
Wpływowy polityk PiS: "Jarosław Kaczyński wie, że Fotyga jest słaba. Lech też ma tego świadomość, ale broni jej do upadłego. Dlaczego? Bo to on ją wymyślił i dał najważniejsze stanowiska, daleko wykraczające poza jej kompetencje. Prosty mechanizm: »Ja jej to zgotowałem, więc teraz się nie odwrócę i muszę jej bronić«".
Doradca prezydenta: "Lech broni Fotygę, chociaż niczego dobrego nie wniosła do pracy kancelarii. Jest za to przewrażliwiona na swoim punkcie, małostkowa i wprowadza nerwową atmosferę w pałacu. Pewnego wieczoru wezwała dyrektora jednego z departamentów. Człowiek stawił się karnie, choć obchodził własne imieniny. Zadała mu jakieś pytanie. On na to, że nie wie, bo to nie kompetencje jego departamentu. Pani minister była zaskoczona, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc tylko rzuciła zimno: »Dziękuję«. Dyrektor został w sekretariacie i pytał zdezorientowanych sekretarek: »To co ja mam robić, stać tu, czy mogę wracać na imprezę?«".
Były minister prezydenta: "Anna Fotyga, zamiast pomagać, sama zarzuca szefa swoimi kuriozalnymi problemami. Legenda mówi, że zdenerwowana Fotyga zadzwoniła na prywatną komórkę prezydenta. Skarżyła się, że nie może pracować, bo robotnik pod jej oknami strzyże trawę spalinową kosiarką. Prezydent interweniował osobiście, by przerwać koszenie. W pałacu nie ma żadnej hierarchii. Głowa państwa zmuszona jest do zajmowania się najróżniejszymi błahostkami".
Współpracownik prezydenta: "Całkowitym przeciwieństwem kostycznej i wycofanej Fotygi jest Michał Kamiński. Zasypuje prezydenta pomysłami, a ma ich kilka dziennie: »Leszku, spotkaj się z Beenhakkerem, niech pani Maria otworzy wystawę, a ja ściągnę tam dziennikarzy, załóż na głowę góralski kapelusz«. Niektóre pomysły są kupowane, o innych prezydent nie chce nawet słyszeć. Kiedy Kamiński nie jest słuchany, wpada w dołek. Bywa, że zamyka się na cały dzień w swoim gabinecie. Już rano zapowiada sekretarce: »Z nikim nie łączyć, nie ma mnie«. To piętrzy problemy. Dziennikarze nie mają od kogo brać komentarzy, nie wiadomo, czy prezydent udzieli wypowiedzi w jakiejś gorącej sprawie".
Były doradca prezydenta, przeciwnik Kamińskiego: "Kamiński jest królem życia. Lubi spoczywać w pozycji półleżącej w fotelu z cygarem w jednej dłoni i ze szklanką whisky w drugiej. Prezydent o tym wie i mu wybacza. Mawia: »Wiem, że Michał pali cygara, ale on jest jeszcze taki młody«. Z drugiej strony Kamiński przy prezydencie stara się mitygować. Im dalej w danej chwili znajduje się od Lecha, tym jest większym birbantem".
Kiedy prezydent się wścieka
Czasami Lech Kaczyński bierze się za rządzenie. Wydzwania do swoich ministrów albo "wyrzuca" pałacowych urzędników z pracy. Ale złość mu szybko przechodzi. Nie potrafi wybaczyć tylko jednego - nielojalności.
Polityk PiS: "Lech ma problem z zapanowaniem nad tym całym towarzystwem, jego ambicjami i wojenkami. Od czasu do czasu usiłuje zarządzać. Chwyta wtedy za swoją prywatna komórkę - starą Nokię. Nie wspomnę, że to jest zwykły telefon, bez żadnych systemów szyfrujących. Wydzwania z niego do swoich ministrów. Kiedy nie odpowiadają, wścieka się: »Ty mnie lekceważysz. Tak nie da się pracować«".
Były urzędnik pałacu: "To prawda, że szef potrafi się często wkurzać. Chodzi wtedy po gabinecie i wygraża palcem. Często w takich chwilach używa zwrotu: »Ja sobie wypraszam!«. Pamiętam, jak wyrzucił dyrektora z kancelarii. »Jest pan zwolniony« - krzyczał. Przerażony dyrektor zapytał Elżbietę Jakubiak, co robić. Ta poradziła mu, by na dwa dni zniknął prezydentowi z oczu. Dnia trzeciego został wysłany do Kaczyńskiego z jakimiś papierami. Szef podpisał, nie miał żadnych uwag, tak jakby o wszystkim zapomniał. Prezydent rzeczywiście dość często »wyrzuca z pracy«. Było tak jeszcze w warszawskim ratuszu. Tam chyba nie było dyrektora, który przynajmniej raz nie »straciłby« roboty. Ale takie groźby działają na krótką metę. Za trzecim razem nikt się nimi nie przejmuje".
Urzędnik Kancelarii Prezydenta: "Jednego Lech nie potrafi wybaczyć - nielojalności. Tak jest na przykład z Andrzejem Krawczykiem, odpowiedzialnym kiedyś za prezydencką dyplomację. Powodem jego dymisji były papiery lustracyjne, marnej zresztą jakości, które zostały wyciągnięte w pałacowej rozgrywce. O sprawy lustracyjne prezydent nie ma do Krawczyka pretensji. Pożegnali się w przyjacielski sposób. Jednak potem Krawczyk opowiadał na prawo i lewo pikantne szczegóły pracy z prezydentem. I o to Kaczyński ma prawdziwy żal. Dlatego blokuje Krawczykowi nominację na ambasadora".
Pracownik MSZ: "Dziś Krawczyk przedstawiany jest jako ofiara kaczyzmu i guru polskiej dyplomacji. To trochę śmieszne, bo główny problem Krawczyka polegał na tym, że on nie bardzo znał się na polityce zagranicznej. Jak na fachowca od spraw międzynarodowych kiepsko mówił po angielsku, a w zasadzie nie mówił wcale. Nie czuł się dobrze na salonach, zawsze w jakimś dziwnym wymiętym garniturku, jakby trochę z innego świata. Pamiętam szczyt NATO. Stoimy w gronie doradców prezydenckich, rozmawiamy. Nagle wpada zdyszany Krawczyk, w końcu minister i to odpowiedzialny za sprawy międzynarodowe: »Panowie - mówi. - Podobno gdzieś tu rozdają kalendarze NATO. Nie wiecie czasami gdzie?«".
Były urzędnik Kancelarii Prezydenta: "Krawczyk miał w kancelarii pseudonim Kissinger, bo zawsze powoływał się na przykład byłego sekretarza stanu. Jednak między Andrzejem a Henrym różnica była kolosalna. Do pałacu został wzięty trochę z ulicy. Dostał politykę zagraniczną, bo Kaczyński nie miał nikogo innego. Do tego odpowiadał psychologicznie Kaczyńskiemu - jest gawędziarzem, zna mnóstwo anegdot, prezydent lubił go słuchać".
Były minister PiS-owskiego rządu: "O tym, jak nagradzana jest u Kaczyńskiego lojalność i wierność, mówi historia kariery Krzysztofa Olszowca, szefa prezydenckiej ochrony. Otoczenie prezydenta dziwiło się tej szczególnej pozycji oficera BOR, ale podobno prezydent powiedział swoim współpracownikom: »Pana Krzysztofa proszę traktować jak jednego z ministrów«. Połowa ministrów PiS-owskiego rządu telefonowała do Olszowca, bo on miał realną władzę w dopuszczaniu ludzi do prezydenta. W końcu zawsze mógł powiedzieć, że prezydenta nie ma, jest zajęty albo już śpi".
Były wysoki rangą funkcjonariusz BOR: "Kaczyński zna Olszowca jeszcze z czasów szefowania Najwyższej Izbie Kontroli. Olszowiec był wówczas kierowcą prezesa. Od tamtego czasu utrzymują kontakty, ich żony są po imieniu. Pani Olszowcowa jest masażystką i jak wieść niesie, masuje panią Marię Kaczyńską. Olszowcowie bywają w Juracie, w ośrodku prezydenckim, ulubionym miejscu głowy państwa. Olszowiec jest oddany. Można go poprosić o wszystko. Czasem dyryguje nawet zakupami do prezydenckiego apartamentu. Jeśli trzeba, może wysłać podwładnego po słoik majonezu czy keczupu".
Oficer BOR: "Choć jest tylko kierowcą i nie ma skończonych studiów, przy prezydencie zrobił niecodzienną karierę. Doszedł do stopnia pułkownika, przez chwilę był nawet szefem zarządu ochrony osobistej - najważniejszego w BOR. Było to fikcją, bo zarządem kierował dorywczo z Pałacu Prezydenckiego. Za to pensję ustawiono mu na poziomie wiceszefa BOR".
Były minister PiS-owskiego rządu: "Olszowiec ustawił się doskonale, choć oczywiście nie jest kimś w rodzaju Wachowskiego przy Lechu Wałęsie. Zna swoje miejsce, ma się jak pączek w maśle. A jego kariera jest dowodem na to, że poza nielojalnością czy urzędniczą nieuczciwością wszystko przechodzi. Bo prezydent jest miękki wobec swoich współpracowników. Byłem w pałacu i przez jakiś czas czekałem na przyjęcie przez głowę państwa. Wrażenie było piorunujące. Pięć kobiet dyskutujących o serialach, fryzurach i wychowaniu dzieci. Zero pracy intelektualnej. Tak w pałacu mija dzień".
Wieczór
Prezydent jest w pracy do późna. Wytchnienia szuka w pogwarkach ze swoim dobrym przyjacielem ministrem Maciejem Łopińskim. Starzy znajomi Lecha Kaczyńskiego twierdzą, że jest on nieszczęśliwy w butach prezydenta.
Dobra znajoma prezydenta: "Leszek to jest dobry człowiek. Nie potrafi opanować tego towarzystwa wokół siebie i jest nieszczęśliwy, bo on nie lubi być prezydentem. Co to znaczy, że jest dobry? Przejmuje się krzywdą zwykłych ludzi. Podam wam przykład. Któregoś razu kolumna prezydenckich samochodów wracała z jakiejś imprezy. I na drodze Bydgoszcz - Warszawa Leszek zobaczył koszmarny wypadek. Kazał zatrzymać kawalkadę. Okazało się, że w kraksie ciężko ranna została nastolatka. Prezydent wziął sprawy w swoje ręce. Kazał wieźć ranną do klinki w Bydgoszczy, osobiście telefonował do ministra zdrowia Zbigniewa Religi i jego zastępcy Bolesława Piechy. Ktoś mu mówił, że w Bydgoszczy nie ma odpowiedniego sprzętu. »To kupcie natychmiast, NFZ zwróci pieniądze!« - wołał do słuchawki".
Były PiS-owski minister: "Kaczyński sprawdzał się na stanowiskach, gdzie była akcja, gdzie coś się działo, na przykład w ministerstwie sprawiedliwości. A w pałacu akcji nie ma. Są oficjalne spotkania, delegacje, przecinanie wstęg i wręczanie orderów, cały ten ceremoniał. W tym świetny był Kwaśniewski i jego żona w pięknych kapeluszach. Lech źle się czuje w butach prezydenta".
Ważny polityk PiS: "Prezydent jest nocnym Markiem. Pracuje do późna. Kiedy jest zmęczony, lubi się spotykać się z Maciejem Łopińskim - szefem swojego gabinetu. Ten jest przeciwieństwem Kamińskiego. Nie ma żadnych pomysłów i pomysłów nie lubi. Jest urzędnikiem, który osiąga stan błogości, gdy nic się nie dzieje. Każdy nowy pomysł to nowe kłopoty. Jest za to jednym z najstarszych przyjaciół Lecha, jeszcze z konspiracji. Łopiński daje prezydentowi wytchnienie. Siedzą przy winie i wspominają stare czasy. Prezydent ubóstwia takie pogwarki. Jest mistrzem wielominutowych dygresji i szczególarzem. Potrafi na spotkaniu z mało znanym sportowcem wypalić: »Pamiętam pana bieg na mistrzostwach świata w 1976. Zajął pan czwarte miejsce z wynikiem 3,56«".
Urzędnik kancelarii: "Gdy robi się bardzo późno, na dół schodzi małżonka prezydenta. Pani Maria dba bardzo o Lecha:
»No i co się dzieje? Jak schodzi prezydentowa, to nie ma wina na stole. Wino jest tylko, gdy jest tu Michał Kamiński?« - pyta w żartach. Potem pani Maria zaczyna rugać prezydenta, że jej nie odwiedził przez cały dzień:
»Na kolana. Dziś na dwa!«. »Tak przy wszystkich?«. »Tak, niech się uczą dobrych zachowań«. W końcu pani Maria zbiera męża na górę:
»Już idę, babusu« - opowiada potulnie prezydent".