Gazeta Wyborcza - 10-12-2004

 

Marcin Wojciechowski

Dziennik podróży z Kijowa do Moskwy 




Moskwa nie może się pozbierać po ostatnich wydarzeniach na Ukrainie. Kreml jest gotów wyrzec się dobrych stosunków z Zachodem, które były dotąd znakiem firmowym polityki Putina - pisze Marcin Wojciechowski, który przez cztery dni obserwował pomarańczową rewolucję z perspektywy Moskwy




Poniedziałek, 6 grudnia: Okłamywali nas jak zwykle 

Wracam do Moskwy po dwóch tygodniach spędzonych na Ukrainie. W głowie huczą mi jeszcze okrzyki "Juszczenko!" i rapowa piosenka "Razom nas bahato, nas ne podołaty", która stała się hymnem rewolucji nad Dnieprem. Przed oczami mam feerię pomarańczowych flag, wstążek, koszulek i baloników. 

Moskwa jest szara, wszędzie błoto, bo po kilku dniach mrozów zaczęła się odwilż. Wiszące już na ulicach bogate dekoracje świąteczne nie robią żadnego wrażenia w porównaniu ze spontanicznie kolorowym i roześmianym Kijowem.

Znajomi pytają nieufnie: - Naprawdę w Kijowie było tak spokojnie? Tu telewizja podała, że demonstranci atakowali dziennikarzy rosyjskich. 

Telewizja rzeczywiście to podała, a rosyjski MSZ złożył nawet w tej sprawie protest do MSZ Ukrainy. Gdy jednak Kijów poprosił o dowody, że dziennikarzy rosyjskich spotkały nieprzyjemności, sprawa umarła.

- Czy to naprawdę było takie spontaniczne? Nam mówili, że na placu Niepodległości stoi kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w większości z Galicji, którzy zachowują się tak, że cały Kijów ma ich już dość, że dostają za każdy dzień stania pieniądze, są pojeni wódką, hałasują, sikają wprost na ulicy. 

Spokojnie tłumaczę, że na placu mogło być i z półtora miliona ludzi. Większość z tych, którzy stali od samego początku, na pewno pochodziła z Kijowa, a nie z Galicji. Język rosyjski słychać było na ulicach na równi z ukraińskim i dla nikogo nie stanowiło to problemu. Opowiadam o dobrej organizacji, przenośnych toaletach ustawionych na każdym końcu placu Niepodległości, o tym, że przez dwa tygodnie wśród zwolenników opozycji widziałem może pięciu pijanych. Nie wiem tylko, jak odeprzeć zarzut, że demonstranci byli opłaceni. - Jak opłacić półtora miliona ludzi za to, że wyszli na ulice? Ile by trzeba mieć pieniędzy i jak to zorganizować? - mówię w końcu. Widzę, że przyjaciele - małżeństwo moskiewskich dziennikarzy - zaczynają mi wierzyć, ale są wciąż nieufni.

- A jak z rozpadem Ukrainy? Nam mówili, że państwo jest na krawędzi upadku, zaczyna się kryzys gospodarczy, hrywna leci na łeb, na szyję, nie można kupić dolarów w Kijowie i w każdej chwili może polać się krew - nie dają za wygraną.

Odpowiadam, że w Kijowie kurs hrywny jest stabilny, bankomaty działają normalnie, przed bankami nie ma kolejek, można wypłacać tyle gotówki, ile się chce, w sklepach jest wszystko. Mówię o spontanicznych rozmowach na ulicy między pomarańczowymi zwolennikami Juszczenki i biało-niebieskimi sympatykami premiera Janukowycza, którzy nie skaczą sobie do oczu, ale dyskutują, a czasami wręcz przecierają oczy ze zdumienia, że druga strona nie jest taka straszna, jak się im wydawało. 

- To znaczy, że nas okłamywali. Jak zwykle... - wzdychają w końcu moi przyjaciele. 

Rzeczywiście, patrząc na to, jak media rosyjskie relacjonowały wydarzenia na Ukrainie, można dojść do wniosku, że opowiadały o innym kraju, innych ludziach i innych faktach. Na wszelki wypadek zaglądam jeszcze do "Izwiestii" i "Niezawisimej Gaziety". Ta ostatnia sympatyzuje wprawdzie z antykremlowską opozycją, ale w sprawach ukraińskich trzyma się "słusznej linii". Z gazet dowiaduję się, że Juszczenko przegrywa, bo parlament nie zdołał w pierwszym podejściu uchwalić zmian w konstytucji, w zamian za które obóz władzy zgodziłby się na powtórkę drugiej tury wyborów. Dowiaduję się też, że nastroje na placu Niepodległości są coraz gorsze, ludzie mają dość Juszczenki i rozchodzą się do domów. "Izwiestia" przekonują mnie, że przywódca ukraińskiej opozycji jest niesłowny i nawet część jego zaplecza politycznego odwraca się odeń.

Tylko "Nowaja Gazieta" jest ogarnięta zapałem rewolucyjnym. Tradycyjną niebieską grafikę zastąpiła pomarańczową, są w niej ciekawe - a przede wszystkim prawdziwe - teksty z Kijowa i analizy, co zwycięstwo opozycji nad Dnieprem może oznaczać dla Rosji. Jednak "Nowaja Gazieta" to margines. Wiele razy słyszałem w Moskwie od ludzi związanych z głównym, prokremlowskim nurtem polityki, że pismo to jest wydawane przez garstkę demokratów, sfrustrowanych opozycjonistów, przeciwników wojny w Czeczenii i finansowanych przez Zachód wrogów państwa rosyjskiego. Między wierszami dawano mi do zrozumienia, jakie pochodzenie ma większość rosyjskich demokratów...

Wieczorem włączam telewizor. Prezydent Putin rozmawia z dziennikarzami na zakończenie swojej wizyty w Turcji. Zamiast podsumowania wizyty komentuje wydarzenia w Abchazji i na Ukrainie. W maleńkiej, nieuznawanej przez świat Abchazji - podobnie jak nad Dnieprem - Moskwie nie udało się posadzić na fotelu prezydenta swego faworyta. W odwecie Rosja na kilka dni zamknęła granicę, przez którą Abchazi przewożą mandarynki, swoje jedyne źródło dochodu. Po kilku dniach klinczu prawdziwy zwycięzca wyborów zgodził się dać faworytowi Moskwy fotel wiceprezydenta. Ludzie zbuntowali się, bo jeśli nie sprzedadzą mandarynek w szczycie sezonu, przez cały rok będą biedować. Tak wygląda kompromis po abchasku.

Jednak z Ukrainą tak nie można. Po pierwsze, granica z Rosją jest zbyt długa. Po drugie, na rewolucję w Kijowie niespodziewanie zaczął patrzeć cały świat, zupełnie nie rozumiejąc tego, że Rosja rości sobie prawo do bycia liderem w byłym ZSRR i uważa, że dla wszystkich powinno to być oczywiste. Putin jest wściekły - rozumie, że się ośmieszył, popierając nie tego kandydata, co trzeba. W takiej sytuacji język wymyka się spod kontroli. Z każdym zdaniem prezydent wypowiada się coraz ostrzej: - Dobrzy, ale srodzy wujkowie w korkowych hełmach pokazują ludziom, jak mają żyć. A jeśli tubylec będzie się opierał, to go ukarzą pałką rakietowo-bombową, jak to już było w Belgradzie.

Tych słów nie zdzierżył nawet powściągliwy i raczej prorosyjski Javier Solana, unijny koordynator ds. polityki zagranicznej. Stwierdził, że "Putin posunął się o krok za daleko". Żeby było jasne, "srodzy wujkowie w korkowych hełmach" to właśnie Solana, który w imieniu UE podjął się mediacji w konflikcie na Ukrainie, prezydent Aleksander Kwaśniewski i jego kolega z Litwy Valdas Adamkus. W Moskwie czasem nazywano ten zespół "interwentami polsko-litewskimi" - tak samo jak słynną wyprawę Rzeczpospolitej Obojga Narodów na Moskwę z początku XVII w.

Wtorek, 7 grudnia: Najwyższy czas grzmotnąć pięścią 

- Ludzie na Kremlu kompletnie zwariowali. Nie mogą się pozbierać po takiej porażce. Najpierw Jugosławia, potem Gruzja, Abchazja, a teraz Ukraina. Oni się chyba niczego nie nauczyli - mówi politolog Irina Kobrinska, jedna z nielicznych ekspertek, która na tyle dobrze zna Polskę i Europę, by nie wpadać w stereotyp o "polsko-litewskich interwentach" i "spisku amerykańsko-polskim", który sprowokował kryzys na Ukrainie, żeby oderwać ją od Rosji. Kobrinska występowała w telewizji w programie o Ukrainie. Usiłowała coś powiedzieć, ale zakrzyczał ją kremlowski politolog Siergiej Markow, główny zwolennik tezy o "spisku amerykańsko-polskim" z prof. Zbigniewem Brzezińskim w roli głównej. - Myślałam, że chyba walnę Markowa. To uwiąd intelektualny - mówi Kobrinska.

Oczywiście, tacy ludzie jak Markow, Gleb Pawłowski i jeszcze kilku politologów są gotowi lansować każdy pogląd, zależnie od woli Kremla.

Problem w tym, że sam Putin ukraińską porażkę odebrał bardzo osobiście, wręcz jak policzek. - On regularnie czyta zachodnie gazety i naprawdę przejął się kubłem krytyki, który wylał się ostatnio na Rosję za jej zaangażowanie po stronie obozu władzy na Ukrainie. To był dla niego jeszcze większy cios niż po Biesłanie - mówi Dmitrij Babicz, publicysta "Russia Profile".

Putin zapewnia teraz, że uzna każdego zwycięzcę ukraińskiej "trzeciej tury", ale za każdym razem, gdy to mówi, widać, ile go to kosztuje. - W miarę stabilne stosunki z Zachodem, budowa klimatu zaufania z USA i Europą - to główne osiągnięcie pięciu lat rządów Putina. A teraz wszystko może runąć jak domek z kart - mówi Kobrinska. 

Część doradców Kremla jest przekonana, że Rosja została oszukana przez Zachód, który obiecywał, że nie będzie angażował się na Ukrainie i Białorusi, pozostawiając je w strefie wpływów Moskwy. Uważają, że w ramach odwetu Rosja powinna teraz wycofać się ze wszystkich wspólnych projektów z Zachodem, ogłosić nową zimną wojnę albo - jak mówi się w Moskwie - "chłodny pokój" i budować swoje bezpieczeństwo w sojuszach z takimi krajami, jak Indie czy Chiny. - Putin stoi dziś przed poważnym wyborem i nie należy mu więcej przypominać, że przegrał. Trzeba raczej wyciągać rękę do współpracy, szukać dialogu, bo inaczej Rosja może pójść naprawdę w bardzo złą stronę - mówi Kobrinska.

We wtorek w Sofii obraduje szczyt szefów dyplomacji państw OBWE. Przypuszczenia Kobrinskiej znajdują potwierdzenie. Rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow krytykuje OBWE za to, że nadmiernie angażuje się w projekty wsparcia demokracji w byłym ZSRR i monitoring wyborów. Grozi, że jeśli to się nie zmieni, Rosja przestanie wpłacać 17 mln euro rocznie do kasy OBWE. Ministrowie po raz pierwszy w historii OBWE rozjeżdżają się do domów bez przyjęcia deklaracji końcowej, która miała pochwalić decyzję o powtórce drugiej tury wyborów na Ukrainie.

W Rosji zaczyna się kolejna histeria - tym razem przeciw organizacjom międzynarodowym. - OBWE jest niepotrzebna. Rozwiążmy tę organizację - mówi Michaił Margiełow, szef komisji spraw zagranicznych w rosyjskim Senacie, bardzo wpływowy człowiek w kręgach kreujących rosyjską politykę zagraniczną. - Współpracujemy przecież z NATO i UE. Ze strony Rady Europy słyszymy krytykę za łamanie praw człowieka. Po co nam jeszcze jedna organizacja, która mówi to samo, w dodatku za nasze pieniądze?

- To tylko pogróżki, ale przyznaję, że groźne - komentuje prof. Aleksiej Małaszenko z MGiMO (Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych), kuźni dyplomatów rosyjskich. - Przypomnę, że Rosja była jednym z architektów OBWE i jeszcze całkiem niedawno chciała, by ta organizacja grała główną rolę w systemie bezpieczeństwa Europy. 

Bojowe nastroje przenoszą się na ulice. Operator jednej z telewizji rosyjskich siedzący obok mnie na zorganizowanym w Moskwie seminarium o Ukrainie mówi: - Srają na nas, a my milczymy. Ukraina i Zachód znęcają się nad nami. Najwyższy czas wziąć przykład z Amerykanów, grzmotnąć pięścią, wysłać swoje wojska i od razu będzie porządek. 

Znany socjolog prof. Emil Pain ostrzega, że na fali dyskusji o Ukrainie Rosji grozi kolejna erupcja ksenofobii i nastrojów nacjonalistycznych.

Środa, 8 grudnia: Nie ma tego złego... 

Moskiewski światek ekspertów organizuje seminarium "Konsekwencje polityczne wyborów na Ukrainie". Firmuje to liberalny klub Forum Otwarte znanego politologa Marka Urnowa, zagorzałego demokraty, ale przybyli prawie wszyscy eksperci, włącznie z tymi, którzy na zlecenie Kremla pomagali w prowadzeniu kampanii wyborczej ukraińskiego obozu władzy.

- To największa porażka rosyjskiej polityki zagranicznej od czasu upadku ZSRR. Nasza polityka wobec Ukrainy opierała się na mitach - mówi zwykle prokremlowski Aleksander Konowałow, prezes Instytutu Ocen i Analiz Strategicznych. - Nie rozumiem, dlaczego te wybory przekształcono w polityczny Stalingrad. A jeśli był to spisek CIA, to dlaczego nasze służby nic nie zrobiły? Czy nie mamy dość pałatek, śpiworów, żeby pomóc kandydatowi, którego popieraliśmy? Nie oszukujmy się, że większość Ukraińców wyszła na ulice, bo zostali przekupieni przez CIA. Wyszli, by zaprotestować przeciw sfałszowaniu wyborów. 

Niektórzy uczestnicy seminarium założyli pomarańczowe szale i swetry na znak solidarności z opozycją ukraińską. Taka demonstracja w Moskwie to dziś coś absolutnie niepojętego. Większość woli podążać razem z falą idącą na pasku Kremla.

- U nas wszyscy wszystko wiedzą lepiej. Wiedzą, kto komu płacił i ile, ale mało kto widział to, co się dzieje na Ukrainie, na własne oczy - mówi Jelena Panfiłowa, szefowa rosyjskiej Transparency International, która pojechała do Kijowa, by wyrobić sobie pogląd na temat pomarańczowej rewolucji. Przez kilka dni chodziła po placu Niepodległości, rozmawiała z koczującymi tam ludźmi, aż wreszcie kupiła pomarańczowy szal na znak solidarności z nimi. - Ale przyznam szczerze, że dziś trudno być Rosjaninem w Kijowie. Chcę bardzo podziękować za to wszystkim naszym politykom i ekspertom, którzy się do tego przyczynili - ironizuje Panfiłowa. 

Niektórzy próbują odwracać kota ogonem - dowodzą, że zwycięstwo opozycji prędzej czy później wyjdzie na rękę Rosji, ale nie dlatego, że pod rządami opozycji Ukraina stanie się demokratyczna, rynkowa i bardziej przejrzysta. - Dobrze, że wybory wygrała zachodnia i centralna część kraju, bo prorosyjski wschód, który dotąd spał, zacznie się wreszcie organizować - mówi doradzający administracji Kremla Andranik Migranian. - Za dwa lata, przed wyborami parlamentarnymi na Ukrainie, powstanie silna partia prorosyjska, której dotąd nie było. Lepszego prezentu nie mogliśmy dostać... 

Migranian jest zachwycony reformą konstytucyjną, którą w środę przyjął parlament Ukrainy. Reforma osłabia uprawnienia głowy państwa. - Za niecały rok Ukraina stanie się słabą republiką parlamentarną, partie będą się kłócić, rządy będą się zmieniać co kilka miesięcy, a prezydent będzie miał do powiedzenia tyle, ile królowa angielska. Dzięki temu Rosja zrealizuje wszystkie swe interesy na Ukrainie - mówi Migranian. Grunt to umieć znaleźć się w każdej sytuacji...

W sukurs Migranianowi spieszy Andriej Klimow, deputowany do Dumy z prokremlowskiej Jednej Rosji. - Nie wszystkie procesy, w których biorą udział masy ludzi, mają coś wspólnego z demokracją - mówi. - Przypomnę lata 30. w pewnym kraju, gdzie masy wysunęły do władzy pewnego pana, ale nic dobrego z tego nie wyszło.

- Pomyśl sobie, że Klimow to typowy przykład rosyjskiego parlamentarzysty. Czy z takimi ludźmi może się tu coś zmienić? - pyta mnie zachodni dyplomata, który przyszedł na seminarium.

Czwartek, 9 grudnia: Nie ma rosyjskiego Juszczenki 

Witalij Portnikow, pochodzący z Kijowa dziennikarz, od lat pracujący w Moskwie, zaprasza mnie do swej audycji o ukraińskich wyborach w Radiu Swoboda. - Proszę państwa, ukraiński parlament przyjął reformę konstytucyjną ograniczającą uprawnienia głowy państwa - mówi na początku programu Portnikow. - Dzięki temu prezydentem zostanie Juszczenko, a klan prezydenta Kuczmy, który ma większość w parlamencie, zachowa władzę. Sam Kuczma zostanie być może premierem. W związku z tym nie ma znaczenia, kto wygra wybory nad Dnieprem.

Dla Portnikowa wszystko jest jasne - zakulisowy spisek, potajemna zmowa elit, żeby podzielić władzę i związane z nią konfitury. Zaczynam opowiadać o tym, co widziałem w Kijowie - o entuzjazmie, dramatycznej atmosferze podczas rozmów przy okrągłym stole. Zwracam uwagę, że uprawnienia prezydenta Ukrainy wcale nie są takie małe, znacznie większe niż kompetencje prezydenta Polski, który mimo to odgrywa niemałą rolę w naszej polityce. Portnikow trochę mięknie, ale nie kapituluje. - Marcin, podziwiam twój rewolucyjny patos, ale uwierz mi, że oni z tobą rozmawiają jak z cudzoziemcem, a ze mną są szczerzy. Im chodzi tylko o władzę i wpływy. Oby nie miał racji, bo inaczej cała ukraińska elita związania z Juszczenką zostanie za kilka lat tak samo zmieciona jak dziś obóz Kuczmy. 

Po południu kolejna dyskusja o Ukrainie w demokratycznym klubie Panorama. To centrum myśli liberalno-konserwatywnej, do którego przychodzą weterani rewolucji rosyjskiej z 1991 i 1993 roku, dziś w większości na marginesie życia politycznego. Na stole pomarańcze i mandarynki na znak poparcia dla Ukrainy, ale większość mówców podkreśla, że nie popiera Juszczenki, tylko ruch protestu. Borys Nadieżdin, jeden z nielicznych deputowanych do Dumy z prorynkowego Sojuszu Sił Prawicowych, tłumaczy wprost, dlaczego taki zryw jak na Ukrainie nie powtórzy się szybko w Rosji: - Po pierwsze, taki zryw może zdarzyć się tylko raz w jednym pokoleniu, a my mieliśmy już rok '91 i '93. Po drugie, nie ma u nas takiego lidera jak Juszczenko.

Inni cicho kiwają głowami na znak zgody. I na tym polega dramat dzisiejszej Rosji.

Piątek, 10 grudnia: Złość opada 

Prasa i telewizja miękną. Szok po czwartkowym oświadczeniu NATO i Rosji, że obie strony są zainteresowane uczciwym przebiegiem wyborów na Ukrainie niezależnie od tego, kto zostanie prezydentem. W naradzie w Brukseli brał udział ten sam szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow, który we wtorek groził w Sofii, że Rosja nie będzie więcej finansować OBWE, głównego obserwatora wyborów na Ukrainie, za nadmierne angażowanie się w monitoring wyborów i przestrzeganie demokracji w b. ZSRR. 

Czy Kreml pogodził się ze zmianą władzy na Ukrainie? Wszystko wskazuje na to, że tak, choć z ogromnym bólem. 

"Zostało wreszcie określone stanowisko Zachodu wobec Moskwy - twardo odpowiadać na ataki Rosji, ale nie doprowadzać do konfrontacji z powodu Ukrainy" - pisze publicysta dziennika "Kommiersant" Giennadij Sysojew. 

Napięcie między Zachodem i Moskwą opada. Rosja powoli godzi się z nieuniknionym zwycięstwem opozycji. - Poczekajmy, aż opadnie kurz emocji. Rosja nie może pokłócić się ze światem o Ukrainę. Opadną emocje i rozsądek zwycięży. Żadnych poważnych zmian w rosyjskiej polityce zagranicznej nie będzie - mówi "Gazecie" Anatolij Adamiszyn, weteran dyplomacji rosyjskiej, b. ambasador Rosji we Włoszech i Wlk. Brytanii. 

Oby miał rację!






ROSJA