Krzysztof Kąkolewski
Dziennik tematów
Harun al Raszyd. Gigantyczny biurowiec ministerstwa, wykładany Piaskowcem. W środku marmur. Gabinet dyrektora departamentu. Puste biurko. Dyrektor nastał od roku. Ciągle w podróży. Jest przezorny, bierze delegację "na cały kraj". Nie ufa kierowcy i jeździ pociągami.
Jego resort cierpiał na brak
kadr na Śląsku. Dyrektor, przebrany w waciak, beret i gumiaki, zgłosił się
w okienku działu zatrudnienia. Urzędniczka piłowała paznokcie. Przerwał
jej, rozzłościła się: "Brak formularzy!" - krzyknęła na niego. "Kiedy będą?" - spytał.
"Niech pan się dowiaduje". Zamieszkał
w hotelu. Codziennie rano przebierał się i szedł do działu zatrudnienia. Złożył
formularze, przeszedł badania lekarskie, rozmowę z przedstawicielem wydziału
kadr, który nie żądał dowodu osobistego, wystarczył mu świstek, który
dyrektor wypisał sobie sam na maszynie. Po tygodniu znalazł się w środku.
Tydzień czekał na przydział zajęcia. Gdy upominał się, kierownik placu, któremu
podlegali nowo przyjęci, powiedział mu: "Długo go tu nie zagrzejesz
miejsca". "Dlaczego pan mi to mówi?" "Bo ty mi mówisz
pan" - odrzekł kierownik.
Nie dawano mu pracy i szydzono
z niego. Pewien poufny współpracownik ochrony przechodząc poszturchiwał
go. Zgłosił się do dyrekcji w dzień przyjęć. Sekretarka radziła mu złożyć
zażalenie na piśmie. "Mam tu kolejkę przyjęć. Na pana wypada za sześć
tygodni". Nazajutrz strażnik zatrzymał go w portierni. Przyszło kilku
ludzi: z zatrudnienia, placowy, komendanci straży. Kazali mu oddać klucze od
szafki, pismo zatrudniające go i oddalił mu jego zaświadczenie. "Nigdy tu
nie pracowałeś" - powiedzieli. Dyrektor wrócił do hotelu zapasowymi
schodami, przebrał się opuścił go, zwalniając pokój. Wróciwszy do
ministerstwa cały dzień pisał raport.
Na fabryki podległe
ministerstwu padło przerażenie. Zostały wzmocnione kontrole, badano tożsamość
osób zgłaszających się do pracy itp. Sekretarka dyrektora departamentu
otrzymała propozycję drugiej tajnej pensji za informowanie o poruszeniach i
planach dyrektora, na którą składałyby się zakłady podległe
ministerstwu. Dyrektor wyjeżdża w nieznane. Dostaje się jako walet do hotelu
robotniczego w Szczecinie. Zbiera dane od robotników, którzy tam mieszkają.
Trzecią podróż odbywa jako zaopatrzeniowiec, usiłując w zakładach
swojego resortu zakupić części zamienne i podzespoły.
Dyrektor wyraził zgodę, by w
następnej podróży towarzyszył mu reporter. W dziesięć dni potem został
przeniesiony na stanowisko dyrektora resortowego instytutu badań.
Przekucie. Dlaczego nagrobek z
marmuru, tak wspaniały, ma to brzydkie zdjęcie? -
pytam grabarza w Zielonej Górze, Kazimierza Gaćwińskieg w
1963 roku.
- Ale kobieta ładna?
- Ładna.
- Panie, to było w 1950 roku.
Człowiek wysoko stojący u władzy zabrał żonę innemu. Tamten chodził za
kochankiem żony, groził mu. Kochanek wsadził go. Żona zaczęła mieć
wyrzuty sumienia. Raz jechała do niego z dzieckiem do więzienia. Dziecko wyrwało
się i wbiegło na szyny, przed pociąg. Matka rzuciła się za nim, zepchnęła
z toru. Lokomotywa rozbiła ją na miazgę. Dygnitarz postawił jej ten grób.
Skąd taki marmur? Taki ogrom? Ludzie go nienawidzili. Odjęli płat marmuru.
Odkryli nazwiska tych, którym grób zabrano. Niech pan sprawdzi.
Odchylił płytę, na odwrocie
nazwisko wypisane gotykiem. Ten pomnik ukradziono z cmentarza we Wrocławiu.
Poszły listy, donosy, przyszedł rok 1955. Dygnitarza usunięto, mąż wyszedł
z więzienia i teraz dba o grób i dał tę fotografię. Przychodzi codziennie z
dzieckiem, które ona ocaliła.
P. Ołubicka r. 1965: - Chcę
opowiedzieć panu swoje życie. Urodziłam się w grudniu 1944 roku, w ostatniej
chwili wojny. Gdybym urodziła się dwadzieścia lat wcześniej, walczyłabym.
Walczyłabym nawet dziś, szukałabym zbrodniarzy. Byłabym nie łączniczką,
ale w partyzantce. Znam wojnę, wydaje mi się, że ją przeżyłam, tyle razy
śniłam o niej. Dokładnie. Poproszę o paszport na fałszywe nazwisko i broń.
Będę wykonywała wyroki na zbrodniarzach hitlerowskich, którzy uciekli i
nigdy nie zostali ukarani, przejdę szkolenie komandosa, w strzelaniu,
tropieniu, zdążę to nadrobić, bo sprawa jest nie rozstrzygnięta, walka musi
trwać dalej.
Rok 1965, luty: - Na tej kartce
napisałam nazwisko gestapowca, który przesłuchiwał mnie. Podobno żyje,
widziano go. Niech pan go odnajdzie. Chyba był hamburczykiem. Może pamięta,
kto mnie wydał? Niech pan zdobędzie tę wiadomość.
Spotkanie dwu ludzi: tego, którego
dokumentów aryjskich używał Ludwik B, i samego Ludwika B. występującego
jako Jan K. Jan K. był w armii na zachodzie. Żona dała ZWZ-owi wszystkie
papiery męża i Ludwikowi B. wyrobiono kenkartę. Jan K. przyjechał do Polski
z Londynu, żartował: "Gdyby mnie wzięli do niewoli, byłbym zaskoczony, że
jest mój sobowtór, a Gestapo miałoby łamigłówkę".
- Dziękuję panu - mówi Ludwik B.
- Nie ma za co - odpowiada Jan K.
Na szosie E-7. Ta szosa to
wielki temat. W maju Józef O. z. miejscowości W. jechał z jednego kawałka
swojego pola na drugi. Międzynarodowa
Członek
Werwolfu, który jako pomocnik archiwisty,
coś w rodzaju woźnego, wyniósł i zniszczył wszystkie dokumenty stanowiące
o polskości tego obszaru. Wyszedł z więzienia, mówi, że uważa się dalej
za członka Werwolfu.
Spółdzielnia:
wyższy oficer WP, statystyk, matematyk i
historyk nauk technicznych założyli spółdzielnię gry w totolotka. Naukowe
hipotezy, dyskusje, potem wykresy, badania latami. Wielka praca. Znajdują reguły
w braku reguł. Od mitu szczęścia współczesnego, mitologicznej ślepoty
losu, wielkiej szansy, przeszli do badań matematycznych. Stracili nadzieję,
grają, by badać grę. Historia matematyczna totolotka. "Stary i nowy
testament" - wielkie księgi. Teoria parzystych i nieparzystych trafień.
Najszczęśliwsze
miasto świata: Byczyna - według "Nowin
Raciborskich" jest to polskie Carcassone. W XIX wieku przez 24 lata nie
trzeba było płacić tam podatków komunalnych, miasto miało wszystko, co
potrzeba nikt nie umarł i nie wydarzyło się przez ten czas nieszczęście
ani kradzież. Pierwszy wypadek nadania siebie na bagaż w skrzyni i wysłania
za granicę 25 stycznia 1890 roku zdarzył się tu właśnie.
Umarła
żyje daleko? - zniknięcie z dnia na dzień
kobiety. Uciekła od męża, zostawiając dziecko, czy on ją zamordował?
Przekopano ogródek, piwnicę, odbył się proces, dwie rewizje nadzwyczajne,
dziecko dorosło, broni ojca, twierdzi, że matka żyje, szukają
jej. Zaaranżowała wtedy kłótnię, by upozorować morderstwo na sobie, by
uciec i zemścić się? - Sprawa trwa dwadzieścia dwa lata i nie znalazła rozwiązania.
Skazany
- na dwadzieścia lat więzienia pisze
rewizję we własnej sprawie, prosząc o zmianę wyroku na karę śmierci.
Umowa
- dwaj skazani na śmierć umawiają się,
że jeden zabije drugiego, by ten miał nowy proces i tak przedłużył sobie życie.
Jeden z nich prosi o śmierć, bo nie może znieść czekania na wykonanie
wyroku.
Komnaty
Zamku Królewskiego - reportaż o Zamku
przed odbudową, przejście amfiladą sal. Zamek bez ścian, jest tylko planem,
rzutem budynku. Same obcięte ściany tworzą labirynt, wysypany jasnym żwirem,
wędrówka przez komnaty nie istniejące. Myśl o tym, co się działo, plafony
z prawdziwych gwiazd. Materiał dla wyobraźni. Układanka. Tragizm. Nie istniejące
plafony, stiuki. Latające nad tym gołębie. Dalej jedyny na świecie cmentarz
kamieni z Zamku.
268967
- ten telefon należy obecnie do kogo innego. Przed szesnastu laty
zatelefonowano z niego w nocy do mnie. - Czytałam pana książkę przed chwilą.
Ciekawa byłam, czy usłyszę głos autora. I czy zaciekawi pana, co robię i
skąd dzwonię? - Tak. W tej chwili leżę na prześcieradle, poduszce, pod kołdrą
na dwu zestawionych biurkach. Od trzech lat, odkąd przyjechałam do Warszawy,
mieszkam w moim biurze, i nie wydaje mi się, by dyrektor, nawet we śnie
przypuszczał, że leżę w jego sekretariacie. Bieliznę pościelową mam w
biurku. Trochę boję się, trochę marznę i trochę telefonuję. Sama w
wielkim gmachu. Wie o mnie tylko portier. Czasem schodzę do niego na herbatę,
ale to mężczyzna, więc zamykam sekretariat na klucz. Rano w szlafroczku idę
korytarzem biura do toalety, gdzie się myję w umywalce od stóp do głów.
Nieraz muszę uciekać przed nadgorliwcami, którzy przychodzą wcześniej.
Wychodzę z biura ze wszystkimi, a wracam o zmierzchu.
Muller
- czyli każdy. "W czasie wojny u mojej
babki na kwaterze był żołnierz Wehrmachtu, niejaki Muller. W tym czasie
wykonano wyrok śmierci na konfidencie Gestapo, który mieszkał w domu
naprzeciw. Muller przeraził się. Babka zapewniała go, że nic mu nie grozi,
przysięgała mu, a w końcu obiecała, że bierze jego życie na swoją
odpowiedzialność. Przywiązał się bardzo do mojej babki. Przysyłał ze
wschodniego frontu, a nawet z trasy odwrotu karty i listy. Czyni to po dziś
dzień, nie zapominając o żadnych świętach i imieninach babki, mimo że minęło
dwadzieścia lat od końca wojny. Babcia ma osiemdziesiąt lat, on przysyła jej
lekarstwa. J. S. Kraków".
Lekarz wojskowy opowiada: - Na komisji poborowej rekrut upiera się, by skierować go do jednostki rakietowej. Wypytujemy go. W końcu mówi: "Chcę być tym, który naciśnie guzik, by ode mnie zaczęła się nowa wojna światowa".
Donosiciel
i jego ofiara. Tajemniczy anonimowy
donosiciel. Wymyśla na swoją ofiarę fantastyczne potwarze. Oskarża, że
zamordował żonę, że nadaje informacje szpiegowskie, że dokonał napadu na
bank, że jako dziecko w czasie wojny należał do Hitlerjugend, że dosypuje
cyjanku potasu do jeziorka, skąd mieszkańcy biorą wodę, że okradł fabrykę,
w której pracuje na pół miliona. Wszczynano siedem dochodzeń.
Polska
ziemia - umierając w Londynie stryj prosił,
by do grobu wsypano mu ziemi polskiej. Skąd ją wziąć, zastanawiali się
przed wyjazdem. Mieli zamiar wziąć ją z cmentarza, z grobu drugiego stryja.
Ale było za późno. Weszli do jakiegoś ogródka na Śmiałej na Żoliborzu.
Dom był ciemny. Spod jabłonki wykopali łyżką kilka kęsów ziemi, wsypali
do plastykowej torebki. To też była ziemia polska.
Pod
Kielcami mieszka człowiek, który zaszczepia gruszki na wierzbie.
Prywatny
przedsiębiorca budowlany - częściej, niż
by się przypuszczało, spotyka się z pytaniem: ile by kosztował schron
przeciwatomowy?
Czerczil.
Znający lepiej historię
wyjaśniają, że powinien mieć nazwę Czemberlen, bo to on nie rozstawał
się z parasolem, a Czerczil z cygarem, ale przylgnęło Czerczil i jest
Czerczil. Kiedyś go spytano, dlaczego chodzi zawsze
z parasolem. Wyjaśnił, że deszcze zawierają płyny radioaktywne. Czuje
strach, gdy nawet kropla spadnie na niego.
Wydawca
gazetki konspiracyjnej. Pewien mieszkaniec
południowej Polski, który w czasie okupacji zajmował się szmuglem, sfałszował
ankietę i podał, że walczył w podziemiu. Nie dla korzyści, ponieważ wybrał
AK. Dopytywano o szczegóły. W 1966 roku dotarł do powielacza, zdobył papier
z okresu okupacji, stworzył, przepisał na matrycach i wydrukował pięć numerów gazetki okupacyjnej. W każdej był opis jakiegoś niezwykłego jego
wyczynu. Siedem lat żył w aureoli sławy i bohaterstwa. Jego oddział wyginął
cały, pisano w gazetce. Przytoczono list gończy Gestapo z ogromną ceną,
przez co ujawnione było jego nazwisko.
Jeden z egzemplarzy trafił do rąk badaczy, których zaintrygował ten
tajemniczy oddział straceńców. Wykryli fałszerstwo i odebrali bohaterską
przeszłość temu człowiekowi, który podobno niedługo potem umarł.
Ojciec
i syn - w 1939 roku poszedł na wojnę,
nie wrócił do rodziny. Twierdził, że Niemcy ją wymordowali, ale rodzina
przez te wszystkie lata czekała. Syn odnalazł go po latach. Ojciec odpowiedział:
"Mój syn nie żyje. Pan się podszywa".
Znaleźne.
Człowiek idący przez las znalazł plecak
z 4 milionami złotych. Zakopał je, bo bał się iść z nimi, gdy wrócił,
nie mógł znaleźć drzewa. W tym czasie złapano bandytę, który porzucił
pieniądze w czasie pościgu. Pokazał, gdzie to było, i tak trafiono na człowieka,
który przyjechał zabrać pieniądze. Nigdy nie udało się ich odnaleźć,
mimo że kopano pod wszystkimi drzewami w dużym lesie. Albo znowu ktoś je
znalazł, albo są tam do dziś.
Psychiatra
opowiada o dwu chorych. Jeden uważa się
za Hitlera, drugi za Stalina. Jeden jest przekonany o tożsamości drugiego. Kłócą
się, kto jest genialniejszy, czasem biją się, ciągle rozmawiają. Są
przekonani, że ich żołnierze toczą. wojnę. Przebiega ona inaczej niż ta w
latach 1941-45.
Niemiecki
żołnierz zrabował figurę rzeźbioną
przez Michała Anioła i miał ją w plecaku w czasie kampanii wschodniej, by
wykupić się nią Rosjanom, gdyby go wzięli do niewoli.
Lucynka
- urodziła się 22 lipca 1945 roku na
Ziemiach Zachodnich. Nie znała ojca, który zginął. Była jako dziecko na
drugim ślubie matki. "Uwielbiam ojczyma" - mówi. Gdy miała dwadzieścia
lat, ciotka, siostra ojca, powiedziała jej w tajemnicy, że jej ojciec żyje
pod przybranym nazwiskiem na wschodzie Białostocczyzny. Dała jej nazwisko, którego
prawdopodobnie używa ojciec. "Więc matka, nie wiedząc o tym, popełniła
bigamię. Czy ojciec wie o moim istnieniu? Czy kiedyś mnie widział? Mógł być
w tajemnicy koło naszego domu" - Lucyna postanawia jechać, szukać ojca.
Boi się: czy nie dozna zawodu? Czy ten pan nie wyprze się wszystkiego?
Chciałaby jechać ze świadkiem. Czy pan Kąkolewski pojechałby z nią?
Kilkakrotnie odwołuje podróż, aż wreszcie przysyła telegram: "Rezygnuję.
Do widzenia panu".
Do
śmierci zostanę w ukryciu
-
tak o sobie
myśli Jan K. Jan K. był członkiem organizacji
podziemnej w podwarszawskiej miejscowości. Całą grupę aresztowano w dniu, gdy spóźnił
się do pracy. Gestapo go nie szukało. Po wojnie znaleziono listę wydanych,
skojarzono z jego spóźnieniem. Nikt z zasypanych przez tego agenta nie zginął,
bo wybuchło powstanie i najpierw wzięto ich do pracy przy torach, a potem
uciekli. Ten człowiek po wojnie nigdy nie był nawet w Warszawie ani w okolicy.
Ukrywa się. Prawdopodobnie nie wie, jakie były losy aresztowanych. Od
dwudziestu pięciu lat żyje w strachu.
Ktoś,
kto zna sprawę, proponuje, bym pojechał do niego i powiedział mu, że jego
adres jest znany, koledzy wiedzą, że się ukrywa, i uwolnił go od lęku.
Napad
szaleństwa - trzech mężczyzn o dobrej
opinii, normalnych, przeciętnych, po wesołej zabawie doznało dziwnego ataku:
schwytali Jerzego M. okradli go,
obdarli z
ubrania do
naga, zaciągnęli
na cmentarz,
kazali bezcześcić groby, potem przyłożyli nóż do gardła i kazali
popełnić samobójstwo: "Powieś się, bo cię zabijemy". Wykorzystując
chwilę nieuwagi, uciekł im. Złapali go powtórnie i zaczęli przepraszać, całowali
po rękach, trzy godziny przekonywali, by się "nie mścił".
Skandal
w W. - uwięzienie prokuratora, który
oskarżał w głośnych procesach. Wplątany w aferę łapówkową, nie związaną
z jego wystąpieniami w sądzie. To odwraca uwagę od faktu, że dwoje oskarżonych
przez niego w dwu procesach przed zaczęciem przewodu sądowego
popełniło samobójstwo.
Zaczynam badać sprawy. Piszę dwa oddzielne reportaże.
["Ostatnie lato pokoju. Jak pamiętamy, było piękne" i "Mieszczanin
wrocławski" w: "17 historii, które napisała wojna", Warszawa 1971].
Profesor
bał się procesu. Kilka dni przed jego rozpoczęciem zażył silną
Druga
sprawa: młoda kobieta, pochodząca ze zniemczonej śląskiej rodziny, pod wpływem
miłości do młodego Polaka, poznanego wiosną 1945 roku, uczy się polskiego,
odcina się od społeczności niemieckiej przygotowującej się do repatriacji.
Pobierają się, ona kończy medycynę. Z niewoli rosyjskiej wraca teść.
Zaczyna walkę o odzyskanie córki. Żona p. M. wraca do niemczyzny. Nie uczy
ich dziecka polskiego, z mężem rozmawia po niemiecku. Byli dwoma abstrakcjami:
ona ucieleśnieniem nazizmu, on - piastowskiej polskości. Pewnego wieczora jej
mąż został odwieziony do szpitala z objawami silnego zatrucia. W aptece
znaleziona zostaje recepta wystawiona przez panią M. na silny roztwór
atropiny. Panią M. aresztowano. Po kilku tygodniach umiera w więzieniu,
otruwszy się tą samą trucizną.
W
obu sprawach śledztwo prowadził ten sam prokurator, niezmiernie ambitny. W obu
przypadkach oskarżenie opierało się na poszlakach. Oskarżeni byli znani w
mieście, przerażeni publicznym procesem. Prokurator straszył ich tym, chcąc
wymusić przyznanie się. Widząc, że nie przyznają się i że może sprawę
przegrać, na ich błagania, występuje jako dobroczyńca, dostarcza im samobójczego
środka. Umierali z wdzięcznością dla niego. Ich śmierć stała się
potwierdzeniem, że byli winni, powiększeniem legendy prokuratora.
Matka
w podróży. Piętnastoletnia córka jest
na "gigancie", trzydziestosześcioletnia matka też opuściła dom i jeździ
od pół roku po całej Polsce, szukając córki. Poznaje grupy młodzieży,
prowadzi podobny tryb życia przenosząc się z miejsca na miejsce autostopem
i wszędzie pytając o "Baby" - ksywa jej córki. Ten tryb życia zaczyna
się jej podobać. Teraz szuka jej mąż i wzywa do powrotu.
Maniak
z Ż. - uszył sobie sutannę i podróżował
po Polsce, siadając w konfesjonale i "podsłuchując spowiedzi", jak
określił to. Przyłapany padł na klęczki, przyznał się do grzechu i błagał
o spowiedź.
Psychodrama
w szpitalu w L. "Nagrobki", "Próchna",
czyli starzy pijacy, przeciw "Gównom", "Jajom", czyli młodym
narkomanom. Otwarta straszna walka pokoleń przez walkę nałogów. Wyleczeni
leczą następnych.
Pani
inżynier rolnik - skierowana do majątku
PGR, który należał do jej ojca. Czasem słyszy swoje nazwisko, w dziwnych,
nieoczekiwanych kontekstach.
Monografia
najpiękniejszego miasteczka w Polsce.
Oficjalnie jest wsią, ma strukturę bardziej miejską niż Warszawa. Miejscowy
Achilles: stracił piętę w czasie, gdy był tu przyczółek wojsk radzieckich.
Grób w ścianie. Nieboszczyk wmurowany. Plaga min, zostawionych przez Niemców.
Ciągle jeszcze wybuchają. W 1945 roku szesnastoletni chłopiec, Czesław S.,
okazuje się geniuszem rozbrajania min. Przenika je, jakby były żywymi, myślącymi
istotami i unicestwia. Sam rozminował miasteczko. Wzywany do domów, na pola.
Kult chłopca. W końcu ginie rozerwany. Tylko kilogram jego ciała udało się
uzbierać do pudełka po butach. Najwięcej ocalało włosów.
Niemiec
ranny w czasie odwrotu. Nie mieli odwagi go dobić, przygnietli głazem i tak
dogorywał.
Historyk
miasta: "Mam poczucie, że jesteśmy sercem Polski, jej istotą".
Samobójstwo
- gdy sekwestrator zabrał mu majątek za nie spłacony kredyt, rolnik wyciągnął
ukrywany, przez siebie od 39 roku karabin i zastrzelił się.
Najpiękniejsza
dziewczyna wyjechała. Gdzie jest, nikt nie wie, nawet dziadek, którego kochała.
Oddawała się łatwo, kto poprosił, ale zła opinia ją tak zmiażdżyła, że
musiała wyjechać.
Za
grzech, że sfałszowano w połowie szesnastego wieku przywileje królewskie,
miasteczko upadło. Ostateczny
upadek po przeniesieniu siedziby sądu. Upadły gorzelnie i knajpy, gdzie pito
po rozprawach, ci, co wygrywali, ci, co przegrywali, ławnicy i woźni.
Reportaż z dwu najdalszych miejsc - wysuniętego na zachód Osinowa Dolnego k/Cedyni i Zosina k/ Horodła na wschód. Opis dwu wiosek z dwoma rzekami: Odrą i Bugiem. Co oznacza podobieństwo nazw? Może ktoś przesiedlił się z Zosina do Osinowa? Czy coś wynikałoby z tego dla wiedzy o Polsce?
Poste
restante na Poczcie Głównej -
opowiadania pracownic obsługujących to okienko: jak wyglądają listy, jakie
hasła. Jak długo czekają?
Lekcja
polskiego II - Volksdeutsch, agent
gestapo, udający, że nie zna polskiego ze snobizmu, a także po to, by podsłuchiwać,
złapany przez partyzantów przechodzi lekcję polskiego w lesie. Przed
rozstrzelaniem recytuje "Odę do młodości".
Wendetta
w tym rejonie pod Opatowem nazywa się WROŻDA - do
Leszek
B. - odzyskał wzrok po trzydziestu latach
ślepoty. Jego rozczarowanie światem, za którym tęsknił. Oddalenie się,
szyba przezroczysta. Dawniej świat był ciemny, twardy, bliski.
Do
monografii Wrocławia: produkt wędrówki
ludów, hybryda: forma zachodnia, treść wschodnia. Notatki: jedyny zegar
uliczny, który chodzi punktualnie: na więzieniu. Powiedzenia pijackie: "Najpierw Bach, potem Szopen", picie na krawat: gdy drżą ręce, rozwiązać
krawat i zrobić temblak. Melina złodziejaszków: w czołgu będącym częścią
pomnika. Ostrów: miejsce topionych w 1945 r. Miasto mostów.
Śmieci
wysypane z ciężarówki nad rzeką w
lesie około Otwocka. "Corrida. Cukierek". Skład. Wytwórnia
"Bałtyk". Puszka: karp po żydowsku. "Ingrediencje". Wycinek gazety: "Użyteczne społecznie".
Zaadresowana koperta. Rozbite
lusterko. Żyletki "Polsilver",
około stu. "Wiśnia. Cukierek". Różaniec. Zmiażdżone krzesło.
Kalosz, rozdarty, z lewej nogi. Para trampek dziecięcych. "Fotopan 17 din. Chroń
przed światłem". Butelka. "Rubin. Wino owocowe". "Sezamki
Jaffa. Skład: ziarno sezamowe". "Katarzynki popularne, Kopernik, Toruń".
"Wódka czysta. 40° ". Żyletka "Silver". Garnek bez dna.
Patelnia. Łatki "Rapid" do wulkanizowania na gorąco.
"Pieklik. Sód sodowa kwasu dwuchlorofenyloctowego" selektywny
środek pielenia chwastu. Nr. rej. Min. Zdr. 63/Tr. Szczegółowy przepis użycia
wewnątrz. Trzymać w opakowaniu zamkniętym z dala od środków spożywczych".
Drzwi do baraku z wybitą szybą. Napisy na drzwiach: "Ty suko". "Wziąłem
1/2. Oddam jutro". "Zamknięte. Co jest? Kiedy będziecie?" Opiłki.
Bilet wstępu do kina. Cena. Godzina. Trzcina i tynk odwalony ze ściany. "Szampon do delikatnych włosów. Wzmacnia".
"Dodoni. Orange juice. Made in Grece". "Olej do silników z zapłonem dwusuwowym.
Zawiera dodatki
przeciw utlenianiu". Siatka do włosów. Błotnik od samochodu marki "Warszawa", przerdzewiały. Bateria do latarki kieszonkowej
"Centra". Koszula męska, gnijąca. Pojemnik na 24 jaja. Puszka po
politurze. Krem Nivea. Plastykowa okładka do dowodu osobistego. List podarty w
strzępy: "... tak nie można,
bo jeśli..." Opona. "Sok jabłkowy, klarowany". Półmisek w
zielone róże, utłuczony. "Skrzat, płyn do mycia". "Pasta do zębów".
Noga lalki. Tygodnik "Kulisy" - zszywka z całego roku. Gumowa piłka bez
powietrza. Słoik. Dżem malinowy, skład..." "Grzybowa w proszku. Sposób...".
"W odpowiedzi na pana pismo...". Różaniec i list, w którym są
nazwiska, adresy.
W
Zielonogórskiem jako turysta co rok
przyjeżdża do dawnego gospodarstwa Niemiec. Mówi: teraz to wasze, ale nie ścinajcie
drzew. Mówi, jak ratować sad, przysyła z Niemiec środki owadobójcze.
Pewnego dnia nadchodzi list: "Wytnij cały sad, wszystkie świerki. Zostaw
jesion, na którym się powieszę".
Z
piętnem na czole: dalszy ciąg reportażu
opublikowanego w maju 1956 roku. Do redakcji przysłano kopertę z fotografią.
Po drugiej stronie była dedykacja: "Choć na obrazku zobaczycie sobie bandytę
z piętnem na czole. C. W." W 1950 roku C. W. jako uczeń gimnazjum z grupą
kolegów w wąwozie strzelał z pistoletu maszynowego. Jeden z nich chciał być
lotnikiem. Marzyli, że wywiezie ich do Ameryki. Tam zorganizują bunt czarnych
przeciw plantatorom i stworzą nowe państwo, raj na ziemi. Kiedyś C. W., gdy
wrócił na stancję, zobaczył nieznajomego młodego człowieka, który krzyknął
do niego: "Ręce do góry". Wyszedł z więzienia. Nigdzie nie mógł
dostać pracy. Wzięto go do wojska. Korespondencyjnie przygotowywał się do
matury. Po wyjściu z wojska znów nie mógł dostać pracy. Rzuciła go
dziewczyna. Zaciągnął się do kopalni. Myślał o samobójstwie. W tym
miejscu kończył się reportaż.
Po
trzynastu latach na ulicy kłania mi się zakonnik. Pokręciłem głową: "Pomyłka". Zakonnik zatrzymał mnie.
"To o mnie pan pisał. Chciałem
się zabić. Wiele skłamałem. Pan w to uwierzył. Na ziemi nie wolno mi było
mówić, czego pragnę. Tylko Bóg mnie zrozumiał". Nie powiedział, w
jaki sposób mnie okłamał. Powiedział, że spotyka mnie, gdy znów przeżywa
wielką rozterkę. "Chcę być po stronie grzechu" - powiedział
zagadkowo.
Minęło
dziesięć lat. Meldowałem się w pewnym hotelu na Wybrzeżu.
Andrzej
H. - odwiedził w Wiedniu gestapowca, który
mu podlegał w wywiadzie AK.
Babij
- nie pseudonim, ale nazwisko dowódcy
partyzanckiego oddziału ukraińskiego. Nie tylko nie zabijał Polaków i Żydów,
ale przyjmował ich do oddziału. Działał na terenie pow. Dolina w woj. stanisławowskim
w latach 1943-44. Watażka, wyzywał Niemców. Zapowiadał swoje wizyty w
starostwie, udział we mszy w kościele czy cerkwi. Zbierał kontyngenty,
rozdawał ludności. Wielkie obławy, bywało, że rozmawiał z żołnierzami z
obławy. Nie przypominał partyzanta, wyglądał na rzeźnika. Ujawnił się,
konwojował transporty Polaków na zachód, osiedlił się w Żarach. Dawni
mieszkańcy okolicy, gdzie działał, żyją jeszcze w okolicy Oławy, Brzegu,
Opola. Odwiedzał ich, w tym dawną sympatię. Zmarł przed dziesięciu laty w
Żarach.
Milionerzy:
prowadzili nielegalne interesy. Bali się
korzystać z bogactw. Ukrywali je przed dziećmi, jeździli "Syrenką".
Zginęli w niej w wypadku samochodowym. Dzieci nie miały na pogrzeb. Wspólnik
przyjechał i nie wprost powiedział im, by szukały. Domyślał się niejasno,
że majątek zamurowany był w fundamencie domu, na który oni niby ciułali i
ciągle dobudowywali ganki, oficyny. Dzieci nie uwierzyły i nie szukały, o własnych
siłach pokończyły studia. Majątek jest tam dalej.
Nieprawdopodobna
historia - zaczęła się w 1943 roku.
Pewna piękna dziewczyna dotarła do gestapowca, by wręczyć mu łapówkę, za
którą - miała nadzieję - zwolni jej rodziców. Gestapowiec zakochał się w
dziewczynie.
"Bliźnięta
wojny" - Byłam w siódmym miesiącu
ciąży, gdy wezwano mnie na przesłuchanie w gestapo na Szucha w sprawie męża.
Niemiec zobaczywszy mnie, speszył się czy przestraszył. "Pani mąż będzie
wolny" - powiedział, a potem dodał, "moja żona też oczekuje dziecka
i chyba w tym samym czasie co pani". Na drugi dzień wrócił mój mąż. Nie wiem, jak nazywał się ten
gestapowiec, jakie dał imię swojemu dziecku i gdzie szukać tego dziecka. Już
dorosłego, które mam nadzieję, urodziło się szczęśliwie, podobnie jak mój
syn, Witold, który przyszedł w dwa miesiące potem na świat i zobaczył na nim
ojca dzięki temu swojemu bliźniakowi niemieckiemu.
Powoływano
się na wróżbitę meksykańskiego, który
przepowiedział, że trzecia wojna światowa wybuchnie 1 października 1966 r.
Łatwo wykryć, że wróż wyliczył tę datę z odległości między pierwszą
a drugą wojną światową. Jednak niektórzy mówili: "Za długo nie mamy
wojny". Obie pierwsze wojny zaczęły się wcześnie rano. 30 września
1966 roku grupa osób zebrała się w mieszkaniu w śródmieściu Warszawy. Część
z nich przyszła z "zapasami" na wojnę i to był pretekst, by spędzić
dzień, uciekłszy od obowiązków. Niektórzy trochę się bali. Ci, co pamiętali
o ranku pierwszego września. Nie było wśród nich nikogo, kto pamiętał
wybuch pierwszej wojny. Słuchano wiadomości na różnych falach. Ze świata bił
spokój. Przełączono radio na magnetofon. Zaczęło się picie wina, tańce.
Ktoś jeszcze mówił: "Jeśli wybuchnie wojna, popełnię samobójstwo".
Zagłada nie nadeszła. Po dwunastu godzinach zabawy wszyscy położyli się
pokotem na dywanie i zasnęli.
Telefon
z Katowic: grupa przestępcza dokonała
napadu, wyrywając kasjerowi teczkę z pieniędzmi. Działali według książki
Kąkolewskiego "Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię". Przestudiowali ją
metodą seminaryjną, analizując technikę napadu, a potem ćwiczyli na sobie.
Winien jest autor, on powinien zasiąść na ławie oskarżonych. Suma była
trzy razy mniejsza niż w powieści. Odpowiadam: oskarżę o plagiat, że drugi
raz ukradli zbrodnię.
Krótkie
historie wojenne: "Wrzesień 1939,
siedziałam na dworcu, pisałam kartki do rodzin odjeżdżającym na front żołnierzom,
którzy nie umieli
Lato
1942 r. Do części polskiej podzielonego tramwaju warszawskiego wchodzi
ostentacyjnie Niemiec, zajmuje miejsce. Manifestuje, że nie uznaje podziału.
Najpierw podnosi się jedna osoba, potem druga, trzecia, wokół niego powstaje
pustka, zostaje sam.
Październik
1944: "Gdy opuszczaliśmy Warszawę, pod Pruszkowem rzuciłam na ziemię
klucze od mieszkania. Po co je niosłam dotąd? Przecież nasz dom jest
wypalony, otwarty ze wszystkich stron".
Styczeń
1945: od cofającej się armii niemieckiej odłączyło się trzech dezerterów.
Uciekali ku wsi na uboczu pod lasem. Nie wiedzieli, że rok temu żandarmi
rozstrzelali tu dwadzieścia kobiet, mężczyzn, dzieci. Wpadają do chaty na końcu
wsi, pokazują, że są bezbronni. Stara kobieta widzi, że umierają ze zmęczenia,
każe im się schować w piwnicy. Żywi ich, przeczekują nawałnicę, potem
daje im stare łachy i mówi, którędy mają iść na zachód.
Maj
1945 - dzień zwycięstwa, przez głośniki komunikat, że wojna skończona.
Szary, smutny tłumek na ulicy podwarszawskiej miejscowości. Jedzie żołnierz
radziecki na rowerze, rzuca rower, krzyczy: "Ludzie, wojna skończona!"
Wszyscy milczą, nikt nie odpowiada. "Ludzie, wy nie rozumiecie? Wojna skończona?"
Oni milczą. Żołnierz posmutniał, bierze rower, wsiada,
Sierpień
1945, Łódź: Nagłe poruszenie wśród jeńców niemieckich, zrywają się na
ciężarówce, którą są wiezieni do pracy przy odgruzowaniu. Konwojent
podnosi pepeszę. Niemcy krzyczą głośno, jak nieprzytomni, nie wierząc
oczom: kolumna Wehrmachtu w pełnym uzbrojeniu idzie środkiem ulicy. Kręcą
jeden z pierwszych po wojnie filmów.
Karol
G: Ci prawdziwi Niemcy zostają, by
trzymać straż. Karol G. nie opuścił swojego - jak uważa - miasta w północnej
Polsce. Jego dom jest bastionem niemieckości, "terenem niemieckim". Córeczki
chodziły ubrane
"w stylu członkiń BDM", rysowały swastyki na ścianach, zaocznie kończyły
germanistykę. Wnuk, chowany jest przez dziadka w pruskiej dyscyplinie
wojskowej. Zbiera dokumentację, fotografie burzonych domów. W jego mieszkaniu
zatrzymują się Niemcy, dawni obywatele miasta, gdy tu przyjeżdżają.
Kieruje z ukrycia zanikającą społecznością niemiecką. Jeden, gdy ciężko
zachorował, nie dał się zabrać do szpitala. Okazało się, że miał
pod pachą tatuaż SS.
Nauczyciel
niemieckiego wzięty przymusowo na tłumacza
w 1940. Minął rok i on nie wiadomo kiedy znalazł się po stronie tych,
którym tłumaczył. Pokazał uciekającego polem człowieka, którego gestapo
nie zauważyło. W 1945 roku chłopi chcieli go zabić widłami. Wrócił z
oflagu jego dawny przyjaciel - nauczyciel polskiego. Potępił go, zerwali ze
sobą. W sprawie uciekającego człowieka świadkowie wycofali się. Podobno
nauczyciel niemieckiego ich straszył. Innych wyraźnych dowodów jego winy nie
było. Tylko nienawiść między dwoma nauczycielami przetrwała, nawet teraz,
gdy są na emeryturze.
Zburzenie Targówka. Zniknięcie świata oddzielnego, nie lubianego, podziwianego. Tak zamkniętego, że gdy odwiedzało się kogoś na Targówku,
on odprowadzał do jedynego postoju taksówek.
-
Świat skończył się na Pradze - opowiada znany muzyk jazzowy, wyrosły na
Targówku. Bazar Różyckiego jest krańcem, południową granicą.
Pięć lokali pod rząd: "Krańcowa", "Wisełka", "Węglarz",
"Grabarz". Teraz prawa Targówka upadły, Targówek skazany na śmierć.
Ruiny Targówka. Ostatni mohikanie, partyzanci kryją się w ruinach. Są dzicy
lokatorzy, już po wysiedleniu. Rozparzeńcy, gitowcy zniszczyli Targówek
jeszcze przed zburzeniem, mimo że snobowali się na honorowość tych ludzi.
Ci, co mieli za co siedzieć, nigdy się nie przechwalają. Sprawy seksu - dość
pruderyjni. Lalka w bieliźnie na wystawie sklepu gorszyła ich. Nigdy nie biją
"frajerów". "Piosenka", "Harem" - śmietanka Annopola,
Targówka. Tam najwięksi kozacy się mierzyli. To nie były smarówki
frajerskie. Sami swoi tam bywali. Zajmowali się grami w trzy karty, w lusterka.
Jeździli z tym na wieś, ale teraz frajerzy, jak za dużo przegrają, otaczają
i odbierają. Zawsze paru lewych graczy do wygrania jeździło, najlepiej piękna
lala. Inny był tu slang. Milicjant nazywa się "zeks". "Kto ma oczy z
korka, dopłaca z worka". Zakłady kamieniarskie, grabarze, gołębie,
największe święto umarłych na Św. Wincentego, pełny odpust, domki ze szkła
posypane szkłem. Zdobywanie cudzych gołębi. Zdobywcy noszą najmądrzejsze gołębie
pod marynarką.
Na
żydowskim cmentarzu, gdzie był pochowany Szmul, właściciel Szmulowizny,
jest teraz górka, góra nazywa się Górą Szmula. Piją tam ci, co pamiętają
zawodzenie płaczek. A przecież i na katolickim Brodnic było coś w rodzaju płaczek,
śpiewaczki zawodzące, co wszystkich znały i na każdy pogrzeb chodziły.
Najwęższą
uliczką chodził tramwaj. To była dwójka. Zakręcał pod cmentarzem i to był
koniec Warszawy. Zaraz była knajpa "Krańcowa". Kelnerka, pani Basia,
przebijała się pięścią przez wesołków. Picie odchodziło w bamboszach pod
budkami z piwem, było swojsko - klub. Osobny świat kobiet. Jedna, jak ją mąż
zbił, z ambicji wbiła sobie nóż w brzuch. Kurwi dołek spalił
się, klienci skakali z okien. Władza nie wzywana straży, czekała, aż się
dopali. Światło było tam odcięte, lampa naftowa się przewróciła. Były
tam trzy kurwy upadłe z Pragi.
Łapacz
psów. Miał na tym dawną dniówkę, czyli 100 złotych. Łapał psa, obcinał
ogon i uszy, jeszcze kąpał, pucował psa i sprzedawał: "Jaki rasowy, mówił,
wzruszający piesek". Wyłapali wszystkie psy. Pili wszystko, z wyjątkiem
smoły i lepiku.
Kibel
był dla kilku domów, jeden z kilkoma kabinami, ale bez drzwi, bo zrobiono z
nich piękny gołębnik. Wszyscy załatwiali się na oczach innych.
Najpiękniejszy
gołębnik był z wieżą gotycką, miał półtora piętra, właściciel spadł
z niego i zabił się.
"Kaju",
czyli Kazik N., umarł od połyków pięć lat temu. Przestało mu zależeć.
Czuł! Pierwszy przeczuł, choć na momenty - dzień, dwa - wychodził na wolność.
Umierał od pogardy. "Nieludzko męczę się na wolności. Nie mogę patrzeć
na frajerstwo". Na wieść, że wyszedł, zbiegali się. "Rozejść się,
bo was opluję". Nikt go nie tknął. Był ich świętym, zniszczonym przez
więzienie, ale "wolnością" gardził.
"Sępostwo
się zleciało. Schować się w ludzi, bądź miły i daj się lubić".
Umrze tyle pięknych powiedzeń, zostaje tęsknota, nostalgia.
Grabarz:
"Odkryć?" - do wdowy, osobna zapłata za odkrycie wieka przed
spuszczeniem w dół. Grabarze siedzieli w "Krańcowej", ostatni
przystanek "dwójki", i pili, dopiero jak wpadał facet z blachą z
nazwiskiem, krzyczeli: "Nasz leci!" i biegli zakopywać grób.
Szli
od gołębnika do gołębnika. Poszukiwania, rokowania, wymiana, odkupywanie,
pod wieczór odbieranie gołębi, pertraktacje, bójki, najazdy, zajazdy. Czasem
urywali łby ukochanym, wspanialcom, tym najmądrzejszym. Porywanie,
wypuszczanie gołębi, straszenie ptaków. Rzucenie w górę swojego gołębia
łowcy i chmurę dumnych gołębi łowca sprowadza w dół. Albo podsypanie
grochem, a potem nakrycie.
Romans
z archiwum - w czasie badania sprawy "Gestapowskiego śniegu" szukam
w archiwach akt, w których w jakikolwiek sposób przewijał się Paul Werner,
szef jednego z wydziałów warszawskiego Gestapo. Akta Urzędu Szefa Okręgowego
Dowódcy SS i Policji przyciągają swymi tytułami: "Charlotte
Berchtenbreiter oskarżona o romans z belgijskim jeńcem. SS-man pod zarzutem
starań o zwolnienie z obozu w Dachau Tadeusza Wiernickiego. Sprawa o zabieranie i przywłaszczanie przedmiotów w czasie rewizji. Kradzież sreber na
przyjęciu u gub. Fischera w związku z wizytą gen. gub. Franka. Obraza Fuhrera przez użycie o nim słowa: diabeł".
Paul
Werner występuje dwa razy, w dwu pozornie nie związanych ze sobą sprawach.
Ktoś był zainteresowany w tym, by je rozdzielić i prowadzić osobno.
3
maja 1940 roku dwóch niemieckich oficerów: kapitan Wehrmachtu i SS-Fiihrer
nawiązało rozmowę w pociągu jadąc w jednym przedziale, z Rzeszy do
Warszawy. Kapitan Artur von Auerswald mówi koledze, że pewien kapitan SS żyje
z żydowską aktorką Johanną Epstein. Z miesięcznym opóźnieniem, które nie
wiadomo z czego wynikło, rozmówca Auerswalda, SS-Fiihrer Plickert składa do
dowództwa SS w Warszawie meldunek o tej rozmowie.
Auerswald
ani Plickert nie wymienili nazwiska owego kapitana SS, ale Werner wiedział i
natychmiast złożył kontrmeldunek na temat "niesamowitego oskarżenia i kłamstwa,
którego padł ofiarą jako celowej, podziemnej roboty wroga mającej na celu
powaśnienie, rozbicie i prześladowanie dowódców SS".
"Od
przyjazdu do Warszawy - pisał Werner - prowadzę referat szpiegowski Abwehry i
jest niewykluczone, że służba szpiegowska przeciwnika ma interes, żeby
przeszkodzić mi w pracy. Proszę, by wszczęto kontrdochodzenie przeciw
donosicielowi i z powodów wywiadowczych o pozwolenie, abym je przeprowadził
osobiście". Sprawa zostaje otwarta. Na aktach nie jest napisane, kto ją
prowadził, więc prawdopodobnie był to sam Werner. Teczka zawiera zeznania
Johanny Epstein i... Paula Wernera. Według ich oświadczeń, rozbieżnych tylko
w dwu miejscach, Paul Werner na początku grudnia 1939 roku wszedł do domu przy
ul. Poznańskiej 12, by znaleźć pracującą dla polskiego wywiadu Lenę B.
Johanna Epstein podaje, że służąca pani Leny B.,
W
wyniku tej wizyty Johanna Epstein - jak zeznała - wykonywała "małe
poleconka dla Wernera, za które płacono złotymi". Werner był dla niej
nieprzyjemny, więc przestała chodzić do jego biura. Werner podaje, że
wykonywała zlecenia dla Abwehry: "Przynosiła mało wiadomości, ale zawsze
chciała mieć pieniądze. Daliśmy sobie z nią spokój".
Wychodzi
na jaw, że Johanna w czasie burzliwych przygód życiowych była aktorką,
modelką, komiwojażerką, korepetytorką z niemieckiego. Mieszkała w Berlinie,
Paryżu, Budapeszcie, Bukareszcie, Wiedniu, Warszawie i Łodzi.. Spotkała
bogatego Żyda Epsteina i poślubiła go.
"O
tym, że otrzymałam rozwód w 1936 roku, dowiedziałam się w listopadzie 1939
roku. Nie jestem więc żoną Żyda" - zeznaje niejasno. Rozwód uzyskał
Epstein zaocznie, nie mogąc odnaleźć zbiegłej żony? Poszukiwana do następnego
przesłuchania Johanna Epstein znika i urzędnik Gestapo nie może jej odnaleźć.
Werner ukrył ją czy kazał zamordować?
Wtedy
wszczyna dwa dochodzenia przeciw von Auerswaldowi. Auerswald był na kolacji w
hotelu "Europejskim" ze znajomą, ale czując się przedstawicielem
komendy miasta interweniował w następującej sprawie: grupa pijanych gestapowców
zaczepiała Polaków i Polki, potem zmusiła ich, by usiedli z nimi przy jednym
stoliku, bratając się z nimi, pijąc, a potem śpiewając nieprzyzwoite
piosenki. Jedna miała refren: "Chcemy z powrotem cesarza Wilhelma" i cały
chór przy stoliku śpiewał: "A gówno, a gówno". Potem tańczono, łamiąc
zakaz wynikający z żałoby narodowej.
Ale
wydźwięk refrenu śpiewanego przez gestapowców uznano za godzien najwyżej
pochwały, odrzucano w niej bowiem myśl
o powrocie cesarza. Interwencja von Auerswalda nabrała w tym świetle dwuznacznego
i niebezpiecznego dla niego sensu. W dodatku zgłosiła się - jak podano
- dobrowolnie telefonistka, Emilia Bergholz. W długim i zawiłym zeznaniu
opisuje, jak von Auerswald zobaczył jej siostrę Elżbietę i "pod płaszczykiem
sprawy służbowej" nawiązał z nią rozmowę. "Zaczął się z nami
umawiać, co nie zawsze mu się udawało. Można było zauważyć, że zależy
mu przede wszystkim na tym, by mieć do czynienia z moją siostrą". Nie
umie ukryć zazdrości. Opisuje sprawę, która ją oburza: gdy spytała, czy mógłby
załatwić jej szybko kenkartę, odpowiedział: "Tak, ale nie za darmo" -
i dodał, że nic chce pieniędzy. Było jasne, że jako wzajemnej usługi żąda
stosunków cielesnych. Albo panna Emilia
Sprawozdanie
z rozprawy sądu wojennego Wehrmachtu nad Auerswaldem zawdzięczamy specjalnemu
agentowi Gestapo, który siedząc wśród publiczności inwigilował oskarżonych,
świadków i sędziów.
"Sala
źle pobielona. Flagi wojennej Rzeszy nie ma". Charakterystyka obrońcy von
Auerswalda: "Eitnger, adwokat z Warszawy, treuhander majątku żydowskiego.
Jest członkiem partii. Jak może bronić von Auerswalda?" - notuje agent. "Awanturnicy z hotelu 'Europejskiego'" w ogniu pytań wypadają źle.
Jednym z zeznających, zamieszanych w sprawę, jest niejaki Roeder. Roeder
udaje, że nie rozumie pytań, odpowiada bez sensu, zachowuje się obraźliwie.
Winę zwalał na Polkę, która rzekomo zaczepiła go, ale wszyscy świadkowie
jednogłośnie zeznali, że wielokrotnie chciała wyjść z lokalu. Na zakończenie
wyszło na jaw, że Roeder odesłał Polaków służbowym samochodem, pod
pozorem, że ich przepustka skończyła się. Przerażony Roeder powołuje się
na to, że miał na celu porwanie Polki i próbował ją odkupić od jej
znajomego.
Proces
przybrał nieoczekiwany dla Wernera obrót, aczkolwiek jest zeznanie świadka,
który widział, jak von Auerswald umówił się na przystanku z Elżbietą
Bergholz, a potem wsiadł razem z nią do tramwaju, ale nie potwierdza się,
jakoby to ona była w czasie awantury w restauracji hotelu "Europejskiego". Towarzyszką von Auerswalda okazuje się młoda
businessmenka, przedstawicielka firmy Mercedes Benz na Generalną Gubernię,
należąca podobnie jak Auerswald do arystokratycznej rodziny pruskiej mającej
ogromne wpływy w Berlinie. Jej zeznanie obala akt oskarżenia. Młoda dama wyraża
obrzydzenie dla prostactwa, rozpasania ludzi, którym Auerswald zwrócił uwagę
w restauracji hotelu "Europejskiego". Uważa, że ta uwaga była na
miejscu. Jeszcze za bardziej oburzające uważa tańce, w podbitym mieście, w
obecności Polaków, z Polkami, gdy na frontach giną Niemcy. To zeznanie
pozwala przewodniczącemu sądu, generałowi Wehrmachtu, uniewinnić niższego
rangą kolegę, kapitana, von Auerswalda.
"Oskarżony
Auerswald zwrócił uwagę na plotkę na temat kapitana, którego nazwiska
nawet nie znał, po to, by Plickert jako piastujący funkcję SS-Fuhrera podjął
kroki w celu jej zbadania gruntownie. Miał przede wszystkim na celu interesy
i obrazę opinii SS, której chciał przeciwdziałać, bronić SS przed dalszymi
szkodami. Po wyjaśnieniu jej - dzięki meldunkowi Plickerta, okazało się, że
plotka jest bezpodstawna i powiadomiono o tym Wehrmacht - a więc
Grupa
tortur. Dzisiaj ci chłopcy mają po pięćdziesiąt
trzy lata. Są rówieśnikami, przeżyli wojnę wszyscy, może ocalili się
sami? Ich grupa formalnie należała do Szarych Szeregów, ale ta organizacja
wydawała im się dziecinna. Dowódca na pierwszej zbiórce powiedział: "Miarą
wartości żołnierza konspiracji jest jego zdolność do utrzymania tajemnicy.
My jesteśmy prawie dziećmi, wychowanymi w dobrych warunkach. Musimy siebie
sprawdzić. Czy wytrzymamy na wypadek aresztowania?"
Torturowali
się wzajemnie, by wypróbować wytrzymałość na ból i przesłuchiwali jak w
Gestapo. Chodzili potem z obandażowanymi dłońmi, bo rany pod paznokciami, ślady
od przypalań by ich zdradziły. Jeden z nich ma do dziś zdeformowane palce. Żaden
nie powiedział słowa.
Ballada
więzienna. Prokurator w B. domagał się
kary pięciu lat dla mężczyzny, który napadnięty - zabił chuligana. Masa
grypsów i pukania w ścianę po więzieniach Polski, aż powstała pieśń do
akompaniamentu gitary:
Panie
prokuratorze
Gdy
nikt nie może
.
Jedyny
pan
rozumie
że chuligan
Nie
chce zabijać
Lecz
bić
Chce
rozrabiać
i
chce żyć .
Gdy
frajer i ciamajda
Jebany
niedorajda
Niedorobiony
ciul
Zestraszył
się
i
zamiast dyla
na
wylot przebija
serce
chłopaka.
Odtąd
nazwisko pana jest znane
i
w sercu chojraka zapisane
(tu
następuje w pełnym brzmieniu).
Powrót
z Dachau. Więźniowie jak największy
skarb dźwigali z Niemiec na własnych plecach akta obozu. Nie nieśli zdobyczy,
byli obdarci i wyczerpani.
W
1969 zgłosiła się do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich pewna
kobieta. Czasem jej mąż wchodził na strych i długo tam siedział. Po jego śmierci
żona znalazła ewidencję więźniów. Ukrywał ją, bo nie mógł rozstać się
z najcenniejszą pamiątką. Tam było nazwisko jego i pomordowanych kolegów,
czytał je w kółko wraz z setkami tysięcy nieznajomych nazwisk.
Mistrzyni
ceremonii. Ma zajęte terminy na rok. W środę
wieczór wprowadza się do domu weselnego, pobiera sumę do rozliczenia, zaczyna
zakupy, w piątek przyjeżdża jej pomocnica. Przygotowują,
ucztę weselną, ustawiają stoły, nakrywają, pieką torty. W chwili powrotu z kościoła otwiera szampany i aż
do rana w niedzielę ani na sekundę nie odpoczywa. Rodzice panny młodej
nie martwią się o nic: ona układa
przebieg ceremonii, wyznacza kolejność
wydarzeń. Gdy raz jeden z gości zaprotestował, obraziła się, zabrała
pomocnicę i odjechała. W poniedziałek w południe przedstawia rachunki, pobiera
honorarium w sumie 10 tysięcy złotych, wsadza asystentkę do samochodu i odjeżdża.
W notesie ma na środę następny adres wraz z planem dojazdu.
Zaproszenie.
"Nie chcę, żeby po mojej śmierci pamiątki,
listy, fotografie poniewierały się na śmietniku. Niech pan przyjdzie na
niszczenie. Ostatni raz rzucę okiem na to, co pisała do mnie czterdzieści lat
temu matka, na jej fotografie. Zostawię sobie jedną. Panu dam trochę do
poczytania".
Na
stole stała butelka "White Horse", dwie szklanki, lód i woda. Na ziemi
poukładane systematycznie paczki z listami, dyplomami, albumy, pudła z
fotografiami. Do świtu czytała starsza pani i podawała mi listy, a potem ja
je zwracałem i ona darła je na strzępy, ale nie wszystko było przejrzane.
Pojechałem do domu przespać się i wieczorem byłem znów. Drugą noc wgłębiałem
się w labirynt stosunków między trzema pięknymi siostrami zaraz po pierwszej
wojnie. Drugiego ranka wsiedliśrny z panią Ł. do samochodu i pojechaliśmy Wałem
Miedzeszyńskim. Wybrała miejsce, gdzie skręcić. Był tu zdziczały sad nad
rzeką, ślad po domu, krzak pnącej róży wlokącej się po ziemi. Czyżby
kiedyś tu była? A może mieszkała? Miała małą banieczkę z denaturatem.
Oblała wszystko, cały stos, aż nasiąkł, przyłożyła zapałkę. Buchnął
ogień. Uśmiechała się. W kieszeni miałem jedyną rzecz, jaka się
zachowała: jej zdjęcie z czasów, gdy miała osiemnaście lat. Moda była
podobna, zdjęcie nie zblakłe. Gdybym był młodszy, pokazałbym kolegom, że
mam nową dziewczynę.
Papiery
po umarłych II. Trzy komplety papierów po
umarłych, przekazane mi w latach 1970-80, zablokowały moją szafę.
W ostatnich, po moim wuju Józefie Marusieńskim, tom małych kartek przypominających
fiszki; gęsto zapisanych na maszynie bez interlinii. Jedna karteczka nosi tytuł:
Paczka.
"Jechałem kupić gospodarstwo z hodowlą
i plantacją w województwie rzeszowskim, za dorobek całego życia. Sprzedający
chciał gotówkę, pół w dolarach, pół w złotych. Jeszcze nie było tysiączłotówek.
W przeliczaniu na kurs złotówki z 1960 raku było tam pięć milionów. Zrobiła
się paka tak "wielka, że nie zmieściła się do teczki. Pomyślałem: "Może to znak?" Zapakowałem pieniądze w gazety, kilka warstw, i w
sznurek. Teczka obok. Tak jechałem. Trzeba było przesiadać się, czekać całą
noc na pociąg. Poszedłem do bufetu. Zabrakło mi pieniędzy. Bufetowa ulitowała
się i dała bułkę na kredyt. Wszedłem do ustępu, naddarłem paczkę, wyjąłem
pięćsetkę, przyniosłem bufetowej, a ona: "Nie miał pan pięciu złotych i
już ma pan pięćset?" Przeraziłem się, że wezwie milicję. Porwałem
tylko paczkę, teczkę z rzeczami
zostawiłem w zdenerwowaniu. Zgubiłem się w ulicach na dworcu. Bałem się wrócić
na stację, choć miałem bilet. Poszedłem przez miasto, na rogatkach złapałem
okazję. Kierowca przyglądał mi się. Miałem tylko postrzępioną paczkę,
musiałem mieć dziwny wzrok, byłem spocony. Bałem się kierowcy, ale chyba i
on mnie się bał. Wszystko skończyło się szczęśliwie. Nazajutrz w południe
u rejenta pozbyłem się paczki".
Przypomniało
mi się, jak znajomy kasjer przed wojną w podobnej sytuacji, w obcym mieście,
zgłosił się na komisariat i nocował w pustyni areszcie.
Guide.
W Gdańsku, w okolicach Dworu Arthusa, gdy
zjawia się grupa osób rozmawiających po niemiecku, podchodzi do nich mężczyzna
z wieku około sześćdziesięciu pięciu lat i w tym języku proponuje, że
oprowadzi ich po "niemieckim Gdańsku". Tych, którym zaufa, prowadzi do
mieszkań dotąd mieszkających w Gdańsku Niemców.
Rybacy.
Zginęli na morzu w czasie sztormu. Wraz z
nimi poszedł na dno ogromny połów. Mówili o nim precz radio, radośni, chwilę
przed katastrofą. Wdowy po rybakach nigdy nie otrzymały należności, bo
przedsiębiorstwo twierdziło, że "ryby zatonęły, a może nawet uciekły z
sieci i ożyły".
Odcięty.
Człowiek zbudował dom. Sąsiedzi
dopiero, gdy dom stanął w stanie surowym, pojawili się i zamknęli drogi.
Okazało się, że działka, którą kupił, zewsząd otoczona jest innymi
posiadłościami. Człowiek, który oszukał, sprzedając odciętą parcelę,
znikł. Nie mieszkał tu.
W nocy nowy właściciel przedostał się do domu, ale rano nie dali mu wyjść, przyjmowali groźną postawę. Dopiero z nastaniem nocy uciekł. Nie wiedział, do czego zmierzają. Odwiedził ich, proponował wykupienie pasa ziemi na drogę. Oferował dwa razy wyższą cenę, potem dziesięciokrotną. Odmówili. "Jeśliby nawet pan się wprowadził do nie ukończonego domu, dzieci nie wydostaną się do szkoły, nie wpuścimy listonosza, nawet karetki pogotowia ani straży pożarnej". To była aluzja do podpalenia. Z rozpaczą opuścił swój dom. Myślał o samobójstwie. Kilka dni nie zjawiał się tam. Myślał zostawić dom, niech nie zbudowany jeszcze stanie się ruiną - jakby karał tym sąsiadów. Ale po kilku dniach zjawił się u niego człowiek, który sam siebie nazwał "osobą upoważnioną". Zaproponował kupno parceli ze "zrębem", jak się wyraził, "po cenie kosztu" i zaproponował jedną dziesiątą wartości. Prosił, żeby szybko się zastanawiać, bo to dobrodziejstwo, są jedynymi kupcami. Kim byli reflektanci, nie powiedział. Prawdopodobnie jest nim ten, który sprzedał parcelę, teraz odkupi ją wraz z domem za tę samą cenę.
Emerytowany
prokurator oddaje introligatorowi do
oprawy zbiór wszystkich aktów oskarżenia z całego życia. To po nim
zostanie.
Nieprawdopodobna
plotka krążąca w szpitalu w X - że na
oddziale reanimacyjnym pozwala się chorym umierać, gdy potrzebny jest narząd
do przeszczepu.
List.
"Szanowny Panie, komunikuję, że Martin
Bormann żyje i mieszka w Polsce pod fałszywym nazwiskiem Marcin Borowicz, na
Śląsku. Mało do kogo się odzywa. Mówi z silnym akcentem po polsku. Ma
emeryturę. Dostaje paczki, przekazy z RFN. Nawet listonosza nie wpuszcza do
mieszkania. Jego adres..."
Plotki
wokół Goeringa - że siostra Goeringa
mieszka w Łodzi, jako żona marynarza, przechowywana przez niego po 1945 roku.
Inna wersja: stryjeczny brat Goeringa mieszkał pod Warszawą. Odmówił
podpisania volkslisty, rozstrzelany. Potem wdowa po nim, jako żona Niemca,
wyrzucona z domu przez rodzinę.
Lwom
na pożarcie. W zoo w polskim mieście w
P. w czasie okupacji krążą plotki o libacjach w klatkach dla dzikich
zwierząt, orgiach SS-manów z dzikimi zwierzętami, nawet drapieżcami i
zabijanie ich potem. W każdym razie słyszano stamtąd strzały. Straszne myślistwo:
strzelanie do zwierząt w klatkach. Potem były uczty, próbowano mięsa
dzikich zwierząt. Mięso bizona sprzedano do restauracji na miasto, wiedzieli o
tym polscy kelnerzy. Zoo stało się obozem koncentracyjnym dla zwierząt.
Zaangażowano Gruppenfuehrera SA Karola S. z Drezna. Był z zawodu pogromcą
zwierząt, pracował w cyrku Staniewskich. Podwojono stawkę. Pogromca prowokawał
zwierzęta, drażnił, doprowadzał do wściekłości, judził, podniecał, by
rzucały się na ludzi. Głodzono lwy...
Wtedy
właśnie przywieziono z więzienia wybitnego Polaka B., przesłuchiwanego
bezskutecznie wiele tygodni, którego Gestapo podejrzewało, że jest ważną
osobą rządu londyńskiego. Wrzucono go do klatki lwów. Głodne lwy rozszarpały
go w ciągu kilku sekund. "Śmierć straszna, straszniejsza niż za
Nerona" - mówił podoficer G. Austriak z Bozen, naoczny świadek,
Ekipa
geodezyjna terroryzuje miasteczko. Oderwani
od rodzin, swoich miast, przyzwyczajeni do ciągłego przenoszenia się z
miejsca na miejsce, wysoko płatni, młodzi, silni, czują się poza prawem.
Pewnego wieczoru kierownik i szef naukowy wyjeżdżają. Dwóch milicjantów na
dyżurze nocnym barykaduje się. Ich jest dziewiętnastu. Stanowią siłę, której
nikt nie może się przeciwstawić. Opanowują restaurację, każą sobie stawiać,
wymuszają datki pieniężne, zaczepiają kobiety, grożą im i każą przyjść
o wyznaczonej porze do barakowozów, napadają na domy, budzą śpiących, żądają
wódki, bawią się przerażeniem ofiar.
Zrozpaczona
matka pisze,
że po pogrzebie jej młodszego syna starszy powiedział: "Brat został
zamordowany. Ja wykryję sprawców". Po roku znaleziono go przy drodze potrąconego przez samochód, którego
kierowca zbiegł. Matka, nic wiedząc nic - bo synowie jej nic powiedzieli - nie
umiała dostarczyć żadnej poszlaki w sprawie. "To jej wymysł, obaj za dużo
pili i musieli tak skończyć" - powiedziano w miasteczku. A matka
twierdzi, że tę wersję rozpowszechniają mordercy jej synów.
Pokuta
ofiar. Wieś najokrutniej spacyfikowana ze
wszystkich w Polsce. Na 260 mieszkańców - 212 wystrzelanych i spalonych żywcem.
Niemowlęta dopiero narodzone, bez imienia, zabite serią pistoletu maszynowego.
Pewna kobieta, leżąc ranna w zbożu, czuła, jak uchodzi z niej krew, wolała
tak umrzeć. Inna zagrzebała męża w gnoju, sądziła, że będą zabijać
tylko mężczyzn. Zginęła, on ocalał. Czternastoletni chłopiec z innej wsi
przyszedł zapytać się o zdrowie dziadka, został zabity. W jednym miejscu w
polu krew długo trwała jak żywa i nie dawała się zaorać. Po wojnie domy
odbudowano na tych samych fundamentach. Nic jest tak, jak było. Niektóre
rodziny zostały wybite doszczętnie. Ich pasy ziemi zostały puste. Inni zakładali
nowe rodziny. Młoda dziewczyna mówi: "rodzina tatusia" - o swoim
przyrodnim rodzeństwie i pierwszej żonie ojca, zabitych wtedy. Drugi raz ożenił
się i miał ją, jej siostry i braci, by ratować się przed rozpaczą, znaleźć
pocieszenie. Dziwnym trafem jest ich tyle co tamtych.
Pewnego
dnia targnęło nimi straszne wspomnienie. Obcy mężczyźni w średnim wieku
zaczęli odwiedzać wieś. Podchodzili do domów ofiar, mówili,
że szykuje się trzecia pacyfikacja niemiecka, że ci, co palili i mordowali,
przyjdą napawać się swoim dziełem. Nadjechały budy z milicją, karetki
pogotowia, funkcjonariusze ZOMO zaczęli wysypywać się z wozów i obstawiać
drogę. Większość mieszkańców wiedziała: znowu nadchodzili Niemcy. Skąd
się tu wzięli? Pewna wdowa w Niemczech dowiedziała się, że jej mąż zginął
w walce z polskimi partyzantami w 1943 roku na Kielecczyźnie. Zwróciła się
do swojego biskupa, by przez polskich księży znaleźć grób. Polski ksiądz
odnalazł grób, zrobił fotografię. Będąc w Niemczech osobiście dostarczył
zdjęcie. Wywiązała się rozmowa, opowiedział o pacyfikacji polskich wsi. "Coś, czego w waszym życiu nie było" - skończył opowieść ksiądz.
Wdowa po zabitym przez Polaków Niemcu zrozumiała wszystko i była inicjatorką
pokuty w M. "Żaden z nas nie jest godzien tu być" - powiedział jeden z
pokutników.
Mieszkańcy
wsi, którzy wylegli z domów, znali nawzajem swoje krzywdy: czy wytrzyma M., na
którego oczach wszystkich wybito, a on, bezsilny, nie rzucił się na Niemców,
by zabili go razem z nimi? Albo ta, która urodziła się po wojnie i co roku
oblicza, ile miałaby jej starsza siostrzyczka? Ktoś powiedział luźną myśl
wczoraj wieczorem: "A gdyby ich wpędzić do stodoły, jak zrobili żandarmi,
zabić odrzwia i podpalić?" Nie stało się nic. Niemcy ocaleli i mieszkańcy
wsi oraz dzieci zmieszali się razem i wysłuchali mszy polowej. Niemcy dziwili
się, że tu i ówdzie, w polach, w ogrodach i na podwórkach palą się świeczki
nagrobkowe Nie śmieli pytać, co to za obyczaj.
"To
nie ich pokuta, ale nasza - powiedział jeden ze starszych ludzi - za nasze
nieszczęście. Wszystko nam przypomnieli, rozdrapali rany i uzyskali spokój,
ale to dobrze, będą nam przyjaźniejsi".
Szlak krzyżowy, podwójna męczeńska
droga. Pięć kilometrów. Przeszła tędy kolumna Żydów pędzonych z getta w
Bodzentynie. Uciekali, chronili się w domach wsi. Wielu zginęło. Na początku
i na końcu kapliczka. Pierwsza, XIX-wieczna, ma cztery obrazy: Ducha Świętego,
Jezusa, Matki Boskiej i świętej Anny - matki Matki Bożej, na cztery strony świata,
na pieńku, na jakim wycinano Światowida. Rok potem droga stała się czerwona
od krwi mieszkańców wsi.
Tajemnica
spowiedzi. Żyje ksiądz, który spowiadał
Niemca śmiertelnie rannego w walce z partyzantami pod S. na Kielecczyźnie. Był
katolikiem, żądał polskiego księdza, by wyspowiadać się z całego życia. "Zasłużyłem na karę, grzeszyłem jako Niemiec, katolik, wszystko, co tu
robiłem, było zbrodnią, za którą żałuję. Poniesiemy straszliwą klęskę
i to jest sprawiedliwe" - spowiadał się na głos, publicznie przed całą salą szpitalną, Niemiec. Dlatego księdza nie obowiązuje
tajemnica spowiedzi i powtarza te słowa jako przestrogę przed złem, zaślepieniem,
pogardą dla tych, którzy wydają się słabsi, a na pewno zwyciężą.
Pokutnik
z zawodu. Wśród braci pokutniczej z
Niemiec w Oświęcimiu znany jest student, który przyjeżdża co roku do
Polski. Zaczyna od Oświęcimia. Pracuje w różnych miejscach. Jego
pobyty się przedłużają. Mniej przebywa w Niemczech, a więcej w
Polsce.
Ścigany
przez wszystkich aferzysta: przez
żonę i kochankę za alimenty dla kilkorga dzieci, przez wspólników
domagających się zwrotu kilku milionów, przez wydział finansowy za kilka
milionów podatku, przez milicję za usiłowanie zabójstwa brata, przez brata z
zemsty. Mimo to ukrywa się pięć lat dzięki wielkim pieniądzom i
zakochanej w nim młodej dziewczynie. Ukrywając się dalej prowadził
interesy: handluje chmielem i kożuchami. Schwytany dzięki wysiłkom brata, w
więzieniu zaczyna chorować. Lekarze stwierdzają, że jest genialnym
symulantem, wyuczonym na najlepszych podręcznikach, korzystającymi z porad
najlepszych specjalistów. Przyznaje się do tego i nagle umiera. Brat chce
wykorzystać jego śmierć, by zagarnąć majątek. Ale aferzysta zrobił
ostatnie wielkie posunięcie: ukrył całe złoto tak, by nikt nigdy go nie
znalazł. "Znajdę je sam, gdy zmartwychwstanę" - powiedział.
Pan
Michał M. ma obecnie lat sześćdziesiąt.
Wcześnie stracił oboje rodziców. Na pogrzebie ojca i matki nie było
krewnych. Szesnastoletniego chłopca przyjęli do siebie obcy ludzie, potem dawał
sobie radę sam. Po wojnie znalazł się w Ameryce. Gdy na starość wrócił do
Polski, nie dawała mu spokoju myśl, że musi odnaleźć rodzinę. Ojciec nie
powiedział mu nic poza tym, że pochodzą z rodziny szlacheckiej herbu Gryf i
jego dziad pod koniec ubiegłego wieku był wójtem w pewnej miejscowości na
Kielecczyźnie. Pan M. osiadł w Krakowie, kupił samochód, mapy i wyruszył na
Kielecczyznę. Zaczął od odwiedzenia grobu rodziców. Poszedł do zarządu
cmentarza i zapytał, czy nie leży jeszcze ktoś o tym nazwisku. Przejrzał księgi
cmentarne, nikogo takiego nie było. W Kielcach zatrzymał się w hotelu i zaczął
przeglądać książkę telefoniczną województwa, miejscowość po
miejscowości, czy nie pojawia się jego nazwisko. Ale nie było. Wyznaczył więc
na mapie dziesięć większych miasteczek, osad i wsi. Codziennie wyruszał do
jednej z nich. Odwiedzał plebanie, urzędy miejskie i gminne, pytał w
restauracjach, sklepach, u fryzjera. Poznawał ludzi, nawiązywał przyjaźnie.
Na próżno. Więc
Przybrane
rodzeństwo, wzięte i adoptowane z dwu
rodzin, dobrano tak, by dzieci były podobne do siebie. Gdy chłopiec i
dziewczynka dorośli i sami założyli rodziny, też przysposobili dzieci, biorąc
je z domu dziecka. Dziedziczna adopcja? Czy chęć spłacenia długu,
przeniesienia dalej dobra, które ich spotkało? Nie chcą tego wyjaśnić, godzą
się odpowiedzieć na dwa pytania: zrobili to w porozumieniu ze sobą, oboje mogą
mieć dzieci.
Żyd
i ksiądz z F. Żyd
znający niemiecki usłyszał rozmowę żandarmów, wywnioskował z niej, że
szykują się do akcji na miejscową plebanię. Pobiegł ostrzec proboszcza, który
zdążył przygotować się na rewizję. Gdy wywożono Żydów, ten, który
ocalił księdza, został ukryty na górce plebani i przeżył wojnę.
Brudnopis
listu pożegnalnego córki znaleźli
rodzice w jej zeszytach, gdy była na wakacjach. W pierwszej chwili trudno było
wywnioskować: chce uciec czy zabić się? W miarę czytania zdawało się im,
że to tylko charakter pisma córki, że pisała pod dyktando jakiegoś groźnego,
obcego nieznajomego. Uderzyło ich piękno listu. "Jeśli Boga nie ma, tylko
inni ludzie wyznaczają sens, naszego życia... Zadania, które sobie wyznaczyłam,
są trudne. Nie jestem w stanie ich podjąć ani żyć zwyczajnie, bo już
zobaczyłam w wyobraźni 'to inne'. Mogłam urodzić się bez rąk, nóg.
Urodziłam się bez życia. Dzięki Wam żyłam do dziś. Nie patrzcie na
to, co zrobię, jako na waszą krzywdę. Krzywdziłabym was i innych ludzi żyjąc
dalej. Zabieram miejsce, a moja nieobecność więcej da światu, niż gdybym żyła.
Nie składam ofiary z życia ani nie wymierzam sobie kary".
Tłumacząc
rodzicom powody odejścia przyznaje, że jest przez nich kochana, kocha ich i
bywała szczęśliwa. List zamienia się w swoje zaprzeczenie, urywa się
bezradnie, kończy słowami: "Coraz bardziej przeraża mnie myśl o Waszym
cierpieniu, nie wiem, jak wam pomóc... nie potrafię tego zrobić".
Napisany, by był ostrzeżeniem. Może chciała, by ten list dostał się w ich ręce? Poczuli, że ją ocalą.
Poznali
się w 1915 r. na zabawie. Zakochali się w
sobie od razu lego wieczora. Ona miała zostać zakonnicą, była szwaczką w pałacu.
Bardzo interesowała młodych hrabiów. Często jej pani musiała zamykać ją
na klucz w garderobie. By stworzyć sobie ochronę, zgłosiła swoją kandydaturę
do nowicjatu. Tego wieczoru zrezygnowała z klasztoru. Parę dni potem wzięto
go do wojska, a rok potem ją siłą wydano za wdowca z dziećmi. Gdy o
tym się dowiedział, wyjechał do Ameryki. Raz, między wojnami, przyjechał,
widzieli się na rynku w T. chwilę, zamienili parę słów. On też był żonaty,
z Amerykanką. Teraz nadszedł list od niego. Jest wdowcem. Jeśli i ona jest
wdową, to się oświadcza. Wróci do Polski. Ślub wezmą w osiemdziesiątą piątą
rocznicę urodzin. Zaczęła się korespondencja miłosna. Listy z
odpowiedziami staruszki układała i kaligrafowała piękna
dwudziestojednoletnia studentka arabistyki, która nigdy dotąd nic pisała
listu miłosnego.
Janusz
R., sprawozdawca z procesu oświęcimskiego, spędził
na nim wiele miesięcy. Miał wrażenie, że przebył jakiś czas w obozie:
"Byłem więźniem bez numeru. Było to więcej czasu, niż zdążyła przeżyć
większość więźniów". Potem jechał w tym samym przedziale z jednym z oskarżonych, który czytał poezje.
Prywatny
detektyw. Lekkie uderzenie w tył
"Fiata" zatrzymującego się na światłach przez innego "Fiata",
zmienia się w poważny kłopot dla jego kierowcy, młodego chłopca. Wychodzi
na jaw, że chłopiec nie miał prawa jazdy. Prześwietlenie wykazuje poważne
zmiany w kręgosłupie pasażerki wozu uderzonego. Występuje ona o ogromne
odszkodowanie, które spada na jego barki, bo PZU wyłącza się ze sprawy.
Pewne fakty nasuwają podejrzenie, że ta kobieta wykorzystuje wypadek dla
zdobycia praw inwalidzkich, a niejasności w orzeczeniach lekarskich - że
zmiany w kręgosłupie nabyte były dawno. Rodzice chłopca zwracają się do p.
X., by zbadał, kim jest poszkodowana. Podają mu jej dane, adres, miejsce
zatrudnienia. Od portiera instytucji, gdzie pracuje, dowiedział się, że była
tancerką.
Kiedy
i dlaczego przestała występować? Dlaczego odeszła ze środowiska? Wiek
wskazywał, że jej najwyższe możliwości przypadły na lata 1938-48. Wewnątrz
tego okresu były lata wojny. X. zwrócił się do historyka okupacji, który dał
mu bibliografię opracowań o polskiej kulturze okresu okupacji. X. zaczął
studia w bibliotekach. W jednym z artykułów znalazł się odnośnik, który
zaprowadził go do trzech numerów "Kuriera Warszawskiego" i "Warschauer
Zeitung" z 1940, 1942 i 1943 roku, a potem do archiwum, gdzie odnalazł
programy jednego z teatrzyków warszawskich; grał on dla Niemców. W trzech
programach widniało nazwisko, którego szukał. W jednym
"Więzień
oświęcimski zaprasza SS-mana do Polski" - opowiada
reżyser Michał Nekanda-Trepka. SS-man jest lekarzem, nazywa się M. Gdy
przyjechał do Oświęcimia i wyczuł zapach z kominów, przeżył szok. Żona
M. wyjechała, mówiąc: "Proszę, postaraj się wydostać z tego".
Wiedział, że jeden z. młodych lekarzy SS poprosił o przeniesienie, a gdy nie
udało się uniknąć udziału w selekcji, zastrzelił się. Wydaje mi się, że
dr M. dwa razy uczestniczył W selekcji, ponieważ jest jego zeznanie, gdzie mówi:
"Brakowało dwu dni do przyjazdu szefa". Gdy szef przyjechał, powiedział:
"Wyjeżdżam stąd". Nic mu się nie stało. Szef zrozumiał i przeniósł
go do innego działu - opieki nad zdrowiem SS-manów w obozie. Były bowiem
obawy, że warunki w nim panujące stwarzają zagrożenie dla zdrowia załóg.
Decyzja miała znaczenie dla niego samego: zaczął pomagać więźniom. Z
niektórymi koresponduje do dziś. Wybiera się do Polski. Czy pojedzie do Oświęcimia?
Obok nowego cmentarza komunalnego na Wólce
Węglowej - cmentarz
Chłoptasie
do rozbijania samochodów, które zardzewiały. Właściciel,
chcąc
lus
primae noctis -
Dyrektor PGR zawsze jest obecny na weselach. Tańczy z panną młodą i potem
idzie z nią zwiedzić domek, który przydziela nowożeńcom.
Klub
polskich żon w Rzymie: Zbierają
się raz na tydzień. Opowiadają o swym życiu erotycznym. Porównują mężów
Włochów, szukają cech wspólnych, dzielą się doświadczeniami. Porównują
z kochankami, których zostawiły w kraju.
"Czekamy
na pana! -
powiedział
naczelnik więzienia, gdy przywieziono architekta po wyroku za spowodowanie
wypadku po pijanemu. - Mamy ważne zadania. Wielki projekt pana życia
opracuje pan. Wypadek to Opatrzność, nigdy pan nie dostałby tak wielkiego
zadania. Jest tajny. Nikomu po wyjściu pan nie może powiedzieć, co pan zrobił,
i pana autorstwo nie będzie ujawnione".
Doktorat
pt. "Wielki marsz Langiewicza". -
Doktorant pakuje plecak, dojeżdża do Szydłowca, do punktu zbornego powstańców.
Stamtąd, starając się odtworzyć każdy odcinek drogi, wędruje na Wąchock.
Zamieszkuje u klasztorze i spędza tyle dni, ile Langiewicz, wędruje wschodnią
częścią Puszczy Świętokrzyskiej, obozuje tam gdzie Langiewicz. Bierze wodę,
skąd brało wojsko dyktatora, idzie na Bodzentyn i stamtąd trasa: Nowa Słupia
- Święty Krzyż - Staszów - Małogoszcz - Pieskowa Skała - Chroberz
- Grochowiska, aż do niewidzialnej teraz linii, którą biegła granica
austriacka. Przekracza ją symbolicznie w miejscu, gdzie przeszedł ją
Langiewicz. Po trzech tygodniach wraca opalony do domu i zarzuca pisanie pracy.
"Janic,
co kupił ziemię za nic!" -
powiedzenie to znane jest na całej Kielecczyźnie. W czasie okupacji
niemieckiej w latach 1939-45 ostrzegano przed rodziną Janiców w pewnej wsi i
nie ufano im dlatego, że w 1846 Janic wydał księdza Ściegiennego w ręce
Moskali, a w 1863 - to już nie jest pewne - lasami wyprowadził wojsko
rosyjskie na tyły oddziału Langiewicza.
Bohaterski
urzędnik poczty zatrzymał na własną rękę
21 listów do Gestapo w S. Listy po latach dotarły do mnie. Jeden list jest
podpisany. Byli na tyle szaleni czy lojalni wobec władzy... Nie spotkała ich
kara od podziemia, bo list przejął prywatnie urzędnik. Nie wiedzą, że nie
dotarł do adresatów i że jest w rękach prywatnych. Nie
wiedzą, że człowiek, któremu je przekazano,
wsiadł w samochód, przeczytał mapę i zapala motor. Tak myślałem ruszając
w podróż w okolice S. Odnalazłem wieś, dom. Ci. którzy tu mieszkali w
czasie wojny, nie żyją od dawna. Ich dzieci wyjechały, dom sprzedały. Ci, którzy
kupili, są z daleka. Nic nie wiedzą. Wracam do Warszawy, biorę następne dwa
listy, napisane tym samym charakterem pisma. Wracam w okolice S., jadę do urzędu
gminnego. Proszę o podania, akta z lat po 1945. Spędzam cały dzień na wertowaniu każdego papierka. Nie znalazłem
ani słowa pisanego tym charakterem. W jednym z listów
donosiciel zawiadamia Gestapo o grobie
trzech partyzantów:
"Jest tam postawiony krzyż, różaniec,
przynoszone są kwiaty, to robi p. M. z. córką z miejscowości Z."
Po
zdobyciu okolicy we wsi stacjonowała
jednostka amerykańska. Pułkownik, Gruzin z pochodzenia, dał polskiemu
robotnikowi przymusowemu broń. "Możesz zabić każdego, kto cię skrzywdził,
tylko bądź sprawiedliwy".
W
latach trzydziestych do dworu zaangażowano mamkę. Była
tak troskliwa dla dziecka państwa, wydawało się, że bardziej dba niż o
swoje, że zostawiono ją jako niańkę. Niedawno, umierając, wyznała rodzinie,
że już pierwszego dnia pracy we dworze zamieniła dzieci. "Swoją krew dałam
na lepsze życie". Wojna i lata czterdzieste jeszcze raz odwróciły
wszystko. Jej syn, jako dziecko właścicieli ziemskich, nie dostał się na
studia. Syn właścicieli ziemskich, jako jej syn, zaczął hodowlę i uprawy,
dokupił ziemi, staje
Bal
na Zamku - o północy mają zgasnąć światła,
zjawi się duch. Dziewczyna, która ma go zagrać, zamknięta na klucz w
gabinecie kierownika zamkowego muzeum. Płacze, bo nie może tańczyć,
wtedy by ją poznano. Jest wściekła, bije pięściami w drzwi, ale orkiestra
wszystko zagłusza. Martwi się, jest zazdrosna o chłopca, który bawi się bez
niej. Czytała o Czarnej Pani, w którą ma się wcielić. Zjawiała się w
czasie balów w czerni, gdy ustawiano się do poloneza. Przychodziła po śniegu
nie tkniętym jej stopą, przez zamknięte okno sali rycerskiej. Była wdową
po księciu i chodziła w żałobie, ślubowała dożywotnie wdowieństwo i
wierność. Dziewczyna denerwuje się coraz bardziej. Zapomniano o niej?
Rozbiera się, przygotowuje czarną suknię do przebrania się. Ma nadzieję, że
przyjdzie jej chłopiec. Nie wkłada bielizny pod czarną przezroczystą szatę,
by zrobić mu na złość, podniecić, wywołać skandal. Jest stremowana. Pije
kawę, łyka proszki. Wreszcie wodzirej wpada po nią. Ukazuje się w ciemności
na galerii, w oknie komnaty. Rozlegają się okrzyki przerażenia, ludzie biorą
to na serio, ktoś zemdlał, a potem zgorszony krzyk: "Bezwstydna!" Ktoś
popchnął ją. Straszny wrzask, piski. Ona sama mdleje, nie mogą jej docucić.
Odwożą ją do szpitala, gdzie spędza sześć tygodni. Ukochany jej nie
odwiedza. Gdy wychodzi, dowiaduje się, że niedługo będzie jego ślub z
dziewczyną, którą poznał na balu.
Kapela
oświęcimska - reżyser filmu pod tym
tytułem, Ignacy Szczepański, odnajduje muzyków, którzy tworzyli słynną
orkiestrę śmierci, dumę komendanta obozu, Hoessa. Z kilkudziesięciu muzyków
do dziś przeżyło czterech: kapelmistrz, perkusista, kontrabasista i pianista.
Zawsze wplatali do muzyki kilka tonów "Jeszcze Polska nie zginęła",
nieuchwytne dla Niemców, wielki znak. Namawiam Szczepańskiego, by w tym składzie,
jak są, jako kwartet zasiedli przed barakiem nr 1 i odegrali fragment Wagnera z
nutą "Jeszcze Polska...". "To byłaby piękna scena, ale oni tego by
nie przeżyli" - odpowiada Szczepański.
Pawilon
chorych na tyfus w szpitalu psychiatrycznym
- doktor Kaczanowski, dyrektor szpitala w Tworkach (który ocalił życie
Tatarkiewiczom) w latach 1942-45 miał oddział zamknięty, do którego nie
dopuszczał nikogo. Szpital w szpitalu, jeszcze głębsze dno rozpaczy - wariaci chorzy na tyfus, którego epidemię przywleczono do szpitala. Nawet
Niemcy, może ze strachu, przyznają, że to miejsce straszliwe, i omijają je.
W chwili gdy wkroczyli - Rosjanie, z pawilonu wyszło kilkudziesięciu Żydów,
wolnych i zdrowych.
Rozpacz
Niemców. W jednym z archiwów znalazłem
paczkę meldunków wywiadu AK o nastrojach wśród Niemców. Podstawą są listy
przejmowane na kilka dni przez komórkę kontrwywiadu na poczcie głównej w
Warszawie, i tłumaczone na polski, wysłane według adresów.
Pielęgniarka
szpitala frontowego do matki: "Biedniejsi od najbiedniejszych, stękają i
skomlą, wdzięczni za najmniejszą przysługę..."
Żona
do męża na froncie: "Żyję jeszcze, tylko pisanie wcale mnie nie cieszy.
Nic wiem, co pisać. Historyczne wydarzenia są także Tobie znane, a zresztą
to nie jest niczym innym jak historią".
Żona
do męża na froncie: "Trzeba teraz wszystkie okoliczności wykorzystać. Nic
można o to sobie robić wyrzutów. Moją miłość możesz sobie zawsze zastąpić,
ale nasze przeszłe lata nie mogą już powrócić. Jedyne najpiękniejsze lata
zabrała wojna".
Siostra
do brata: "Piszesz, że szczęście, że Walter żyje, ale czy to jest szczęście,
nie mogę uwierzyć. Jak już przeżyje, wyjdzie z tego, to nikt na niego nie
czeka. To, co ma go w życiu spotkać, jest ciemne. Mamy myszy w kuchni, ale
nigdzie nie można kupić pułapki. Wszędzie szukamy".
Żołnierz
frontowy do żony: "Iść w ciemności jest bardzo ciężko".
Żołnierz
z frontu do żony: "60 procent długo służących i przodowników (w walce - przyp. autora) jest nie w porządku umysłowo".
Fragmenty
różnych listów: "Ja niczego nie oczekuję, tylko chwili". "Bóg wasz
jest złamany - a nasz ciągle nie". "Już nie ma dotychczasowego szczęścia".
"To jest wołające o pomstę, że urodziliśmy się właśnie teraz".
"Tylko ból i troska. Zapomnieliśmy o radości".
Odpowiedź
na listowne oświadczyny z frontu: "Nie ma we mnie trwogi przed śmiercią,
tylko przed czymś okropnym".
Rodzice
do syna, do Polski: "Gdy wychodzisz - nigdy sam. Polakom, nie wolno ufać.
Uważaj, by się nie upić tam, gdzie niebezpiecznie. Pamiętaj, nieraz trzeba
milczeć".
Z
Rzeszy na front: "...powietrze drży cały dzień i jęczy... Ojciec tak
wychudł, że nie może nosić swoich spodni. W czasie alarmu żołnierze na krótkim
urlopie czterdzieści godzin wyciągali żywych i umarłych".
Żona
do męża na front: "Ci, co uszczęśliwiają swoich bliskich, nie wrócą. Ty
wrócisz. Gdybyś poległ, nie nosiłabym żałoby ani godziny. Twoje listy są
w moich rękach. Mąż tej innej też przeciwko tobie wystąpi".
Żołnierz
do Rzeszy z Polski: "...jesteśmy we wrogim kraju. Co dzień ktoś
Żołnierz
na urlopie do kolegów frontowych: "Tak płakały - żona i córka - że i ja płakałem. Serce mi pękało... Joseph po skończeniu urlopu nie wrócił
do jednostki i jest poszukiwany przez policję".
Z
Polski do Rzeszy: "Jest rozkaz wychodzenia z bronią palną. Powaga sprawy
zaopatrzenia w energię elektryczną nie jest znana jeszcze masie żołnierzy.
Coraz więcej się mówi o jedzeniu. Kupić można wszystko. Przeszliśmy
specjalne przeszkolenie w zakresie strzelania. Jestem pewien, że trafię w
bandytę. Jest tu nas dużo razem oficerów i dwóch generałów. Bezczelni
bandyci rabują w biały dzień".
Pożegnanie
z życiem pani M. Mówiono o tym na całej Saskiej Kępie. Miała willę
zasiedloną po Powstaniu dzikimi i prawowitymi lokatorami. Procesowała się z
nimi, znosiła od nich szykany. Napadali na nią, pisali donosy. Wezwała ich
wszystkich - umierając - do swojego pokoju na górze. Powiedziała słabym
głosem: "Przebaczcie mi". Jej wrogowie płakali, całowali po rękach,
po nogach i błagali o przebaczenie. Tylko jedna, równie stara kobieta
powiedziała: "Taką pani wymyśliła pomstę nad nami". Gdy stara
kobieta umarła, lokatorzy zaczęli dokuczać jej córce.
Miejscowość B. Była zamieszkała przez
"państwo" i nieskończoną
liczbę służby. Byli tylko państwo i lokaje. Zostali słudzy bez panów:
"dworacy", "dworusy", "sługusy". Ktokolwiek przyjedzie z
zewnątrz, nawet gdy przemieszka ćwierć wieku, nie umie żyć w tym
miasteczku. Wszyscy chcą tu być państwem. Żądza władzy, nieróbstwo,
dzikie, wyrafinowane plotki. Wspomnienia dawnych czasów, jako lepszych. Gdy
tyle rzeczy było za darmo. Tysiąc metod kradzieży. Wszywało się w spodnie
czy spódnice specjalne kieszenie, by wynosić, co się dało.
Mosiek.
W kraju, w którym żyło 3 miliony Żydów, bardzo niewielu trudniło się
rolnictwem, około pół promila, a potem przyszła na Żydów zagłada. We wsi
B., w czterdzieści lat po wojnie mieszka siedemdziesięcioletni Mojżesz Z. i
uprawia hektarowe gospodarstwo, ma siedmioro dzieci, wnuki. Jego żona jest
gorliwie wierząca i on chodzi czasem do kościoła. Wzorem sąsiadów z B. dużo
pije. Ukrywał się w tej wsi i został na zawsze. Mosiek całe życie nie może
nadziwić się, że taki los go spotkał. Pociesza się, że dziwniejsze dzieje
ma stara gospodyni z jego wsi.
W
październiku 1944 roku w transporcie z Warszawy wyjechały dwie dziewczyny
i zostały skierowane do wsi K. Sołtys umieścił je na kwaterze. Początkowo
dziewczynom udawało się ukrywać, kim są. Gdy to wyszło na jaw, zrobił się
krzyk. Chciano je wypędzić, ukamienować. Wyrzucono je
W
Z.,
dużym mieście na południu Polski, jest tylko dziewięciu wierzących Żydów.
Ponieważ modły są zbiorowe i musi być co najmniej dziesięciu modlących się,
jako dziesiątego zaproszono pewnego lekarza, katolika, który zgodził się z
zamiarem wypowiadania słów pewnej litanii i dołączenia jej do modłów
starozakonnych przyjaciół.
Niedaleko
J. na Mazurach jest "okolica śmierci". Rosła tam zła gruszka - dziwne
- w środku lasu. Zrąbano ją, gdy na niej powiesiła się kobieta, i
postawiono krzyż. Czterysta metrów w linii prostej znajduje się "mostek
morderstwa". Syn, wróciwszy z wojska, pomścił ojca, zabijając leśniczego,
który zabił jego ojca. Kilometr dalej - "wzgórek śmierci" - narzeczonego zatrzymały formalności w urzędzie gminnym, doganiał orszak ślubny
na rowerze, pędził z górki jak szalony, spadł mu łańcuch blokując koło,
rzuciło go głową o brukowaną drogę, zginął na miejscu.
Znachor
psychiatra. Po opublikowaniu reportażu pod tym tytułem chorzy,
zrozpaczeni, przerażeni wyszukiwali mój numer w książce telefonicznej. Byli
zdziwieni, że nie jest zastrzeżony.
"Przyznaję,
że zdradzałam męża. Wiedział o tym. Gdyby się nie godził, pewnie bym się
bała. Nawet opowiadałam mu o pewnych sprawach. Czy za wiele sobie pozwoliłam,
czy on ukrywał swoje cierpienie i nie mógł tego znieść, dość, że około
półtora roku temu zrobił mi awanturę. Przejęłam się, zaczęłam histeryzować. Dał mi proszki
na uspokojenie. Od tego czasu po każdej sprzeczce uspokajał mnie proszkami.
Nie mogę bez nich wytrzymać. Wydaje mi się, że lecę w przepaść. Nic mi się
nie chce. Leżę po całych dniach, czekając, aż on przyjdzie ż pracy i da mi
proszek. Nosi je przy sobie. Chce mnie uśpić, odebrać mi siły do
czegokolwiek, zawładnąć mną, czy zemścić się, bo to mnie zabija".
"Skończyłam
szkołę pielęgniarską, pracuję w szpitalu i brzydzę się ludzkim ciałem,
mięsem, krwią, ranami i wrzodami. Muszę pomagać rodzicom, którzy mnie
wykształcili. Jest młodsze rodzeństwo. Rodzice nie rozumieją tego wstrętu,
"Przepraszam,
że dzwonię tak późno. Pół do drugiej, a mój brat nie wrócił do domu.
Boję się być sama. Czuję się zagrożona. Grasuje tu pewien człowiek.
Kaleczy kobiety w szczególnie wrażliwe miejsca w czasie stosunku. Skonstruował
specjalny przyrządzik. On zna mój adres. Ja znam jego adres. On kaleczy
dziewczyny. Przez niego niektóre muszą iść do szpitala
psychiatrycznego".
"Pozwalam
sobie - pisze do mnie w liście wysłanym z Warszawy mgr inż. J. M. -
zaproponować rozmowę telefoniczną o moich, mojej Matki i Żony, przygodach
psychiatrycznych. Może być o tyle ciekawe dla Pana, że wypracowałem sobie w
kraju pozycję 'pacjenta numer 1' i pracuję z powodzeniem z pozycji pacjenta dla
psychocybernetyki. Pierwszy raz zostałem zamknięty w klinice 4 sierpnia po
rozmowie telefonicznej z Wł. Gomułką. Mogę powołać się na profesorów
/.../"
Leczony
był przez największe sławy. Nie wystarczało mu to. Był bliski odkrycia
przyczyn chorób psychiatrycznych. Kiedy najbardziej był chory, straszliwie
cierpiał od lęku, który nie objawiał się na zewnątrz nawet poceniem się
rąk. Musiał symulować klasyczne objawy, by przekonać lekarza dyżurnego i
schronić się w szpitalu. "Trzeba nauczyć się chorować" - mówi. - Żyć i chorować równolegle, by jedno nie przeszkadzało drugiemu. Niech
pan napisze podręcznik. Ja panu przekażę swoje myśli. Nadwartość, nadidea,
idea nadrzędna i nieudane życie, gdy zderzają się; niszczą nosiciela idei.
To pierwszy zespół".
Tak zaczynaliśmy pisać podręcznik psychiatrii przeznaczony dla chorych.
Kupiła
za wszystkie oszczędności nowe ubranie, rzeczy, których nikt nie pozna.
Wyjechała w przeciwny kraniec Polski, gdzie nikt jej nie znał. By nikt nie
wiedział, co się z nią stało, by myślano, że nie poniosła klęski i żyje
za granicą. Powiedziała mężowi coś takiego, by po jej zniknięciu podejrzewał, że wyjechała z kochankiem. By nigdy sprawa jej życia czy śmierci
nie była rozstrzygnięta, by mąż nie wiedział, czy jest wdowcem, a dzieci,
czy są sierotami. Chciała ich uwolnić od siebie, bo wie, że dzieci nie są
jej dziećmi, są dziećmi męża z inną kobietą, że jej je podsunięto,
wymieniono, podstawiono albo co gorzej wszczepiono je w zarodku w macicę na
skutek nowego wynalazku. Z Suwałk przyjechała do Żar. Cały dzień chodziła
po miasteczku. Nie miała odwagi się zabić. Stwierdziła, że od kilku dni nie
miała miesiączki. Poczuła, że jest w ciąży. Więc znów to uknuli? Mimo że
to dziecko innej kobiety, chciała go. Nie po to chciała odebrać sobie życie,
by zabić dziecko,
ale siebie. Wróciła, urodziła czwarte dziecko i jest z tymi obcymi istotami.
Jest sprzątaczką i teraz telefonuje z pustego biura.
Przerwa
w korespondencji z nauczycielką liceum na Dolnym Śląsku, która skarżyła się
na zmowę przeciw sobie całego miasteczka. Nad jej mieszkaniem zainstalowano
maszynę do hałasów, rodzaj perpetuum mobile, która dzień i noc huczy, wynajęty
człowiek chodzi nieustannie po pokoju nad jej głową. Podstawiono przystojnego
mężczyznę, który miał ją uwieść, i wszystkim opisywać szczegóły, by ją
wyrzucono ze szkoły. Po kilku miesiącach jej siostrzenica pisze, że zamknięto
ją w zakładzie dla psychicznie chorych.
Pisarz
Janusz A., spotkany przypadkiem na Śląsku, pyta, czy mogę pomóc w następującej
sprawie: asystent z uniwersytetu na basenie pływackim podglądał swoją
studentkę, która się przebierała. Na to weszła sprzątaczka. Asystent, przyłapany,
zrozumiał, że jego kariera jest skończona. Postanowił zabić świadka
swojego upadku. Zaczął dusić sprzątaczkę, nieudolnie, niezdecydowanie,
przybiegła pomoc. Wytoczono mu proces, potem skierowano do szpitala
psychiatrycznego. Prawdopodobnie do końca życia. Zapłaci nim za minutę
czego: szaleństwa, nieopanowania?
Turystka. Przewodnik po Generalnym Gubernatorstwie,
"Baedecker", Lipsk 1943,
opisuje piękno i ogrom lasów świętokrzyskich - wtedy opanowanych przez
partyzantów. Zachwyca się ruinami zamku Krzyżtopór, zbudowanego w stylu
manierystyczno-barokowym w latach 1831-44; tyle okien, ile dni w roku, tyle
pokoi, ile tygodni, tyle sal, ile miesięcy, tyle baszt, ile kwartałów. Jedenaście
miesięcy po zbudowaniu pałacu jego fundator zmarł. Ostatni zamek wzniesiony w
środkowej Polsce szybko popadł w ruinę. Ukazuje się nad nim rycerz w zbroi
husarskiej. Zamek postanowił zwiedzić w 1944 roku niemiecki starosta z
Opatowa wraz z żoną. Wójt Iwanisk błagał, by tego nie robił. Wiedział,
że Krzyżtopór jest bazą partyzancką. Starosta nie usłuchał go. W
czasie gdy starosta zwiedzał ruiny, zjawili się dwaj nie znani w okolicy
partyzanci. Ich z kolei błagali mieszkańcy pobliskiej wsi, by odeszli i
zostawili starostę w spokoju. Opuścili Krzyżtopór, ale założyli zasadzkę
po drodze. Ostrzelali samochód starosty, śmiertelnie raniąc jego żonę. Tysiące
ludzi uciekło do lasów. Niemcy w odwecie rozstrzelali 72 zakładników z
Ostrowca Świętokrzyskiego w miejscu, gdzie zginęła niemiecka starościna, która
chciała być turystką w podbitym kraju.
Stracony temat. Na trójkątnym placyku przy zbiegu Pięknej, Mokotowskiej i Kruczej, obok podziemnego pisuaru, zaczepiła mnie tęga kobieta w ortalionowym płaszczu. Pyta o drogę do ambasady amerykańskiej. Pokazuję jej narożnik Pięknej i Alej. "Niech pan mnie podprowadzi" - prosi kobieta.
Po
drodze kobieta chce ciągle o tym opowiadać. Idzie załatwić sprawę spadku.
Szaleje z radości. Od chwili otrzymania listu nie może się uspokoić. Musiała
zażyć proszek. Jest tak szczęśliwa, że każdemu gotowa coś oddać ze
spadku. Nawet mnie, nieznajomemu. Mówię, zarażony jej radością, że chętnie przyjmę i
z mojej części
część oddam komuś. "Po kim spadek?" - pytam. "Po kimś
zapomnianym. Po wuju, którego wyrzekła się rodzina. Zabił kolegę w bójce,
w 1922 roku, i uciekł za granicę.
Odtąd o nim nie słyszano. Jako
dziecku mówiono mi, że nie żyje. Na skutek rozstrzeliwania
w naszym miasteczku w
1944 roku zginęła prawie cała nasza rodzina. Do spadku jestem ja i
moja siostrzenica, niepełnoletnia Anita. Mam jej upoważnienie, jestem jej
plenipotentką. Za to otrzymam dodatkowo dziesięć procent kwoty. Nie wypada
panu pytać, ile wynosi spadek. Odpowiem: 105
tysięcy dolarów. Widzi pan, jak
panu zaufałam od pierwszego wejrzenia. Kobieta z prowincji w stolicy powinna
być nieufna. Pana zobaczyłam z daleka i pomyślałam: jemu można zaufać. Tu
kręcę się różni ludzie. Podobno wypatrują tych, co otrzymują
spadki, by
ich oszukać. Dlatego
do pana zwrócę się z prośba. Muszę dokonać opłat w ambasadzie, dopiero
wtedy otrzymam pieniądze. Brakuje mi 25 tysięcy złotych. Oddam panu
wieczorem, plus 500 dolarów. Dobrze?" "Dobrze -
godzę się
radośnie. Muszę pobiec do banku i
odebrać". Umawiamy się za godzinę na tym samym placyku przy WC. Odbieram
pieniądze, chowam do wewnętrznej kieszeni. Ona już czeka. "Musimy się
spieszyć. Zaraz w ambasadzie kończą godziny urzędowania. Wejdziemy razem, ja
zaraz pójdę wyrobić panu przepustkę". Kobieta weszła
na teren ambasady, żołnierz przy drzwiach przepuścił ją jak każdą
interesantkę. Po chwili wróciła. "Okazuje się, że nie ma potrzeby, by pan
wchodził i czekał. Proszę niech pan pójdzie naprzeciw do kawiarni <
Opakowanie.
Stara kobieta grzebiąc w śmietniku
znalazła starannie opakowaną paczkę. Zwrócił jej uwagę ozdobny papier w
kwiatki, szeroka niebieska wstążka zawiązana na wielki kokardę. Pod
spodem był drugi papier, którym owinięte było pudełko po długich butach.
Wewnątrz było martwe niemowlę i bukiecik kwiatków. Gdy znaleziono jego matkę,
mówiła, że urodziło się martwe, w nocy, w ustępie domu akademickiego.
Chciała je pogrzebać na trawniku czy nawet zawieźć na cmentarz i podrzucie
do jakiegoś grobu, ale była za słaba.
Technik
dentystyczny, zamożny, ma na swoim koncie
protezy wielu możnych tego świata. W nocy budzi go telefon: "Niech pan mnie
ratuje - słyszy kobiecy głos. - .Jestem na balu w filharmonii. Już straciłam
dużo czasu. Musiałam przeczytać sporo książki telefonicznej, nim trafiłam
na pana. Stało się nieszczęście. Słyszy pan, jak mówię? Pękła mi
proteza. Nikt nie wie, nawet mąż, że moje zęby to proteza, robiona w Paryżu.
Musi mnie pan przyjąć, ratować, zaraz będę" - rzuciła słuchawkę.
Gdy przyszła, wypił już kawę, był gotów do pracy. Zaskoczyło go, że jest
tak młoda. "Mąż już pewnie mnie szuka. Myśli, że wyszłam z jakimś mężczyzną,
wolę to, niż miałby wiedzieć, że mam sztuczne zęby". W godzinę i pięć
minut praca była skończona i piękna kobieta, zapłaciwszy mu dwa razy tyle,
ile zażądał, wyszła.
"W
obcym miasteczku przeżyłam dwa lata. Tam
jest więzienie, trzymano mojego narzeczonego. Gdy tylko go przewieziono, zwolniłam
się z pracy i z małymi oszczędnościami przeniosłam się tam. Wynajęłam
pokój przy rodzinie w biednym, rozpadającym się domu. Tydzień czekałam
na widzenie, myśląc: 'Ja tu jestem, a on o niczym nie wie' . Okazało się,
że myślał bardzo intensywnie. Spytał, kiedy mam pociąg. Odpowiedziałam, że
mnie to nie interesuje, bo mieszkam tu. Szalał z radości. 'Dzięki więzieniu
dowiedziałem się, że mnie tak kochasz
Niebezpieczeństwo
przyszło od więźniów, którzy złożyli raport, że moje wizyty są dla nich
torturą, bo ich bliscy są daleko, i proszą o wysiedlenie mnie z miasta.
Naczelnikowi więzienia podobała się nasza historia. Wezwał mnie do siebie i
powiedział, że więzień bardziej cierpi wiedząc, że jestem blisko. Z jego
punktu widzenia zwiększa to dolegliwość kary, przez to są większe widoki na
reedukację. Od tej rozmowy jego zastępca brał mojego narzeczonego na miasto
jako rodzaj sekretarza, tragarza, człowieka do szczególnych poruczeń.
Przychodzili
do mnie obaj. Przygotowywałam elegancki obiad. Przeznaczałam na to wszystkie
pieniądze. Był koniak, łosoś, kuropatwa. Zastępca naczelnika rozważał
kwestię przedterminowego zwolnienia narzeczonego, a potem szedł do kuchni,
zostawiał nas samych.
Wychowana
w Warszawie, poznałam życie małego miasteczka, zyskałam wielu przyjaciół,
przywiązałam się do niego. Przyszła mi myśl, czy nie zostalibyśmy tu na całe
życie. Zastępca naczelnika mojemu narzeczonemu, inżynierowi, proponował pracę
w więzieniu.
Przedterminowe
zwolnienie narzeczonego przyszło nagle, ale zdążyłam się dowiedzieć,
przybiegłam pod bramę, wyszliśmy. Godzina odjazdu pociągu do Warszawy, o którą
pytał za pierwszym razem narzeczony, była wypisana wielkimi literami na
tekturze powieszonej na ścianie mojego pokoiku. Pociąg odszedł punktualnie.
Wiozłam masę sukienek, które sobie uszyłam, i myślałam, patrząc na
oddalającą się sylwetkę miasteczka, jak szczęśliwy okres tu przeżyłam".
Legenda
porucznika Biedrzyckiego. Na początku października
walczył sam z wkraczającymi i maszerującymi przez Kielecczyznę Niemcami
porucznik Biedrzycki. Zatoczył działo za miejscowością Ostojów. Sam ładował,
celował i odpalał. Ostrzeliwał na wprost szosę Warszawa - Kraków, siejąc
zniszczenie w kolumnie niemieckiej. W tej walce stracił działo. Najpierw
konno, a potem pieszo, z zasadzek trafiał w Niemców z karabinu. Jego dalsze
losy, po październiku 1939 roku, nie są znane.
Na
Kielecczyźnie w M. jest resztówka z
resztówki. Jest to właściwie chłopskie gospodarstwo, którego właścicielami
są stara matka, i syn, inżynier, mieszkający w R. Większość ziemi oddają
w dzierżawę, ale nie za pieniądze, za odróbkę na reszcie posiadłości.
Jest to ostatni przypadek pańszczyzny na Kielecczyźnie.
Hellada
l - dziewczyna, archeolog przeszła pieszo
Grecję. Trwało to trzy lata.
Hellada
II - dziewczyna przez ogłoszenie w
piśmie "Radar" nawiązała kontakt z Grekiem z Salonik. Zaprosił ją na
swój koszt do Grecji. Dziewczyna, przyjechawszy po długiej podróży do Aten,
nie zastała w umówionym miejscu nikogo. Miała trochę pieniędzy, wynajęła
pokój w hotelu koło dworca, usiadła w kawiarni na świeżym powietrzu, by
zastanowić się, co robić. Przysiadł się jakiś chłopak, przeszkadzał,
zagadywał. W tym momencie nadszedł ten, który ją zaprosił. Poznali się
natychmiast. Zaskoczyło go, że widzi ją w towarzystwie mężczyzny. Ona miała
żal o to, że nie był tam, gdzie miał czekać. Tłumaczył jej, że to
nieporozumienie. Mieli się spotkać gdzie indziej, niż myślała. W końcu
pogodzili się. Zwolnił jej pokój, wynajął większy i lepszy. Zastanowiło
ją, że nie zamawia dla siebie osobnego pokoju. W nocy chciał z nią spać,
ona uważała, że gdyby się natychmiast mu oddała, coś by się zepsuło.
Obraził się na nią. Doszło do kłótni, dziewczyna odjechała pierwszym
pociągiem idącym do Belgradu. Potem było jej żal, napisała list
z. Warszawy. Odpowiedź była chłodna. Dziewczyna poczuła, że kocha tego
Greka, którego widziała kilka godzin. Odtąd, oszczędzając, co dwa lata
jedzie na wycieczkę do Grecji, telefonuje do Salonik, on się zjawia, ale nigdy
nie mówi jej o przyszłości. Jest jej jedyną miłością.
Dwaj
Niemcy - jeden łodzianin, syn pastora,
walczył w Powstaniu po stronie polskiej, jest profesorem w USA. Drugi, obecnie
profesor w klinice w Bonn, był lekarzem partyzanckim na Kielecczyźnie. Wsławił
się ucięciem zgangrenowanej nogi piłą do drewna.
O
przeciętności. Na podstawie danych GUS wyprowadzenie hipotetycznego człowieka, średnią średniej, i zrobienie z
niego bohatera reportażu.
Wyposażenie go w cechy większości: średni wzrost, średnią płacę, średnią
liczbę dzieci, wykształcenie, powierzchnię mieszkaniową. Superprzeciętny;
opisać jego narodziny, życie i śmierć.
Autor
książki o Jezusie ma zamiar spędzić na
krzyżu tyle co Chrystus, tylko nie przybity, ale przywiązany. Chce zakosztować
gąbki umoczonej w occie i mieć koronę cierniową na głowie.
Nazwisko
znane z historii ruchu oporu w Poznańskiem - rodzice
straceni, dzieci oddano do zniemczenia. Żyją w RFN, jako Niemcy.
"Ma
handlową urodę, jest inwalidką w wieku
dziewiętnastu lat na skutek nadużycia narkotyku. Ma chorobę podróży,
ucieka, jedzie choćby na dzień do Sopotu w zimie. W niemowlęctwie po ruchu
warg poznałam, że mówi do mnie 'mamo'. Opowiada, że jest sierotą, że ja
umarłam. Spróbowałam narkotyku, by wiedzieć, co ona czuje".
Literatura
z ogłoszeń - od opublikowania reportażu
"Trzy złote za słowo" wiele lat wycinałem drobne ogłoszenia. Już nie
szedłem ich tropami. Zostawiłem je nie rozszyfrowane. Dramaty opowiedziane w
czterech wierszach petitem, tajemnice opublikowane w milionach egzemplarzy.
Tylko cena za słowo od tamtych czasów wzrosła.
"Panią,
która w dniu 17 grudnia 1971 roku na poczcie przy ul. Senatorskiej siedziała
na sali przy stoliku naprzeciw mnie i widziała pana, który nic nie mówiąc,
usiadł przy tymże stoliku, uprzejmie proszę o skontaktowanie..."
"Uratujecie
nasze małżeństwo, wynajmując nam mieszkanie. Tel..."
"Mężczyznę,
który leczył się w szpitalu przy ul. Czerniakowskiej w Warszawie na początku
listopada 1973 r. i był świadkiem testamentu S. F. lub posiada na ten temat
jakiekolwiek wiadomości proszony o porozumienie się osobiste lub listowne z A.
W...."
"Poszukuję
świadków wypadku, w którym zginął mój mąż na trasie Sierpc - Warszawa,
półtora kilometra przed Drobnem, kwietnia 1977. Wielka Sobota, między godz.
16 a 18..."
"Kleopatra
38 92 57"
"Szczęśliwy
ojciec, który kupował kwiaty do kliniki w kwiaciarni przy Krak. Przedmieściu
69, zostawił większą sumę pieniędzy. Są do odebrania.".."
"Rzeźbę
białą, marmurową, powyżej 60 cm kupię..."
"Pana
kominiarza, który nocował u mnie na wiosnę 1964 r. w miejscowości
Krzywa Góra pow. Włocławek, proszę o zgłoszenie się do Iławy ul... Zwrócę
wszystkie koszty związane z podróżą".
"Wierszem
laurki, jubileuszowe wiwaty, słowa najszczersze, miękkie lub... cięte... jak
kwiaty. Na zamówienie. 'Klara', godz. 17-19, tel..."
"Do
trzech rewelacyjnych scenariuszy filmów fabularnych przyjmę wspólnika z gotówką
15 000 zł do sfinansowania przetłumaczenia na angielski, francuski..."
"Kto
był świadkiem podczas Powstania Warszawskiego, w jakiej dzielnicy i w jakim
zgrupowaniu walczył Henryk W., ps. 'Olek', kapral, proszę o powiadomienie
matki, Malwiny W. ..."
"Organizatorzy
wyprawy śladem Amerigo Vespucci apelują do sympatyków żeglarstwa. Służ nam
radą i pomocą, pisząc na adres..."
"Uwaga:
Stefa: Jestem zainteresowany propozycją. Dzwoń codziennie w godz. 8-10
numer..."
"Koleżanki,
które w 1909 r. w Krakowie fotografowały się ze mną w małej grupie, proszę
o przesłanie odbitki tej fotografii na adres: Londyn SW 15 ... za zwrotem kosztów.
Na odwrocie fotografii były imiona: Maryla Br., Irena H., Ewa-Eugenia W.,
Janina P., Tekla Kr., Maria Iłł., Mila (Józefa) M., Apolonia St."
"S.
Działacz proszony jest o zgłoszenie się na adres Nowolipie 2 pok. 150 w
wiadomej sprawie. Warunki będą dotrzymane".
.
"Zegar
stojący 'Becker', serwis 12-osobowy 'Oxford' oraz 3 modrzewie
36-letnie rosnące, sprzedam".
"Nagroda
500 zł! 2 lutego w godzinach wieczornych przy trasie tramwaju 25 zabrano mi
3500 zł w stanie zaniku pamięci. Pamiętam, że mężczyzna, lokując mnie w
taksówce, brał pieniądze. Przy zajściu były osoby, które zapisały
nazwisko tego mężczyzny. Proszę o skontaktowanie się..."
"Spłoszony
koń, lat 12, kary, zaginął 10 stycznia br. w godzinach wieczornych w okolicy
ul. Woronicza. Proszę o wiadomość..."
"Oddział
Ruchowo-Handlowy PKP ogłasza publiczną sprzedaż nie odebranych
bezdokumentowych przesyłek oraz przedmiotów znalezionych".
"Dawnych przyjaciół Iwony S. ze Szczecina poszukuje Janusz G.
"23
maja ok. godz. 14.50 na ul. Targowej przy Białostockiej samochód Mercedes
uderzył przechodzącą przez jezdnię staruszkę. Po wypadku kierowca umieścił
ranną w swoim samochodzie, odwiózł do szpitala praskiego, pozostawił w izbie
przyjęć i oddalił się. Kobieta w tym samym dniu zmarła. Świadków tego
wypadku prosi się o zgłoszenie..."
"Lalu,
wujowie z Racławickiej bardzo cię proszą, wróć do nich do Warszawy
albo napisz, lub zadzwoń. Kochana, bardzo prosimy". Ogłoszenie
przylepione do ściany na rogu domu Nowego Światu i Rutkowskiego: "Apel do
uczciwych serc. Kto widział? Zajście w tym miejscu w dniu 26.3.72, niedziela
handlowa. Listy kierować:..."
Wielka
podróż. Stanisław J. z Warszawy został
zaproszony przez Żydów, którym ocalił życie w czasie okupacji niemieckiej
do odwiedzenia ich. Mieszkają w różnych krajach, na różnych kontynentach.
Najpierw był w Ameryce Południowej, potem poleciał do Nowego Jorku. Następny
etap - Australia.
Walka
o bohatera reportażu "Mieszczanin wrocławski". Jeden
ze znanych autorów polskich powiedział o nim, że żaden człowiek nie mógł
przeżyć tego, co jest opisane jako życie "Mieszczanina", i że autor -
czyli ja - połączył w nim siedem postaci. Wskazał na miejsca połączenia
różnych biografii. Dzieciństwo w Poznańskiem, młodość - wojna 1939
roku. Odyseja obozów - wywiezienie na roboty do Wrocławia :- Założenie
organizacji "Wysoki Olimp" - Znów obóz - Powrót do Wrocławia i
status jednego z pierwszych osadników polskich w latach czterdziestych. Małżeństwo
z Niemką. Usiłowanie zamordowania go.
Napisałem
do "Mieszczanina", by ujawnił swoje nazwisko i potwierdził, że w
reportażu nie tylko nic nie zostało dodane do jego życia, ale nawet jeden z
rozdziałów nazwany "Odyseja obozów" był skrócony tylko do tych słów:
"Był w obozie tak dalekim od osiedli ludzkich, że nie było tam strażników,
więźniów nikt nie pilnował, przywożono ich rzeką i zostawiano, nie wiadomo,
czy na cale życie, czy do następnej wiosny, gdy przywożono nowych więźniów
i zapas żywności".
Odpowiedział,
że że względu na stanowisko, jakie zajmuje, byłoby mu to nie na rękę. Gdy
przejdzie na emeryturę, ogłosi list potwierdzający prawdziwość mojego
reportażu. Ale ledwie otrzymałem ten list, nadszedł następny. Dołączona była
do niego gruba teczka dokumentów. Nawet pobieżny rzut oka na nie pozwalał
stwierdzić, jak straszna krzywda groziła Mieszczaninowi. Człowiek, który
chciał zająć jego stanowisko, wraz z grupą pracowników pragnących opanować
przedsiębiorstwo, uknuł intrygę. Jednak Mieszczanin, jeszcze gdy nie wiedział,
że to jest pułapka, przeciwstawił się podsuniętemu projektowi. Mimo to, za
rzekome zatwierdzenie prowokacyjnego projektu, usunięto go. Miasto, w którym
był założycielem polskiej tajnej organizacji w latach beznadziejności,
terroru, w czasach gdy tylko wizjonerzy
myśleli o powrocie Wrocławia do Polski, chciało go skrzywdzić. Myślał o
odebraniu sobie życia.
"Małe
wybory moralne w tych spokojnych czasach
mają gigantyczną skalę. Suma drobnych świństw prowadzi do katastrofy życiowej
(Zanussi) - pod szkłem biurka mam wybór cytatów, które pomagają mi przeżyć.
Jest tu Chrystus wg św. Jana, Budda, Krisznamurti, Schopenhauer, Nietzsche. Niektóre
koleżanki zaczynają robić podobnie. Jedna wybiera cytaty z wypowiedzi
kierownictwa PZPR. Chce znaleźć w tym oparcie. Wczoraj podałam się do
dymisji. Dymisję przyjęto. Zalecona przez lekarza. Nerwica sytuacyjna. Lekarz
kazał zmienić pracę. Po dwudziestu pięciu latach.
Na
8 marca krzesło przy mnie było puste. Nikt nie miał odwagi usiąść przy
mnie. Zaczęło się od nieustannych pochwał dyrektora, w których była jakaś
dwuznaczność: najlepsza pracowniczka, najpopularniejsza, znana w całym mieście.
Gdy przyszedł pierwszy cios, zareagowałam okazując zaskoczenie, nawet ból.
Cały mój dział był prześladowany naganami, obcięciem premii, upomnieniami,
by go nastawić przeciw mnie. Odwołanie powoduje lawinę
'Co
ma robić? - spytałam go. - Niech pan mi każe, poradzi, by pan mnie
nie prześladował'.
'Może
pani popełnić samobójstwo - odpowiedział. - Na miejscu pani
Rozmowa
z dyrektorem odkrywa prawdę: znajduje radość w prześladowaniu mnie. Okazuję
mu, że cierpię, a nie mam szans obrony. Radośnie się śmieje, gdy oznajmia
mi kolejną decyzję o ukaraniu mnie. Mimo, że upomnienie jest
niezgodne z kodeksem pracy, wręcza mi je osobiście i cieszy się. Od tego
czasu widok szefa budzi we mnie lęk, czym cieszę go jeszcze bardziej, wbijam w
dumę.
Jego
ambicja wszechogarniająca, niepohamowana, objęła także władzę nad życiem
i śmiercią pracowników. Czekał na największą radość, satysfakcję, jaką
ma mu dać zajmowane stanowisko. Ukazuje mi się jako potwór z filmów s-f,
ogromna małpa, i nagle zdejmuje maskę, i wybucha śmiechem. Teraz grozi
mi wyrzuceniem z pracy. Wiem, że to mnie czeka. Rezygnacja z funkcji
kierowniczej tylko osłabiła jeszcze moją pozycję, dała dyrektorowi pole do
ataku, potwierdziło się, że się go boję, że załamałam się, że jestem
chora. Czeka, by zadać mi ostatni cios, ale zwleka, bo pozbawi go widzenia
moich cierpień".
Za
piękna. Nic mógł uwierzyć, że tak
cudowna dziewczyna chce go. Wydało mu się to podejrzane. Coś
ukrywa, jakąś hańbę, która skazuje ją na niego. Gdy się pobrali,
podejrzewał,
że stał się ofiary zmowy, że jest przykrywka jej rozwiązłego życia. Jej
piękno, skarb jej urody był za wielki, by mógł go znieść, jej uroda budziła
w nim lęk, uczucie zagrożenia, obrazę aż do obrzydzenia - z nadmiaru. Był
zazdrosny, że inni na nią patrzą, zachwycają się nią. Przerastające go
piękno budzi w nim nienawiść. Musi uczynić ją bliższa sobie, podobniejszą,
na swój obraz i podobieństwo. Zmieni jej twarz, przerysuje ją. "Jeśli mamy
być razem, muszę zmienić twój wygląd, inaczej, oszaleję" -
powiedział i ciął ją żyletką przez twarz, a potem zadał szereg drobnych głębokich
uderzeń. Po operacji nie podawano jej lustra. Gdy podano, nie poznała siebie.
Wróciła ze szpitala inna osoba. Nawet zachowuje się inaczej. Ona, zawsze
wolna, harda, ma zamiar wybaczyć mu. Wie, że to zrobił z miłości, której
ona nie może stracić, ale i zrozumieć w pełni.
Oszustka.
Stworzyła postać mitycznego,
wszechmocnego mecenasa. Prototypem był adwokat, który bronił ją w poprzedniej
sprawie o oszustwo. Rozrastanie się postaci mecenasa, jego biografii w miarę
nowych oszustw. Przedstawiała się jako pośredniczka między wszechwładnym
mecenasem a klientami, z którymi on nie styka się bezpośrednio ze względu
na konieczność zachowania ostrożności. "Szalenie mu się podobam, wiem, i
on mnie, co i on wie, ale nie możemy sobie pozwolić na nic, co zagroziłoby
interesom. Ma troje dzieci i żonę, drugą, piękną, która mu ufa, i wie, że
raczej wyrachowanie nas zgubi, a w tym sensie, że nic nas nie połączy".
Jednak
w tych zaprzeczeniach niektórzy doszukiwali się potwierdzenia, że łączy ich
wielkie uczucie. Gdy ją aresztowano, sad wyznaczył jej obrońcę z urzędu.
Rumianek
pospolity - dalszy ciąg. To był tytuł
reportażu z 1964 roku. Zaginiony jako niemowlę w czasie działań wojennych
syn dwadzieścia lał po wojnie po sześcioletnich poszukiwaniach znajduje matkę.
Okazuje się, że ma młodszego brata. Niesłychane szczęście ogarnia ich
wszystkich. Dziesięć dni, które mijają, porównują z rajeni, snem. Z
nadmiaru szczęścia z odnalezionego syna rodzą się zbyt wielkie wymagania i
pierwsze rozczarowania. Potem idzie to szybko. Im większa była tęsknota,
nadzieje, tym większe rozżalenie, które przechodzi w nienawiść. "Lepiej,
gdybym nigdy nie odnalazł matki" - mówi syn. "Lepiej, gdybym nigdy
nie odnalazła syna" - mówi matka. Brat wypędza brata, który
opuszcza dom matki, znów jest sierotą, tuła się. Po pewnym czasie
"Mniej
więcej w roku 1930 byłem poszukiwany
przez matkę i rodzinę, ale ze względu na to, że w sierocińcu nadano mi obce
nazwisko, a ja byłem zbyt mały, bym pamiętał właściwe, matce nie udało się
mnie znaleźć. Przyszła okupacja niemiecka, po wojnie moje poszukiwania też
nie dały wyniku. Moje właściwe imię: Łukasz, szczególny znak: blizna po
oparzeniu na lewej ręce. Utkwiło mi w pamięci, że pochodzę z obecnego województwa
rzeszowskiego. Są pewni państwo o nazwisku J., już starsi, którzy mogą
wiele wiedzieć na mój lemat, ale nie odpisują na listy, a ja nie mogę tam
pojechać. Przyznam się panu, że moja historia zaczęła się jeszcze w czasie
pierwszej wojny w latach 1914-18. Mojej matki już nie zobaczę, coś mi mówi,
że nie żyje, miałaby dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Ja sam nie jestem
miody, ale przed śmiercią chcę wiedzieć, jak się nazywam naprawdę, chcę
odnaleźć jakąkolwiek rodzinę. Na koszuli podobno miałem literki Ł. G..
Pamiętam tylko, że gdzieś mnie wieziono kolejką wąskotorową. Łukasz
Kowalski".
To
było w zaprzeszłych czasach, w 1926 roku
był mój ślub i wesele. W czasie wesela mój godzinę przedtem poślubiony mąż
został zabity. To była przysięga zemsty ze strony jednego z gości. Wtedy
jeszcze cała wieś przychodziła. Mówił w sądzie, że żeby zemsta była
straszniejsza, czekał kilka lat, przysiągł sobie, że zabije go na jego
weselu, nim nadejdzie noc poślubna. Nie dostał wielkiego wyroku. Choć
przyczyną nienawiści do męża była drobna - przyłapał go na kradzieży,
ale sąd wziął pod uwagę stan zamroczenia alkoholowego i napięcie
emocjonalne. Gdy wyszedł, dalej byłam wdową.
W
czasie przebudowy domu w Lublinie - znalezienie skrytki w murze. Nie. było tam kosztowności ani pieniędzy, tylko
ordery, dyplomy hitlerowskie dawnego właściciela. Były tam nawet listy
pochwalne burmistrza za utrzymanie porządku na posesji, wyróżniające wpisy
nauczycieli do dzienników dzieci, zaświadczenia o uczestnictwie w kursie
obrony przeciwlotniczej, zachowana dokumentacja wierności i lojalności wobec władzy.
Żołnierze
wielkiej wojny -
żołnierz podziemia Witold Pilecki wymógł na przełożonych, by wydano mu
rozkaz pójścia do Oświęcimia, by tam zorganizować ruch oporu. Dał się
dobrowolnie, pod fałszywym nazwiskiem Tomasz Serafiński, zagarnąć w łapance.
To, co zastał w obozie, przekonało go, że wyobraźnia zawiodła. Nie
spodziewał się, że coś takiego jak Oświęcim może istnieć. Co czuł, gdy
znalazł się w pułapce - nie wiemy. W swoim raporcie nie prosi o ratunek,
wyrwanie go z obozu, tylko podaje zmodyfikowany plan działania. Główny sposób
walki to nie dać się zabić, podtrzymać na duchu kolegów, dożywiać ich.
Człowiek,
który mówi pięknie, a ja nie rozumiem, o
co mu chodzi: "Zadowalam się małym życiem. Jestem bezwolny. Brałem udział
w historii. Tam gdzie się upiłem. Spiętrzone nerwy mnie rozsadzają. Chodzę
czarny. Do wojska szedłem trzy dni. Przyszedłem jak Chrystus. Chciałem się
bronić przed sobą. Powiesiłem się. Nie całkiem zupełnie. Bójka, hurkot
wielki, a tu ręka! Wyszła kość z ręki. Nie wierzyłem, że nie pamiętam.
Czwartek był obywatelski dzień. A my myśleli, że nigdy nie wypijemy - mówią
i płaczą. Często im się zbiera. Wypiłem i poczułem nawet w paznokciach.
Otrzeźwiałem, a tu koniec urlopu. Nikt nie wiedział, że jesteśmy braćmi
rodzonymi, tylko że nazwisko to samo. Myślę: po co z obcymi robić, jak się
ma rodzinę. Domek sam w sobie niezły. Wchodzę do domu, a ojciec nie poznał -
starszy syn czy młodszy".
Buty
bohatera. "Ponury", legendarny dowódca zgrupowania wojsk
partyzanckich AK na Kielecczyźnie, urodził się w Janowicach, u podnóża
Pasma Jeleniowskiego. Dom jest obszerny, solidny, ma klasyczną sień przechodzącą
od frontu do podwórza, a tam werandę pod dachem. Widać ślady solidnego, zamożnego
gospodarstwa. Muzeum założył brat bohatera w jego dawnym pokoiku, który,
zawsze pusty, czekał na powrót chłopskiego dziecka, które było w szkołach.
Straszne ciosy, które spadły na rodzinę: śmierć jednego syna, długoletnie
więzienie drugiego, czuje się tu. Smutek, tragizm bije z biednych sprzętów
tego pokoiku. Są w gablotce krzyże Virtuti Militari, znak cichociemnego,
dyplomy. Obok nakrytego pierzyną łóżka długie buty "oficerki" na
prawidłach - jakby czekały na właściciela. Krzyk mody lat czterdziestych.
Jak wiadomo, w tym pokoiku mieszkał krótko, do czasu, gdy jak Radek Żeromskiego
poszedł do szkół. Czy na pewno to są jego buty?
Zachowało
się zdjęcie z grudnia 1943 roku najbardziej znane, ze Szczytniaka, tak
bliskiego rodzinnemu domowi. "Ponury" siedzi na pniu i studiuje mapę.
Drugie zdjęcie: stoi ze stenem pod drzewem, patrząc w obiektyw. Na obu zdjęciach
przez szkło powiększające widać nędzę jego butów, przyszwy spłaszczone,
rozbite, rozczłapane cholewki tworzą harmonijkę i opadają. Sztywniki
utrzymujące górną część buta są pogięte, bo odsłaniają cztery
sznurowadła bryczesów. Można wysnuć przypuszczenie, że nasmarowane są
towotem lub masłem, a nie pastą, tak są matowe.
Angina,
zaziębienie dręczyły partyzantów bardziej niż Niemcy. Brało się to z
przemoczenia butów. Każdy, kto pamięta wojnę, wie, jak wielkie znaczenie miały
buty. Skóry wywozili Niemcy, fabryki obuwia pracowały dla Niemiec. Noszono
drewniaki. Gdyby miał te buty w domu, posłałby swoich ludzi po nie. Nie śmiem
pytać twórcy muzeum, by go nie dotknąć. Przypuszczam, że było tak: w
czasie krótkiej wizyty w domu w 1943 roku rodzice zobaczyli jego buty, tak
zniszczone, że gdy odszedł, zamówili mu nowe, jako prezent, u wiejskiego
szewca. Jego miarę przecież ten szewc mógł zachować. Niedługo potem
"Ponury" poległ. Nie wiedział, że w domu czekają na niego nowe buty.
Inny
legendarny dowódca: Przeżył wojnę i wyrok śmierci po wojnie. W portfelu
- jak głosi wieść - nosi listę 24 nazwisk spisanych ze strzępka afisza.
Zna je na pamięć. Całe życie stara się, by tym ludziom zbudować pomnik.
Gotów go ufundować z własnych oszczędności. Mówi, jak głosi legenda, że
nie może umrzeć, dopóki nie stanie pomnik. Poczucie winy nie daje mu spokoju,
staremu żołnierzowi. Czterdzieści lat temu jego oddział zatrzymał
niemiecki pociąg na stacji w S. Czekał na pociąg z amunicją, tymczasem
pierwszy puszczono pociąg urlopowy. Jeden z jego żołnierzy nie
wytrzymał i strzelił. Wywiązała się walka. W odwecie Niemcy rozstrzelali 24
zakładników. Sprawa pomnika się komplikuje: okazało się, że jeden z
rozstrzelanych zakładników, wziętych z ulicy przechodniów, okazał się
konfidentem Gestapo. Na próżno szeptał coś do żandarmów, dawał znaki, na
kogoś się powoływał, z kimś chciał się widzieć, w końcu wołał tak głośno
- słyszano go z okien pobliskiego domu - krzyczał jeszcze, gdy inni
wznosili okrzyk: "Jeszcze Polska nie zginęła", aż do chwili, gdy salwa
karabinowa, przedłużająca się, bo Niemcy repetowali karabiny i strzelali
dalej, do leżących, nie zagłuszyła wszystkiego.
Jest
wśród nas - taki miał być tytuł reportażu. Trzydzieści lat zwlekałem
z zaczęciem pracy. Wiedziałem, ile ten człowiek wycierpiał, i bałem się go
dręczyć. Nie byłem pewny, czy cierpiał niewinnie, i nie chciałem mu tej
niewiedzy okazać. Dziesięć sekund w 1943 roku, gdy miał dwadzieścia cztery
lata, przekreśliło resztę życia. Przyjechali z Kielecczyzny w sprawie
konspiracyjnej dużej wagi. Szli we trzech ulicą w Warszawie. Nagle gestapowcy
otoczyli ich, zabrali jednego z nich, dwu puścili wolno. Jednym z tych, co
odeszli wolno, był bohater mojego reportażu. Drugi z puszczonych wolno kilka
miesięcy potem został zdemaskowany jako główny agent Gestapo na północnej
Kielecczyźnie.
Po
wojnie, gdy aresztowany wtedy działacz podziemia wrócił z Oświęcimia,
przekazał dokładną relację o swoim aresztowaniu. Wyszło na jaw, że B.
nigdy w wyraźny i niedwuznaczny sposób nie opowiedział, jak ono przebiegało.
Odbył się proces B., ale poza poszlaką, którą było aresztowanie go przez
Gestapo oraz dziwnym zachowaniem się po tym fakcie, nie było innych podstaw do
skazania go. Został uniewinniony, ale w opinii wyrok zapadł. Mimo to B. nie
opuścił okolicy. Widuje się go przygnębionego. Nie patrzy na ludzi. "Zazdroszczę
kolegom poległym" - powiedział B. do jedynego z dowódców AK,
który z nim chciał rozmawiać przez te lata.
"Nie
zabiję się, bo to dla niektórych byłoby dowodem winy".
Całe
życie, z kimkolwiek rozmawia, przysięga, że jest niewinny. Nie opisywał - jak twierdził
- okoliczności aresztowania w Warszawie, bo wstydził się, że
go nie aresztowano, i nie rozumiał tego tajemniczego wydarzenia. Zaperzał się,
groził procesem tym, którzy w publikacjach wspominali o nim, nawet gdy - jak
Cezary Chlebowski - używają kamuflażu, nazywając go B., co i ja przejąłem
- ale B. nie mógł się obronić. Wbrew woli stał się postacią historyczną.
Tego faktu nikt nie mógł pomijać, by go chronić.
Ciągle
drżał w obawie przed nowymi publikacjami, wznowieniami książek Chlebowskiego,
które odnawiały pamięć o tamtych dziesięciu sekundach. Ciągle ktoś do
niego przyjeżdżał i dręczył pytaniami. I ja tak miałem postąpić.
Poza
chęcią opisania jego tragedii nie miałem innej przyczyny, by z nim rozmawiać,
nic bowiem nie dało się wyjaśnić dotąd i wątpiłem, bym wyjaśnił. Ale
miałem do darowania mu pewną koncepcję, pomysł. Dopóki nie zdemaskowano
agenta numer 1, fakt, że aresztowano tylko jednego z nich trzech, nikomu nie
wydał się podejrzany. Dopiero nieufność wywołana wykryciem agenta spadła
na pana B. Gdyby Niemcy aresztowali ich wszystkich trzech, jednego musieliby i
tak wypuścić: swojego agenta numer 1.
Wtedy
napiętnowaliby go tym zwolnieniem i wzbudzili podejrzenia. B. posłużył więc
bez swojej wiedzy i woli za osłonę dla agenta nr 1, po to, by ten mógł działać
jeszcze przez pół roku. Dwóch nie aresztowanych - wśród nich jeden agent,
drugi jego osłona.
Pan B.
zmarł przedwcześnie, zabierając swoją tajemnicę.
Pół
tajemnica - pół plotka, pół legenda - czyli coś prawdziwszego od
prawdy. Wiadomość, przekazywana z roku na rok przez studentów Akademii
Medycznej, co pewien czas zostaje potwierdzona, gdy pracownik prosektorium wyciąga
hakiem spod innych zwłok, pływających w basenie z formaliną, tego trupa.
Jest tu najdawniej, od trzydziestu ośmiu lat. Jeśli dobrze się przyjrzeć,
widać wloty kul. Potwierdzało to się do niedawna w czasie sekcji, że od
wojny niektóre trupy tu przetrwały. Znajdowano w nich pociski i odłamki.
Dlaczego jeszcze jest ten trup? Trzymano go licząc, że ktoś się zgłosi po
niego? Czy bliscy rozpoznaliby? Jak mogliby się dowiedzieć, że on tu jest?
Jako memento? Zapewnienie mu trwania, niezniszczalności, rodzaj odwetu, zemsty,
nakazanie pokuty, stworzenie czyśćca przy zachowaniu form cielesnych?
Księgi
z tego okresu dawno zostały oddane na makulaturę, ale legenda podaje, za co był
rozstrzelany w 1945 roku. Tuż przed ofensywą radziecką SS-mani z załogi
obozu w Radogoszczy podpalili barak z więźniami. Potem ci Niemcy dostali się
w ręce Polaków i zostali rozstrzelani. Na prośbę organizującego się wydziału
lekarskiego ich trupy zasiliły prosektorium. Na nich uczyli się pierwsi
studenci. Może po wojnie mieli opory czy wprost nie mogli krajać trupów
polskich, ciał męczeńskich, by dalej cierpiały po śmierci?
W późniejszych
czasach oszczędzano Niemców, zostawiając ich jako zabytki muzealne, ale w końcu
został tylko on, zwany Müllerem.
* Krzysztof Kąkolewski - "Dziennik tematów. Część druga", 1985 r.
Krzysztof Kąkolewski