Krzysztof Kąkolewski

Dziennik tematów

 

 

Harun al Raszyd. Gigantyczny biurowiec ministerstwa, wykładany Piaskowcem. W środku marmur. Gabinet dyrektora departamentu. Puste biurko. Dyrektor nastał od roku. Ciągle w podróży. Jest przezorny, bierze delegację "na cały kraj". Nie ufa kierowcy i jeździ pociągami.

Jego resort cierpiał na brak kadr na Śląsku. Dyrektor, przebrany w waciak, beret i gumiaki, zgłosił się w okienku działu zatrudnienia. Urzędniczka piłowała paznokcie. Przerwał jej, rozzłościła się: "Brak formularzy!" - krzyknęła na niego. "Kiedy będą?" - spytał. "Niech pan się dowiaduje". Zamieszkał w hotelu. Codziennie rano przebierał się i szedł do działu zatrudnienia. Złożył formularze, przeszedł badania lekarskie, rozmowę z przedstawicielem wydziału kadr, który nie żądał dowodu osobistego, wystarczył mu świstek, który dyrektor wypisał sobie sam na maszynie. Po tygodniu znalazł się w środku. Tydzień czekał na przydział zajęcia. Gdy upominał się, kierownik placu, któremu podlegali nowo przyjęci, powiedział mu: "Długo go tu nie zagrzejesz miejsca". "Dlaczego pan mi to mówi?" "Bo ty mi mówisz pan" - odrzekł kierownik.

Nie dawano mu pracy i szydzono z niego. Pewien poufny współpracownik ochrony przechodząc poszturchiwał go. Zgłosił się do dyrekcji w dzień przyjęć. Sekretarka radziła mu złożyć zażalenie na piśmie. "Mam tu kolejkę przyjęć. Na pana wypada za sześć tygodni". Nazajutrz strażnik zatrzymał go w portierni. Przyszło kilku ludzi: z zatrudnienia, placowy, komendanci straży. Kazali mu oddać klucze od szafki, pismo zatrudniające go i oddalił mu jego zaświadczenie. "Nigdy tu nie pracowałeś" - powiedzieli. Dyrektor wrócił do hotelu zapasowymi schodami, przebrał się opuścił go, zwalniając pokój. Wróciwszy do ministerstwa cały dzień pisał raport.

Na fabryki podległe ministerstwu padło przerażenie. Zostały wzmocnione kontrole, badano tożsamość osób zgłaszających się do pracy itp. Sekretarka dyrektora departamentu otrzymała propozycję drugiej tajnej pensji za informowanie o poruszeniach i planach dyrektora, na którą składałyby się zakłady podległe ministerstwu. Dyrektor wyjeżdża w nieznane. Dostaje się jako walet do hotelu robotniczego w Szczecinie. Zbiera dane od robotników, którzy tam mieszkają. Trzecią podróż odbywa jako zaopatrzeniowiec, usiłując w zakładach swojego resortu zakupić części zamienne i podzespoły.

Dyrektor wyraził zgodę, by w następnej podróży towarzyszył mu reporter. W dziesięć dni potem został przeniesiony na stanowisko dyrektora resortowego instytutu badań.

 

Przekucie. Dlaczego nagrobek z marmuru, tak wspaniały, ma to brzydkie zdjęcie? - pytam grabarza w Zielonej Górze, Kazimierza Gaćwińskieg w 1963 roku.

-  Ale kobieta ładna?

-  Ładna.

- Panie, to było w 1950 roku. Człowiek wysoko stojący u władzy zabrał żonę innemu. Tamten chodził za kochankiem żony, groził mu. Kochanek wsadził go. Żona zaczęła mieć wyrzuty sumienia. Raz jechała do niego z dzieckiem do więzienia. Dziecko wyrwało się i wbiegło na szyny, przed pociąg. Matka rzuciła się za nim, zepchnęła z toru. Lokomotywa rozbiła ją na miazgę. Dygnitarz postawił jej ten grób. Skąd taki marmur? Taki ogrom? Ludzie go nienawidzili. Odjęli płat marmuru. Odkryli nazwiska tych, którym grób zabrano. Niech pan sprawdzi.

Odchylił płytę, na odwrocie nazwisko wypisane gotykiem. Ten pomnik ukradziono z cmentarza we Wrocławiu. Poszły listy, donosy, przyszedł rok 1955. Dygnitarza usunięto, mąż wyszedł z więzienia i teraz dba o grób i dał tę fotografię. Przychodzi codziennie z dzieckiem, które ona ocaliła.

 

P. Ołubicka r. 1965: - Chcę opowiedzieć panu swoje życie. Urodziłam się w grudniu 1944 roku, w ostatniej chwili wojny. Gdybym urodziła się dwadzieścia lat wcześniej, walczyłabym. Walczyłabym nawet dziś, szukałabym zbrodniarzy. Byłabym nie łączniczką, ale w partyzantce. Znam wojnę, wydaje mi się, że ją przeżyłam, tyle razy śniłam o niej. Dokładnie. Poproszę o paszport na fałszywe nazwisko i broń. Będę wykonywała wyroki na zbrodniarzach hitlerowskich, którzy uciekli i nigdy nie zostali ukarani, przejdę szkolenie komandosa, w strzelaniu, tropieniu, zdążę to nadrobić, bo sprawa jest nie rozstrzygnięta, walka musi trwać dalej.

 

Rok 1965, luty: - Na tej kartce napisałam nazwisko gestapowca, który przesłuchiwał mnie. Podobno żyje, widziano go. Niech pan go odnajdzie. Chyba był hamburczykiem. Może pamięta, kto mnie wydał? Niech pan zdobędzie tę wiadomość.

 

Spotkanie dwu ludzi: tego, którego dokumentów aryjskich używał Ludwik B, i samego Ludwika B. występującego jako Jan K. Jan K. był w armii na zachodzie. Żona dała ZWZ-owi wszystkie papiery męża i Ludwikowi B. wyrobiono kenkartę. Jan K. przyjechał do Polski z Londynu, żartował: "Gdyby mnie wzięli do niewoli, byłbym zaskoczony, że jest mój sobowtór, a Gestapo miałoby łamigłówkę".

-  Dziękuję panu - mówi Ludwik B.

-  Nie ma za co - odpowiada Jan K.

 

Na szosie E-7. Ta szosa to wielki temat. W maju Józef O. z. miejscowości W. jechał z jednego kawałka swojego pola na drugi. Międzynarodowa szosa była dla niego czymś w rodzaju miedzy. Zapomniał o oświetleniu. Nagle koń skoczył w przód i furmanką rzuciło. Jakieś żelastwo runęło na szosę. To motocyklista uderzył w furmankę. Człowiek potoczył się po asfalcie. "Zabiłem człowieka" - krótko, urywanie zeznawał Józef O. Prosił o surowy wymiar kary, od razu. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że na to trzeba czekać. Gdy go zwolniono po przesłuchaniu, wychodził z ociąganiem, dopytywał się, kiedy proces. Usłyszawszy dzwony kościelne, oznajmiające początek pogrzebu ofiary wypadku, poszedł do stodoły i powiesił się na belce.

 

Członek Werwolfu, który jako pomocnik archiwisty, coś w rodzaju woźnego, wyniósł i zniszczył wszystkie dokumenty stanowiące o polskości tego obszaru. Wyszedł z więzienia, mówi, że uważa się dalej za członka Werwolfu.

 

Spółdzielnia: wyższy oficer WP, statystyk, matematyk i historyk nauk technicznych założyli spółdzielnię gry w totolotka. Naukowe hipotezy, dyskusje, potem wykresy, badania latami. Wielka praca. Znajdują reguły w braku reguł. Od mitu szczęścia współczesnego, mitologicznej ślepoty losu, wielkiej szansy, przeszli do badań matematycznych. Stracili nadzieję, grają, by badać grę. Historia matematyczna totolotka. "Stary i nowy testament" - wielkie księgi. Teoria parzystych i nieparzystych trafień.

 

Najszczęśliwsze miasto świata: Byczyna - według "Nowin Raciborskich" jest to polskie Carcassone. W XIX wieku przez 24 lata nie trzeba było płacić tam podatków komunalnych, miasto miało wszystko, co potrzeba nikt nie umarł i nie wydarzyło się przez ten czas nieszczęście ani kradzież. Pierwszy wypadek nadania siebie na bagaż w skrzyni i wysłania za granicę 25 stycznia 1890 roku zdarzył się tu właśnie.

 

Umarła żyje daleko? - zniknięcie z dnia na dzień kobiety. Uciekła od męża, zostawiając dziecko, czy on ją zamordował? Przekopano ogródek, piwnicę, odbył się proces, dwie rewizje nadzwyczajne, dziecko dorosło, broni ojca, twierdzi, że matka żyje, szukają jej. Zaaranżowała wtedy kłótnię, by upozorować morderstwo na sobie, by uciec i zemścić się? - Sprawa trwa dwadzieścia dwa lata i nie znalazła rozwiązania.

 

Skazany - na dwadzieścia lat więzienia pisze rewizję we własnej sprawie, prosząc o zmianę wyroku na karę śmierci.

 

Umowa - dwaj skazani na śmierć umawiają się, że jeden zabije drugiego, by ten miał nowy proces i tak przedłużył sobie życie. Jeden z nich prosi o śmierć, bo nie może znieść czekania na wykonanie wyroku.

 

Komnaty Zamku Królewskiego - reportaż o Zamku przed odbudową, przejście amfiladą sal. Zamek bez ścian, jest tylko planem, rzutem budynku. Same obcięte ściany tworzą labirynt, wysypany jasnym żwirem, wędrówka przez komnaty nie istniejące. Myśl o tym, co się działo, plafony z prawdziwych gwiazd. Materiał dla wyobraźni. Układanka. Tragizm. Nie istniejące plafony, stiuki. Latające nad tym gołębie. Dalej jedyny na świecie cmentarz kamieni z Zamku.

 

268967 - ten telefon należy obecnie do kogo innego. Przed szesnastu laty zatelefonowano z niego w nocy do mnie. - Czytałam pana książkę przed chwilą. Ciekawa byłam, czy usłyszę głos autora. I czy zaciekawi pana, co robię i skąd dzwonię? - Tak. W tej chwili leżę na prześcieradle, poduszce, pod kołdrą na dwu zestawionych biurkach. Od trzech lat, odkąd przyjechałam do Warszawy, mieszkam w moim biurze, i nie wydaje mi się, by dyrektor, nawet we śnie przypuszczał, że leżę w jego sekretariacie. Bieliznę pościelową mam w biurku. Trochę boję się, trochę marznę i trochę telefonuję. Sama w wielkim gmachu. Wie o mnie tylko portier. Czasem schodzę do niego na herbatę, ale to mężczyzna, więc zamykam sekretariat na klucz. Rano w szlafroczku idę korytarzem biura do toalety, gdzie się myję w umywalce od stóp do głów. Nieraz muszę uciekać przed nadgorliwcami, którzy przychodzą wcześniej. Wychodzę z biura ze wszystkimi, a wracam o zmierzchu.

 

Muller - czyli każdy. "W czasie wojny u mojej babki na kwaterze był żołnierz Wehrmachtu, niejaki Muller. W tym czasie wykonano wyrok śmierci na konfidencie Gestapo, który mieszkał w domu naprzeciw. Muller przeraził się. Babka zapewniała go, że nic mu nie grozi, przysięgała mu, a w końcu obiecała, że bierze jego życie na swoją odpowiedzialność. Przywiązał się bardzo do mojej babki. Przysyłał ze wschodniego frontu, a nawet z trasy odwrotu karty i listy. Czyni to po dziś dzień, nie zapominając o żadnych świętach i imieninach babki, mimo że minęło dwadzieścia lat od końca wojny. Babcia ma osiemdziesiąt lat, on przysyła jej lekarstwa. J. S. Kraków".

 

Lekarz wojskowy opowiada: - Na komisji poborowej rekrut upiera się, by skierować go do jednostki rakietowej. Wypytujemy go. W końcu mówi: "Chcę być tym, który naciśnie guzik, by ode mnie zaczęła się nowa wojna światowa".

 

Donosiciel i jego ofiara. Tajemniczy anonimowy donosiciel. Wymyśla na swoją ofiarę fantastyczne potwarze. Oskarża, że zamordował żonę, że nadaje informacje szpiegowskie, że dokonał napadu na bank, że jako dziecko w czasie wojny należał do Hitlerjugend, że dosypuje cyjanku potasu do jeziorka, skąd mieszkańcy biorą wodę, że okradł fabrykę, w której pracuje na pół miliona. Wszczynano siedem dochodzeń.

 

Polska ziemia - umierając w Londynie stryj prosił, by do grobu wsypano mu ziemi polskiej. Skąd ją wziąć, zastanawiali się przed wyjazdem. Mieli zamiar wziąć ją z cmentarza, z grobu drugiego stryja. Ale było za późno. Weszli do jakiegoś ogródka na Śmiałej na Żoliborzu. Dom był ciemny. Spod jabłonki wykopali łyżką kilka kęsów ziemi, wsypali do plastykowej torebki. To też była ziemia polska.

 

Pod Kielcami mieszka człowiek, który zaszczepia gruszki na wierzbie.

 

Prywatny przedsiębiorca budowlany - częściej, niż by się przypuszczało, spotyka się z pytaniem: ile by kosztował schron przeciwatomowy?

 

Czerczil.  Znający lepiej historię  wyjaśniają, że powinien mieć nazwę Czemberlen, bo to on nie rozstawał się z parasolem, a Czerczil z cygarem, ale przylgnęło Czerczil i jest Czerczil. Kiedyś go spytano, dlaczego chodzi zawsze z parasolem. Wyjaśnił, że deszcze zawierają płyny radioaktywne. Czuje strach, gdy nawet kropla spadnie na niego.

 

Wydawca gazetki konspiracyjnej. Pewien mieszkaniec południowej Polski, który w czasie okupacji zajmował się szmuglem, sfałszował ankietę i podał, że walczył w podziemiu. Nie dla korzyści, ponieważ wybrał AK. Dopytywano o szczegóły. W 1966 roku dotarł do powielacza, zdobył papier z okresu okupacji, stworzył, przepisał na matrycach i wydrukował pięć numerów gazetki okupacyjnej. W każdej był opis jakiegoś niezwykłego jego wyczynu. Siedem lat żył w aureoli sławy i bohaterstwa. Jego oddział wyginął cały, pisano w gazetce. Przytoczono list gończy Gestapo z ogromną ceną, przez co ujawnione było jego nazwisko. Jeden z egzemplarzy trafił do rąk badaczy, których zaintrygował ten tajemniczy oddział straceńców. Wykryli fałszerstwo i odebrali bohaterską przeszłość temu człowiekowi, który podobno niedługo potem umarł.

 

Ojciec i syn - w 1939 roku poszedł na wojnę, nie wrócił do rodziny. Twierdził, że Niemcy ją wymordowali, ale rodzina przez te wszystkie lata czekała. Syn odnalazł go po latach. Ojciec odpowiedział: "Mój syn nie żyje. Pan się podszywa".

 

Znaleźne. Człowiek idący przez las znalazł plecak z 4 milionami złotych. Zakopał je, bo bał się iść z nimi, gdy wrócił, nie mógł znaleźć drzewa. W tym czasie złapano bandytę, który porzucił pieniądze w czasie pościgu. Pokazał, gdzie to było, i tak trafiono na człowieka, który przyjechał zabrać pieniądze. Nigdy nie udało się ich odnaleźć, mimo że kopano pod wszystkimi drzewami w dużym lesie. Albo znowu ktoś je znalazł, albo są tam do dziś.

 

Psychiatra opowiada o dwu chorych. Jeden uważa się za Hitlera, drugi za Stalina. Jeden jest przekonany o tożsamości drugiego. Kłócą się, kto jest genialniejszy, czasem biją się, ciągle rozmawiają. Są przekonani, że ich żołnierze toczą. wojnę. Przebiega ona inaczej niż ta w latach 1941-45.

 

Niemiecki żołnierz zrabował figurę rzeźbioną przez Michała Anioła i miał ją w plecaku w czasie kampanii wschodniej, by wykupić się nią Rosjanom, gdyby go wzięli do niewoli.

 

Lucynka - urodziła się 22 lipca 1945 roku na Ziemiach Zachodnich. Nie znała ojca, który zginął. Była jako dziecko na drugim ślubie matki. "Uwielbiam ojczyma" - mówi. Gdy miała dwadzieścia lat, ciotka, siostra ojca, powiedziała jej w tajemnicy, że jej ojciec żyje pod przybranym nazwiskiem na wschodzie Białostocczyzny. Dała jej nazwisko, którego prawdopodobnie używa ojciec. "Więc matka, nie wiedząc o tym, popełniła bigamię. Czy ojciec wie o moim istnieniu? Czy kiedyś mnie widział? Mógł być w tajemnicy koło naszego domu" - Lucyna postanawia jechać, szukać ojca. Boi się: czy nie dozna zawodu? Czy ten pan nie wyprze się wszystkiego? Chciałaby jechać ze świadkiem. Czy pan Kąkolewski pojechałby z nią? Kilkakrotnie odwołuje podróż, aż wreszcie przysyła telegram: "Rezygnuję. Do widzenia panu".

 

Do śmierci zostanę w ukryciu  - tak  o sobie  myśli Jan  K. Jan K. był członkiem organizacji podziemnej w podwarszawskiej miejscowości. Całą grupę aresztowano w dniu, gdy spóźnił się do pracy. Gestapo go nie szukało. Po wojnie znaleziono listę wydanych, skojarzono z jego spóźnieniem. Nikt z zasypanych przez tego agenta nie zginął, bo wybuchło powstanie i najpierw wzięto ich do pracy przy torach, a potem uciekli. Ten człowiek po wojnie nigdy nie był nawet w Warszawie ani w okolicy. Ukrywa się. Prawdopodobnie nie wie, jakie były losy aresztowanych. Od dwudziestu pięciu lat żyje w strachu.

Ktoś, kto zna sprawę, proponuje, bym pojechał do niego i powiedział mu, że jego adres jest znany, koledzy wiedzą, że się ukrywa, i uwolnił go od lęku.

 

Napad szaleństwa - trzech mężczyzn o dobrej opinii, normalnych, przeciętnych, po wesołej zabawie doznało dziwnego ataku: schwytali Jerzego M. okradli go, obdarli z ubrania do naga, zaciągnęli na cmentarz, kazali bezcześcić groby, potem przyłożyli nóż do gardła i kazali popełnić samobójstwo: "Powieś się, bo cię zabijemy". Wykorzystując chwilę nieuwagi, uciekł im. Złapali go powtórnie i zaczęli przepraszać, całowali po rękach, trzy godziny przekonywali, by się "nie mścił".

 

Skandal w W. - uwięzienie prokuratora, który oskarżał w głośnych procesach. Wplątany w aferę łapówkową, nie związaną z jego wystąpieniami w sądzie. To odwraca uwagę od faktu, że dwoje oskarżonych przez niego w dwu  procesach przed zaczęciem przewodu sądowego popełniło samobójstwo.

Zaczynam badać sprawy. Piszę dwa oddzielne reportaże. ["Ostatnie lato pokoju. Jak pamiętamy, było piękne" i "Mieszczanin wrocławski" w: "17 historii, które napisała wojna", Warszawa 1971]. Sprawa pierwsza: słynny i powszechnie szanowany profesor medycyny wzywa karetkę pogotowia do nieprzytomnej żony, która zaraz potem umiera. Lekarze stwierdzają ciężkie rany głowy. Doktor wyjaśnia, że żona runęła głową w tył ze szczytu  schodów ich willi. Prosi, żeby nie przeprowadzać sekcji. Potem tłumaczy, że nie chciał, bo to ciało bliskiej osoby. W czasie sekcji zostają ujawnione krwawe podbiegnięcia na szyi, doktor tłumaczy, że uciskał tętnicę, powodując zmiany w krążeniu, by ratować żonę. W czasie powtórnej sekcji zostaje znaleziony ślad po wstrzyknięciu silnej dawki pantokainy. Doktor tłumaczy, że w przerażeniu i rozpaczy, chwytając się ostatniego środka, pomylił ampułki. Prokuratura stwierdza zbiegnięcie się trzech usiłowań, z których każde mogło wywołać śmierć. Zostaje odnaleziona młoda dziewczyna, która twierdzi, że była kochanką profesora. Profesor nie przyznaje się do winy. Oskarżenie ma słabe punkty: w czasie gdy są rozwody, nie morduje się żon, i to w tak prymitywny sposób. Po co działałby tak, by wszystkie poszlaki wskazywały na zbrodnię? Jeśli sławny profesor zdradzał żonę, to nie dowód, że chciał ją zamordować. Jej bezwładny upadek był prawdopodobny, cierpiała na lekki rodzaj epilepsji. Matka żony była jednym z głównych świadków obrony.

Profesor bał się procesu. Kilka dni przed jego rozpoczęciem zażył silną porcję środków nasennych.

Druga sprawa: młoda kobieta, pochodząca ze zniemczonej śląskiej rodziny, pod wpływem miłości do młodego Polaka, poznanego wiosną 1945 roku, uczy się polskiego, odcina się od społeczności niemieckiej przygotowującej się do repatriacji. Pobierają się, ona kończy medycynę. Z niewoli rosyjskiej wraca teść. Zaczyna walkę o odzyskanie córki. Żona p. M. wraca do niemczyzny. Nie uczy ich dziecka polskiego, z mężem rozmawia po niemiecku. Byli dwoma abstrakcjami: ona ucieleśnieniem nazizmu, on - piastowskiej polskości. Pewnego wieczora jej mąż został odwieziony do szpitala z objawami silnego zatrucia. W aptece znaleziona zostaje recepta wystawiona przez panią M. na silny roztwór atropiny. Panią M. aresztowano. Po kilku tygodniach umiera w więzieniu, otruwszy się tą samą trucizną.

W obu sprawach śledztwo prowadził ten sam prokurator, niezmiernie ambitny. W obu przypadkach oskarżenie opierało się na poszlakach. Oskarżeni byli znani w mieście, przerażeni publicznym procesem. Prokurator straszył ich tym, chcąc wymusić przyznanie się. Widząc, że nie przyznają się i że może sprawę przegrać, na ich błagania, występuje jako dobroczyńca, dostarcza im samobójczego środka. Umierali z wdzięcznością dla niego. Ich śmierć stała się potwierdzeniem, że byli winni, powiększeniem legendy prokuratora.

 

Matka w podróży. Piętnastoletnia córka jest na "gigancie", trzydziestosześcioletnia matka też opuściła dom i jeździ od pół roku po całej Polsce, szukając córki. Poznaje grupy młodzieży, prowadzi podobny tryb życia przenosząc się z miejsca na miejsce autostopem i wszędzie pytając o "Baby" - ksywa jej córki. Ten tryb życia zaczyna się jej podobać. Teraz szuka jej mąż i wzywa do powrotu.

 

Maniak z Ż. - uszył sobie sutannę i podróżował po Polsce, siadając w konfesjonale i "podsłuchując spowiedzi", jak określił to. Przyłapany padł na klęczki, przyznał się do grzechu i błagał o spowiedź.

 

Psychodrama w szpitalu w L. "Nagrobki", "Próchna", czyli starzy pijacy, przeciw "Gównom", "Jajom", czyli młodym narkomanom. Otwarta straszna walka pokoleń przez walkę nałogów. Wyleczeni leczą następnych.

 

Pani inżynier rolnik - skierowana do majątku PGR, który należał do jej ojca. Czasem słyszy swoje nazwisko, w dziwnych, nieoczekiwanych kontekstach.

 

Monografia najpiękniejszego miasteczka w Polsce. Oficjalnie jest wsią, ma strukturę bardziej miejską niż Warszawa. Miejscowy Achilles: stracił piętę w czasie, gdy był tu przyczółek wojsk radzieckich. Grób w ścianie. Nieboszczyk wmurowany. Plaga min, zostawionych przez Niemców. Ciągle jeszcze wybuchają. W 1945 roku szesnastoletni chłopiec, Czesław S., okazuje się geniuszem rozbrajania min. Przenika je, jakby były żywymi, myślącymi istotami i unicestwia. Sam rozminował miasteczko. Wzywany do domów, na pola. Kult chłopca. W końcu ginie rozerwany. Tylko kilogram jego ciała udało się uzbierać do pudełka po butach. Najwięcej ocalało włosów.

Niemiec ranny w czasie odwrotu. Nie mieli odwagi go dobić, przygnietli głazem i tak dogorywał.

Historyk miasta: "Mam poczucie, że jesteśmy sercem Polski, jej istotą".

Samobójstwo - gdy sekwestrator zabrał mu majątek za nie spłacony kredyt, rolnik wyciągnął ukrywany, przez siebie od 39 roku karabin i zastrzelił się.

Najpiękniejsza dziewczyna wyjechała. Gdzie jest, nikt nie wie, nawet dziadek, którego kochała. Oddawała się łatwo, kto poprosił, ale zła opinia ją tak zmiażdżyła, że musiała wyjechać.

Za grzech, że sfałszowano w połowie szesnastego wieku przywileje królewskie, miasteczko upadło.  Ostateczny upadek po przeniesieniu siedziby sądu. Upadły gorzelnie i knajpy, gdzie pito po rozprawach, ci, co wygrywali, ci, co przegrywali, ławnicy i woźni.

 

Reportaż z dwu najdalszych miejsc - wysuniętego na zachód Osinowa Dolnego k/Cedyni i Zosina k/ Horodła na wschód. Opis dwu wiosek z dwoma rzekami: Odrą i Bugiem. Co oznacza podobieństwo nazw? Może ktoś przesiedlił się z Zosina do Osinowa? Czy coś wynikałoby z tego dla wiedzy o Polsce?

 

Poste restante na Poczcie Głównej - opowiadania pracownic obsługujących to okienko: jak wyglądają listy, jakie hasła. Jak długo czekają? Ludzie pytający o listy. Gdy listu nie ma: ci, co raz pytają i więcej się nie zjawiają. Ci, co pytają co dzień lub parę razy na dzień. Ci, dla których jedynym adresem jest poste restante.

 

Lekcja polskiego II - Volksdeutsch, agent gestapo, udający, że nie zna polskiego ze snobizmu, a także po to, by podsłuchiwać, złapany przez partyzantów przechodzi lekcję polskiego w lesie. Przed rozstrzelaniem recytuje "Odę do młodości".

 

Wendetta w tym rejonie pod Opatowem nazywa się WROŻDA - do czwartego pokolenia. W pierwszym dwa zabójstwa, w drugim jedno, w trzecim podpalenie, w czwartym donosy, w piątym pokoleniu mówią: "my boimy się mścić".

 

Leszek B. - odzyskał wzrok po trzydziestu latach ślepoty. Jego rozczarowanie światem, za którym tęsknił. Oddalenie się, szyba przezroczysta. Dawniej świat był ciemny, twardy, bliski.

 

Do monografii Wrocławia: produkt wędrówki ludów, hybryda: forma zachodnia, treść wschodnia. Notatki: jedyny zegar uliczny, który chodzi punktualnie: na więzieniu. Powiedzenia pijackie: "Najpierw Bach, potem Szopen", picie na krawat: gdy drżą ręce, rozwiązać krawat i zrobić temblak. Melina złodziejaszków: w czołgu będącym częścią pomnika. Ostrów: miejsce topionych w 1945 r. Miasto mostów.

 

Śmieci wysypane z ciężarówki nad rzeką w lesie około Otwocka. "Corrida. Cukierek". Skład. Wytwórnia  "Bałtyk". Puszka: karp po żydowsku. "Ingrediencje". Wycinek gazety: "Użyteczne społecznie".   Zaadresowana koperta.  Rozbite lusterko. Żyletki  "Polsilver", około stu. "Wiśnia. Cukierek". Różaniec. Zmiażdżone krzesło. Kalosz, rozdarty, z lewej nogi. Para trampek dziecięcych. "Fotopan 17 din. Chroń  przed światłem". Butelka. "Rubin. Wino owocowe". "Sezamki Jaffa. Skład: ziarno sezamowe". "Katarzynki popularne, Kopernik, Toruń". "Wódka czysta. 40° ". Żyletka "Silver". Garnek bez dna. Patelnia. Łatki "Rapid" do wulkanizowania na gorąco. "Pieklik. Sód sodowa kwasu dwuchlorofenyloctowego" selektywny środek pielenia chwastu. Nr. rej. Min. Zdr. 63/Tr. Szczegółowy przepis użycia wewnątrz. Trzymać w opakowaniu zamkniętym z dala od środków spożywczych". Drzwi do baraku z wybitą szybą. Napisy na drzwiach: "Ty suko". "Wziąłem 1/2. Oddam jutro". "Zamknięte. Co jest? Kiedy będziecie?" Opiłki. Bilet wstępu do kina. Cena. Godzina. Trzcina i tynk odwalony ze ściany. "Szampon do delikatnych włosów. Wzmacnia". "Dodoni. Orange juice. Made in Grece". "Olej do silników z zapłonem dwusuwowym. Zawiera dodatki przeciw utlenianiu". Siatka do włosów. Błotnik od samochodu marki "Warszawa", przerdzewiały. Bateria do latarki kieszonkowej "Centra". Koszula męska, gnijąca. Pojemnik na 24 jaja. Puszka po politurze. Krem Nivea. Plastykowa okładka do dowodu osobistego. List podarty w strzępy: "... tak nie można, bo jeśli..." Opona. "Sok jabłkowy, klarowany". Półmisek w zielone róże, utłuczony. "Skrzat, płyn do mycia". "Pasta do zębów". Noga lalki. Tygodnik "Kulisy" - zszywka z całego roku. Gumowa piłka bez powietrza. Słoik. Dżem malinowy, skład..." "Grzybowa w proszku. Sposób...". "W odpowiedzi na pana pismo...". Różaniec i list, w którym są nazwiska, adresy.

 

W Zielonogórskiem jako turysta co rok przyjeżdża do dawnego gospodarstwa Niemiec. Mówi: teraz to wasze, ale nie ścinajcie drzew. Mówi, jak ratować sad, przysyła z Niemiec środki owadobójcze. Pewnego dnia nadchodzi list: "Wytnij cały sad, wszystkie świerki. Zostaw jesion, na którym się powieszę".

 

Z piętnem na czole: dalszy ciąg reportażu opublikowanego w maju 1956 roku. Do redakcji przysłano kopertę z fotografią. Po drugiej stronie była dedykacja: "Choć na obrazku zobaczycie sobie bandytę z piętnem na czole. C. W."  W 1950 roku C. W. jako uczeń gimnazjum z grupą kolegów w wąwozie strzelał z pistoletu maszynowego. Jeden z nich chciał być lotnikiem. Marzyli, że wywiezie ich do Ameryki. Tam zorganizują bunt czarnych przeciw plantatorom i stworzą nowe państwo, raj na ziemi. Kiedyś C. W., gdy wrócił na stancję, zobaczył nieznajomego młodego człowieka, który krzyknął do niego: "Ręce do góry". Wyszedł z więzienia. Nigdzie nie mógł dostać pracy. Wzięto go do wojska. Korespondencyjnie przygotowywał się do matury. Po wyjściu z wojska znów nie mógł dostać pracy. Rzuciła go dziewczyna. Zaciągnął się do kopalni. Myślał o samobójstwie. W tym miejscu kończył się reportaż.

Po trzynastu latach na ulicy kłania mi się zakonnik. Pokręciłem głową: "Pomyłka". Zakonnik zatrzymał mnie. "To o mnie pan pisał. Chciałem się zabić. Wiele skłamałem. Pan w to uwierzył. Na ziemi nie wolno mi było mówić, czego pragnę. Tylko Bóg mnie zrozumiał". Nie powiedział, w jaki sposób mnie okłamał. Powiedział, że spotyka mnie, gdy znów przeżywa wielką rozterkę. "Chcę być po stronie grzechu" - powiedział zagadkowo.

Minęło dziesięć lat. Meldowałem się w pewnym hotelu na Wybrzeżu. Portier wpatrywał się we mnie uporczywie. "Pan znów mnie nie poznaje". "Nie". To był C. W. Opuścił wzrok: "Wszystkiego pan się domyśla. Resztę opowiem". Podał mi karteczkę z adresem. Zaprosił mnie na następny wieczór, na kolację. To było na Starym Mieście. Dwa małe przytulne pokoje, łóżeczko dziecinne. "Spowiadał pan księdza. Zwierzyłem się panu z wahań, a dopiero na drugi dzień biskupowi, z prośbą o zwolnienie ze ślubów". Wchodzi młoda pani. "Szukałem, tęskniłem, nie wiedziałem za czym. Spotkałem tę panią" - przedstawia mi ją. "Byłem więźniem, górnikiem, żołnierzem, zakonnikiem, jestem portierem hotelu. Musi być ktoś, kto dąży do świętości będąc portierem nocnym. Jestem bliżej Boga z żoną i kiedy mam dziecko - to moja historia". Młoda pani uśmiecha się, odważnie patrzy mi w oczy widząc, że chcę odczytać w niej tajemnicę, ale wie, że to niemożliwe, po chwili i ja to wiem.

 

Andrzej H. - odwiedził w Wiedniu gestapowca, który mu podlegał w wywiadzie AK.

 

Babij - nie pseudonim, ale nazwisko dowódcy partyzanckiego oddziału ukraińskiego. Nie tylko nie zabijał Polaków i Żydów, ale przyjmował ich do oddziału. Działał na terenie pow. Dolina w woj. stanisławowskim w latach 1943-44. Watażka, wyzywał Niemców. Zapowiadał swoje wizyty w starostwie, udział we mszy w kościele czy cerkwi. Zbierał kontyngenty, rozdawał ludności. Wielkie obławy, bywało, że rozmawiał z żołnierzami z obławy. Nie przypominał partyzanta, wyglądał na rzeźnika. Ujawnił się, konwojował transporty Polaków na zachód, osiedlił się w Żarach. Dawni mieszkańcy okolicy, gdzie działał, żyją jeszcze w okolicy Oławy, Brzegu, Opola. Odwiedzał ich, w tym dawną sympatię. Zmarł przed dziesięciu laty w Żarach.

 

Milionerzy: prowadzili nielegalne interesy. Bali się korzystać z bogactw. Ukrywali je przed dziećmi, jeździli "Syrenką". Zginęli w niej w wypadku samochodowym. Dzieci nie miały na pogrzeb. Wspólnik przyjechał i nie wprost powiedział im, by szukały. Domyślał się niejasno, że majątek zamurowany był w fundamencie domu, na który oni niby ciułali i ciągle dobudowywali ganki, oficyny. Dzieci nie uwierzyły i nie szukały, o własnych siłach pokończyły studia. Majątek jest tam dalej.

 

Nieprawdopodobna historia - zaczęła się w 1943 roku. Pewna piękna dziewczyna dotarła do gestapowca, by wręczyć mu łapówkę, za którą - miała nadzieję - zwolni jej rodziców. Gestapowiec zakochał się w dziewczynie. Nie przyjął łapówki, zwolnił rodziców, zaczął ich odwiedzać, w cywilu, ale poznano go. Dziewczyna unikała go, potem uciekła przed nim na wieś. Gdy Rosjanie zbliżali się, przyszedł się pożegnać. Powiedział, że nie idzie z kolegami, ale schodzi w podziemie. Ukrywał się, dopóki nie wkroczyła Armia Radziecka. Zgłosił się do władz, został aresztowany, odbył się proces. Dostał piętnaście lat. Wyszedł w 1955 roku i zaraz przyszedł do dziewczyny. Dowiedział się, że jest mężatką i ma dwoje dzieci. Wyjechał na Śląsk, zaciągnął się do górnictwa. Odnalazła go siostra (z Duesseldorfu), zaczęła starać się o jego repatriację. Posunęła się nawet do donosu do władz PRL, że były gestapowiec, Niemiec, powinien być wysiedlony z Polski. W tym czasie kobieta, którą kocha, rozwiodła się. Odwiedzał ją ciągle. Gdyby nie był gestapowcem, może by wyszła za niego. W końcu po sześciu latach zabrała go siostra do Niemiec Federalnych. Założył kancelarię adwokacką. Był trzy razy w Polsce. Dzieci ukochanej dorosły. On ciągle ma nadzieję, że wyjdzie za niego.

 

"Bliźnięta wojny" - Byłam w siódmym miesiącu ciąży, gdy wezwano mnie na przesłuchanie w gestapo na Szucha w sprawie męża. Niemiec zobaczywszy mnie, speszył się czy przestraszył. "Pani mąż będzie wolny" - powiedział, a potem dodał, "moja żona też oczekuje dziecka i chyba w tym samym czasie co pani". Na drugi dzień wrócił mój mąż. Nie wiem, jak nazywał się ten gestapowiec, jakie dał imię swojemu dziecku i gdzie szukać tego dziecka. Już dorosłego, które mam nadzieję, urodziło się szczęśliwie, podobnie jak mój syn, Witold, który przyszedł w dwa miesiące potem na świat i zobaczył na nim ojca dzięki temu swojemu bliźniakowi niemieckiemu.

 

Powoływano się na wróżbitę meksykańskiego, który przepowiedział, że trzecia wojna światowa wybuchnie 1 października 1966 r. Łatwo wykryć, że wróż wyliczył tę datę z odległości między pierwszą a drugą wojną światową. Jednak niektórzy mówili: "Za długo nie mamy wojny". Obie pierwsze wojny zaczęły się wcześnie rano. 30 września 1966 roku grupa osób zebrała się w mieszkaniu w śródmieściu Warszawy. Część z nich przyszła z "zapasami" na wojnę i to był pretekst, by spędzić dzień, uciekłszy od obowiązków. Niektórzy trochę się bali. Ci, co pamiętali o ranku pierwszego września. Nie było wśród nich nikogo, kto pamiętał wybuch pierwszej wojny. Słuchano wiadomości na różnych falach. Ze świata bił spokój. Przełączono radio na magnetofon. Zaczęło się picie wina, tańce. Ktoś jeszcze mówił: "Jeśli wybuchnie wojna, popełnię samobójstwo". Zagłada nie nadeszła. Po dwunastu godzinach zabawy wszyscy położyli się pokotem na dywanie i zasnęli.

 

Telefon z Katowic: grupa przestępcza dokonała napadu, wyrywając kasjerowi teczkę z pieniędzmi. Działali według książki Kąkolewskiego "Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię". Przestudiowali ją metodą seminaryjną, analizując technikę napadu, a potem ćwiczyli na sobie. Winien jest autor, on powinien zasiąść na ławie oskarżonych. Suma była trzy razy mniejsza niż w powieści. Odpowiadam: oskarżę o plagiat, że drugi raz ukradli zbrodnię.

 

Krótkie historie wojenne: "Wrzesień 1939, siedziałam na dworcu, pisałam kartki do rodzin odjeżdżającym na front żołnierzom, którzy nie umieli pisać".

Lato 1942 r. Do części polskiej podzielonego tramwaju warszawskiego wchodzi ostentacyjnie Niemiec, zajmuje miejsce. Manifestuje, że nie uznaje podziału. Najpierw podnosi się jedna osoba, potem druga, trzecia, wokół niego powstaje pustka, zostaje sam.

Październik 1944: "Gdy opuszczaliśmy Warszawę, pod Pruszkowem rzuciłam na ziemię klucze od mieszkania. Po co je niosłam dotąd? Przecież nasz dom jest wypalony, otwarty ze wszystkich stron".

Styczeń 1945: od cofającej się armii niemieckiej odłączyło się trzech dezerterów. Uciekali ku wsi na uboczu pod lasem. Nie wiedzieli, że rok temu żandarmi rozstrzelali tu dwadzieścia kobiet, mężczyzn, dzieci. Wpadają do chaty na końcu wsi, pokazują, że są bezbronni. Stara kobieta widzi, że umierają ze zmęczenia, każe im się schować w piwnicy. Żywi ich, przeczekują nawałnicę, potem daje im stare łachy i mówi, którędy mają iść na zachód.

Maj 1945 - dzień zwycięstwa, przez głośniki komunikat, że wojna skończona. Szary, smutny tłumek na ulicy podwarszawskiej miejscowości. Jedzie żołnierz radziecki na rowerze, rzuca rower, krzyczy: "Ludzie, wojna skończona!" Wszyscy milczą, nikt nie odpowiada. "Ludzie, wy nie rozumiecie? Wojna skończona?" Oni milczą. Żołnierz posmutniał, bierze rower, wsiada, odjeżdża.

Sierpień 1945, Łódź: Nagłe poruszenie wśród jeńców niemieckich, zrywają się na ciężarówce, którą są wiezieni do pracy przy odgruzowaniu. Konwojent podnosi pepeszę. Niemcy krzyczą głośno, jak nieprzytomni, nie wierząc oczom: kolumna Wehrmachtu w pełnym uzbrojeniu idzie środkiem ulicy. Kręcą jeden z pierwszych po wojnie filmów.

 

Karol G: Ci prawdziwi Niemcy zostają, by trzymać straż. Karol G. nie opuścił swojego - jak uważa - miasta w północnej Polsce. Jego dom jest bastionem niemieckości, "terenem niemieckim". Córeczki chodziły ubrane "w stylu członkiń BDM", rysowały swastyki na ścianach, zaocznie kończyły germanistykę. Wnuk, chowany jest przez dziadka w pruskiej dyscyplinie wojskowej. Zbiera dokumentację, fotografie burzonych domów. W jego mieszkaniu zatrzymują się Niemcy, dawni obywatele miasta, gdy tu przyjeżdżają. Kieruje z ukrycia zanikającą społecznością niemiecką. Jeden, gdy ciężko zachorował, nie dał się zabrać do szpitala. Okazało się, że miał pod pachą tatuaż SS.

 

Nauczyciel niemieckiego wzięty przymusowo na tłumacza w 1940. Minął rok i on nie wiadomo kiedy znalazł się po stronie tych, którym tłumaczył. Pokazał uciekającego polem człowieka, którego gestapo nie zauważyło. W 1945 roku chłopi chcieli go zabić widłami. Wrócił z oflagu jego dawny przyjaciel - nauczyciel polskiego. Potępił go, zerwali ze sobą. W sprawie uciekającego człowieka świadkowie wycofali się. Podobno nauczyciel niemieckiego ich straszył. Innych wyraźnych dowodów jego winy nie było. Tylko nienawiść między dwoma nauczycielami przetrwała, nawet teraz, gdy są na emeryturze.

 

Zburzenie Targówka. Zniknięcie świata oddzielnego, nie lubianego, podziwianego. Tak zamkniętego, że gdy odwiedzało się kogoś na Targówku, on odprowadzał do jedynego postoju taksówek.

- Świat skończył się na Pradze - opowiada znany muzyk jazzowy, wyrosły na Targówku. Bazar Różyckiego jest krańcem, południową granicą.  Pięć lokali pod rząd: "Krańcowa", "Wisełka", "Węglarz", "Grabarz". Teraz prawa Targówka upadły, Targówek skazany na śmierć. Ruiny Targówka. Ostatni mohikanie, partyzanci kryją się w ruinach. Są dzicy lokatorzy, już po wysiedleniu. Rozparzeńcy, gitowcy zniszczyli Targówek jeszcze przed zburzeniem, mimo że snobowali się na honorowość tych ludzi. Ci, co mieli za co siedzieć, nigdy się nie przechwalają. Sprawy seksu - dość pruderyjni. Lalka w bieliźnie na wystawie sklepu gorszyła ich. Nigdy nie biją "frajerów". "Piosenka", "Harem" - śmietanka Annopola, Targówka. Tam najwięksi kozacy się mierzyli. To nie były smarówki frajerskie. Sami swoi tam bywali. Zajmowali się grami w trzy karty, w lusterka. Jeździli z tym na wieś, ale teraz frajerzy, jak za dużo przegrają, otaczają i odbierają. Zawsze paru lewych graczy do wygrania jeździło, najlepiej piękna lala. Inny był tu slang. Milicjant nazywa się "zeks". "Kto ma oczy z korka, dopłaca z worka". Zakłady kamieniarskie, grabarze, gołębie, największe święto umarłych na Św. Wincentego, pełny odpust, domki ze szkła posypane szkłem. Zdobywanie cudzych gołębi. Zdobywcy noszą najmądrzejsze gołębie pod marynarką. Rytuał gołębiarski to trzy książki. Upijali gołębie: dawali im groch umoczony w wódce. Trzy ugrupowania: "Lepianki" - rodzina Siedmiu Braci i ich sympatycy, Ulica Cmentarna - do dziś najsilniejsze ugrupowanie - oraz grupa "Spółka". MO docierało tylko do wiaduktu. Zawsze we własnym gronie. O to chodziło. Chowa się tylko w rodzinnych grobach. I tak cmentarz jest zamknięty. Pije się w pomnikach lepszych rodów.

Na żydowskim cmentarzu, gdzie był pochowany Szmul, właściciel Szmulowizny, jest teraz górka, góra nazywa się Górą Szmula. Piją tam ci, co pamiętają zawodzenie płaczek. A przecież i na katolickim Brodnic było coś w rodzaju płaczek, śpiewaczki zawodzące, co wszystkich znały i na każdy pogrzeb chodziły.

Najwęższą uliczką chodził tramwaj. To była dwójka. Zakręcał pod cmentarzem i to był koniec Warszawy. Zaraz była knajpa "Krańcowa". Kelnerka, pani Basia, przebijała się pięścią przez wesołków. Picie odchodziło w bamboszach pod budkami z piwem, było swojsko - klub. Osobny świat kobiet. Jedna, jak ją mąż zbił, z ambicji wbiła sobie nóż w brzuch. Kurwi dołek spalił się, klienci skakali z okien. Władza nie wzywana straży, czekała, aż się dopali. Światło było tam odcięte, lampa naftowa się przewróciła. Były tam trzy kurwy upadłe z Pragi.

Łapacz psów. Miał na tym dawną dniówkę, czyli 100 złotych. Łapał psa, obcinał ogon i uszy, jeszcze kąpał, pucował psa i sprzedawał: "Jaki rasowy, mówił, wzruszający piesek". Wyłapali wszystkie psy. Pili wszystko, z wyjątkiem smoły i lepiku.

Kibel był dla kilku domów, jeden z kilkoma kabinami, ale bez drzwi, bo zrobiono z nich piękny gołębnik. Wszyscy załatwiali się na oczach innych.

Najpiękniejszy gołębnik był z wieżą gotycką, miał półtora piętra, właściciel spadł z niego i zabił się.

"Kaju", czyli Kazik N., umarł od połyków pięć lat temu. Przestało mu zależeć. Czuł! Pierwszy przeczuł, choć na momenty - dzień, dwa - wychodził na wolność. Umierał od pogardy. "Nieludzko męczę się na wolności. Nie mogę patrzeć na frajerstwo". Na wieść, że wyszedł, zbiegali się. "Rozejść się, bo was opluję". Nikt go nie tknął. Był ich świętym, zniszczonym przez więzienie, ale "wolnością" gardził.

"Sępostwo się zleciało. Schować się w ludzi, bądź miły i daj się lubić". Umrze tyle pięknych powiedzeń, zostaje tęsknota, nostalgia.

Grabarz: "Odkryć?" - do wdowy, osobna zapłata za odkrycie wieka przed spuszczeniem w dół. Grabarze siedzieli w "Krańcowej", ostatni przystanek "dwójki", i pili, dopiero jak wpadał facet z blachą z nazwiskiem, krzyczeli: "Nasz leci!" i biegli zakopywać grób.

Szli od gołębnika do gołębnika. Poszukiwania, rokowania, wymiana, odkupywanie, pod wieczór odbieranie gołębi, pertraktacje, bójki, najazdy, zajazdy. Czasem urywali łby ukochanym, wspanialcom, tym najmądrzejszym. Porywanie, wypuszczanie gołębi, straszenie ptaków. Rzucenie w górę swojego gołębia łowcy i chmurę dumnych gołębi łowca sprowadza w dół. Albo podsypanie grochem, a potem nakrycie.

 

Romans z archiwum - w czasie badania sprawy "Gestapowskiego śniegu" szukam w archiwach akt, w których w jakikolwiek sposób przewijał się Paul Werner, szef jednego z wydziałów warszawskiego Gestapo. Akta Urzędu Szefa Okręgowego Dowódcy SS i Policji przyciągają swymi tytułami: "Charlotte Berchtenbreiter oskarżona o romans z belgijskim jeńcem. SS-man pod zarzutem starań o zwolnienie z obozu w Dachau Tadeusza Wiernickiego. Sprawa o zabieranie i przywłaszczanie przedmiotów w czasie rewizji. Kradzież sreber na przyjęciu u gub. Fischera w związku z wizytą gen. gub. Franka. Obraza Fuhrera przez użycie o nim słowa: diabeł".

Paul Werner występuje dwa razy, w dwu pozornie nie związanych ze sobą sprawach. Ktoś był zainteresowany w tym, by je rozdzielić i prowadzić osobno.

3 maja 1940 roku dwóch niemieckich oficerów: kapitan Wehrmachtu i SS-Fiihrer nawiązało rozmowę w pociągu jadąc w jednym przedziale, z Rzeszy do Warszawy. Kapitan Artur von Auerswald mówi koledze, że pewien kapitan SS żyje z żydowską aktorką Johanną Epstein. Z miesięcznym opóźnieniem, które nie wiadomo z czego wynikło, rozmówca Auerswalda, SS-Fiihrer Plickert składa do dowództwa SS w Warszawie meldunek o tej rozmowie.

Auerswald ani Plickert nie wymienili nazwiska owego kapitana SS, ale Werner wiedział i natychmiast złożył kontrmeldunek na temat "niesamowitego oskarżenia i kłamstwa, którego padł ofiarą jako celowej, podziemnej roboty wroga mającej na celu powaśnienie, rozbicie i prześladowanie dowódców SS".

"Od przyjazdu do Warszawy - pisał Werner - prowadzę referat szpiegowski Abwehry i jest niewykluczone, że służba szpiegowska przeciwnika ma interes, żeby przeszkodzić mi w pracy. Proszę, by wszczęto kontrdochodzenie przeciw donosicielowi i z powodów wywiadowczych o pozwolenie, abym je przeprowadził osobiście". Sprawa zostaje otwarta. Na aktach nie jest napisane, kto ją prowadził, więc prawdopodobnie był to sam Werner. Teczka zawiera zeznania Johanny Epstein i... Paula Wernera. Według ich oświadczeń, rozbieżnych tylko w dwu miejscach, Paul Werner na początku grudnia 1939 roku wszedł do domu przy ul. Poznańskiej 12, by znaleźć pracującą dla polskiego wywiadu Lenę B. Johanna Epstein podaje, że służąca pani Leny B., Helena T., pracowała dla Gestapo. Werner nie zastał nikogo i zadzwonił do sąsiednich drzwi. Otworzyła mu Johanna Epstein. Zażądał od niej dokumentów. Johanna Epstein powiedziała, że jest Niemką z Reichu, ausweiss podarł jej volksdeutsch pracujący na Danielewiczowskiej.

W wyniku tej wizyty Johanna Epstein - jak zeznała - wykonywała "małe poleconka dla Wernera, za które płacono złotymi". Werner był dla niej nieprzyjemny, więc przestała chodzić do jego biura. Werner podaje, że wykonywała zlecenia dla Abwehry: "Przynosiła mało wiadomości, ale zawsze chciała mieć pieniądze. Daliśmy sobie z nią spokój".

Wychodzi na jaw, że Johanna w czasie burzliwych przygód życiowych była aktorką, modelką, komiwojażerką, korepetytorką z niemieckiego. Mieszkała w Berlinie, Paryżu, Budapeszcie, Bukareszcie, Wiedniu, Warszawie i Łodzi.. Spotkała bogatego Żyda Epsteina i poślubiła go.

"O tym, że otrzymałam rozwód w 1936 roku, dowiedziałam się w listopadzie 1939 roku. Nie jestem więc żoną Żyda" - zeznaje niejasno. Rozwód uzyskał Epstein zaocznie, nie mogąc odnaleźć zbiegłej żony? Poszukiwana do następnego przesłuchania Johanna Epstein znika i urzędnik Gestapo nie może jej odnaleźć. Werner ukrył ją czy kazał zamordować?

Wtedy wszczyna dwa dochodzenia przeciw von Auerswaldowi. Auerswald był na kolacji w hotelu "Europejskim" ze znajomą, ale czując się przedstawicielem komendy miasta interweniował w następującej sprawie: grupa pijanych gestapowców zaczepiała Polaków i Polki, potem zmusiła ich, by usiedli z nimi przy jednym stoliku, bratając się z nimi, pijąc, a potem śpiewając nieprzyzwoite piosenki. Jedna miała refren: "Chcemy z powrotem cesarza Wilhelma" i cały chór przy stoliku śpiewał: "A gówno, a gówno". Potem tańczono, łamiąc zakaz wynikający z żałoby narodowej.

Ale wydźwięk refrenu śpiewanego przez gestapowców uznano za godzien najwyżej  pochwały, odrzucano w niej bowiem  myśl  o powrocie cesarza. Interwencja von Auerswalda nabrała w tym świetle dwuznacznego i niebezpiecznego dla niego sensu. W dodatku zgłosiła się - jak podano - dobrowolnie telefonistka, Emilia Bergholz. W długim i zawiłym zeznaniu opisuje, jak von Auerswald zobaczył jej siostrę Elżbietę i "pod płaszczykiem sprawy służbowej" nawiązał z nią rozmowę. "Zaczął się z nami umawiać, co nie zawsze mu się udawało. Można było zauważyć, że zależy mu przede wszystkim na tym, by mieć do czynienia z moją siostrą". Nie umie ukryć zazdrości. Opisuje sprawę, która ją oburza: gdy spytała, czy mógłby załatwić jej szybko kenkartę, odpowiedział: "Tak, ale nie za darmo" - i dodał, że nic chce pieniędzy. Było jasne, że jako wzajemnej usługi żąda stosunków cielesnych. Albo panna Emilia Bergholz nie zdawała sobie sprawy, że śledztwo zmierza do ustalenia, że w czasie awantury w "Europejskim" von Auerswald był z jej siostrą i że jej siostra będzie w to wmieszana, albo w sposób tak niebezpieczny dla Elżbiety usiłowała jej bronić.

Sprawozdanie z rozprawy sądu wojennego Wehrmachtu nad Auerswaldem zawdzięczamy specjalnemu agentowi Gestapo, który siedząc wśród publiczności inwigilował oskarżonych, świadków i sędziów.

"Sala źle pobielona. Flagi wojennej Rzeszy nie ma". Charakterystyka obrońcy von Auerswalda: "Eitnger, adwokat z Warszawy, treuhander majątku żydowskiego. Jest członkiem partii. Jak może bronić von Auerswalda?" - notuje agent. "Awanturnicy z hotelu 'Europejskiego'" w ogniu pytań wypadają źle. Jednym z zeznających, zamieszanych w sprawę, jest niejaki Roeder. Roeder udaje, że nie rozumie pytań, odpowiada bez sensu, zachowuje się obraźliwie. Winę zwalał na Polkę, która rzekomo zaczepiła go, ale wszyscy świadkowie jednogłośnie zeznali, że wielokrotnie chciała wyjść z lokalu. Na zakończenie wyszło na jaw, że Roeder odesłał Polaków służbowym samochodem, pod pozorem, że ich przepustka skończyła się. Przerażony Roeder powołuje się na to, że miał na celu porwanie Polki i próbował ją odkupić od jej znajomego.

Proces przybrał nieoczekiwany dla Wernera obrót, aczkolwiek jest zeznanie świadka, który widział, jak von Auerswald umówił się na przystanku z Elżbietą Bergholz, a potem wsiadł razem z nią do tramwaju, ale nie potwierdza się, jakoby to ona była w czasie awantury w restauracji hotelu "Europejskiego". Towarzyszką von Auerswalda okazuje się młoda businessmenka, przedstawicielka firmy Mercedes Benz na Generalną Gubernię, należąca podobnie jak Auerswald do arystokratycznej rodziny pruskiej mającej ogromne wpływy w Berlinie. Jej zeznanie obala akt oskarżenia. Młoda dama wyraża obrzydzenie dla prostactwa, rozpasania ludzi, którym Auerswald zwrócił uwagę w restauracji hotelu "Europejskiego". Uważa, że ta uwaga była na miejscu. Jeszcze za bardziej oburzające uważa tańce, w podbitym mieście, w obecności Polaków, z Polkami, gdy na frontach giną Niemcy. To zeznanie pozwala przewodniczącemu sądu, generałowi Wehrmachtu, uniewinnić niższego rangą kolegę, kapitana, von Auerswalda.

"Oskarżony Auerswald zwrócił uwagę na plotkę na temat kapitana, którego nazwiska nawet nie znał, po to, by Plickert jako piastujący funkcję SS-Fuhrera podjął kroki w celu jej zbadania gruntownie. Miał przede wszystkim na celu interesy i obrazę opinii SS, której chciał przeciwdziałać, bronić SS przed dalszymi szkodami. Po wyjaśnieniu jej - dzięki meldunkowi Plickerta, okazało się, że plotka jest bezpodstawna i powiadomiono o tym Wehrmacht - a więc oskarżony przyczynił się, że plotka została zdementowana i umarła śmiercią naturalną. Podpis: Reibnitz, generał". Wywiadowca Gestapo nie może ukryć w raporcie wściekłości z powodu wyroku i tego, że kapitan Wehrmachtu miał dwie kochanki.

 

Grupa tortur. Dzisiaj ci chłopcy mają po pięćdziesiąt trzy lata. Są rówieśnikami, przeżyli wojnę wszyscy, może ocalili się sami? Ich grupa formalnie należała do Szarych Szeregów, ale ta organizacja wydawała im się dziecinna. Dowódca na pierwszej zbiórce powiedział: "Miarą wartości żołnierza konspiracji jest jego zdolność do utrzymania tajemnicy. My jesteśmy prawie dziećmi, wychowanymi w dobrych warunkach. Musimy siebie sprawdzić. Czy wytrzymamy na wypadek aresztowania?"

Torturowali się wzajemnie, by wypróbować wytrzymałość na ból i przesłuchiwali jak w Gestapo. Chodzili potem z obandażowanymi dłońmi, bo rany pod paznokciami, ślady od przypalań by ich zdradziły. Jeden z nich ma do dziś zdeformowane palce. Żaden nie powiedział słowa.

 

Ballada więzienna. Prokurator w B. domagał się kary pięciu lat dla mężczyzny, który napadnięty - zabił chuligana. Masa grypsów i pukania w ścianę po więzieniach Polski, aż powstała pieśń do akompaniamentu gitary:

Panie prokuratorze

Gdy nikt nie może                                                  .

Jedyny pan

rozumie że chuligan

Nie chce zabijać

Lecz bić

Chce rozrabiać

i chce żyć   .

Gdy frajer i ciamajda

Jebany niedorajda

Niedorobiony ciul

Zestraszył się

i zamiast dyla

na wylot przebija

serce chłopaka.

Odtąd nazwisko pana jest znane

i w sercu chojraka zapisane

(tu następuje w pełnym brzmieniu).

 

Powrót z Dachau. Więźniowie jak największy skarb dźwigali z Niemiec na własnych plecach akta obozu. Nie nieśli zdobyczy, byli obdarci i wyczerpani. Akta były ciężkie. Przeszły poniewierkę, którą do dziś można z nich odczytać. Brakowało najcenniejszego dokumentu: pełnej ewidencji więźniów obozu.

W 1969 zgłosiła się do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich pewna kobieta. Czasem jej mąż wchodził na strych i długo tam siedział. Po jego śmierci żona znalazła ewidencję więźniów. Ukrywał ją, bo nie mógł rozstać się z najcenniejszą pamiątką. Tam było nazwisko jego i pomordowanych kolegów, czytał je w kółko wraz z setkami tysięcy nieznajomych nazwisk.

 

Mistrzyni ceremonii. Ma zajęte terminy na rok. W środę wieczór wprowadza się do domu weselnego, pobiera sumę do rozliczenia, zaczyna zakupy, w piątek przyjeżdża jej pomocnica. Przygotowują, ucztę weselną, ustawiają stoły, nakrywają, pieką torty. W chwili powrotu z kościoła otwiera szampany i aż do rana w niedzielę ani na sekundę nie odpoczywa. Rodzice panny młodej nie martwią się o nic: ona układa   przebieg ceremonii, wyznacza kolejność wydarzeń. Gdy raz jeden z gości zaprotestował, obraziła się, zabrała pomocnicę i odjechała. W poniedziałek w południe przedstawia rachunki, pobiera honorarium w sumie 10 tysięcy złotych, wsadza asystentkę do samochodu i odjeżdża. W notesie ma na środę następny adres wraz z planem dojazdu.

 

Zaproszenie. "Nie chcę, żeby po mojej śmierci pamiątki, listy, fotografie poniewierały się na śmietniku. Niech pan przyjdzie na niszczenie. Ostatni raz rzucę okiem na to, co pisała do mnie czterdzieści lat temu matka, na jej fotografie. Zostawię sobie jedną. Panu dam trochę do poczytania".

Na stole stała butelka "White Horse", dwie szklanki, lód i woda. Na ziemi poukładane systematycznie paczki z listami, dyplomami, albumy, pudła z fotografiami. Do świtu czytała starsza pani i podawała mi listy, a potem ja je zwracałem i ona darła je na strzępy, ale nie wszystko było przejrzane. Pojechałem do domu przespać się i wieczorem byłem znów. Drugą noc wgłębiałem się w labirynt stosunków między trzema pięknymi siostrami zaraz po pierwszej wojnie. Drugiego ranka wsiedliśrny z panią Ł. do samochodu i pojechaliśmy Wałem Miedzeszyńskim. Wybrała miejsce, gdzie skręcić. Był tu zdziczały sad nad rzeką, ślad po domu, krzak pnącej róży wlokącej się po ziemi. Czyżby kiedyś tu była? A może mieszkała? Miała małą banieczkę z denaturatem. Oblała wszystko, cały stos, aż nasiąkł, przyłożyła zapałkę. Buchnął ogień. Uśmiechała się. W kieszeni miałem jedyną rzecz, jaka się zachowała: jej zdjęcie z czasów, gdy miała osiemnaście lat. Moda była podobna, zdjęcie nie zblakłe. Gdybym był młodszy, pokazałbym kolegom, że mam nową dziewczynę.

 

Papiery po umarłych II. Trzy komplety papierów po umarłych, przekazane mi w latach 1970-80, zablokowały moją szafę. W ostatnich, po moim wuju Józefie Marusieńskim, tom małych kartek przypominających fiszki; gęsto zapisanych na maszynie bez interlinii. Jedna karteczka nosi tytuł: "Na rampie. Składy kolejowe, magazyny, gdzie ładuje się drewno, a wyładowuje węgiel na stacji w S. Stąd odjechali wszyscy Żydzi. Krawiec Nowicki i krawiec Geller. Proponowałem Nowickiemu, żeby zamieszkał w oficynie, gdzie od dawna są zamknięte okiennice. Odrzekł: 'I pana zabiją? Chcę umrzeć na własny rachunek'. Był skrupulatny. Nie lubił wdzięczności. Gellera nie mogłem wziąć, bo miał dziewięcioro dzieci, żonę i rodziców. Stałem i patrzyłem z daleka. Wieś kilometr od kolei poszła z dymem; wymordowano tylu ludzi. Za to odwet: zatrzymanie pociągu urlopowego, wystrzelanie Niemców; za to odwet znów: dobicie wsi, wymordowanie reszty ludzi. Ocaleli ci, co byli na robotach, w więzieniach, kilka osób przeleżało ukrytych w zbożu, w fasoli. Niektórzy trafieni zbłąkanymi kulami wykrwawiali się, słyszeli krzyki mordowanych najbliższych. Gdy skończyła się wojna, zeszli się, zjechali się jak widma. Odkopywali swoich, oczyszczali opalone fundamenty. Nagle ktoś wpadł do wsi. 'Na bocznym torze przy rampie stoi transport jeńców niemieckich'. Na rowerach, na koniach, furmankami i pieszo, na ukos przez las, z siekierami, motykami, kosami pędzili na stację. Niektórzy biegli wzdłuż torów, by zatrzymać pociąg na wypadek, gdyby ruszył. Rosyjscy strażnicy w milczeniu obserwowali Polaków. O tym, by pociąg ruszył, nie było mowy. Gęsty tłum stał na torach. Maszynista wyszedł z lokomotywy i usiadł na schodku. Nagle ktoś krzyknął: 'Ludzie! Na Boga, nie róbcie tego! Teraz za późno'. Maszynista wsiadł do lokomotywy, zagwizdał, tłum ustąpił z torów i pociąg ruszył".

 

Paczka. "Jechałem kupić gospodarstwo z hodowlą i plantacją w województwie rzeszowskim, za dorobek całego życia. Sprzedający chciał gotówkę, pół w dolarach, pół w złotych. Jeszcze nie było tysiączłotówek. W przeliczaniu na kurs złotówki z 1960 raku było tam pięć milionów. Zrobiła się paka tak "wielka, że nie zmieściła się do teczki. Pomyślałem: "Może to znak?" Zapakowałem pieniądze w gazety, kilka warstw, i w sznurek. Teczka obok. Tak jechałem. Trzeba było przesiadać się, czekać całą noc na pociąg. Poszedłem do bufetu. Zabrakło mi pieniędzy. Bufetowa ulitowała się i dała bułkę na kredyt. Wszedłem do ustępu, naddarłem paczkę, wyjąłem pięćsetkę, przyniosłem bufetowej, a ona: "Nie miał pan pięciu złotych i już ma pan pięćset?" Przeraziłem się, że wezwie milicję. Porwałem tylko paczkę, teczkę z rzeczami zostawiłem w zdenerwowaniu. Zgubiłem się w ulicach na dworcu. Bałem się wrócić na stację, choć miałem bilet. Poszedłem przez miasto, na rogatkach złapałem okazję. Kierowca przyglądał mi się. Miałem tylko postrzępioną paczkę, musiałem mieć dziwny wzrok, byłem spocony. Bałem się kierowcy, ale chyba i on mnie się bał. Wszystko skończyło się szczęśliwie. Nazajutrz w południe u rejenta pozbyłem się paczki".

Przypomniało mi się, jak znajomy kasjer przed wojną w podobnej sytuacji, w obcym mieście, zgłosił się na komisariat i nocował w pustyni areszcie.

 

Guide. W Gdańsku, w okolicach Dworu Arthusa, gdy zjawia się grupa osób rozmawiających po niemiecku, podchodzi do nich mężczyzna z wieku około sześćdziesięciu pięciu lat i w tym języku proponuje, że oprowadzi ich po "niemieckim Gdańsku". Tych, którym zaufa, prowadzi do mieszkań dotąd mieszkających w Gdańsku Niemców.

 

Rybacy. Zginęli na morzu w czasie sztormu. Wraz z nimi poszedł na dno ogromny połów. Mówili o nim precz radio, radośni, chwilę przed katastrofą. Wdowy po rybakach nigdy nie otrzymały należności, bo przedsiębiorstwo twierdziło, że "ryby zatonęły, a może nawet uciekły z sieci i ożyły".

 

Odcięty. Człowiek zbudował dom. Sąsiedzi dopiero, gdy dom stanął w stanie surowym, pojawili się i zamknęli drogi. Okazało się, że działka, którą kupił, zewsząd otoczona jest innymi posiadłościami. Człowiek, który oszukał, sprzedając odciętą parcelę, znikł. Nie mieszkał tu.

W nocy nowy właściciel przedostał się do domu, ale rano nie dali mu wyjść, przyjmowali groźną postawę. Dopiero z nastaniem nocy uciekł. Nie wiedział, do czego zmierzają. Odwiedził ich, proponował wykupienie pasa ziemi na drogę. Oferował dwa razy wyższą cenę, potem dziesięciokrotną. Odmówili. "Jeśliby nawet pan się wprowadził do nie ukończonego domu, dzieci nie wydostaną się do szkoły, nie wpuścimy listonosza, nawet karetki pogotowia ani straży pożarnej". To była aluzja do podpalenia. Z rozpaczą opuścił swój dom. Myślał o samobójstwie. Kilka dni nie zjawiał się tam. Myślał zostawić dom, niech nie zbudowany jeszcze stanie się ruiną - jakby karał tym sąsiadów. Ale po kilku dniach zjawił się u niego człowiek, który sam siebie nazwał "osobą upoważnioną". Zaproponował kupno parceli ze "zrębem", jak się wyraził, "po cenie kosztu" i zaproponował jedną dziesiątą wartości. Prosił, żeby szybko się zastanawiać, bo to dobrodziejstwo, są jedynymi kupcami. Kim byli reflektanci, nie powiedział. Prawdopodobnie jest nim ten, który sprzedał parcelę, teraz odkupi ją wraz z domem za tę samą cenę.

 

Emerytowany prokurator oddaje introligatorowi do oprawy zbiór wszystkich aktów oskarżenia z całego życia. To po nim zostanie.

 

Nieprawdopodobna plotka krążąca w szpitalu w X - że na oddziale reanimacyjnym pozwala się chorym umierać, gdy potrzebny jest narząd do przeszczepu.

 

List. "Szanowny Panie, komunikuję, że Martin Bormann żyje i mieszka w Polsce pod fałszywym nazwiskiem Marcin Borowicz, na Śląsku. Mało do kogo się odzywa. Mówi z silnym akcentem po polsku. Ma emeryturę. Dostaje paczki, przekazy z RFN. Nawet listonosza nie wpuszcza do mieszkania. Jego adres..."

 

Plotki wokół Goeringa - że siostra Goeringa mieszka w Łodzi, jako żona marynarza, przechowywana przez niego po 1945 roku. Inna wersja: stryjeczny brat Goeringa mieszkał pod Warszawą. Odmówił podpisania volkslisty, rozstrzelany. Potem wdowa po nim, jako żona Niemca, wyrzucona z domu przez rodzinę.

 

Lwom na pożarcie. W zoo w polskim mieście w P. w czasie okupacji krążą plotki o libacjach w klatkach dla dzikich zwierząt, orgiach SS-manów z dzikimi zwierzętami, nawet drapieżcami i zabijanie ich potem. W każdym razie słyszano stamtąd strzały. Straszne myślistwo: strzelanie do zwierząt w klatkach. Potem były uczty, próbowano mięsa dzikich zwierząt. Mięso bizona sprzedano do restauracji na miasto, wiedzieli o tym polscy kelnerzy. Zoo stało się obozem koncentracyjnym dla zwierząt. Zaangażowano Gruppenfuehrera SA Karola S. z Drezna. Był z zawodu pogromcą zwierząt, pracował w cyrku Staniewskich. Podwojono stawkę. Pogromca prowokawał zwierzęta, drażnił, doprowadzał do wściekłości, judził, podniecał, by rzucały się na ludzi. Głodzono lwy...

Wtedy właśnie przywieziono z więzienia wybitnego Polaka B., przesłuchiwanego bezskutecznie wiele tygodni, którego Gestapo podejrzewało, że jest ważną osobą rządu londyńskiego. Wrzucono go do klatki lwów. Głodne lwy rozszarpały go w ciągu kilku sekund. "Śmierć straszna, straszniejsza niż za Nerona" - mówił podoficer G. Austriak z Bozen, naoczny świadek, który był wśród niemieckich widzów. "Rodzina nigdy nie znajdzie jego zwłok". Proszono go, by opowiedział szczegóły. Przestraszył się: "za niedyskrecję grozi mi śmierć. Opowiem po wojnie". Nie odnaleziono go dotąd. Ale niektórzy świadkowie, w tym Polacy, zaprzeczają świadectwu oficera z Bozen.

 

Ekipa geodezyjna terroryzuje miasteczko. Oderwani od rodzin, swoich miast, przyzwyczajeni do ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce, wysoko płatni, młodzi, silni, czują się poza prawem. Pewnego wieczoru kierownik i szef naukowy wyjeżdżają. Dwóch milicjantów na dyżurze nocnym barykaduje się. Ich jest dziewiętnastu. Stanowią siłę, której nikt nie może się przeciwstawić. Opanowują restaurację, każą sobie stawiać, wymuszają datki pieniężne, zaczepiają kobiety, grożą im i każą przyjść o wyznaczonej porze do barakowozów, napadają na domy, budzą śpiących, żądają wódki, bawią się przerażeniem ofiar.

 

Zrozpaczona matka  pisze, że po pogrzebie jej młodszego syna starszy powiedział: "Brat został zamordowany. Ja wykryję sprawców". Po roku znaleziono go przy drodze potrąconego przez samochód, którego kierowca zbiegł. Matka, nic wiedząc nic - bo synowie jej nic powiedzieli - nie umiała dostarczyć żadnej poszlaki w sprawie. "To jej wymysł, obaj za dużo pili i musieli tak skończyć" - powiedziano w miasteczku. A matka twierdzi, że tę wersję rozpowszechniają mordercy jej synów.

 

Pokuta ofiar. Wieś najokrutniej spacyfikowana ze wszystkich w Polsce. Na 260 mieszkańców - 212 wystrzelanych i spalonych żywcem. Niemowlęta dopiero narodzone, bez imienia, zabite serią pistoletu maszynowego. Pewna kobieta, leżąc ranna w zbożu, czuła, jak uchodzi z niej krew, wolała tak umrzeć. Inna zagrzebała męża w gnoju, sądziła, że będą zabijać tylko mężczyzn. Zginęła, on ocalał. Czternastoletni chłopiec z innej wsi przyszedł zapytać się o zdrowie dziadka, został zabity. W jednym miejscu w polu krew długo trwała jak żywa i nie dawała się zaorać. Po wojnie domy odbudowano na tych samych fundamentach. Nic jest tak, jak było. Niektóre rodziny zostały wybite doszczętnie. Ich pasy ziemi zostały puste. Inni zakładali nowe rodziny. Młoda dziewczyna mówi: "rodzina tatusia" - o swoim przyrodnim rodzeństwie i pierwszej żonie ojca, zabitych wtedy. Drugi raz ożenił się i miał ją, jej siostry i braci, by ratować się przed rozpaczą, znaleźć pocieszenie. Dziwnym trafem jest ich tyle co tamtych.

Pewnego dnia targnęło nimi straszne wspomnienie. Obcy mężczyźni w średnim wieku zaczęli odwiedzać wieś. Podchodzili do domów ofiar, mówili, że szykuje się trzecia pacyfikacja niemiecka, że ci, co palili i mordowali, przyjdą napawać się swoim dziełem. Nadjechały budy z milicją, karetki pogotowia, funkcjonariusze ZOMO zaczęli wysypywać się z wozów i obstawiać drogę. Większość mieszkańców wiedziała: znowu nadchodzili Niemcy. Skąd się tu wzięli? Pewna wdowa w Niemczech dowiedziała się, że jej mąż zginął w walce z polskimi partyzantami w 1943 roku na Kielecczyźnie. Zwróciła się do swojego biskupa, by przez polskich księży znaleźć grób. Polski ksiądz odnalazł grób, zrobił fotografię. Będąc w Niemczech osobiście dostarczył zdjęcie. Wywiązała się rozmowa, opowiedział o pacyfikacji polskich wsi. "Coś, czego w waszym życiu nie było" - skończył opowieść ksiądz. Wdowa po zabitym przez Polaków Niemcu zrozumiała wszystko i była inicjatorką pokuty w M. "Żaden z nas nie jest godzien tu być" - powiedział jeden z pokutników.

Mieszkańcy wsi, którzy wylegli z domów, znali nawzajem swoje krzywdy: czy wytrzyma M., na którego oczach wszystkich wybito, a on, bezsilny, nie rzucił się na Niemców, by zabili go razem z nimi? Albo ta, która urodziła się po wojnie i co roku oblicza, ile miałaby jej starsza siostrzyczka? Ktoś powiedział luźną myśl wczoraj wieczorem: "A gdyby ich wpędzić do stodoły, jak zrobili żandarmi, zabić odrzwia i podpalić?" Nie stało się nic. Niemcy ocaleli i mieszkańcy wsi oraz dzieci zmieszali się razem i wysłuchali mszy polowej. Niemcy dziwili się, że tu i ówdzie, w polach, w ogrodach i na podwórkach palą się świeczki nagrobkowe Nie śmieli pytać, co to za obyczaj.

"To nie ich pokuta, ale nasza - powiedział jeden ze starszych ludzi - za nasze nieszczęście. Wszystko nam przypomnieli, rozdrapali rany i uzyskali spokój, ale to dobrze, będą nam przyjaźniejsi".

 

Szlak krzyżowy, podwójna męczeńska droga. Pięć kilometrów. Przeszła tędy kolumna Żydów pędzonych z getta w Bodzentynie. Uciekali, chronili się w domach wsi. Wielu zginęło. Na początku i na końcu kapliczka. Pierwsza, XIX-wieczna, ma cztery obrazy: Ducha Świętego, Jezusa, Matki Boskiej i świętej Anny - matki Matki Bożej, na cztery strony świata, na pieńku, na jakim wycinano Światowida. Rok potem droga stała się czerwona od krwi mieszkańców wsi.

 

Tajemnica spowiedzi. Żyje ksiądz, który spowiadał Niemca śmiertelnie rannego w walce z partyzantami pod S. na Kielecczyźnie. Był katolikiem, żądał polskiego księdza, by wyspowiadać się z całego życia. "Zasłużyłem na karę, grzeszyłem jako Niemiec, katolik, wszystko, co tu robiłem, było zbrodnią, za którą żałuję. Poniesiemy straszliwą klęskę i to jest sprawiedliwe" - spowiadał się na głos, publicznie przed całą salą szpitalną, Niemiec. Dlatego księdza nie obowiązuje tajemnica spowiedzi i powtarza te słowa jako przestrogę przed złem, zaślepieniem, pogardą dla tych, którzy wydają się słabsi, a na pewno zwyciężą.

 

Pokutnik z zawodu. Wśród braci pokutniczej z Niemiec w Oświęcimiu znany jest student, który przyjeżdża co roku do Polski. Zaczyna od Oświęcimia. Pracuje w różnych miejscach. Jego pobyty się przedłużają. Mniej przebywa w Niemczech, a więcej w Polsce.

 

Ścigany przez wszystkich aferzysta: przez żonę i kochankę za alimenty dla kilkorga dzieci, przez wspólników domagających się zwrotu kilku milionów, przez wydział finansowy za kilka milionów podatku, przez milicję za usiłowanie zabójstwa brata, przez brata z zemsty. Mimo to ukrywa się pięć lat dzięki wielkim pieniądzom i zakochanej w nim młodej dziewczynie. Ukrywając się dalej prowadził interesy: handluje chmielem i kożuchami. Schwytany dzięki wysiłkom brata, w więzieniu zaczyna chorować. Lekarze stwierdzają, że jest genialnym symulantem, wyuczonym na najlepszych podręcznikach, korzystającymi z porad najlepszych specjalistów. Przyznaje się do tego i nagle umiera. Brat chce wykorzystać jego śmierć, by zagarnąć majątek. Ale aferzysta zrobił ostatnie wielkie posunięcie: ukrył całe złoto tak, by nikt nigdy go nie znalazł. "Znajdę je sam, gdy zmartwychwstanę" - powiedział.

 

Pan Michał M. ma obecnie lat sześćdziesiąt. Wcześnie stracił oboje rodziców. Na pogrzebie ojca i matki nie było krewnych. Szesnastoletniego chłopca przyjęli do siebie obcy ludzie, potem dawał sobie radę sam. Po wojnie znalazł się w Ameryce. Gdy na starość wrócił do Polski, nie dawała mu spokoju myśl, że musi odnaleźć rodzinę. Ojciec nie powiedział mu nic poza tym, że pochodzą z rodziny szlacheckiej herbu Gryf i jego dziad pod koniec ubiegłego wieku był wójtem w pewnej miejscowości na Kielecczyźnie. Pan M. osiadł w Krakowie, kupił samochód, mapy i wyruszył na Kielecczyznę. Zaczął od odwiedzenia grobu rodziców. Poszedł do zarządu cmentarza i zapytał, czy nie leży jeszcze ktoś o tym nazwisku. Przejrzał księgi cmentarne, nikogo takiego nie było. W Kielcach zatrzymał się w hotelu i zaczął przeglądać książkę telefoniczną województwa, miejscowość po miejscowości, czy nie pojawia się jego nazwisko. Ale nie było. Wyznaczył więc na mapie dziesięć większych miasteczek, osad i wsi. Codziennie wyruszał do jednej z nich. Odwiedzał plebanie, urzędy miejskie i gminne, pytał w restauracjach, sklepach, u fryzjera. Poznawał ludzi, nawiązywał przyjaźnie. Na próżno. Więc cała rodzina wymarła? Jeździł coraz dalej na północ, coraz dalej od dwu punktów wyznaczających jego miejsce na ziemi: gdzie jego dziad był wójtem i gdzie on pochował ojca. Pewnego dnia zatrzymał się na szosie E-7, by popatrzeć na ruch i posiedzieć nad rowem koło wielkiego jałowca i odpocząć. Postanowił przerwać poszukiwania i pójść w przeciwną stronę: znaleźć dziecko, które mógłby adoptować i dać mu swoje nazwisko.

 

Przybrane rodzeństwo, wzięte i adoptowane z dwu rodzin, dobrano tak, by dzieci były podobne do siebie. Gdy chłopiec i dziewczynka dorośli i sami założyli rodziny, też przysposobili dzieci, biorąc je z domu dziecka. Dziedziczna adopcja? Czy chęć spłacenia długu, przeniesienia dalej dobra, które ich spotkało? Nie chcą tego wyjaśnić, godzą się odpowiedzieć na dwa pytania: zrobili to w porozumieniu ze sobą, oboje mogą mieć dzieci.

 

Żyd i ksiądz z F. Żyd znający niemiecki usłyszał rozmowę żandarmów, wywnioskował z niej, że szykują się do akcji na miejscową plebanię. Pobiegł ostrzec proboszcza, który zdążył przygotować się na rewizję. Gdy wywożono Żydów, ten, który ocalił księdza, został ukryty na górce plebani i przeżył wojnę.

 

Brudnopis listu pożegnalnego córki znaleźli rodzice w jej zeszytach, gdy była na wakacjach. W pierwszej chwili trudno było wywnioskować: chce uciec czy zabić się? W miarę czytania zdawało się im, że to tylko charakter pisma córki, że pisała pod dyktando jakiegoś groźnego, obcego nieznajomego. Uderzyło ich piękno listu. "Jeśli Boga nie ma, tylko inni ludzie wyznaczają sens, naszego życia... Zadania, które sobie wyznaczyłam, są trudne. Nie jestem w stanie ich podjąć ani żyć zwyczajnie, bo już zobaczyłam w wyobraźni 'to inne'. Mogłam urodzić się bez rąk, nóg. Urodziłam się bez życia. Dzięki Wam żyłam do dziś. Nie patrzcie na to, co zrobię, jako na waszą krzywdę. Krzywdziłabym was i innych ludzi żyjąc dalej. Zabieram miejsce, a moja nieobecność więcej da światu, niż gdybym żyła. Nie składam ofiary z życia ani nie wymierzam sobie kary".

Tłumacząc rodzicom powody odejścia przyznaje, że jest przez nich kochana, kocha ich i bywała szczęśliwa. List zamienia się w swoje zaprzeczenie, urywa się bezradnie, kończy słowami: "Coraz bardziej przeraża mnie myśl o Waszym cierpieniu, nie wiem, jak wam pomóc... nie potrafię tego zrobić".

Napisany, by był ostrzeżeniem. Może chciała, by ten list dostał się w ich ręce? Poczuli, że ją ocalą.

 

Poznali się w 1915 r. na zabawie. Zakochali się w sobie od razu lego wieczora. Ona miała zostać zakonnicą, była szwaczką w pałacu. Bardzo interesowała młodych hrabiów. Często jej pani musiała zamykać ją na klucz w garderobie. By stworzyć sobie ochronę, zgłosiła swoją kandydaturę do nowicjatu. Tego wieczoru zrezygnowała z klasztoru. Parę dni potem wzięto go do wojska, a rok potem ją siłą wydano za wdowca z dziećmi. Gdy o tym się dowiedział, wyjechał do Ameryki. Raz, między wojnami, przyjechał, widzieli się na rynku w T. chwilę, zamienili parę słów. On też był żonaty, z Amerykanką. Teraz nadszedł list od niego. Jest wdowcem. Jeśli i ona jest wdową, to się oświadcza. Wróci do Polski. Ślub wezmą w osiemdziesiątą piątą rocznicę urodzin. Zaczęła się korespondencja miłosna. Listy z odpowiedziami staruszki układała i kaligrafowała piękna dwudziestojednoletnia studentka arabistyki, która nigdy dotąd nic pisała listu miłosnego.

 

Janusz R., sprawozdawca z procesu oświęcimskiego, spędził na nim wiele miesięcy. Miał wrażenie, że przebył jakiś czas w obozie: "Byłem więźniem bez numeru. Było to więcej czasu, niż zdążyła przeżyć większość więźniów". Potem jechał w tym samym przedziale z jednym z oskarżonych, który czytał poezje.

 

Prywatny detektyw. Lekkie uderzenie w tył "Fiata" zatrzymującego się na światłach przez innego "Fiata", zmienia się w poważny kłopot dla jego kierowcy, młodego chłopca. Wychodzi na jaw, że chłopiec nie miał prawa jazdy. Prześwietlenie wykazuje poważne zmiany w kręgosłupie pasażerki wozu uderzonego. Występuje ona o ogromne odszkodowanie, które spada na jego barki, bo PZU wyłącza się ze sprawy. Pewne fakty nasuwają podejrzenie, że ta kobieta wykorzystuje wypadek dla zdobycia praw inwalidzkich, a niejasności w orzeczeniach lekarskich - że zmiany w kręgosłupie nabyte były dawno. Rodzice chłopca zwracają się do p. X., by zbadał, kim jest poszkodowana. Podają mu jej dane, adres, miejsce zatrudnienia. Od portiera instytucji, gdzie pracuje, dowiedział się, że była tancerką.

Kiedy i dlaczego przestała występować? Dlaczego odeszła ze środowiska? Wiek wskazywał, że jej najwyższe możliwości przypadły na lata 1938-48. Wewnątrz tego okresu były lata wojny. X. zwrócił się do historyka okupacji, który dał mu bibliografię opracowań o polskiej kulturze okresu okupacji. X. zaczął studia w bibliotekach. W jednym z artykułów znalazł się odnośnik, który zaprowadził go do trzech numerów "Kuriera Warszawskiego" i "Warschauer Zeitung" z 1940, 1942 i 1943 roku, a potem do archiwum, gdzie odnalazł programy jednego z teatrzyków warszawskich; grał on dla Niemców. W trzech programach widniało nazwisko, którego szukał. W jednym przypadku dzięki prasie ustalił nawet widzów, nazwiska dwu wyższych oficerów SS i Gestapo. Napisał raport, z bibliografią, numerami telefonów świadków. Rodzice chłopca, przeczytawszy raport, powiedzieli: "Wykorzystamy tylko fakt, że była tancerką, bo to wyjaśnia chorobę kręgów, a reszty nie ruszymy. Byłoby źle dla chłopca, gdybyśmy go bronili takimi metodami".

 

"Więzień oświęcimski zaprasza SS-mana do Polski" - opowiada reżyser Michał Nekanda-Trepka. SS-man jest lekarzem, nazywa się M. Gdy przyjechał do Oświęcimia i wyczuł zapach z kominów, przeżył szok. Żona M. wyjechała, mówiąc: "Proszę, postaraj się wydostać z tego". Wiedział, że jeden z. młodych lekarzy SS poprosił o przeniesienie, a gdy nie udało się uniknąć udziału w selekcji, zastrzelił się. Wydaje mi się, że dr M. dwa razy uczestniczył W selekcji, ponieważ jest jego zeznanie, gdzie mówi: "Brakowało dwu dni do przyjazdu szefa". Gdy szef przyjechał, powiedział: "Wyjeżdżam stąd". Nic mu się nie stało. Szef zrozumiał i przeniósł go do innego działu - opieki nad zdrowiem SS-manów w obozie. Były bowiem obawy, że warunki w nim panujące stwarzają zagrożenie dla zdrowia załóg. Decyzja miała znaczenie dla niego samego: zaczął pomagać więźniom. Z niektórymi koresponduje do dziś. Wybiera się do Polski. Czy pojedzie do Oświęcimia?

 

Obok nowego cmentarza komunalnego na Wólce Węglowej - cmentarz samochodowy na ulicy Wodewil. Parkingowy - grabarz samochodów - oprowadza po Hadesie cywilizacji opowiadając historie wypadków. "To Tarpan, w którym zginęła cała rodzina. Czworo. Dziecinny beret jeszcze jest w środku. Krew sikała, wylewała się. Czuć jeszcze kwaskowy zapach". "To półwyścigowa maszyna. Jechali ze dwieście na godzinę. Ktoś z przeciwka zaczął wyprzedzać, licząc ich szybkość, powiedzmy, na 60, pewny, że zdąży. Zderzając się wzięli go na siebie, furknął po ich dachu miażdżąc ich". "Ten z dużą szybkością jechał polem ziemniaków, raz dachem, raz jednym, raz drugim bokiem. Kręcił się". "Tu piękna dziewczyna, proszę zobaczyć, co wypadło spod deski rozdzielczej: szminki, tusze, pędzelki, cukierki, gwizdnęła w przeszkodę. Widać środek silnika. Ci, co przyprowadzili wóz, żałowali jej strasznie, nie zdążyli opowiedzieć, w co rąbnęła, chyba w beton. Twarz miała nie naruszoną, tylko białą podobno". "To maluch, wjechał pod ciężarówkę jak do garażu. Było mu nisko. Kierowcy obcięło głowę, ściślej mówiąc ułamało jak makówkę". "W tego Fiata walnęła ciężarówka wyjeżdżająca z podporządkowanej ulicy, podała drugiej, mocno rozpędzonej, jadącej z przeciwka, ta odbiła z powrotem prosto na furgon jadący za Fiatem. Ten furgon też tu stoi, obok. Było jak w kiełbasiarni". "Do tego wozu nikt się nie zgłasza. Chyba ci, co zginęli w nim, nikogo nie mieli na świecie". "Tu przyjaciel ukradł przyjacielowi kluczyki od samochodu, który rodzice przysłali mu z Belgii. Niech pan patrzy, silnik w V. Tak mu zazdrościł, aż porwał samochód. Może w głębi duszy pragnął go rozbić? I sam zginać?" "Tym jechała śliczna babeczka z Gdańska puścić się w Zakopanem. Miała brylanty, perły, pieniądze. Wszystko ukradziono w pierwszej chwili, gdy jeszcze silnik chodził i była obawa, że wybuchnie, bo lała się benzyna i olej". "Ten maluch. Jedna pani przychodzi opłakiwać go, czasem dwa razy w tygodniu, jak człowieka. Nic jej się nie stało. Chyba wolałaby sama zginać".

 

Chłoptasie do rozbijania samochodów, które zardzewiały. Właściciel, chcąc uzyskać odszkodowanie, wynajmuje takiego. Ten wkłada kask, zapina pasy i w wypróbowany sposób przygotowuje się do katastrofy. Jest parę sposobów, miejsc, przeszkód. Za nim przyjeżdża właściciel taksówką, którą odjeżdża chłoptaś, a właściciel wzywa patrol drogowy, opisuje, jak doszło do katastrofy.

 

lus primae noctis - Dyrektor PGR zawsze jest obecny na weselach. Tańczy z panną młodą i potem idzie z nią zwiedzić domek, który przydziela nowożeńcom.

 

Klub polskich żon w Rzymie: Zbierają się raz na tydzień. Opowiadają o swym życiu erotycznym. Porównują mężów Włochów, szukają cech wspólnych, dzielą się doświadczeniami. Porównują z kochankami, których zostawiły w kraju.

 

"Czekamy na pana! - powiedział naczelnik więzienia, gdy przywieziono architekta po wyroku za spowodowanie wypadku po pijanemu. - Mamy ważne zadania. Wielki projekt pana życia opracuje pan. Wypadek to Opatrzność, nigdy pan nie dostałby tak wielkiego zadania. Jest tajny. Nikomu po wyjściu pan nie może powiedzieć, co pan zrobił, i pana autorstwo nie będzie ujawnione".

 

Doktorat pt. "Wielki marsz Langiewicza". - Doktorant pakuje plecak, dojeżdża do Szydłowca, do punktu zbornego powstańców. Stamtąd, starając się odtworzyć każdy odcinek drogi, wędruje na Wąchock. Zamieszkuje u klasztorze i spędza tyle dni, ile Langiewicz, wędruje wschodnią częścią Puszczy Świętokrzyskiej, obozuje tam gdzie Langiewicz. Bierze wodę, skąd brało wojsko dyktatora, idzie na Bodzentyn i stamtąd trasa: Nowa Słupia - Święty Krzyż - Staszów - Małogoszcz - Pieskowa Skała - Chroberz - Grochowiska, aż do niewidzialnej teraz linii, którą biegła granica austriacka. Przekracza ją symbolicznie w miejscu, gdzie przeszedł ją Langiewicz. Po trzech tygodniach wraca opalony do domu i zarzuca pisanie pracy.

 

"Janic, co kupił ziemię za nic!" - powiedzenie to znane jest na całej Kielecczyźnie. W czasie okupacji niemieckiej w latach 1939-45 ostrzegano przed rodziną Janiców w pewnej wsi i nie ufano im dlatego, że w 1846 Janic wydał księdza Ściegiennego w ręce Moskali, a w 1863 - to już nie jest pewne - lasami wyprowadził wojsko rosyjskie na tyły oddziału Langiewicza.

 

Bohaterski urzędnik poczty zatrzymał na własną rękę 21 listów do Gestapo w S. Listy po latach dotarły do mnie. Jeden list jest podpisany. Byli na tyle szaleni czy lojalni wobec władzy... Nie spotkała ich kara od podziemia, bo list przejął prywatnie urzędnik. Nie wiedzą, że nie dotarł do adresatów i że jest w rękach prywatnych. Nie wiedzą, że człowiek, któremu je przekazano, wsiadł w samochód, przeczytał mapę i zapala motor. Tak myślałem ruszając w podróż w okolice S. Odnalazłem wieś, dom. Ci. którzy tu mieszkali w czasie wojny, nie żyją od dawna. Ich dzieci wyjechały, dom sprzedały. Ci, którzy kupili, są z daleka. Nic nie wiedzą. Wracam do Warszawy, biorę następne dwa listy, napisane tym samym charakterem pisma. Wracam w okolice S., jadę do urzędu gminnego. Proszę o podania, akta z lat po 1945. Spędzam cały dzień na wertowaniu każdego papierka. Nie znalazłem ani słowa pisanego tym charakterem. W jednym z listów donosiciel zawiadamia Gestapo o grobie trzech partyzantów: "Jest tam postawiony krzyż, różaniec, przynoszone są kwiaty, to robi p. M. z. córką z miejscowości Z."

 

Po zdobyciu okolicy we wsi stacjonowała jednostka amerykańska. Pułkownik, Gruzin z pochodzenia, dał polskiemu robotnikowi przymusowemu broń. "Możesz zabić każdego, kto cię skrzywdził, tylko bądź sprawiedliwy".

 

W latach trzydziestych do dworu zaangażowano mamkę. Była tak troskliwa dla dziecka państwa, wydawało się, że bardziej dba niż o swoje, że zostawiono ją jako niańkę. Niedawno, umierając, wyznała rodzinie, że już pierwszego dnia pracy we dworze zamieniła dzieci. "Swoją krew dałam na lepsze życie". Wojna i lata czterdzieste jeszcze raz odwróciły wszystko. Jej syn, jako dziecko właścicieli ziemskich, nie dostał się na studia. Syn właścicieli ziemskich, jako jej syn, zaczął hodowlę i uprawy, dokupił ziemi, staje się bogaty.

 

Bal na Zamku - o północy mają zgasnąć światła, zjawi się duch. Dziewczyna, która ma go zagrać, zamknięta na klucz w gabinecie kierownika zamkowego muzeum. Płacze, bo nie może tańczyć, wtedy by ją poznano. Jest wściekła, bije pięściami w drzwi, ale orkiestra wszystko zagłusza. Martwi się, jest zazdrosna o chłopca, który bawi się bez niej. Czytała o Czarnej Pani, w którą ma się wcielić. Zjawiała się w czasie balów w czerni, gdy ustawiano się do poloneza. Przychodziła po śniegu nie tkniętym jej stopą, przez zamknięte okno sali rycerskiej. Była wdową po księciu i chodziła w żałobie, ślubowała dożywotnie wdowieństwo i wierność. Dziewczyna denerwuje się coraz bardziej. Zapomniano o niej? Rozbiera się, przygotowuje czarną suknię do przebrania się. Ma nadzieję, że przyjdzie jej chłopiec. Nie wkłada bielizny pod czarną przezroczystą szatę, by zrobić mu na złość, podniecić, wywołać skandal. Jest stremowana. Pije kawę, łyka proszki. Wreszcie wodzirej wpada po nią. Ukazuje się w ciemności na galerii, w oknie komnaty. Rozlegają się okrzyki przerażenia, ludzie biorą to na serio, ktoś zemdlał, a potem zgorszony krzyk: "Bezwstydna!" Ktoś popchnął ją. Straszny wrzask, piski. Ona sama mdleje, nie mogą jej docucić. Odwożą ją do szpitala, gdzie spędza sześć tygodni. Ukochany jej nie odwiedza. Gdy wychodzi, dowiaduje się, że niedługo będzie jego ślub z dziewczyną, którą poznał na balu.

 

Kapela oświęcimska - reżyser filmu pod tym tytułem, Ignacy Szczepański, odnajduje muzyków, którzy tworzyli słynną orkiestrę śmierci, dumę komendanta obozu, Hoessa. Z kilkudziesięciu muzyków do dziś przeżyło czterech: kapelmistrz, perkusista, kontrabasista i pianista. Zawsze wplatali do muzyki kilka tonów "Jeszcze Polska nie zginęła", nieuchwytne dla Niemców, wielki znak. Namawiam Szczepańskiego, by w tym składzie, jak są, jako kwartet zasiedli przed barakiem nr 1 i odegrali fragment Wagnera z nutą "Jeszcze Polska...". "To byłaby piękna scena, ale oni tego by nie przeżyli" - odpowiada Szczepański.

 

Pawilon chorych na tyfus w szpitalu psychiatrycznym - doktor Kaczanowski, dyrektor szpitala w Tworkach (który ocalił życie Tatarkiewiczom) w latach 1942-45 miał oddział zamknięty, do którego nie dopuszczał nikogo. Szpital w szpitalu, jeszcze głębsze dno rozpaczy - wariaci chorzy na tyfus, którego epidemię przywleczono do szpitala. Nawet Niemcy, może ze strachu, przyznają, że to miejsce straszliwe, i omijają je. W chwili gdy wkroczyli - Rosjanie, z pawilonu wyszło kilkudziesięciu Żydów, wolnych i zdrowych.

 

Rozpacz Niemców. W jednym z archiwów znalazłem paczkę meldunków wywiadu AK o nastrojach wśród Niemców. Podstawą są listy przejmowane na kilka dni przez komórkę kontrwywiadu na poczcie głównej w Warszawie, i tłumaczone na polski, wysłane według adresów.

Pielęgniarka szpitala frontowego do matki: "Biedniejsi od najbiedniejszych, stękają i skomlą, wdzięczni za najmniejszą przysługę..."

Żona do męża na froncie: "Żyję jeszcze, tylko pisanie wcale mnie nie cieszy. Nic wiem, co pisać. Historyczne wydarzenia są także Tobie znane, a zresztą to nie jest niczym innym jak historią".

Żona do męża na froncie: "Trzeba teraz wszystkie okoliczności wykorzystać. Nic można o to sobie robić wyrzutów. Moją miłość możesz sobie zawsze zastąpić, ale nasze przeszłe lata nie mogą już powrócić. Jedyne najpiękniejsze lata zabrała wojna".

Siostra do brata: "Piszesz, że szczęście, że Walter żyje, ale czy to jest szczęście, nie mogę uwierzyć. Jak już przeżyje, wyjdzie z tego, to nikt na niego nie czeka. To, co ma go w życiu spotkać, jest ciemne. Mamy myszy w kuchni, ale nigdzie nie można kupić pułapki. Wszędzie szukamy".

Żołnierz frontowy do żony: "Iść w ciemności jest bardzo ciężko".

Żołnierz z frontu do żony: "60 procent długo służących i przodowników (w walce - przyp. autora) jest nie w porządku umysłowo".

Fragmenty różnych listów: "Ja niczego nie oczekuję, tylko chwili". "Bóg wasz jest złamany - a nasz ciągle nie". "Już nie ma dotychczasowego szczęścia". "To jest wołające o pomstę, że urodziliśmy się właśnie teraz". "Tylko ból i troska. Zapomnieliśmy o radości".

Odpowiedź na listowne oświadczyny z frontu: "Nie ma we mnie trwogi przed śmiercią, tylko przed czymś okropnym".

Rodzice do syna, do Polski: "Gdy wychodzisz - nigdy sam. Polakom, nie wolno ufać. Uważaj, by się nie upić tam, gdzie niebezpiecznie. Pamiętaj, nieraz trzeba milczeć".

Z Rzeszy na front: "...powietrze drży cały dzień i jęczy... Ojciec tak wychudł, że nie może nosić swoich spodni. W czasie alarmu żołnierze na krótkim urlopie czterdzieści godzin wyciągali żywych i umarłych".

Żona do męża na front: "Ci, co uszczęśliwiają swoich bliskich, nie wrócą. Ty wrócisz. Gdybyś poległ, nie nosiłabym żałoby ani godziny. Twoje listy są w moich rękach. Mąż tej innej też przeciwko tobie wystąpi".

Żołnierz do Rzeszy z Polski: "...jesteśmy we wrogim kraju. Co dzień ktoś ginie".

Żołnierz na urlopie do kolegów frontowych: "Tak płakały - żona i córka - że i ja płakałem. Serce mi pękało... Joseph po skończeniu urlopu nie wrócił do jednostki i jest poszukiwany przez policję".

Z Polski do Rzeszy: "Jest rozkaz wychodzenia z bronią palną. Powaga sprawy zaopatrzenia w energię elektryczną nie jest znana jeszcze masie żołnierzy. Coraz więcej się mówi o jedzeniu. Kupić można wszystko. Przeszliśmy specjalne przeszkolenie w zakresie strzelania. Jestem pewien, że trafię w bandytę. Jest tu nas dużo razem oficerów i dwóch generałów. Bezczelni bandyci rabują w biały dzień".

 

Pożegnanie z życiem pani M. Mówiono o tym na całej Saskiej Kępie. Miała willę zasiedloną po Powstaniu dzikimi i prawowitymi lokatorami. Procesowała się z nimi, znosiła od nich szykany. Napadali na nią, pisali donosy. Wezwała ich wszystkich - umierając - do swojego pokoju na górze. Powiedziała słabym głosem: "Przebaczcie mi". Jej wrogowie płakali, całowali po rękach, po nogach i błagali o przebaczenie. Tylko jedna, równie stara kobieta powiedziała: "Taką pani wymyśliła pomstę nad nami". Gdy stara kobieta umarła, lokatorzy zaczęli dokuczać jej córce.

 

Miejscowość B. Była zamieszkała przez "państwo" i nieskończoną liczbę służby. Byli tylko państwo i lokaje. Zostali słudzy bez panów: "dworacy", "dworusy", "sługusy". Ktokolwiek przyjedzie z zewnątrz, nawet gdy przemieszka ćwierć wieku, nie umie żyć w tym miasteczku. Wszyscy chcą tu być państwem. Żądza władzy, nieróbstwo, dzikie, wyrafinowane plotki. Wspomnienia dawnych czasów, jako lepszych. Gdy tyle rzeczy było za darmo. Tysiąc metod kradzieży. Wszywało się w spodnie czy spódnice specjalne kieszenie, by wynosić, co się dało.

 

Mosiek. W kraju, w którym żyło 3 miliony Żydów, bardzo niewielu trudniło się rolnictwem, około pół promila, a potem przyszła na Żydów zagłada. We wsi B., w czterdzieści lat po wojnie mieszka siedemdziesięcioletni Mojżesz Z. i uprawia hektarowe gospodarstwo, ma siedmioro dzieci, wnuki. Jego żona jest gorliwie wierząca i on chodzi czasem do kościoła. Wzorem sąsiadów z B. dużo pije. Ukrywał się w tej wsi i został na zawsze. Mosiek całe życie nie może nadziwić się, że taki los go spotkał. Pociesza się, że dziwniejsze dzieje ma stara gospodyni z jego wsi.

 

W październiku 1944 roku w transporcie z Warszawy wyjechały dwie dziewczyny i zostały skierowane do wsi K. Sołtys umieścił je na kwaterze. Początkowo dziewczynom udawało się ukrywać, kim są. Gdy to wyszło na jaw, zrobił się krzyk. Chciano je wypędzić, ukamienować. Wyrzucono je z kwatery. Zamieszkały u sołtysa. Unikano ich jak zarazy. Sołtys musiał dostarczać im żywność. Znalazł się chłopak, który zakochał się w jednej z nich i wbrew rodzicom i wsi - oświadczył się. Pół wsi przyszło patrzeć do kościoła, jak dziewczyna będzie się spowiadać, kto miał - z zegarkiem: jak to długo będzie trwało? Pobrali się. Ta druga nie chciała być na ślubie koleżanki, wyjechała. Tamta została na całe życie. Jest pobożna, mają dużo dzieci, które wykształcili. Są idealnym małżeństwem, mąż nigdy jej nie bije.

 

W Z., dużym mieście na południu Polski, jest tylko dziewięciu wierzących Żydów. Ponieważ modły są zbiorowe i musi być co najmniej dziesięciu modlących się, jako dziesiątego zaproszono pewnego lekarza, katolika, który zgodził się z zamiarem wypowiadania słów pewnej litanii i dołączenia jej do modłów starozakonnych przyjaciół.

 

Niedaleko J. na Mazurach jest "okolica śmierci". Rosła tam zła gruszka - dziwne - w środku lasu. Zrąbano ją, gdy na niej powiesiła się kobieta, i postawiono krzyż. Czterysta metrów w linii prostej znajduje się "mostek morderstwa". Syn, wróciwszy z wojska, pomścił ojca, zabijając leśniczego, który zabił jego ojca. Kilometr dalej - "wzgórek śmierci" - narzeczonego zatrzymały formalności w urzędzie gminnym, doganiał orszak ślubny na rowerze, pędził z górki jak szalony, spadł mu łańcuch blokując koło, rzuciło go głową o brukowaną drogę, zginął na miejscu.

 

Znachor psychiatra. Po opublikowaniu reportażu pod tym tytułem chorzy, zrozpaczeni, przerażeni wyszukiwali mój numer w książce telefonicznej. Byli zdziwieni, że nie jest zastrzeżony.

"Przyznaję, że zdradzałam męża. Wiedział o tym. Gdyby się nie godził, pewnie bym się bała. Nawet opowiadałam mu o pewnych sprawach. Czy za wiele sobie pozwoliłam, czy on ukrywał swoje cierpienie i nie mógł tego znieść, dość, że około półtora roku temu zrobił mi awanturę. Przejęłam się, zaczęłam histeryzować. Dał mi proszki na uspokojenie. Od tego czasu po każdej sprzeczce uspokajał mnie proszkami. Nie mogę bez nich wytrzymać. Wydaje mi się, że lecę w przepaść. Nic mi się nie chce. Leżę po całych dniach, czekając, aż on przyjdzie ż pracy i da mi proszek. Nosi je przy sobie. Chce mnie uśpić, odebrać mi siły do czegokolwiek, zawładnąć mną, czy zemścić się, bo to mnie zabija".

"Skończyłam szkołę pielęgniarską, pracuję w szpitalu i brzydzę się ludzkim ciałem, mięsem, krwią, ranami i wrzodami. Muszę pomagać rodzicom, którzy mnie wykształcili. Jest młodsze rodzeństwo. Rodzice nie rozumieją tego wstrętu, myślą, że jestem niewdzięczna. Chciałam się powiesić. Jeszcze trochę i zwariuje. Jak przemóc wstręt, może pan wie?"

"Przepraszam, że dzwonię tak późno. Pół do drugiej, a mój brat nie wrócił do domu. Boję się być sama. Czuję się zagrożona. Grasuje tu pewien człowiek. Kaleczy kobiety w szczególnie wrażliwe miejsca w czasie stosunku. Skonstruował specjalny przyrządzik. On zna mój adres. Ja znam jego adres. On kaleczy dziewczyny. Przez niego niektóre muszą iść do szpitala psychiatrycznego".

"Pozwalam sobie - pisze do mnie w liście wysłanym z Warszawy mgr inż. J. M. - zaproponować rozmowę telefoniczną o moich, mojej Matki i Żony, przygodach psychiatrycznych. Może być o tyle ciekawe dla Pana, że wypracowałem sobie w kraju pozycję 'pacjenta numer 1' i pracuję z powodzeniem z pozycji pacjenta dla psychocybernetyki. Pierwszy raz zostałem zamknięty w klinice 4 sierpnia po rozmowie telefonicznej z Wł. Gomułką. Mogę powołać się na profesorów /.../"

Leczony był przez największe sławy. Nie wystarczało mu to. Był bliski odkrycia przyczyn chorób psychiatrycznych. Kiedy najbardziej był chory, straszliwie cierpiał od lęku, który nie objawiał się na zewnątrz nawet poceniem się rąk. Musiał symulować klasyczne objawy, by przekonać lekarza dyżurnego i schronić się w szpitalu. "Trzeba nauczyć się chorować" - mówi. - Żyć i chorować równolegle, by jedno nie przeszkadzało drugiemu. Niech pan napisze podręcznik. Ja panu przekażę swoje myśli. Nadwartość, nadidea, idea nadrzędna i nieudane życie, gdy zderzają się; niszczą nosiciela idei. To pierwszy zespół".

Tak zaczynaliśmy pisać podręcznik psychiatrii przeznaczony dla chorych.

Kupiła za wszystkie oszczędności nowe ubranie, rzeczy, których nikt nie pozna. Wyjechała w przeciwny kraniec Polski, gdzie nikt jej nie znał. By nikt nie wiedział, co się z nią stało, by myślano, że nie poniosła klęski i żyje za granicą. Powiedziała mężowi coś takiego, by po jej zniknięciu podejrzewał, że wyjechała z kochankiem. By nigdy sprawa jej życia czy śmierci nie była rozstrzygnięta, by mąż nie wiedział, czy jest wdowcem, a dzieci, czy są sierotami. Chciała ich uwolnić od siebie, bo wie, że dzieci nie są jej dziećmi, są dziećmi męża z inną kobietą, że jej je podsunięto, wymieniono, podstawiono albo co gorzej wszczepiono je w zarodku w macicę na skutek nowego wynalazku. Z Suwałk przyjechała do Żar. Cały dzień chodziła po miasteczku. Nie miała odwagi się zabić. Stwierdziła, że od kilku dni nie miała miesiączki. Poczuła, że jest w ciąży. Więc znów to uknuli? Mimo że to dziecko innej kobiety, chciała go. Nie po to chciała odebrać sobie życie, by zabić dziecko, ale siebie. Wróciła, urodziła czwarte dziecko i jest z tymi obcymi istotami. Jest sprzątaczką i teraz telefonuje z pustego biura.

Przerwa w korespondencji z nauczycielką liceum na Dolnym Śląsku, która skarżyła się na zmowę przeciw sobie całego miasteczka. Nad jej mieszkaniem zainstalowano maszynę do hałasów, rodzaj perpetuum mobile, która dzień i noc huczy, wynajęty człowiek chodzi nieustannie po pokoju nad jej głową. Podstawiono przystojnego mężczyznę, który miał ją uwieść, i wszystkim opisywać szczegóły, by ją wyrzucono ze szkoły. Po kilku miesiącach jej siostrzenica pisze, że zamknięto ją w zakładzie dla psychicznie chorych.

Pisarz Janusz A., spotkany przypadkiem na Śląsku, pyta, czy mogę pomóc w następującej sprawie: asystent z uniwersytetu na basenie pływackim podglądał swoją studentkę, która się przebierała. Na to weszła sprzątaczka. Asystent, przyłapany, zrozumiał, że jego kariera jest skończona. Postanowił zabić świadka swojego upadku. Zaczął dusić sprzątaczkę, nieudolnie, niezdecydowanie, przybiegła pomoc. Wytoczono mu proces, potem skierowano do szpitala psychiatrycznego. Prawdopodobnie do końca życia. Zapłaci nim za minutę czego: szaleństwa, nieopanowania?

 

Turystka. Przewodnik po Generalnym  Gubernatorstwie, "Baedecker", Lipsk 1943, opisuje piękno i ogrom lasów świętokrzyskich - wtedy opanowanych przez partyzantów. Zachwyca się ruinami zamku Krzyżtopór, zbudowanego w stylu manierystyczno-barokowym w latach 1831-44; tyle okien, ile dni w roku, tyle pokoi, ile tygodni, tyle sal, ile miesięcy, tyle baszt, ile kwartałów. Jedenaście miesięcy po zbudowaniu pałacu jego fundator zmarł. Ostatni zamek wzniesiony w środkowej Polsce szybko popadł w ruinę. Ukazuje się nad nim rycerz w zbroi husarskiej. Zamek postanowił zwiedzić w 1944 roku niemiecki starosta z Opatowa wraz z żoną. Wójt Iwanisk błagał, by tego nie robił. Wiedział, że Krzyżtopór jest bazą partyzancką. Starosta nie usłuchał go. W czasie gdy starosta zwiedzał ruiny, zjawili się dwaj nie znani w okolicy partyzanci. Ich z kolei błagali mieszkańcy pobliskiej wsi, by odeszli i zostawili starostę w spokoju. Opuścili Krzyżtopór, ale założyli zasadzkę po drodze. Ostrzelali samochód starosty, śmiertelnie raniąc jego żonę. Tysiące ludzi uciekło do lasów. Niemcy w odwecie rozstrzelali 72 zakładników z Ostrowca Świętokrzyskiego w miejscu, gdzie zginęła niemiecka starościna, która chciała być turystką w podbitym kraju.

 

Stracony temat. Na trójkątnym placyku przy zbiegu Pięknej, Mokotowskiej i Kruczej, obok podziemnego pisuaru, zaczepiła mnie tęga kobieta w ortalionowym płaszczu. Pyta o drogę do ambasady amerykańskiej. Pokazuję jej narożnik Pięknej i Alej. "Niech pan mnie podprowadzi" - prosi kobieta.

Po drodze kobieta chce ciągle o tym opowiadać. Idzie załatwić sprawę spadku. Szaleje z radości. Od chwili otrzymania listu nie może się uspokoić. Musiała zażyć proszek. Jest tak szczęśliwa, że każdemu gotowa coś oddać ze spadku. Nawet mnie, nieznajomemu. Mówię, zarażony jej radością, że chętnie przyjmę i z mojej części część oddam komuś. "Po kim spadek?" - pytam. "Po kimś zapomnianym. Po wuju, którego wyrzekła się rodzina. Zabił kolegę w bójce, w 1922 roku, i uciekł za granicę. Odtąd o nim nie słyszano. Jako dziecku mówiono mi, że nie żyje. Na skutek rozstrzeliwania w naszym miasteczku w 1944 roku zginęła prawie cała nasza rodzina. Do spadku jestem ja i moja siostrzenica, niepełnoletnia Anita. Mam jej upoważnienie, jestem jej plenipotentką. Za to otrzymam dodatkowo dziesięć procent kwoty. Nie wypada panu pytać, ile wynosi spadek. Odpowiem: 105 tysięcy dolarów.  Widzi pan, jak panu zaufałam od pierwszego wejrzenia. Kobieta z prowincji w stolicy powinna być nieufna. Pana zobaczyłam z daleka i pomyślałam: jemu można zaufać. Tu kręcę się różni ludzie. Podobno wypatrują tych, co otrzymują spadki,  by ich oszukać. Dlatego do pana zwrócę się z prośba. Muszę dokonać opłat w ambasadzie, dopiero wtedy otrzymam pieniądze. Brakuje mi 25 tysięcy złotych. Oddam panu wieczorem, plus 500 dolarów.   Dobrze?" "Dobrze - godzę się radośnie. Muszę pobiec do banku i odebrać". Umawiamy się za godzinę na tym samym placyku przy WC. Odbieram pieniądze, chowam do wewnętrznej kieszeni. Ona już czeka. "Musimy się spieszyć. Zaraz w ambasadzie kończą godziny urzędowania. Wejdziemy razem, ja zaraz pójdę wyrobić panu przepustkę". Kobieta weszła na teren ambasady, żołnierz przy drzwiach przepuścił ją jak każdą interesantkę. Po chwili wróciła. "Okazuje się, że nie ma potrzeby, by pan wchodził i czekał. Proszę niech pan pójdzie naprzeciw do kawiarni <<Ambasador>>, ja będę za trzy kwadranse. Albo może pan ma czas i potem poświęci mi pan trochę czasu, odprowadzi do taksówki? Odwiezie mnie pan do domu w Rzeszowskie. Zapraszam na oblewanie spadku". Czeka, aż wręczę jej pieniądze. 25 tysięcy   było podówczas sporą sumą. Ryzykować  dla napisania reportażu byłem gotów, ale dopóki miałem pieniądze, byłem panem sytuacji. Byłem ciekaw dalszego ciągu. Straciwszy pieniądze, mogłem dowiedzieć się tylko sposobu, w jaki zniknie kobieta. Powiedziałem: "Przykro mi, ale muszę mieć pokwitowanie i pani dane". "Dowód osobisty już zostawiłam w ambasadzie, tam  przygotowują  pieniądze. Rozumiem pana, sama jestem nieufna, a może i podejrzliwa. Wyjątkowo pan budzi moją ufność. Mam książeczkę ubezpieczalni społecznej". "Nie. To za mało. Niech pani pójdzie po dowód albo ja pójdę z panią na teren biura ambasady". "Tam nie wolno przeprowadzać żadnych transakcji finansowych i załatwiać spraw. Taki jest napis". "To nic, pójdę z panią." "Dobrze, zaraz wracam z dowodem do <<Ambasadora>>" - powiedziała. Czekałem trzy i pół godziny. Potem pytałem szatniarza, czy widuje tu ludzi czekających długo, a potem coraz bardziej zaniepokojonych, wyglądających kogoś? "W kawiarni zawsze się to zdarza" - rzekł szatniarz.

 

Opakowanie. Stara kobieta grzebiąc w śmietniku znalazła starannie opakowaną paczkę. Zwrócił jej uwagę ozdobny papier w kwiatki, szeroka niebieska wstążka zawiązana na wielki kokardę. Pod spodem był drugi papier, którym owinięte było pudełko po długich butach. Wewnątrz było martwe niemowlę i bukiecik kwiatków. Gdy znaleziono jego matkę, mówiła, że urodziło się martwe, w nocy, w ustępie domu akademickiego. Chciała je pogrzebać na trawniku czy nawet zawieźć na cmentarz i podrzucie do jakiegoś grobu, ale była za słaba.

 

Technik dentystyczny, zamożny, ma na swoim koncie protezy wielu możnych tego świata. W nocy budzi go telefon: "Niech pan mnie ratuje - słyszy kobiecy głos. - .Jestem na balu w filharmonii. Już straciłam dużo czasu. Musiałam przeczytać sporo książki telefonicznej, nim trafiłam na pana. Stało się nieszczęście. Słyszy pan, jak mówię? Pękła mi proteza. Nikt nie wie, nawet mąż, że moje zęby to proteza, robiona w Paryżu. Musi mnie pan przyjąć, ratować, zaraz będę" - rzuciła słuchawkę. Gdy przyszła, wypił już kawę, był gotów do pracy. Zaskoczyło go, że jest tak młoda. "Mąż już pewnie mnie szuka. Myśli, że wyszłam z jakimś mężczyzną, wolę to, niż miałby wiedzieć, że mam sztuczne zęby". W godzinę i pięć minut praca była skończona i piękna kobieta, zapłaciwszy mu dwa razy tyle, ile zażądał, wyszła.

 

"W obcym miasteczku przeżyłam dwa lata. Tam jest więzienie, trzymano mojego narzeczonego. Gdy tylko go przewieziono, zwolniłam się z pracy i z małymi oszczędnościami przeniosłam się tam. Wynajęłam pokój przy rodzinie w biednym, rozpadającym się domu. Tydzień czekałam na widzenie, myśląc: 'Ja tu jestem, a on o niczym nie wie' . Okazało się, że myślał bardzo intensywnie. Spytał, kiedy mam pociąg. Odpowiedziałam, że mnie to nie interesuje, bo mieszkam tu. Szalał z radości. 'Dzięki więzieniu dowiedziałem się, że mnie tak kochasz. Co za szczęście. Co za szczęście' - chwytał się za głowę. Jego radość była moim szczęściem. Obliczyłam, że w linii prostej od jego celi do mojego pokoiku jest 890 metrów. Jego cela wychodziła na podwórze. Starałam się ciągle być w kuchni, skąd widać było budynek więzienny. Miałam poważne przykrości. Podejrzewano mnie, że przyjechałam, by ułatwić narzeczonemu ucieczkę. Złożyły na mnie donos miejscowe krawcowe. Całkiem słusznie. Robiłam im nielegalnie konkurencję. Zawsze sama szyłam sobie sukienki. Teraz pokątnie zaczęłam obszywać najnowszymi modelami żony ważnych osób w miasteczku. Stanęły w mojej obronie. Zaręczyły za mnie. Jedna z klientek ułatwiła mi egzamin. Jestem dyplomowaną krawcową. Był to niezwykle piękny okres. Co miesiąc szłam na widzenie z kwiatami. Co miesiąc podawałam paczkę. Co tydzień pisywałam list i otrzymywałam odpowiedź.

Niebezpieczeństwo przyszło od więźniów, którzy złożyli raport, że moje wizyty są dla nich torturą, bo ich bliscy są daleko, i proszą o wysiedlenie mnie z miasta. Naczelnikowi więzienia podobała się nasza historia. Wezwał mnie do siebie i powiedział, że więzień bardziej cierpi wiedząc, że jestem blisko. Z jego punktu widzenia zwiększa to dolegliwość kary, przez to są większe widoki na reedukację. Od tej rozmowy jego zastępca brał mojego narzeczonego na miasto jako rodzaj sekretarza, tragarza, człowieka do szczególnych poruczeń.

Przychodzili do mnie obaj. Przygotowywałam elegancki obiad. Przeznaczałam na to wszystkie pieniądze. Był koniak, łosoś, kuropatwa. Zastępca naczelnika rozważał kwestię przedterminowego zwolnienia narzeczonego, a potem szedł do kuchni, zostawiał nas samych.

Wychowana w Warszawie, poznałam życie małego miasteczka, zyskałam wielu przyjaciół, przywiązałam się do niego. Przyszła mi myśl, czy nie zostalibyśmy tu na całe życie. Zastępca naczelnika mojemu narzeczonemu, inżynierowi, proponował pracę w więzieniu.

Przedterminowe zwolnienie narzeczonego przyszło nagle, ale zdążyłam się dowiedzieć, przybiegłam pod bramę, wyszliśmy. Godzina odjazdu pociągu do Warszawy, o którą pytał za pierwszym razem narzeczony, była wypisana wielkimi literami na tekturze powieszonej na ścianie mojego pokoiku. Pociąg odszedł punktualnie. Wiozłam masę sukienek, które sobie uszyłam, i myślałam, patrząc na oddalającą się sylwetkę miasteczka, jak szczęśliwy okres tu przeżyłam".

 

Legenda porucznika Biedrzyckiego. Na początku października walczył sam z wkraczającymi i maszerującymi przez Kielecczyznę Niemcami porucznik Biedrzycki. Zatoczył działo za miejscowością Ostojów. Sam ładował, celował i odpalał. Ostrzeliwał na wprost szosę Warszawa - Kraków, siejąc zniszczenie w kolumnie niemieckiej. W tej walce stracił działo. Najpierw konno, a potem pieszo, z zasadzek trafiał w Niemców z karabinu. Jego dalsze losy, po październiku 1939 roku, nie są znane.

 

Na Kielecczyźnie w M. jest resztówka z resztówki. Jest to właściwie chłopskie gospodarstwo, którego właścicielami są stara matka, i syn, inżynier, mieszkający w R. Większość ziemi oddają w dzierżawę, ale nie za pieniądze, za odróbkę na reszcie posiadłości. Jest to ostatni przypadek pańszczyzny na Kielecczyźnie.

 

Hellada l - dziewczyna, archeolog przeszła pieszo Grecję. Trwało to trzy lata.

 

Hellada II - dziewczyna przez ogłoszenie w piśmie "Radar" nawiązała kontakt z Grekiem z Salonik. Zaprosił ją na swój koszt do Grecji. Dziewczyna, przyjechawszy po długiej podróży do Aten, nie zastała w umówionym miejscu nikogo. Miała trochę pieniędzy, wynajęła pokój w hotelu koło dworca, usiadła w kawiarni na świeżym powietrzu, by zastanowić się, co robić. Przysiadł się jakiś chłopak, przeszkadzał, zagadywał. W tym momencie nadszedł ten, który ją zaprosił. Poznali się natychmiast. Zaskoczyło go, że widzi ją w towarzystwie mężczyzny. Ona miała żal o to, że nie był tam, gdzie miał czekać. Tłumaczył jej, że to nieporozumienie. Mieli się spotkać gdzie indziej, niż myślała. W końcu pogodzili się. Zwolnił jej pokój, wynajął większy i lepszy. Zastanowiło ją, że nie zamawia dla siebie osobnego pokoju. W nocy chciał z nią spać, ona uważała, że gdyby się natychmiast mu oddała, coś by się zepsuło. Obraził się na nią. Doszło do kłótni, dziewczyna odjechała pierwszym pociągiem idącym do Belgradu. Potem było jej żal, napisała list z. Warszawy. Odpowiedź była chłodna. Dziewczyna poczuła, że kocha tego Greka, którego widziała kilka godzin. Odtąd, oszczędzając, co dwa lata jedzie na wycieczkę do Grecji, telefonuje do Salonik, on się zjawia, ale nigdy nie mówi jej o przyszłości. Jest jej jedyną miłością.

 

Dwaj Niemcy - jeden łodzianin, syn pastora, walczył w Powstaniu po stronie polskiej, jest profesorem w USA. Drugi, obecnie profesor w klinice w Bonn, był lekarzem partyzanckim na Kielecczyźnie. Wsławił się ucięciem zgangrenowanej nogi piłą do drewna.

 

O przeciętności.  Na podstawie danych GUS wyprowadzenie hipotetycznego człowieka, średnią średniej, i zrobienie z niego bohatera reportażu. Wyposażenie go w cechy większości: średni wzrost, średnią płacę, średnią liczbę dzieci, wykształcenie, powierzchnię mieszkaniową. Superprzeciętny; opisać jego narodziny, życie i śmierć.

 

Autor książki o Jezusie ma zamiar spędzić na krzyżu tyle co Chrystus, tylko nie przybity, ale przywiązany. Chce zakosztować gąbki umoczonej w occie i mieć koronę cierniową na głowie.

 

Nazwisko znane z historii ruchu oporu w Poznańskiem - rodzice straceni, dzieci oddano do zniemczenia. Żyją w RFN, jako Niemcy.

 

"Ma handlową urodę, jest inwalidką w wieku dziewiętnastu lat na skutek nadużycia narkotyku. Ma chorobę podróży, ucieka, jedzie choćby na dzień do Sopotu w zimie. W niemowlęctwie po ruchu warg poznałam, że mówi do mnie 'mamo'. Opowiada, że jest sierotą, że ja umarłam. Spróbowałam narkotyku, by wiedzieć, co ona czuje".

 

Literatura z ogłoszeń - od opublikowania reportażu "Trzy złote za słowo" wiele lat wycinałem drobne ogłoszenia. Już nie szedłem ich tropami. Zostawiłem je nie rozszyfrowane. Dramaty opowiedziane w czterech wierszach petitem, tajemnice opublikowane w milionach egzemplarzy. Tylko cena za słowo od tamtych czasów wzrosła.

"Panią, która w dniu 17 grudnia 1971 roku na poczcie przy ul. Senatorskiej siedziała na sali przy stoliku naprzeciw mnie i widziała pana, który nic nie mówiąc, usiadł przy tymże stoliku, uprzejmie proszę o skontaktowanie..."

"Uratujecie nasze małżeństwo, wynajmując nam mieszkanie. Tel..."

"Mężczyznę, który leczył się w szpitalu przy ul. Czerniakowskiej w Warszawie na początku listopada 1973 r. i był świadkiem testamentu S. F. lub posiada na ten temat jakiekolwiek wiadomości proszony o porozumienie się osobiste lub listowne z A. W...."

"Poszukuję świadków wypadku, w którym zginął mój mąż na trasie Sierpc - Warszawa, półtora kilometra przed Drobnem, kwietnia 1977. Wielka Sobota, między godz. 16 a 18..."

"Kleopatra 38 92 57"

"Szczęśliwy ojciec, który kupował kwiaty do kliniki w kwiaciarni przy Krak. Przedmieściu 69, zostawił większą sumę pieniędzy. Są do odebrania.".."

"Rzeźbę białą, marmurową, powyżej 60 cm kupię..."

"Pana kominiarza, który nocował u mnie na wiosnę 1964 r. w miejscowości Krzywa Góra pow. Włocławek, proszę o zgłoszenie się do Iławy ul... Zwrócę wszystkie koszty związane z podróżą".

"Wierszem laurki, jubileuszowe wiwaty, słowa najszczersze, miękkie lub... cięte... jak kwiaty. Na zamówienie. 'Klara', godz. 17-19, tel..."

"Do trzech rewelacyjnych scenariuszy filmów fabularnych przyjmę wspólnika z gotówką 15 000 zł do sfinansowania przetłumaczenia na angielski, francuski..."

"Kto był świadkiem podczas Powstania Warszawskiego, w jakiej dzielnicy i w jakim zgrupowaniu walczył Henryk W., ps. 'Olek', kapral, proszę o powiadomienie matki, Malwiny W. ..."

"Organizatorzy wyprawy śladem Amerigo Vespucci apelują do sympatyków żeglarstwa. Służ nam radą i pomocą, pisząc na adres..."

"Uwaga: Stefa: Jestem zainteresowany propozycją. Dzwoń codziennie w godz. 8-10 numer..."

"Koleżanki, które w 1909 r. w Krakowie fotografowały się ze mną w małej grupie, proszę o przesłanie odbitki tej fotografii na adres: Londyn SW 15 ... za zwrotem kosztów. Na odwrocie fotografii były imiona: Maryla Br., Irena H., Ewa-Eugenia W., Janina P., Tekla Kr., Maria Iłł., Mila (Józefa) M., Apolonia St."

"S. Działacz proszony jest o zgłoszenie się na adres Nowolipie 2 pok. 150 w wiadomej sprawie. Warunki będą dotrzymane".                                        .

"Zegar stojący 'Becker', serwis 12-osobowy 'Oxford' oraz 3 modrzewie 36-letnie rosnące, sprzedam".

"Nagroda 500 zł! 2 lutego w godzinach wieczornych przy trasie tramwaju 25 zabrano mi 3500 zł w stanie zaniku pamięci. Pamiętam, że mężczyzna, lokując mnie w taksówce, brał pieniądze. Przy zajściu były osoby, które zapisały nazwisko tego mężczyzny. Proszę o skontaktowanie się..."

"Spłoszony koń, lat 12, kary, zaginął 10 stycznia br. w godzinach wieczornych w okolicy ul. Woronicza. Proszę o wiadomość..."

"Oddział Ruchowo-Handlowy PKP ogłasza publiczną sprzedaż nie odebranych bezdokumentowych przesyłek oraz przedmiotów znalezionych".

"Dawnych przyjaciół Iwony S. ze Szczecina poszukuje Janusz G. Wiadomość..."

"23 maja ok. godz. 14.50 na ul. Targowej przy Białostockiej samochód Mercedes uderzył przechodzącą przez jezdnię staruszkę. Po wypadku kierowca umieścił ranną w swoim samochodzie, odwiózł do szpitala praskiego, pozostawił w izbie przyjęć i oddalił się. Kobieta w tym samym dniu zmarła. Świadków tego wypadku prosi się o zgłoszenie..."

"Lalu, wujowie z Racławickiej bardzo cię proszą, wróć do nich do Warszawy albo napisz, lub zadzwoń. Kochana, bardzo prosimy". Ogłoszenie przylepione do ściany na rogu domu Nowego Światu i Rutkowskiego: "Apel do uczciwych serc. Kto widział? Zajście w tym miejscu w dniu 26.3.72, niedziela handlowa. Listy kierować:..."

 

Wielka podróż. Stanisław J. z Warszawy został zaproszony przez Żydów, którym ocalił życie w czasie okupacji niemieckiej do odwiedzenia ich. Mieszkają w różnych krajach, na różnych kontynentach. Najpierw był w Ameryce Południowej, potem poleciał do Nowego Jorku. Następny etap - Australia.

 

Walka o bohatera reportażu "Mieszczanin wrocławski". Jeden ze znanych autorów polskich powiedział o nim, że żaden człowiek nie mógł przeżyć tego, co jest opisane jako życie "Mieszczanina", i że autor - czyli ja - połączył w nim siedem postaci. Wskazał na miejsca połączenia różnych biografii. Dzieciństwo w Poznańskiem, młodość - wojna 1939 roku. Odyseja obozów - wywiezienie na roboty do Wrocławia :- Założenie organizacji "Wysoki Olimp" - Znów obóz - Powrót do Wrocławia i status jednego z pierwszych osadników polskich w latach czterdziestych. Małżeństwo z Niemką. Usiłowanie zamordowania go.

Napisałem do "Mieszczanina", by ujawnił swoje nazwisko i potwierdził, że w reportażu nie tylko nic nie zostało dodane do jego życia, ale nawet jeden z rozdziałów nazwany "Odyseja obozów" był skrócony tylko do tych słów: "Był w obozie tak dalekim od osiedli ludzkich, że nie było tam strażników, więźniów nikt nie pilnował, przywożono ich rzeką i zostawiano, nie wiadomo, czy na cale życie, czy do następnej wiosny, gdy przywożono nowych więźniów i zapas żywności".

Odpowiedział, że że względu na stanowisko, jakie zajmuje, byłoby mu to nie na rękę. Gdy przejdzie na emeryturę, ogłosi list potwierdzający prawdziwość mojego reportażu. Ale ledwie otrzymałem ten list, nadszedł następny. Dołączona była do niego gruba teczka dokumentów. Nawet pobieżny rzut oka na nie pozwalał stwierdzić, jak straszna krzywda groziła Mieszczaninowi. Człowiek, który chciał zająć jego stanowisko, wraz z grupą pracowników pragnących opanować przedsiębiorstwo, uknuł intrygę. Jednak Mieszczanin, jeszcze gdy nie wiedział, że to jest pułapka, przeciwstawił się podsuniętemu projektowi. Mimo to, za rzekome zatwierdzenie prowokacyjnego projektu, usunięto go. Miasto, w którym był założycielem polskiej tajnej organizacji w latach beznadziejności, terroru, w czasach gdy tylko wizjonerzy myśleli o powrocie Wrocławia do Polski, chciało go skrzywdzić. Myślał o odebraniu sobie życia. Został obroniony, ale nie chciało mi się tej długiej ponurej historii, którą ktoś mógłby nazwać siódmym życiem Mieszczanina, opisywać.

 

"Małe wybory moralne w tych spokojnych czasach mają gigantyczną skalę. Suma drobnych świństw prowadzi do katastrofy życiowej (Zanussi) - pod szkłem biurka mam wybór cytatów, które pomagają mi przeżyć. Jest tu Chrystus wg św. Jana, Budda, Krisznamurti, Schopenhauer, Nietzsche. Niektóre koleżanki zaczynają robić podobnie. Jedna wybiera cytaty z wypowiedzi kierownictwa PZPR. Chce znaleźć w tym oparcie. Wczoraj podałam się do dymisji. Dymisję przyjęto. Zalecona przez lekarza. Nerwica sytuacyjna. Lekarz kazał zmienić pracę. Po dwudziestu pięciu latach.

Na 8 marca krzesło przy mnie było puste. Nikt nie miał odwagi usiąść przy mnie. Zaczęło się od nieustannych pochwał dyrektora, w których była jakaś dwuznaczność: najlepsza pracowniczka, najpopularniejsza, znana w całym mieście. Gdy przyszedł pierwszy cios, zareagowałam okazując zaskoczenie, nawet ból. Cały mój dział był prześladowany naganami, obcięciem premii, upomnieniami, by go nastawić przeciw mnie. Odwołanie powoduje lawinę prześladowań.

'Co ma robić? - spytałam go. - Niech pan mi każe, poradzi, by pan mnie nie prześladował'.

'Może pani popełnić samobójstwo - odpowiedział. - Na miejscu pani bym to zrobił'.

Rozmowa z dyrektorem odkrywa prawdę: znajduje radość w prześladowaniu mnie. Okazuję mu, że cierpię, a nie mam szans obrony. Radośnie się śmieje, gdy oznajmia mi kolejną decyzję o ukaraniu mnie. Mimo, że upomnienie jest niezgodne z kodeksem pracy, wręcza mi je osobiście i cieszy się. Od tego czasu widok szefa budzi we mnie lęk, czym cieszę go jeszcze bardziej, wbijam w dumę.

Jego ambicja wszechogarniająca, niepohamowana, objęła także władzę nad życiem i śmiercią pracowników. Czekał na największą radość, satysfakcję, jaką ma mu dać zajmowane stanowisko. Ukazuje mi się jako potwór z filmów s-f, ogromna małpa, i nagle zdejmuje maskę, i wybucha śmiechem. Teraz grozi mi wyrzuceniem z pracy. Wiem, że to mnie czeka. Rezygnacja z funkcji kierowniczej tylko osłabiła jeszcze moją pozycję, dała dyrektorowi pole do ataku, potwierdziło się, że się go boję, że załamałam się, że jestem chora. Czeka, by zadać mi ostatni cios, ale zwleka, bo pozbawi go widzenia moich cierpień".

 

Za piękna. Nic mógł uwierzyć, że tak cudowna dziewczyna chce go. Wydało mu się to podejrzane. Coś ukrywa, jakąś hańbę, która skazuje ją na niego. Gdy się pobrali, podejrzewał, że stał się ofiary zmowy, że jest przykrywka jej rozwiązłego życia. Jej piękno, skarb jej urody był za wielki, by mógł go znieść, jej uroda budziła w nim lęk, uczucie zagrożenia, obrazę aż do obrzydzenia - z nadmiaru. Był zazdrosny, że inni na nią patrzą, zachwycają się nią. Przerastające go piękno budzi w nim nienawiść. Musi uczynić ją bliższa sobie, podobniejszą, na swój obraz i podobieństwo. Zmieni jej twarz, przerysuje ją. "Jeśli mamy być razem, muszę zmienić twój wygląd, inaczej, oszaleję" - powiedział i ciął ją żyletką przez twarz, a potem zadał szereg drobnych głębokich uderzeń. Po operacji nie podawano jej lustra. Gdy podano, nie poznała siebie. Wróciła ze szpitala inna osoba. Nawet zachowuje się inaczej. Ona, zawsze wolna, harda, ma zamiar wybaczyć mu. Wie, że to zrobił z miłości, której ona nie może stracić, ale i zrozumieć w pełni.

 

Oszustka. Stworzyła postać mitycznego, wszechmocnego mecenasa. Prototypem był adwokat, który bronił ją w poprzedniej sprawie o oszustwo. Rozrastanie się postaci mecenasa, jego biografii w miarę nowych oszustw. Przedstawiała się jako pośredniczka między wszechwładnym mecenasem a klientami, z którymi on nie styka się bezpośrednio ze względu na konieczność zachowania ostrożności. "Szalenie mu się podobam, wiem, i on mnie, co i on wie, ale nie możemy sobie pozwolić na nic, co zagroziłoby interesom. Ma troje dzieci i żonę, drugą, piękną, która mu ufa, i wie, że raczej wyrachowanie nas zgubi, a w tym sensie, że nic nas nie połączy".

Jednak w tych zaprzeczeniach niektórzy doszukiwali się potwierdzenia, że łączy ich wielkie uczucie. Gdy ją aresztowano, sad wyznaczył jej obrońcę z urzędu.

 

Rumianek pospolity - dalszy ciąg. To był tytuł reportażu z 1964 roku. Zaginiony jako niemowlę w czasie działań wojennych syn dwadzieścia lał po wojnie po sześcioletnich poszukiwaniach znajduje matkę. Okazuje się, że ma młodszego brata. Niesłychane szczęście ogarnia ich wszystkich. Dziesięć dni, które mijają, porównują z rajeni, snem. Z nadmiaru szczęścia z odnalezionego syna rodzą się zbyt wielkie wymagania i pierwsze rozczarowania. Potem idzie to szybko. Im większa była tęsknota, nadzieje, tym większe rozżalenie, które przechodzi w nienawiść. "Lepiej, gdybym nigdy nie odnalazł matki" - mówi syn. "Lepiej, gdybym nigdy nie odnalazła syna" - mówi matka. Brat wypędza brata, który opuszcza dom matki, znów jest sierotą, tuła się. Po pewnym czasie bracia spotykają się, godzą. Młodszy syn uznaje, że matka postępowała nieludzko z bratem. Zrywa z nią. Matka zostaje osamotniona, opuszczona, potępiona przez synów. Nie ma nikogo na świecie, jak do niedawna jej zaginiony syn. Potem drogi braci się rozchodzą. Teraz, wszyscy troje są skłóceni. Nie widują się. O śmierci matki doniesiono młodszemu bratu, który zataja tę wiadomość przed odnalezionym bratem, obciążając go winą za to, co się stało. Odnaleziony brat dowiaduje się przypadkiem o nieszczęściu i mówi: "Żyłaby, gdyby nie brat". Wszedłszy do kostnicy jeszcze raz upewnia się, że jest jej synem, tak uderza go podobieństwo zmarłej do siebie samego: "Jakbym ujrzał się w strasznym lustrze". Okrywa matkę chustką, którą przyniósł jej w darze, by nie marzła w lodowatym pomieszczeniu. Klęka przy niej i szepce do ucha: "Mamusiu, przepraszani cię za wszystko złe, co ci wyrządziłem". Szczęśliwy, że zdążył ją jeszcze przebłagać i pogodzić się z nią, wypija pół litra wódki z pracownikiem kostnicy, który myl i ubierał matkę.

 

"Mniej więcej w roku 1930 byłem poszukiwany przez matkę i rodzinę, ale ze względu na to, że w sierocińcu nadano mi obce nazwisko, a ja byłem zbyt mały, bym pamiętał właściwe, matce nie udało się mnie znaleźć. Przyszła okupacja niemiecka, po wojnie moje poszukiwania też nie dały wyniku. Moje właściwe imię: Łukasz, szczególny znak: blizna po oparzeniu na lewej ręce. Utkwiło mi w pamięci, że pochodzę z obecnego województwa rzeszowskiego. Są pewni państwo o nazwisku J., już starsi, którzy mogą wiele wiedzieć na mój lemat, ale nie odpisują na listy, a ja nie mogę tam pojechać. Przyznam się panu, że moja historia zaczęła się jeszcze w czasie pierwszej wojny w latach 1914-18. Mojej matki już nie zobaczę, coś mi mówi, że nie żyje, miałaby dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Ja sam nie jestem miody, ale przed śmiercią chcę wiedzieć, jak się nazywam naprawdę, chcę odnaleźć jakąkolwiek rodzinę. Na koszuli podobno miałem literki Ł. G.. Pamiętam tylko, że gdzieś mnie wieziono kolejką wąskotorową. Łukasz Kowalski".

 

To było w zaprzeszłych czasach, w 1926 roku był mój ślub i wesele. W czasie wesela mój godzinę przedtem poślubiony mąż został zabity. To była przysięga zemsty ze strony jednego z gości. Wtedy jeszcze cała wieś przychodziła. Mówił w sądzie, że żeby zemsta była straszniejsza, czekał kilka lat, przysiągł sobie, że zabije go na jego weselu, nim nadejdzie noc poślubna. Nie dostał wielkiego wyroku. Choć przyczyną nienawiści do męża była drobna - przyłapał go na kradzieży, ale sąd wziął pod uwagę stan zamroczenia alkoholowego i napięcie emocjonalne. Gdy wyszedł, dalej byłam wdową. Przychodził za płot, prosił, by pozwolić mu pomagać w gospodarstwie. Gdy nie godziłyśmy się z matką, narzucał się i pracował. Kopał ziemniaki lub wiązał żyto, ostatni, trochę z boku. Wszyscy uważali, że pokutuje, ale on pewnego dnia oświadczył się o moją rękę, że zastąpi nieżyjącego. Uciekłam z pola. Matka powiedziała: 'Podejrzewałam, że on zabił twojego męża z zazdrości o ciebie, że zawsze się w tobie kochał'. Musiałam uciekać z rodzinnego domu, ze wsi przed tym strasznym człowiekiem. Wyszło mi to w końcu na dobre. Mimo spóźnienia skończyłam szkołę średnią i znalazłam człowieka, przy którym zapomniałem swoje krzywdy".

 

W czasie przebudowy domu w Lublinie - znalezienie skrytki w murze. Nie. było tam kosztowności ani pieniędzy, tylko ordery, dyplomy hitlerowskie dawnego właściciela. Były tam nawet listy pochwalne burmistrza za utrzymanie porządku na posesji, wyróżniające wpisy nauczycieli do dzienników dzieci, zaświadczenia o uczestnictwie w kursie obrony przeciwlotniczej, zachowana dokumentacja wierności i lojalności wobec władzy.

 

Żołnierze wielkiej wojny - żołnierz podziemia Witold Pilecki wymógł na przełożonych, by wydano mu rozkaz pójścia do Oświęcimia, by tam zorganizować ruch oporu. Dał się dobrowolnie, pod fałszywym nazwiskiem Tomasz Serafiński, zagarnąć w łapance. To, co zastał w obozie, przekonało go, że wyobraźnia zawiodła. Nie spodziewał się, że coś takiego jak Oświęcim może istnieć. Co czuł, gdy znalazł się w pułapce - nie wiemy. W swoim raporcie nie prosi o ratunek, wyrwanie go z obozu, tylko podaje zmodyfikowany plan działania. Główny sposób walki to nie dać się zabić, podtrzymać na duchu kolegów, dożywiać ich.

 

Człowiek, który mówi pięknie, a ja nie rozumiem, o co mu chodzi: "Zadowalam się małym życiem. Jestem bezwolny. Brałem udział w historii. Tam gdzie się upiłem. Spiętrzone nerwy mnie rozsadzają. Chodzę czarny. Do wojska szedłem trzy dni. Przyszedłem jak Chrystus. Chciałem się bronić przed sobą. Powiesiłem się. Nie całkiem zupełnie. Bójka, hurkot wielki, a tu ręka! Wyszła kość z ręki. Nie wierzyłem, że nie pamiętam. Czwartek był obywatelski dzień. A my myśleli, że nigdy nie wypijemy - mówią i płaczą. Często im się zbiera. Wypiłem i poczułem nawet w paznokciach. Otrzeźwiałem, a tu koniec urlopu. Nikt nie wiedział, że jesteśmy braćmi rodzonymi, tylko że nazwisko to samo. Myślę: po co z obcymi robić, jak się ma rodzinę. Domek sam w sobie niezły. Wchodzę do domu, a ojciec nie poznał - starszy syn czy młodszy".

 

Buty bohatera. "Ponury", legendarny dowódca zgrupowania wojsk partyzanckich AK na Kielecczyźnie, urodził się w Janowicach, u podnóża Pasma Jeleniowskiego. Dom jest obszerny, solidny, ma klasyczną sień przechodzącą od frontu do podwórza, a tam werandę pod dachem. Widać ślady solidnego, zamożnego gospodarstwa. Muzeum założył brat bohatera w jego dawnym pokoiku, który, zawsze pusty, czekał na powrót chłopskiego dziecka, które było w szkołach. Straszne ciosy, które spadły na rodzinę: śmierć jednego syna, długoletnie więzienie drugiego, czuje się tu. Smutek, tragizm bije z biednych sprzętów tego pokoiku. Są w gablotce krzyże Virtuti Militari, znak cichociemnego, dyplomy. Obok nakrytego pierzyną łóżka długie buty "oficerki" na prawidłach - jakby czekały na właściciela. Krzyk mody lat czterdziestych. Jak wiadomo, w tym pokoiku mieszkał krótko, do czasu, gdy jak Radek Żeromskiego poszedł do szkół. Czy na pewno to są jego buty?

Zachowało się zdjęcie z grudnia 1943 roku najbardziej znane, ze Szczytniaka, tak bliskiego rodzinnemu domowi. "Ponury" siedzi na pniu i studiuje mapę. Drugie zdjęcie: stoi ze stenem pod drzewem, patrząc w obiektyw. Na obu zdjęciach przez szkło powiększające widać nędzę jego butów, przyszwy spłaszczone, rozbite, rozczłapane cholewki tworzą harmonijkę i opadają. Sztywniki utrzymujące górną część buta są pogięte, bo odsłaniają cztery sznurowadła bryczesów. Można wysnuć przypuszczenie, że nasmarowane są towotem lub masłem, a nie pastą, tak są matowe.

Angina, zaziębienie dręczyły partyzantów bardziej niż Niemcy. Brało się to z przemoczenia butów. Każdy, kto pamięta wojnę, wie, jak wielkie znaczenie miały buty. Skóry wywozili Niemcy, fabryki obuwia pracowały dla Niemiec. Noszono drewniaki. Gdyby miał te buty w domu, posłałby swoich ludzi po nie. Nie śmiem pytać twórcy muzeum, by go nie dotknąć. Przypuszczam, że było tak: w czasie krótkiej wizyty w domu w 1943 roku rodzice zobaczyli jego buty, tak zniszczone, że gdy odszedł, zamówili mu nowe, jako prezent, u wiejskiego szewca. Jego miarę przecież ten szewc mógł zachować. Niedługo potem "Ponury" poległ. Nie wiedział, że w domu czekają na niego nowe buty.

 

Inny legendarny dowódca: Przeżył wojnę i wyrok śmierci po wojnie. W portfelu - jak głosi wieść - nosi listę 24 nazwisk spisanych ze strzępka afisza. Zna je na pamięć. Całe życie stara się, by tym ludziom zbudować pomnik. Gotów go ufundować z własnych oszczędności. Mówi, jak głosi legenda, że nie może umrzeć, dopóki nie stanie pomnik. Poczucie winy nie daje mu spokoju, staremu żołnierzowi. Czterdzieści lat temu jego oddział zatrzymał niemiecki pociąg na stacji w S. Czekał na pociąg z amunicją, tymczasem pierwszy puszczono pociąg urlopowy. Jeden z jego żołnierzy nie wytrzymał i strzelił. Wywiązała się walka. W odwecie Niemcy rozstrzelali 24 zakładników. Sprawa pomnika się komplikuje: okazało się, że jeden z rozstrzelanych zakładników, wziętych z ulicy przechodniów, okazał się konfidentem Gestapo. Na próżno szeptał coś do żandarmów, dawał znaki, na kogoś się powoływał, z kimś chciał się widzieć, w końcu wołał tak głośno - słyszano go z okien pobliskiego domu - krzyczał jeszcze, gdy inni wznosili okrzyk: "Jeszcze Polska nie zginęła", aż do chwili, gdy salwa karabinowa, przedłużająca się, bo Niemcy repetowali karabiny i strzelali dalej, do leżących, nie zagłuszyła wszystkiego.

 

Jest wśród nas - taki miał być tytuł reportażu. Trzydzieści lat zwlekałem z zaczęciem pracy. Wiedziałem, ile ten człowiek wycierpiał, i bałem się go dręczyć. Nie byłem pewny, czy cierpiał niewinnie, i nie chciałem mu tej niewiedzy okazać. Dziesięć sekund w 1943 roku, gdy miał dwadzieścia cztery lata, przekreśliło resztę życia. Przyjechali z Kielecczyzny w sprawie konspiracyjnej dużej wagi. Szli we trzech ulicą w Warszawie. Nagle gestapowcy otoczyli ich, zabrali jednego z nich, dwu puścili wolno. Jednym z tych, co odeszli wolno, był bohater mojego reportażu. Drugi z puszczonych wolno kilka miesięcy potem został zdemaskowany jako główny agent Gestapo na północnej Kielecczyźnie.

Po wojnie, gdy aresztowany wtedy działacz podziemia wrócił z Oświęcimia, przekazał dokładną relację o swoim aresztowaniu. Wyszło na jaw, że B. nigdy w wyraźny i niedwuznaczny sposób nie opowiedział, jak ono przebiegało. Odbył się proces B., ale poza poszlaką, którą było aresztowanie go przez Gestapo oraz dziwnym zachowaniem się po tym fakcie, nie było innych podstaw do skazania go. Został uniewinniony, ale w opinii wyrok zapadł. Mimo to B. nie opuścił okolicy. Widuje się go przygnębionego. Nie patrzy na ludzi. "Zazdroszczę kolegom poległym" - powiedział B. do jedynego z dowódców AK, który z nim chciał rozmawiać przez te lata.

"Nie zabiję się, bo to dla niektórych byłoby dowodem winy".

Całe życie, z kimkolwiek rozmawia, przysięga, że jest niewinny. Nie opisywał - jak twierdził - okoliczności aresztowania w Warszawie, bo wstydził się, że go nie aresztowano, i nie rozumiał tego tajemniczego wydarzenia. Zaperzał się, groził procesem tym, którzy w publikacjach wspominali o nim, nawet gdy - jak Cezary Chlebowski - używają kamuflażu, nazywając go B., co i ja przejąłem - ale B. nie mógł się obronić. Wbrew woli stał się postacią historyczną. Tego faktu nikt nie mógł pomijać, by go chronić.

Ciągle drżał w obawie przed nowymi publikacjami, wznowieniami książek Chlebowskiego, które odnawiały pamięć o tamtych dziesięciu sekundach. Ciągle ktoś do niego przyjeżdżał i dręczył pytaniami. I ja tak miałem postąpić.

Poza chęcią opisania jego tragedii nie miałem innej przyczyny, by z nim rozmawiać, nic bowiem nie dało się wyjaśnić dotąd i wątpiłem, bym wyjaśnił. Ale miałem do darowania mu pewną koncepcję, pomysł. Dopóki nie zdemaskowano agenta numer 1, fakt, że aresztowano tylko jednego z nich trzech, nikomu nie wydał się podejrzany. Dopiero nieufność wywołana wykryciem agenta spadła na pana B. Gdyby Niemcy aresztowali ich wszystkich trzech, jednego musieliby i tak wypuścić: swojego agenta numer 1.

Wtedy napiętnowaliby go tym zwolnieniem i wzbudzili podejrzenia. B. posłużył więc bez swojej wiedzy i woli za osłonę dla agenta nr 1, po to, by ten mógł działać jeszcze przez pół roku. Dwóch nie aresztowanych - wśród nich jeden agent, drugi jego osłona.

Pan B. zmarł przedwcześnie, zabierając swoją tajemnicę.

 

Pół tajemnica - pół plotka, pół legenda - czyli coś prawdziwszego od prawdy. Wiadomość, przekazywana z roku na rok przez studentów Akademii Medycznej, co pewien czas zostaje potwierdzona, gdy pracownik prosektorium wyciąga hakiem spod innych zwłok, pływających w basenie z formaliną, tego trupa. Jest tu najdawniej, od trzydziestu ośmiu lat. Jeśli dobrze się przyjrzeć, widać wloty kul. Potwierdzało to się do niedawna w czasie sekcji, że od wojny niektóre trupy tu przetrwały. Znajdowano w nich pociski i odłamki. Dlaczego jeszcze jest ten trup? Trzymano go licząc, że ktoś się zgłosi po niego? Czy bliscy rozpoznaliby? Jak mogliby się dowiedzieć, że on tu jest? Jako memento? Zapewnienie mu trwania, niezniszczalności, rodzaj odwetu, zemsty, nakazanie pokuty, stworzenie czyśćca przy zachowaniu form cielesnych?

Księgi z tego okresu dawno zostały oddane na makulaturę, ale legenda podaje, za co był rozstrzelany w 1945 roku. Tuż przed ofensywą radziecką SS-mani z załogi obozu w Radogoszczy podpalili barak z więźniami. Potem ci Niemcy dostali się w ręce Polaków i zostali rozstrzelani. Na prośbę organizującego się wydziału lekarskiego ich trupy zasiliły prosektorium. Na nich uczyli się pierwsi studenci. Może po wojnie mieli opory czy wprost nie mogli krajać trupów polskich, ciał męczeńskich, by dalej cierpiały po śmierci?

W późniejszych czasach oszczędzano Niemców, zostawiając ich jako zabytki muzealne, ale w końcu został tylko on, zwany Müllerem.

 

 

* Krzysztof Kąkolewski - "Dziennik tematów. Część druga", 1985 r.





Krzysztof Kąkolewski