Jarosław Iwaszkiewicz

Dzienniki 1956-1963

2010

 

(...)

 

8 marca 1956

Przed godziną zdechła Koka-kola. Przyszła na kolację, Anusia [Włodek] postawiła jej miseczkę na oknie, ona usiłowała wskoczyć na parapet. Anusia jeszcze powiedziała: "O, udaje, że nie może wskoczyć!". Wreszcie wskoczyła i zwaliła się z parapetu na ziemię, wydała przeciągły, przeraźliwy jęk i już było po niej. Nigdy nie widziałem takiego końca zwierzęcia, tak niespodziewanego i "otwartego", zwłaszcza że była to młodziutka koteczka i spodziewała się dzieci. Co się stało? Ten piorunujący zgon zwierzęcia, w naszych oczach, tak nieoczekiwany, zrobił na nas duże wrażenie. Hania specjalnie lubiła Kokę-kolę, a ona była miła i bardzo mądra. Najciekawsza była jej "filozofia wodna". Godzinami siedziała na wannie i kontemplowała krople padające z kranu, a gdy się trochę wody puściło, wskakiwała do wanny i obserwowała z największym zainteresowaniem dziurkę, przez którą woda ucieka. Chwilami wkładała łapkę do tej dziurki, jakby chciała zbadać, co to jest. I nic nie wiedziała, nic nie rozumiała. Pocieszałem ją znowu tym, że profesor Infeld *[Leopold Infeld (1898-1968) - fizyk teoretyk, autor prac z ogólnej teorii względności, teorii pola i elektrodynamiki; współpracował z Maxem Bornem i Albertem Einsteinem. W latach 1939-50 profesor uniwersytetu w Toronto. Zmuszony był opuścić Kanadę w wyniku oskarżeń o kontakty z komunistami w Polsce i sprzedaż tajemnic wojskowych dotyczących broni nuklearnej (w 1994 roku oczyszczono go pośmiertnie z zarzutów). W 1950 objął katedrę fizyki teoretycznej na Uniwersytecie Warszawskim.] wie niewiele więcej. I tak samo zastanawia się nad kranem, skąd wycieka, i nad dziurką, dokąd wszystko uchodzi. I tak samo skończy jak moja biedna Koka-kola, i nic nie można będzie z tego zrozumieć. Granica między zwierzęciem a człowiekiem zaciera się tak bardzo. Pytałem Hani, czy się modliła za jej jasną duszyczkę? Po tylu śmierciach ludzkich taka śmierć zwierzęcia jest jak gdyby w zgodzie, w całości świata - jeszcze jednym wyrazem naszej tragicznej ignorancji i naszego tragicznego smutku.

 

Sztokholm, 4 kwietnia 1956

Cały czas myślę dziś o Maryśce, która ze straszną tremą wyrusza dziś sama w taką daleką i skomplikowaną drogę *[Chodzi o powrót Marii Iwaszkiewicz z Mediolanu do Warszawy. Przed wylotem do Sztokholmu Iwaszkiewicz napisał córce instrukcję, w której zawarł wskazówki, jak radzić sobie w hotelu i podczas podróży. Instrukcja kończyła się zdaniem: "Tylko, Marysiu, na miłość Boską, nie flirtuj ze ślicznym Chińczykiem, który mieszka naprzeciwko!"]. Ta podróż zbliżyła nas bardzo, przekonałem się - mając trochę wolnego czasu do rozmyślania - jak bardzo kocham moje córki.

Czytam teraz pierwszy tom pamiętników Korbońskiego *[Stefan Korboński, pseud. Nowak, Zieliński i in. (1901-1989) - polityk, działacz ruchu ludowego, adwokat; zagrożony po wojnie aresztowaniem przez władze komunistyczne, przedostał się za granicę; od listopada 1947 w USA. Pamiętniki, o których mówi Iwaszkiewicz, to książka zatytułowana W imieniu Rzeczypospolitej, Biblioteka Kultury, Paryż 1954.]. Bardzo zajmuje mnie ta lektura - przeżywam jak gdyby po raz drugi całą okupację, przypomina mi to czasy zasypane piachem codziennych dni, które potem nastąpiły. Poprawiam nieścisłości i piszę na marginesach uwagi. Jednocześnie jest to lektura przerażająca. Lekkomyślność - chciałoby się powiedzieć - bezmyślność tej akcji, której przewodniczy taki człowiek. Przeraża tu krótkowzroczność i głupota tego faceta. Ani jednej szerszej myśli, ani jednej idei politycznej - bo nie można nazywać, tak jak on, "polityczną" działalnością przestawień organizacyjnych, kłótni o miejsca i rywalizacji prestiżowych. Żałość ogarnia, gdy się pomyśli, że tacy ludzie wykrwawiali naszą młodzież bez żadnej jasnej myśli o przyszłości. W momencie kiedy się wszystko waliło, kiedy odbywały się gigantyczne walki o przyszłość świata, kiedy była obrona Moskwy i Stalingradu - ci panowie kłócili się o posady i o przyszłą organizację sądownictwa w "wolnej" Polsce! Niemcy chyba naumyślnie nie aresztowali Korbońskiego, aby mieć na takim stanowisku takiego durnia. Ja też byłem ślepy wtedy, ale jednak bardziej rozumiałem, co się dzieje, a w każdym razie wiedziałem, jak się potoczą wypadki w razie zwycięstwa - nieuniknionego - Sowietów. Innego wyjścia z naszej sytuacji nie było - i to należało przewidzieć. Tylko babcia Śliwińska mogła rozumować "Ameryka i Anglia jakoś to urządzą" - a nie mężowie, którzy sami siebie nazywali "politykami". Wobec tej bezmyślności i deptania wytartych ścieżek jakże inaczej wygląda, antypatyczna dla mnie, ale dyktowana zrozumieniem sytuacji i sięganiem wzrokiem w przyszłość polityka Bieruta, Wandy Wasilewskiej *[Wanda Wasilewska (1905-1982) - działaczka polityczna, pisarka. Po wybuchu II wojny światowej wstąpiła do Związku Pisarzy Radzieckich i WKP(b). Założyła i w latach 1941-43 redagowała "Nowe Widnokręgi". Była współzałożycielką i przewodniczącą ZG Związku Patriotów Polskich. W 1945 roku wyszła za mąż za Ołeksandra Kornijczuka i osiadła w Kijowie.] i Związku Patriotów *[Związek Patriotów Polskich (ZPP) - istniejąca w latach 1943-46 organizacja polityczna, założona i kierowana przez polskich komunistów w ZSRR; narzędzie polityki Józefa Stalina w kwestii polskiej.]. Niemcy wiedzieli, co robią, od razu uderzając w Rataja, Starzyńskiego, nawet Niedziałkowskiego *[Mieczysław Niedziałkowski (1893-1940) - działacz i teoretyk PPS, publicysta; w 1939 roku aresztowany, następnie rozstrzelany przez Niemców w Palmirach.]; byli to jedyni ludzie w kraju, którzy mogli zorientować się w politycznym znaczeniu wydarzeń. Pozostali w Polsce ludzie, którzy walili głową w mur, a to jak wiadomo nic prócz ran nie przynosi. Polityka Bieruta nie mogła być inna. Zabawne, że po raz pierwszy u Korbońskiego, a także w ostatniej "Kulturze", znajduję oskarżenie Bieruta o współpracę z Niemcami *[Chodzi o list do redakcji paryskiej "Kultury", podpisany A. Korbut. Oto jego obszerny fragment: "Na początku października 1941 roku udałem się znowu do Mińska, aby odwiedzić mego dobrego znajomego ze studiów na USB w Wilnie, p. dr. W. Tumasza, który pełnił wówczas obowiązki komisarycznego burmistrza miasta Mińska. W czasie przyjacielskiej rozmowy wspomniałem mu, że osoba Bieruta jest mi podejrzana. P. Tumasz pochwalił Bieruta jako dzielnego pracownika, ale w toku dalszej rozmowy i po pewnych wahaniach opowiedział mi, co następuje: «Jakim cudem Bierut znalazł się w Mińsku - nie wiem. W każdym razie wkrótce po wkroczeniu wojsk niemieckich do Mińska zgłosił się dobrowolnie jako kandydat na pracownika miejskiego. Wszędzie przedstawiał się za zbiałoruszczonego Polaka. Przyjęto go chętnie, bo był brak chętnych do pracy, a dawni sowieccy pracownicy albo siedzieli w ukryciu, lub pouciekali na Wschód za czerwoną armią. Bierut okazał się niezłym pracownikiem, zdołał zabezpieczyć kilka magazynów żywnościowych przed grabieżą motłochu. Przed kilkoma dniami zgłosił się do mnie Bierut w bardzo dyskretnej osobistej sprawie. Przyjąłem go natychmiast. Nie rozprawiając długo, wyjmuje Bierut ze swego portfela podanie do Gestapo w Mińsku, w którym dokładnie podał swój życiorys oraz przebieg swojej wywrotowej działalności dla Kominternu. To podanie dał mi do przeglądu. Było to - na modłę rosyjskich komunistów pisemne kajanie się, pokajanije - wyznanie grzechów i prośba o przebaczenie. Po prostu nie wierzyłem swoim własnym oczom. Otóż Bierut zapewniał Gestapo, że on zwątpił w komunizm, jako narzędzie międzynarodowego żydostwa, i staje się od tej chwili zwolennikiem 'Nowej Europy', a jej 'Fuhrera' Hitlera uważa za jedynego człowieka, który przyniesie światu zbawienie i uwolnienie z rąk krwiożerczego kapitału. Oczywiście Politbiuro ze Stalinem na czele obezwał bandą szubrawców etc. W końcu podania było specjalnie zaznaczone, że Bierut jest czystym 'aryjczykiem' i że to go też skłania do zerwania z 'żydo-komuną'. Jednym słowem Bierut zaklinał się na wszystkie świętości, że zrywa z komunistami i będzie uważał służenie 'Fuhrerowi' za wielki zaszczyt. [...] Gestapowcy przyjęli p. Bieruta bardzo uprzejmie, słuchając i czytając jego zeznania z ogromnym zainteresowaniem. Rozkrochmaleni wylewem uczuć ze strony starego komunisty, gestapowcy przyrzekli mu bezkarność, o ile on znajdzie w Mińsku dwie solidne osobistości, gotowe ręczyć za niego. Oczywiście zawahałem się złożyć podpis pod podaniem Bieruta. Zwrócił się on wtedy do p. J[ana] Stankiewicza, ówczesnego kustosza Miejskiego Muzeum w Mińsku, i ten podpisał się na podaniu Bieruta do Gestapo i nakłonił mnie przedwczoraj do tego samego kroku, mówiąc, że Bierut jest także katolikiem i trzeba mu pomóc»" ("Kultura" 1956, nr 3, s. 140-141).]. Co to znaczy? Do Bieruta miałem zawsze wielkie zaufanie - i przykro mi było, że w ostatnich latach wycofał się jak gdyby od kontaktów z nami, pracownikami kultury. Wierzyłem mu bardzo. Śmierć jego sprawiła na mnie bardzo silne wrażenie, pogrzeb - wspaniały. Te tłumy, które przesuwały się przed trumną, tłumy prawdziwego, do dziś cierpiącego proletariatu, dla którego on był symbolem i nadzieją. Zamęt w kraju po jego śmierci ogromny i nikt nie ma jego autorytetu. Żaden Korboński nie zasmaruje jego rozwagi i mądrości. Mogą na niego zwalać wszystko jak na Stalina - mój osobisty stosunek do niego, bardzo osobisty, nigdy się nie zmieni. Myślę, że nie bez racji trumna jego była przykryta narodowym sztandarem.

 

Sztokholm, 11 kwietnia 1956, i silny śnieg

Jakoś tak się składa, że w Sztokholmie piszę więcej o Dąbrowskiej niż o czym innym. Wczoraj obiad wieczorny w poselstwie z Gunnarem Gunnarssonem i Nilssonem. Gunnarsson wzniósł toast, mówiąc, że za najwyższy zaszczyt uważa sobie to, że siedzi obok Marii Dąbrowskiej. O mnie oczywiście ani słowa. Podobno Przyboś napisał olbrzymi artykuł, twierdząc, że powinniśmy być dumni, że mieszkamy w tym samym miejscu i w tym samym czasie co Dąbrowska. Nawet stary Ochab *[Edward Ochab (1906-1989) - działacz ruchu robotniczego; od 1944 roku na kierowniczych stanowiskach w wojsku, administracji państwowej, w związkach zawodowych i spółdzielczości; od marca do października 1956 pełnił funkcję I sekretarza KC PZPR.], kiedy mu powiedziałem, że Maria nie podała ręki Wasilewskiej, odrzekł: "Tak, ale ona napisała Na wsi wesele". Dzisiaj pojechała do Uppsali na seminarium polonistyczne. Jakbym już widział Nobla w jej kieszeni. Jarosławie, czy jesteś zazdrosny? Chyba trochę, ale niewiele. Sam uważam Dąbrowską za prawdziwego pisarza, za sumienie narodu ponadto. Ale myślę, że los jest trochę niesprawiedliwy dla mnie. Należałoby mi się małe miejsce "obok" Dąbrowskiej. Rozmawiałem parę dni temu z Lukacsem o Czerwonych tarczach. Trochę pokpiwał sobie ze mnie mówiąc, że za bardzo się rozpraszam, że epizod z Judką ist wunderbar *[(niem.) - jest wspaniały.], a wszystko przedtem do niczego. To samo mówił mi ongiś, ongiś Selichanowicz. Że nie umiem wybrać zagadnienia czy punktu centralnego. Oczywiście rozpraszam się, ale w tym rozproszeniu jest cała moja tourment *[(fr.) - udręka.]. A u Dąbrowskiej nie ma żadnej tourment. Donini mi zarzucał kapryśność, że mówiłem w Brukseli o niej jako o "sumieniu narodu" - a teraz powiedziałem, że to jest une litterature de femmes de chambre *[(fr.) - literatura pokojówek.]. On tego nie rozumie. To nie jest pour femmes de chambre *[(fr.) - dla pokojówek.], to jest ecrit par une femme de chambre geniale *[(fr.) - pisane przez genialną pokojówkę.]. To jest literatura  o f i c j a l i s t y *[przestarz. osoba zarządzająca prywatnym majątkiem ziemskim]. To jest znakomite, ale zawsze naznaczone grzechem pierworodnym ekonomstwa. Dlatego znakomite dla Niemców i Szwedów - nie do pomyślenia dla Francuzów. Straszliwie prowincjonalne. A potem to "sumienie narodu". Raczej wyraża się w złośliwościach - a nie w uderzeniu wprost. Ale można powiedzieć - inaczej nie można było. Ale ostatecznie pogodziła się z sytuacją w kraju - a że z kaprysami? Teraz chodzi w aureoli promiennej i u nas, i na emigracji. I cnotę zachowała, i kapitał zbiła. A ja lekkomyślny rzuciłem się jak święty Kasjan do pomagania ludziom, nie myśląc o sobie. Wyszła z tego jak gdyby bezmyślność. Bo niemyślenie o sobie wydaje się bezmyślnością (Idiota Dostojewskiego), zwłaszcza w naszym światku. I zostałem ani tu, ani tam - jak zwykle i na pozycjach trzeciorzędnego pisarza. O moim Chopinie - oprócz Zygmunta [Mycielskiego] - nikt nic nie napisał. Czasem odczuwam z tego powodu małą myszkę w sercu. Ale ponieważ teraz myszy na całego do mego serduszka się dobrały...

Dzisiaj niby to lecimy, ale deszcz, śnieg, wicher gwałtowny. Żadna przyjemność. Ach, żeby już wreszcie dojechać do domu i zakotwiczyć się na czas dłuższy.

Nie wytrzymałem wczoraj i za całe pieniądze, jakie miałem, kupiłem nową książkę o Sycylii. Nareszcie fotografie dające pojęcie o tym, co to jest. I tak mi znowu wszystko wypłynęło ze środka. Chciałbym teraz ze dwa lata posiedzieć murem w Stawisku (oprócz Sandomierza) - a potem pojechać na dwa miesiące na Sycylię - i już! Czy mi to serce jeszcze na ten czas wytrzyma? Wątpię, ale róbmy sobie projekty, inaczej trudno.

 

Stawisko, 13 kwietnia 1956 (Leżę w łóżku).

Jeszcze o Dąbrowskiej, póki pamiętam. Jej twórczość dokładnie pokrywa się z granicami kraju. Pasuje na Polskę jak rękawiczka i nigdzie się nie wzdyma. Ani na jotę nie przekracza linii granicznej i nigdy nie przekracza możności rozumienia, nie wymaga intuicji. Ciekawe, co myśli Gombrowicz o Dąbrowskiej? *["Przede wszystkim kobiety. Oto testimonium paupertatis: że powieść owego czasu opierała się głównie na kobietach i była jak one. Okrągła w liniach, miękawa, rozlazła. Sumienna, drobiazgowa, dobrotliwa, czuła. [...] - oto autorki zawsze skromne lub nawet pokorne, z godnym pochwały zaparciem się siebie, zawsze gotowe rozpłynąć się altruistycznie w innych lub też zgoła w bycie, głosicielki «prawd niewątpliwych» w rodzaju Miłości lub Litości, które Renata lub Anastazja odkrywały pod koniec sagi w drżeniu liści lub w śpiewie drzew... Nikt nie neguje talentu tym Dąbrowskim, Nałkowskim, do Gojawiczyńskiej włącznie, ale czyż ta rozpływająca się w kosmosie babskość mogła w jakikolwiek sposób ukształtować świadomość narodu?" (W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, Kraków 1997, s. 257).] U niej nawet wyobrazić sobie nie można takich scen jak zabójstwo pani Renal *[Pani de Renal - jedna z głównych postaci powieści Stendhala Czerwone i czarne.], spotkanie przez Vautrina Lucjana de Rubempre *[Vautrin, Lucjan de Rubempre - postacie z Komedii ludzkiej Balzaca.] na drodze - nie mówiąc już o Dostojewskim. Z rozmów w Sztokholmie:

Ja: Jakże, Maryjko, uważasz ten przekład niemiecki Nocy i dni *[M. Dąbrowska, Nachte und Tage, przeł. L. Lasinski, t. 1-2, Berlin 1955. Było to drugie tłumaczenie na język niemiecki Nocy i dni, pierwsze ukazało się przed wojną (przeł. H. Koitz, t. 1-2, Breslau 1938).]? Dobry?

Ona: Oczywiście nie jest kongenialny, ale ujdzie...

Rozumiem, że używa słowa "kongenialny" w znaczeniu "kongenitalny", ale zawsze...

Inna scena: Dąbrowska, Broniewska, ja.

Broniewska: Wiesz o artykule Przybosia?

Ja: Nic nie wiem.

Broniewska: Coś okropnego... sama wazelina... no, już po prostu nieprzyzwoity panegiryk na cześć pani Marii... coś tak niesmacznego.

Dąbrowska: Nie. Dlaczego? Mnie mówili, że on jest naprawdę takim wielbicielem mojej twórczości.

Putrament *[Jerzy Putrament (1910-1986) - literat, komunistyczny działacz kulturalny, redaktor prasy literackiej] pisze dzisiaj w "Przeglądzie Kulturalnym":

"Przyznam się zresztą, że to, co ostatnio napisał o Dąbrowskiej Przyboś, wydało mi się grubym nietaktem wobec autorki Nocy i dni. Kiedy się pisze o żyjącym pisarzu, należałoby pamiętać, że im większy jest ten pisarz, tym niechętniej znosi superlatywy pod swoim adresem. Wydaje się, że ze wszystkich współczesnych pisarzy Dąbrowska jest szczególnie na tym punkcie uczulona".

Jeszcze jedna anegdota, "pozytywna". Na tym obiedzie jeden ze szwedzkich profesorów, którzy mówią lepiej po rosyjsku niż po polsku, pyta, jak przetłumaczyć rosyjskie niedostatok. Ja mówię, że brak, wada.

- Niestety - zwracam się do Dąbrowskiej - u nas ciągle używa się po polsku słowa "niedostatek" nie jako "bieda", ale w rosyjskim znaczeniu, jako "brak", "wada". Spotyka się to na każdym kroku. Zdaje mi się nawet, że ty, Maryjko, niedawno gdzieś tak napisałaś.

- Ale gdzież tam - oburza się Dąbrowska - nic podobnego. Zawsze na to bardzo uważam.

Nazajutrz o 10 rano przychodzi do hotelu, aby się z nami pożegnać. Odprowadza mnie na stronę:

- Wiesz, ja zdaje się gdzieś użyłam tego słowa "niedostatek" w niewłaściwym znaczeniu. Myślałam o tym...

- Co? Więc myślałaś o tym całą noc?

- Całą noc - wyznaje z rumieńcem.

Przeczytałem ten artykuł Przybosia. Ucieszył mnie bardzo. Tak rzadko u nas pisze się o żyjących pisarzach w tym tonie, głupi bo głupi artykulas - ale zjawisko raczej pozytywne. Tylko z jednym się nie mogę zgodzić: z panegirykiem na cześć jej języka jako poezji. Język Dąbrowskiej jest ścisły i dobrze przylega do obrazu - ale niemuzykalny.

Później

Nigdy nie umiem ocenić działania lekarstwa. Nigdy nie czuję, że mi coś "dobrze robi" ani nawet w ogóle że działa. Nawet aspiryna. Co to znaczy? Czyż aż taki brak umiejętności introspekcji? Czy nie umiem badać swojego organizmu, czy też mnie to nic nie obchodzi?

Później

Jeszcze o Dąbrowskiej.

Na wsi wesele u nas w redakcji nie było przyjęte z entuzjazmem. Anka mi to streszczała mętnie, że niby tylko opis wesela, i już, Stryjkowski mówił "takie sobie". Ja nie czytałem i nie będę ani cenzurował, ani poprawiał Dąbrowskiej. Przeczytałem już wydrukowane w numerze. I byłem wstrząśnięty. Przyszedłem do redakcji i położyłem numer na stole. "Bardzo mi jest przykro - powiedziałem - że mój zespół nie docenił tego utworu. To jest olbrzymie zdarzenie literackie!" Było to przeszło rok temu - teraz to dopiero widać.

Co prawda program tego dziełka da się streścić słowami: nie wolno bić! Program, jak widzimy, minimalistyczny. Ale i on był rewolucyjny w styczniu 1955 roku. Ottiepiel *[Erenburg, Ottiepiel (t. 1-3 1954-56, wyd. pol. Odwilż t. 1-2 1955-56). ] czytałem w grudniu 1955 roku, The Old Man and the Sea *[E. Hemingway, The Old Man and the Sea (1952, wyd. pol. Stary człowiek i morze 1956).] wtedyż, Na wsi wesele w styczniu. To były przeżycia.

 

Stawisko, 17 kwietnia 1956

Czasem uprzytamniam sobie to, jak bardzo niedzisiejszym jestem człowiekiem. Jakbym inaczej wyglądał, gdybym się urodził na miejscu Bola na przykład, to znaczy w 1875 roku. Byłbym rodzajem Berenta *[Wacław Berent (1873-1940) - powieściopisarz, eseista, tłumacz; autor m.in. powieści Próchno (1903), Ozimina (1911), Żywe kamienie (1918). Iwaszkiewicz ma zapewne na myśli erudycyjny cykl esejów historycznych o inteligencji polskiej, na który składają się: Nurt (1934), Diogenes w kontuszu (1937), Zmierzch wodzów (1939).], poszedłbym do podręczników, spędziłbym życie prawie wiktoriańskie i jakoś bym i ja do świata pasował - i świat do mnie. A tak to stałe cierpienie niedopasowania - i zbyt przesadna chęć z mojej strony "nadążania" za czasem, jak ta stara pani w Kawalkadzie *[Kawalkada (1933, reż. F. Lloyd). Film na podstawie sztuki Noela Cowarda], która nosiła modne suknie i wieczorami chodziła na cocktaile. A przecież i ja urodziłem się w epoce, gdzie cocktaile były nieznane. I może nie potrafiłem zachować godności w pozostawaniu w zgodzie z tą epoką, która mnie wydała. Za bardzo zawsze chciałem być "z młodymi", wydawanie "Nowej Sztuki" *["Nowa Sztuka" - awangardowe pismo z podtytułem "miesięcznik artystyczny", o krótkotrwałym żywocie (dwa numery), wydawane w Warszawie na przełomie 1921 i 1922 roku. W redakcji, obok Iwaszkiewicza, znaleźli się Anatol Stern, Leon Chwistek i Tadeusz Peiper. Pismo przynosiło zapowiedzi i omówienia ówczesnych wydarzeń artystycznych i literackich w Polsce (m.in. sztuk Witkacego) i za granicą (m.in. berlińskiej wystawy ekspresjonizmu).] ze Sternem, aż do osławionej sesji nieborowskiej, gdzie myślałem, że kto jak kto, ale młodzi mnie zrozumieją *[W dniach 11-17 stycznia 1948 roku odbyła się w majątku poradziwiłłowskim w Nieborowie pod Łowiczem sesja literacka dla młodych pisarzy zorganizowana przez Ministerstwo Kultury i Sztuki. ]. A tu comme toujours ani młodzi, ani starzy. Jestem teraz pod wielkim obstrzałem, groźniejszym niż kiedykolwiek. Oto niedawno jeszcze słyszałem, że przeze mnie przemawia głos podziemia i opozycji - niedawno walczyłem o Famę i Borsuka - aż tu teraz okazałem się "na służbie" u reżymu, facetem, który przez swoje "zaprzedanie się" utrudnił pozycje innym. Itd., itd. Widzę stąd, że ostatnie lata mojego życia będą zapaskudzone tego rodzaju sprawami, zrobią ze mnie coś w rodzaju Petaina *[Philippe Petain (1856-1951) - marszałek Francji, polityk; w czasie I wojny światowej wsławił się obroną twierdzy Verdun; w czerwcu 1940 jako premier podpisał z Niemcami i Włochami kapitulację i utworzył nowy rząd z siedzibą w Vichy; po zakończeniu wojny został za kolaborację z hitlerowskimi Niemcami skazany na karę śmierci zamienioną na dożywotnie więzienie.]. Najprzykrzej mi, że w momencie, kiedy najbardziej liczyłem na moje książki - wpadną one w próżnię. Już o Chopinie - powinno to było być ewenementem - nikt nic nie napisał. To samo stanie się zapewne ze Sławą i chwałą, tym bardziej, że jak widać ze stanu mojego zdrowia, nie zdążę już tego skończyć. Bardzo to przykre zostać niepełnym, niedokończonym, niezupełnym pisarzem, czymś marginesowym, kiedy się miało taki głód wielkości. Lemury *[Lemury - aluzja do końcowej sceny Fausta Goethego, w której pojawienie się lemurów zapowiada nadciągającą śmierć. Scena ta w drugim tomie Sławy i chwały staje się przedmiotem rozmyślań Edgara Szyllera w ostatnich dniach jego życia.].

 

25 marca 1957

Właściwie mój "błąd" polega na tym samym, na czym polega także błąd Miłosza. Za mało wiary w naród. Brak wiary w to, że naród okaże się mądry i strząśnie z siebie to, co zdawało się złem koniecznym. Mnie naprawdę zdawało się, że inaczej być nie może, że Bierut obrał jedyną właściwą drogę (w pewnym momencie tak było) i że trzeba pewnymi ustępstwami okupywać to, co się zdobywa na innych drogach. Oczywiście to było złudzenie, bo można było wierszem do Bieruta okupić Warkocz jesieni - ale i Fama, i Borsuk leżały latami w szufladzie, i Papierowe głowy Andrzejewskiego, i nie można ich było drukować. I zdawało się, że nigdy nie można będzie, Pilniak *[Boris Pilniak, właśc. Boris Vogau (1894-1938) - pisarz rosyjski, przedstawiciel tzw. prozy ornamentalnej; rewolucję 1917 roku ukazywał jako anarchiczny bunt, zderzenie chłopskiej Rusi z cywilizacją Zachodu; stracony podczas wielkiej czystki.] (któremu tyle zawdzięczam) zdawał się być pogrzebany na zawsze. I to było takie małoduszne, że mimo że broniłem zawsze naszej młodzieży, nie wiedziałem, jaka ona jest (Sławek Kryska), nie wyobrażałem sobie, że potrafi ona strząsnąć, strząsnąć to za dużo, jeszcze nie strząsnęła, ale potrafi podgryźć tę górę kłamstwa, która nas przywaliła. Zdawało się, że w tym kłamstwie trzeba żyć, jak myszom w serze i wykopywać sobie chodniki do drobnych przestrzeni, w których można było oddychać nieserowym powietrzem. Jednym słowem i mnie, i Miłoszowi brakło rewolucyjności. Cóż robić, ja jej nigdy nie miałem, ale w naród (nie w Ważyka, broń Boże!) powinienem był wierzyć. Zresztą nie chodzi tu o wiersz do Bieruta, tego nie wstydzę się. Jestem głęboko przekonany, że jeszcze historia pokaże, kim był Bierut - a jeżeli nie, to jest to z mojej strony dopuszczalna omyłka, ale okropnie się wstydzę Wycieczki do Sandomierza, jak i tego, że dałem sobie w Bachu wsadzić porównanie Manna do Żdanowa *[Andriej Żdanow (1896-1948) - radziecki działacz komunistyczny; w latach 1934-44 sekretarz leningradzkiego komitetu miejskiego i obwodowego WKP(b); od 1934 sekretarz KC, od 1939 członek Biura Politycznego; jeden z organizatorów wielkiej czystki. Główny inicjator i nadzorca przeprowadzanych w Związku Radzieckim przekształceń w życiu literackim i doktrynie estetycznej; proklamował realizm socjalistyczny, poddając twórców wzmożonemu nadzorowi i represjom.

Fragment, o którym pisze Iwaszkiewicz, brzmi następująco: "Niewątpliwie pokolenie nasze przeżywa sytuację zasadniczą i przełomową także i w dziedzinie muzyki. Przezwyciężenie tragizmu przeszłości dokonuje się i w twórczości naszych kompozytorów. Wezwanie do tego przezwyciężenia wyszło ze Związku Radzieckiego - niektóre myśli Manna są dosłownym powtórzeniem słynnej odezwy Żdanowa" (J. Iwaszkiewicz, Jan Sebastian Bach, Warszawa 1951, s. 117-118). W następnych wydaniach książki przytoczony cytat nie występuje.]. Zresztą Mann był w głębi duszy reakcjonistą. Co pisze o nim Etiemble, warto by przeczytać. Ale nie o to chodzi - wstyd mi bardzo za tamte rzeczy, to była małoduszność, to było zaślepienie, brak widzenia spraw narodowych tak, jak powinien widzieć pisarz. Wdzięczność moja zawsze wspomina kochaną Nałkę [Zofię Nałkowską], która miała także zastrzeżenia przeciwko Wycieczce. Oczywiście i ja, i Miłosz musimy za te błędy płacić. Jego zapłata jest bardzo gorzka, moja oczywiście mniej, bo moja niewiara posunęła się tylko do drobnych podłostek, nie do zasadniczej zdrady. A jego pozostawienie nas "we własnym sosie" bardzo było podłe. Ale właściwie mówiąc, nie miałem racji, nie podając mu ręki w Paryżu *[Tak o tym zajściu pisał Miłosz: "W 1954 czy 1955 roku w foyer paryskiego teatru, gdzie wystawiano jakąś polską sztukę, natknąłem się na Jarosława Iwaszkiewicza, który odwrócił się, rzuciwszy: «Z tobą, złotko, nie mogę się przywitać»" (Cz. Miłosz, Rok myśliwego, Kraków 1991, s. 169). Zdarzenie miało miejsce w czerwcu 1955 roku podczas II Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Dramatycznej, a tą polską sztuką było Lato w Nohant Iwaszkiewicza. W nocie poświęconej Iwaszkiewiczowi, dołączonej do zbioru korespondencji, Miłosz odsłania nieco motywy gestu Iwaszkiewicza: "W latach pięćdziesiątych spotkaliśmy się w Paryżu podczas antraktu jakiejś polskiej sztuki. Wiedział, że otaczają go czujne oczy szpiclów, więc rzucił szybko, przechodząc: «Z tobą, złotko, nie mogę się przywitać»" (Cz. Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945-1950, Kraków 1998, s. 123).]. Przeciwnie, powinienem mu był podać rękę jako towarzysz towarzyszowi. Za mała była nasza wiara, jak u apostołów - i dlatego i nagroda nasza będzie zaprawiona goryczą.

Z Warszawy dochodzą mnie niewesołe odgłosy. Nie mamy przyjaciół na świecie, chciano by nas utopić w łyżce wody czy też morzu krwi *[Impulsem do tej konstatacji był list Jerzego Lisowskiego z 19 marca 1957 roku: "W Warszawie nastroje raczej niewesołe, w ogóle czasy nieprzychylne. Spotkałem dziś wieczorem Janickiego - dziennikarz z Radia - który wrócił po 6-ciu tygodniach z ZSRR, gdzie robił reportaż o repatriacji. Opowiada rzeczy przeraźliwe, włos się jeży na głowie. Pokazywał mi podręcznik geografii dla którejś tam klasy szkoły powszechnej. Dosłownie: «Olbrzymia większość ludności St. Zjedn. żyje w nędzy takiej, jakiej my ludzie socjalistyczni nie możemy sobie nawet wyobrazić. Chodzą w łachmanach, żyją w norach, mięso jadają raz na tydzień i to najgorszego gatunku... itd.». Podręcznik wydany we wrześniu 1956 roku! Ładne perspektywy ma ta koegzystencja, nie ma co. Nic dziwnego, że oni bronią się przed nią rękami i nogami. We Lwowie na prasówce lektor Komitetu Wojewódzkiego czyta z «Notatnika agitatora»: «Najlepszym dowodem tego, że Polska faktycznie odeszła od obozu socjalistycznego, są wyniki styczniowych wyborów. W takim Krakowie z listy wyborczej nie wybrano do Sejmu ani jednego członka Partii». Puszczają się nawet na takie rzeczy! Ukochani sojusznicy. W tej sytuacji dziw w ogóle, że jest u nas tylko tak źle, jak jest. Powinno być o wiele gorzej. O co już się niektórzy usilnie starają. Czy dochodzi do Rabki «Polityka»? Czytając trzeci numer, o mało się nie popłakałem z bezsilnej wściekłości. A jednak to całe kłamstwo musi, nie może się nie przewrócić. Ale w jakich potokach krwi trzeba będzie utopić tego obalonego molocha!" (Z korespondencji między Jarosławem Iwaszkiewiczem a Jerzym Lisowskim, "Twórczość" 2005, nr 2/3).]. Tym niemniej, to, co się stało, to się stało i tych stronic historii nikt nam nie wydrze z naszej księgi, na zawsze są one tam wpisane ręką anioła mądrości. Najbardziej mnie napełnia dumą, żeśmy się okazali tacy inteligentni, tacy nie do upupienia, tacy mądrzy. Numer "Temps Modernes" *["Les Temps Modernes" - francuski miesięcznik polityczno-literacki, założony w 1945 roku przez Sartre'a. Numer lutowo-marcowy z roku 1957 poświęcony był w całości polskiemu socjalizmowi. Zamieszczono w nim teksty literackie i publicystyczne opublikowane w prasie polskiej między 1954 a 1957 rokiem autorstwa: Adama Ważyka, Jana Kotta, Wiktora Woroszylskiego, Kazimierza Brandysa, Andrzeja Brauna, Jerzego Andrzejewskiego, Adolfa Rudnickiego, Antoniego Słonimskiego, Krzysztofa Teodora Toeplitza, Władysława Machejka, Mieczysława Jastruna, Władysława Bieńkowskiego, Edwarda Lipińskiego, Albina Kani, Ryszarda Koniczka, Jacka Bocheńskiego, Eddy Werfel, Leszka Kołakowskiego, Leopolda Tyrmanda, Ryszarda Turskiego, Eligiusza Lasoty, Jerzego Kossaka, Romana Zimanda, Jerzego Broszkiewicza. Uzasadniając dobór nazwisk, autor wstępu do numeru, Marcel Peju, napisał: "Zależało nam przede wszystkim na tym, by pokazać ruch intelektualny poprzedzający wydarzenia październikowe, etapy destalinizacji, aktualną atmosferę socjalizmu polskiego. Ten cel nie zostałby osiągnięty, gdyby wybrani autorzy nie byli członkami PZPR. Wszyscy z wyjątkiem czterech (Adolf Rudnicki, Antoni Słonimski, Krzysztof Teodor Toeplitz i Leopold Tyrmand) są wojującymi komunistami. Oto fenomen polskiej rewolucji: to wewnątrz partii, w podległych jej gazetach i organizacjach pojawił się i zatriumfował nurt demokratyczny" (przeł. A. Papieska).] zawiera taki ładunek wysiłku umysłowego, to samo myśli Janka Strzeleckiego. Skąd my tacy? Oczywiście numer "Temps Modernes" otwierają wiersze Ważyka, dyktowane wstrętem do polskiego plebsu - ale o tym ja tylko wiem, dla redaktorów "Temps Modernes" to rewolucja, rewolucja polskiego myślenia: to znaczy rewolucja narodu, który wśród innych myślących narodów jest tym, który nie dał się otumanić bredniom Żdanowa i rabinackim sofizmatom Iljuszki [Ilji Erenburga]. To, że się z tym trzeba liczyć - to także ważne. Oczywiście z obu stron grozi nam wyniszczenie biologiczne (proces Haricha! *[Wolfgang Harich (1923-1995) - niemiecki filozof i krytyk literacki.]), jesteśmy zagrożeni w swym istnieniu, ale nawet skazani na stos powtarzamy Galileuszowe E pur si muove *[(wł.) - A jednak się porusza. - Słowa, które wypowiedział (według legendy powstałej około 1760 roku) Galileusz o Ziemi po wymuszonym na nim przez inkwizycję uroczystym wyrzeczeniu się nauki Kopernika.]. Oczywiście to może nie mieć żadnego znaczenia wobec zniszczenia całego świata. Ale to pomińmy, lepiej pamiętajmy to, co powiedział Bataille *[Georges Bataille (1897-1962) - francuski filozof, krytyk literacki i prozaik; założyciel wielu pism, m.in. w 1946 miesięcznika literackiego "Critique". Opublikował m.in. Doświadczenie wewnętrzne (1943, wyd. pol. 1998), Część przeklęta (1949, wyd. pol. 2002), Literatura a zło (1957, wyd. pol. 1992).] w Zurychu, że w Polsce świta jakaś wiara w człowieka, że rzeczywiście może istnieć jakaś sprawiedliwość na świecie. Zawsze byłem cynikiem i sceptykiem, możliwe, że tak trzeba było bronić się w tym okropnym świecie. A teraz na starość jakieś głupie wiary poczynają do mnie przychodzić, wiary w człowieka, w Polskę, w rację walki o sprawiedliwość, rewolucji nieujętej potem przez Napoleona czy Stalina w żelazne ramy, rewolucji nie rozlewającej się krwi, a rewolucji mądrości. Przecież to niesłychane - cokolwiek by się mogło zdarzyć potem - że powstaje, rodzi się taki jeden moment takiej wiary. "Verweile doch! du bist so schon!" *[(niem.) - słowa, które wypowiada Faust w dramacie Goethego (wersy: 1709-1710 oraz 11574-11575). W przekładzie Feliksa Konopki: "Gdybym mógł chwili rzec: Jak pięknaś! / O, nadal trwaj! nie uchodź mi" (J. W. Goethe, Faust, Warszawa 1977, s. 457).] Nawet gdyby jak Faust powiedzieć te słowa w momencie zniknienia.

 

7 stycznia 1958

Najszczęśliwszym dniem mojego życia był niewątpliwie dzień 12 września 1947 *[Na ten dzień przypadło srebrne wesele, hucznie obchodzone przez Jarosława i Annę Iwaszkiewiczów]. Była to pełnia rodzinnego życia, radość z chwilowo odnalezionej wiary czy jej pozorów, uczucie niesamotności - i ten tłum przyjaciół zebrany w ten słoneczny, pogodny, nieskazitelny dzień. Od tego czasu minęło dziesięć lat, jakże się przerzedził tłum przyjaciół (przez parę dni wtedy na Stawisku mieszkali Horzycowie, Parandowscy, Andrzejewscy, Paweł Hertz!) - i zupełnie już nie mam uczucia, że jestem z "kimś", idę z kimś. Hania tak bardzo odeszła ode mnie, zajęta wnukami, i nie rozumie mnie, i nie bardzo ją to obchodzi, co robię, i bardzo odczuwam moją samotność. Wczorajszy jednak dzień i na innej płaszczyźnie zupełnie inne przyniósł mi szczęście. Chyba właśnie szczęście to brak samotności, a ten dzień spędzony wczoraj z Jerzym w Brwinowie i Warszawie był potwierdzeniem naszej wspólnoty, czymś jak dwóch naczyń połączonych. Nasze wczorajsze rozmowy (byliśmy razem od 10.30 do 5.30! bez przerwy) były podobne do rozmów młodości, do czegoś, co się w tamtych czasach nazywało przyjaźnią. A jednocześnie ta pełnia życia, jak grono kaliny czerwone, pochylające się nad przepaścią. Z nim jest bardzo źle, ale chociaż nie myśleliśmy o tym, mówiliśmy mało, to się nie kładło cieniem na nasze bytowanie wspólne, tylko złotym światłem. Więc przeminiemy, oczywiście, że przeminiemy - ale wczoraj byliśmy, żyliśmy, byliśmy w pełni. Przyszedł do biura cały zaśnieżony i zaróżowiony, dlatego myślałem, że dobrze wygląda. Potem dopiero w Warszawie i w Bristolu zobaczyłem te fałdy koło ust i obciągnięcie skóry na skroniach. Okropnie wygląda. Ale był tak dobry, tak jasny w tym padającym bez przerwy śniegu, że to wszystko wydało się głupstwem, skoro się przeżyło taki jeden dzień. Wart on więcej niż sto dni szarzyzny, kłótni, nocników i dzieci. Radość bytu odczuta do samej głębi, chwała istnienia, chwała tworzenia, fanatyczny hymn życia w obliczu śmierci, urąganie śmierci. Mówił o dniach spędzonych ze mną w Krakowie, w Kopenhadze jak o bajce. Jakież szczęście, że mogłem mu to dać i że on mógł mi dać tyle. Dancing w Tivoli i ucieczka wśród gasnących lampionów - jakież to piękne. I nikt tego nie rozumie, tej radości i tego szczęścia. Wszyscy myślą, że to polega na rżnięciu w dupę! A przecież to już Sokrates wyłożył Alcybiadesowi, że nie na tym polega szczęście i radość, jakiej doznają dwaj mężczyźni z obcowania z sobą. I przez tyle wieków nikt tego właściwie nie zrozumiał - i zawsze to interpretują poprzez gówno. Dlaczego człowiek musi być zawsze brudny? Sprawa ze śmiercią oczywiście z góry przegrana, ale jakimże potężnym tchnieniem miłości można jej odpowiedzieć. Tchnieniem miłości, która się staje hymnem radości. Właśnie: grona czerwonych kalin zwieszające się nad przepaścią. Życie nagle, raptem potrafi się zrobić takie cudowne. Nie widziałem dzisiaj okropnej pogody, topniejącego śniegu, śmierdzącego tłumu w kolejce. Serce skakało radością z takiego dnia, który był dopiero wczoraj. Jeszcze mogę uchwycić jego resztki, jeszcze mi pachnie, jeszcze dźwięczy mi dzień cudowny - choć ucieka niepowrotnie coraz dalej, coraz dalej. Boże, jakie szczęście, jaka radość. Dla jednego takiego dnia warto się męczyć lata całe. Nagła, choć chwilowa realizacja tego, co kiedyś nazwałem le bonheur impossible des ames *[(fr.) - nieosiągalne szczęście dusz.]. Bo przecież o dusze tu chodzi, nie o ciała, a raczej o całość człowieka, o integracje niesłychanych rozmiarów. Zapisałem wczoraj wieczorem w kalendarzyku: "Kto przeżył taki dzień jak ja dzisiaj, ten poznał zimny, kruchy i gorzki smak szczęścia".

 

22 marca 1958

W dalszym ciągu czytam La jeunesse d'Andre Gide. Teraz sprawę tego małżeństwa. Rzeczy zadziwiające i irytujące, oczywiście także dlatego, że tak blisko mnie obchodzące. Pomijam tu idiotyzmy, które wypisuje ten biograf. Ale sama kwestia dwojga "kochających się" ludzi, którzy - żyjąc z sobą około pięćdziesięciu lat - nigdy się nie rozmówili w sprawie najważniejszej. I to "białe" małżeństwo, co do którego  n i g d y  nie nastąpiło wyjaśnienie. Czy to hipokryzja XIX wieku? Czy w 1895 roku nie można było poruszać kwestii pederastii? Zresztą - jedynie słuszna rzecz, co pisze Delay - małżeństwo Gide'a było "białe" nie dlatego, że on był pederastą. Byłoby ono takim zawsze. Wszystko to mnie bardzo obchodzi, bo jest takie bliskie. Przede wszystkim przyzwyczajenie od dzieciństwa do szacunku dla kobiety (mama, siostry) i niemożność wyobrażenia sobie, a nawet przypuszczenia, że posiadają one jakieś cielesne pożądliwości. To była dla mnie zawsze sfera mężczyzn. A jednak przezwyciężyłem to w sobie. Hania oczywiście wiedziała (i to nie z plotek, ale z moich ust), kogo poślubia, i nie przeżyłem żadnej "inhibicji" *[biol. zahamowanie lub opóźnienie procesu enzymatycznego w organizmie.] mimo idiotyzmu, jakim było tygodniowe wstrzymywanie się od konsumacji małżeństwa z powodu lęku przed natychmiastowym zajściem w ciążę i pomimo zabiegów higienicznych, które mogły zniechęcić całkowicie do małżeństwa. Mimo że Lechoń to miał na myśli, składając mi podczas ślubu życzenia "na sześć tygodni", jednak małżeństwo trwało dotychczas trzydzieści sześć lat i do choroby Hani było bardzo harmonijne pod względem stosunków erotycznych. Przy tym Hania zachodziła w ciążę, ile razy tylko chciała - wszystkie trzy razy "świadomie". Naturalnym biegiem rzeczy po chorobie Hani stosunek ten zmienił się nieco, ale nie bardzo, pomimo że zabiegi higieniczne jej stały się wprost maniakalne. Oczywiście były tu i wszystkie takie sprawy, na których mogli sobie używać freudyści: przeniesienie na Hanię obrazu matki (zresztą Hania w wielu rzeczach bardzo mamę przypomina), chłopięcość Hani w młodości, jej pociąg do kobiet, który zresztą zanikł w miarę czasu itd., itd. Jak w tym świetle wygląda choroba Hani? "Oni" nic o tym oczywiście nie wiedzą. Ale chyba nie mam sobie pod tym względem nic do wyrzucenia. To, co mówił Borejsza, że Hania zachorowała, dowiedziawszy się, że ja jestem pederastą - właściwie mówiąc, jest śmieszne. Nawet gdybym chciał to ukryć, to w owych czasach - przy gadatliwości Lechonia, przy zupełnej szczerości Karola nie dałoby się to ukryć. Mówili tak ludzie, którzy nie tylko nie znali mnie i mojej żony, ale którzy nie orientowali się w samym kolorycie epoki. ("C'est tellement demode" *[(fr.) - To takie niemodne.] - mówi Hania dzisiaj o pederastii). Zresztą wiedziała o wszystkich moich uczuciach, bo niestety w przeciwieństwie do Gide'a mojemu plaisir *[(fr.) - przyjemność, rozkosz.] towarzyszyło zawsze amour *[(fr.) - miłość.]. A nawet w ostatnim wypadku jak gdyby to uczucie podzielała, pomagała mi w jego przezwyciężeniu i rozumiała, co ono dla mnie znaczy. Jedynie w wypadku Wiesia potwornie mi dokuczała, bo wydawało się jej, że to jest ze szkodą moralną i materialną dla córek, a przede wszystkim dla wnuków. Tu już była oczywiście robota cioci Anielci, niech jej ziemia lekką będzie. Trudno oczywiście to wytłumaczyć, że z Wiesiem, nawet gdy spaliśmy w jednym łóżku, nic między nami nie było. I małżeństwo nasze nie zachwiało się nigdy, nigdy nie zamierzałem spalić jej listów ani ona moich. Może raz - w epoce Stasia Rotherta *[Stanisław Rothert (1900-1962) - dziennikarz, przed wojną sportowiec wyczynowy (w latach 1922-27 był sprinterem warszawskiego klubu "Polonia"). W latach 1926-39 był sprawozdawcą sportowym i zastępcą redaktora naczelnego "Przeglądu Sportowego". Jarosław Iwaszkiewicz dedykował mu Nocleg w górach z Pejzaży sentymentalnych (1926).], 1926, co było krótką, ale straszliwą burzą - dobrze, że moje listy do niego, które mi zwrócił, żeniąc się, spaliły się na Kredytowej. Małżeństwo Gide'a ostatecznie się rozchwiało w epoce jego wyprawy do Afryki z Markiem Allegret. Oczywiście chodzi tu także o możliwości praktyczne. Gdybym ja też wyjechał do Afryki z Wojtkiem [Janickim] i Staszkiem [Suchym], zamiast iść piechotą z Krakowa do Zakopanego, albo pojechał z Jurkiem zamiast do Kopenhagi - do Peru, to nie wiem, jak by to wyglądało. Zawsze ta skala jest mniejsza. Jestem oczywiście egoistą, ale Gide był jeszcze większym - może nie egoistą, ale egotystą. Wszystko poświęcał dla swojej oeuvre litteraire *[(fr.) - twórczość literacka.], może dlatego nie napisał ani jednej książki. Podobny egotyzm prowadzi jednak do bezpłodności. I jak Catherine spłodził "na boku", tak i wszystko, co wartościowe u niego w pisaniu, jest "na boku". A szczerość bardzo podejrzana. Przecież się nigdy nie przyznał, nawet w najintymniejszym dzienniku, że jego małżeństwo było porażką. Ja mojego małżeństwa, dzięki Bogu, porażką nazwać nie mogę. Nie mogę sobie wyobrazić mojego życia, gdybym nie był żonaty. Chciałem się zawsze ożenić *["Do małżeństwa zawsze miałem pociąg i od bardzo wczesnej młodości zawsze sobie projekty małżeństw moich układałem. Jak dzisiaj widzę, projekty te zawsze były pomyślane jako jakieś «urządzenie» sobie życia, oparcie się o przyjaźń w małżeństwie, chęć stworzenia bazy domowej dla siebie i dla mojej rodziny - nigdy zaś nie jako jakiś płód gwałtownego afektu lub namiętności. Projekty moje zawsze były «rozsądne» - zbyt nawet może rozsądne" (J. Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień, s. 351).], depuis toujours *[(fr.) - od zawsze.]. Miewałem najgłupsze pomysły, jak z Janką Smolnicką czy Lilą Gotowcew, ale i mniej głupie, jak z Nińcią Brunnow *[Oczywista pomyłka autora. Nińcia Brunnow, czyli Janina Brunnow z d. Taube (1864-1943), była starsza od Iwaszkiewicza o trzydzieści lat i od roku 1889 była żoną barona Stanisława Brunnowa (1858-1941). Iwaszkiewicz ma na myśli ich córkę, Irenę (Renie) Brunnow (1897-1979), która w 1923 roku wyszła za mąż za Włodzimierza Izydora de Virion, zwanego Dziukiem (1896-1974).] lub Teresą Potulicką *[Teresa hr. Potulicką (1893-1982) - córka Mieczysława hr. Potulickiego i Krystyny Hutten-Czapskiej. "W roku 1922 miałem już lat 28 - ale właśnie wtedy odpadły mnie projekty matrymonialne, chociaż mi trochę serce pikało, ile razy spotykałem pannę Teresę Potulicką. Ale ona była prawie arystokratką, spokrewniona z różnymi wielkimi rodami i chociaż starzała się (i zestarzała potem) w panieństwie, myślałem jednak, że na małżeństwo ze mną nie mogłaby się zdecydować. W tym momencie przyszła znajomość z panną Hanną Lilpop [...]" (J. Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień, s. 351-352).]. Na szczęście spotkałem Hanię. Lepiej nie mogłem trafić.

 

23 marca 1958

Najgorsze jest w moim życiu - a zwłaszcza na starość - to, że nie mam się do kogo przymierzyć. Niewątpliwie jestem postacią na miarę największą. Ale wyrosłem jak olbrzymia pieczarka przykryta małym słoikiem, stąd wszystkie zniekształcenia. Zamiast pięknego, wielkiego grzyba - szklanka napełniona białą masą. Potrawę z tego można zrobić, ale bez smaku. Kiedy się widzi postać Goethego czy nawet postać Gide'a, rozumie się, że oni mogli rosnąć swobodnie. Podczas kiedy moja indywidualność cierpi zawsze na jedno: na prowincjonalizm. Na to, co mi nie dało wykształcenia, na to, co mi nie dało wykorzystania wszelkich moich możliwości. U Goethego jest ta cudowna równowaga pomiędzy człowiekiem i artystą. Gide poświęcił wszystko dla swojej twórczości literackiej, którą uważał za najważniejszą rzecz w świecie. Nawet Tołstoj mógł dać swobodę swojej potrzebie moralizatorstwa, tworzenia zespołów moralnych - porzuciwszy sprawy estetyczne; zawsze i w jednym, i w drugim skrzydle swego życia odpowiadając na pytania: co robić? Dlaczego moją indywidualność muszę uważać za zmarnowaną? Dlatego, że dla mnie nie ma nic naprawdę ważnego. Że nie wierzę jak Tołstoj, jak Gide, iż w moim dziele będę żył wiecznie. Wiem, że moje dzieło jest przemijające - gdyż nie może być podstawą żadnej wiary. Żeromski, słaby pisarz, swą trwałość zawdzięcza potężnemu uczuciu związania się z tą kamienistą ziemią - ale ja przecież i na tej ziemi jestem obcy. Po prostu pustka wewnętrzna mnie zmarnowała. Wyrosłem jako pieczarka - a później okazało się, że purchawka. Nie Gide, nie Tołstoj, ale Iwaszkiewicz. A to jest bardzo mało.

Czy mogłoby być więcej? Gdybym był Anglikiem albo jak Conrad pisał po angielsku? *[W podobnym tonie rozważania o randze twórczości Iwaszkiewicza snuł Zygmunt Mycielski, który w swoim dzienniku pod datą 23 lutego 1951 roku zanotował: "Jarosław byłby wielkim pisarzem we Francji, we Włoszech, nawet w Anglii I połowy XX wieku. U nas dusi się, jak i paru innych pisarzy. Jest to duszenie się między życiem a dziełem. Tragiczna historia, której nie może ujawnić, opisać, bo to nie miejsce i nie czas na to. Tu nie obchodzi nikogo projekcja jego życia i doświadczeń, osobistych perypetii, na twórczy plan. Ma to i aspekt szerszy. Ale to jest tak nie tylko po tej wojnie, nie tylko zależne od obecnych, politycznych i społecznych powikłań. To stała u nas historia" (Z. Mycielski, Dziennik 1950-1959, s. 41). W tym samym zapisku Mycielski postawił Iwaszkiewicza obok wielkich pisarzy francuskich, pisząc: "[Iwaszkiewicz] Należy do czasów, w których autor stał w centrum swego dzieła, nawet jeżeli potrafił to przezwyciężyć. Jak Gide czy Proust: erotyzm jako sprężyna centralna, bardziej czy mniej zamaskowana. «Ja» jak u Verlaine'a czy Baudelaire'a. W wierszach Jarosława zdradza się to najbardziej" (tamże, s. 40).] Gdybym po rewolucji został w Rosji i pisał po rosyjsku? Prawdopodobnie nie. To jest jakiś brak wewnętrzny i te zewnętrzne niesprzyjające okoliczności tylko ten brak podkreśliły. Jakiś brak siły (moralnej?), jakiś brak doskonałości (wewnętrznej?) są jak pęknięcia na krysztale moich "dzieł". Jak w dniu jubileuszu, tak i dziś mam żałosne uczucie, że nic nie napisałem.

Jedną mam tylko wygraną z tej świadomości. Uczucie, że nie mam pychy, że nie grzeszę wywyższaniem się, że nie jestem zbyt pysznym haftem na zgrzebnym płótnie mojej ojczyzny wyszytym. Że świadomie czy nieświadomie przystosowałem się, że jestem według stawu grobla.

(Staw i grobla wywołują we mnie burzę uczuć i wspomnień, wysoko zacząłem ten zapis i nisko kończę: wieczną męką duszy, wieczną męką ciała...)

 

24 marca 1958

Dzień rozpaczy. Tyle innych już było. Ale ten jest wyjątkowo jaskrawy. Jak w powieści - dostałem do ręki dowód w sprawie tej "wielkiej intrygi", która toczy się wkoło mnie i o której pisałem przed paroma dniami. W jedną całość łączyłoby się tajemnicze mieszkanie, taksówki z kobietami zajeżdżającymi raz po raz i byłe funkcje jego kochanki. Na szczęście myślę, że to są już igraszki mojej wyobraźni. Cała tragedia rodzinna, którą mi opowiadał i którą zmiękczał mnie i Hanię, zdaje się, jest wyssana z palca. Po prostu porzucił żonę, aby się ożenić z panią R. Tegoroczny pobyt w Rabce jest jednym potwornym koszmarem. Odciśnięcie na papierze, na którym napisał list do mnie, tekstu listu poprzedniego, jest efektem z powieści angielskiej XVIII wieku. Że się takie rzeczy w życiu zdarzają! Trzymać się, trzymać. Zaciskać zęby. Chodzi oczywiście nie o sam fakt (tak naturalny), ale o ogradzanie go tyloma kłamstwami. Vide ustęp o dżdżownicach.

Przysłano mi dziś drugi tom Sławy i chwały. Dziwne uczucie: raczej zdziwienia. Więc jednak to napisałem? I stosunek jak do czegoś obcego. A po drugie w dzisiejszym dniu te rzeczy nic mnie nie obchodzą. Cierpienie tak potworne i ostre jak za czasów najdawniejszej młodości. Dlaczego zawsze to samo?

 

25 marca 1958 *[Fragment poniższy Iwaszkiewicz czytał Błeszyńskiemu, o czym informuje adnotacja na marginesie rękopisu.]

Na pewno nie ma na świecie człowieka w moim wieku, z taką rodziną rozrodzoną, z taką ilością przyjaciół, który by był tak opuszczony jak ja. Dnie takie jak dzisiaj to właściwie jest dno koszmaru. Tylko należy się dziwić, że człowiek wytrzymuje coś podobnego - i to dobrowolnie. Wygnanie, więzienie, obóz - to tylko da się porównać z moimi tegorocznymi przeżyciami w Rabce. Jurek, Hania, Marysia, Kolankowska, redakcja - mają mój telefon, mogą po prostu zatelefonować, jeżeli im się nie chce pisać... Marny Stach Włodek telefonuje do swojego małego co parę dni. Do mnie nikt nie może. Nikt nie pisze, nikt nic nigdy nie przyśle. Zadziwiające. A wszyscy ode mnie chcą czegoś. Czegoś to nawet przesada, wszyscy chcą pieniędzy. Więcej nic. Muszę zarabiać dla wszystkich, to przerażające. Przecież nawet by można i przyjechać do mnie na jeden dzień, nie zostawiać mnie w tak gorzkim opuszczeniu. Jaki świat jest dziwny i nieobliczalny. Przecież gdyby to komuś powiedzieć, toby nie uwierzył. Jarosław - samotny, Jarosław - opuszczony. Ach, Boże, żebyż i to się już skończyło. Wyobrażam sobie opuszczenie mojego grobu!

Nie wysłałem listu napisanego do Jurka, tego pomylonego szlachcica. Obawiam się, że słowem pisanym można bardzo urazić - i trudno potem odrobić. Gdyby nawet wszystko, co o nim myślę, było prawdą, to jednak zawdzięczam mu tak wiele, że muszę się trzymać - i być dla niego samą wdzięcznością. Przez te pięć lat: podróże nasze do Krakowa, do Kopenhagi, do Poronina, 6 stycznia z tą znamienną notatką moją w kalendarzyku *[W kalendarzyku Iwaszkiewicza na 1958 rok pod datą 6 stycznia znajduje się następujący zapis ołówkiem: "Zadziwiające są te przeczucia - nagłe objawienie wczoraj już w łóżku, że z dzisiejszego spotkania nic nie wyjdzie. Zupełnie nie pojmuję tej całej sprawy - ale chyba zwyczajny schluss. Właśnie w momencie, kiedy mi na tym tak bardzo zależy". Zapisek ten został przez Iwaszkiewicza przekreślony długopisem, obok zaś widnieje dopisek: "Kto przeżył taki dzień jak ja dzisiaj, ten poznał zimny, kruchy i gorzki smak szczęścia".], nocleg u Boberka, wieczór tydzień przedtem na Szkolnej, ostatni wieczór na Flisaków, Wzlot - to przecież bardzo wiele. Na starość - Jarosławie? Czegóż ty chcesz więcej? Dziękuję ci, mój drogi, kłam, oszukuj, szantażuj - dałeś mi więcej, niż nawet sobie wyobrażasz. I ta twoja najdroższa uroda - i te moje cierpienia młodości na starość. Jerzy, jesteś czymś najbardziej istotnym w moim życiu, samym rdzeniem życia. To nic nie szkodzi, że jesteś czymś w rodzaju hochsztaplera. Ale dałeś mi smak szczęścia, ty jedyny. Wiem, jakby szczęście smakowało, gdybym je posiadał.

 

Stawisko, 29 czerwca 1958

Dziwnie mi się teraz układa stosunek z Jurkiem Lisowskim. Odczuwamy wobec siebie coś w rodzaju skrępowania, chociaż ja mówię z nim absolutnie o wszystkim. Nawet może trochę koloryzuję, też nie wiem dlaczego. On oczywiście mi się nie zwierza, jak mówi Stryjkowski, jest moim wiernym przyjacielem - ale coś to nie wychodzi. Kiedy zostajemy we dwóch, nagle przychodzi moment, że nie mamy o czym mówić. Przyczynia się do tego zapewne i gwałtowna przyjaźń Jurka z Aronkiem *[Chodzi o Juliana Stryjkowskiego, który był nazywany Aronkiem (lub Arełkiem) od imienia bohatera swojej powieści Głosy w ciemności (1956).], który jest bardzo wymagający od przyjaciół. Myślę, że on go trochę odciąga ode mnie. Aronka ja niezmiernie cenię i lubię, wielki odczuwam brak jego jasnego umysłu (pomijając kaprysy) w redakcji, ale jest w nim i coś obcego. Gdy chorował, w lecznicy bywało u niego po trzydzieści osób - sami Żydzi. Coś w rodzaju cadyka z Góry Kalwarii czy też rabina z Zabłudowa. Schodzą się do niego z kwiatami, radami - dziwacznie to wyglądało, bardzo dziwacznie. I mimo woli odczuwało się zbędność naszej obecności. Byłem raz i szybko się wycofałem. A Jurek z nim jak gdyby konspirował - są naprawdę zaprzyjaźnieni. Trochę mi zazdrosno i o jednego, i o drugiego, mam tak mało przyjaźni intelektualnych. Starzeję się w tej samotności. Trochę już przestaję rozumieć sprawy (np. podobał mi się artykuł Kijowskiego *[Andrzej Kijowski (1928-1985) - prozaik, eseista, krytyk literacki.] o Schaffie *[Adam Schaff (1913-2006) - filozof marksistowski. W latach 1940-45 pracownik naukowy Instytutu Filozofii Akademii Nauk ZSRR, w latach 1945-48 profesor Uniwersytetu Łódzkiego, następnie do 1970 profesor Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1950-57 dyrektor Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. Od 1954 do 1968 kierował Instytutem Filozofii i Socjologii PAN. Zaliczany do głównych przedstawicieli oficjalnego nurtu w filozofii marksistowskiej, w latach 40. i 50. odegrał decydującą rolę we wprowadzaniu marksizmu w Polsce. W pierwszej połowie lat 60. odszedł od ideologii i linii PZPR, głównymi dziedzinami jego pracy naukowej stały się: teoria poznania, semantyka, filozofia człowieka, teoria socjalizmu. Autor ponad trzydziestu książek, do najważniejszych należą: Wstęp do teorii marksizmu. Zarys materializmu dialektycznego i historycznego (1948), Wstęp do semantyki (1961), Język a poznanie (1964), Szkice z filozofii języka (1968), Alienacja jako zjawisko społeczne (1978). Wydał autobiografię Pora na spowiedź (1993).], nie zauważyłem w nim tego co Najder *[Zdzisław Najder (ur. 1930) - historyk literatury, krytyk literacki, publicysta.] - dla mnie wszystkie koty w nocy szare) - i przestaję się nadawać na redaktora poważnego pisma. Trzeba będzie się nad tym zastanowić. Jurek L[isowski] zatracił swoją świeżość i trochę jakby się czegoś wobec mnie wstydził. Zastanawia mnie bardzo ta sytuacja.

 

21 sierpnia 1958

Znalazł doskonałe zajęcie.

A ja? Ta kobieta okradła mnie nąjstraszliwiej: zabrała mi jego śmierć.

 

24 sierpnia 1958

Jedzie do Surabai, a wyląduje w Bydgoszczy *[W indonezyjskiej Surabai pracował (jako technik budowlany) brat Jerzego Błeszyńskiego, w Bydgoszczy mieszkała Lilka Pietraszek.].

 

Sobieszów, 29 sierpnia 1958

Materiały do powieści

W połowie stycznia Jurek B. zjawił się w Alhambrze *[Alhambra - warszawska kawiarnia mieszcząca się w Al. Jerozolimskich 32, urządzona w stylu mauretańskim.] i powiedział, że znany dziennikarz warszawski znalazł dla niego mieszkanie u niejakiego profesora politechniki (konstruktora samolotów), pana P. Stosunki Jurka z tym dziennikarzem dość niejasne. Dziennikarz notoryczny pedzio, a Jurek zna go od dawna, jeszcze ze szkoły wojskowej we Wrocławiu. Dziennikarz mieszkał niedaleko szkoły i jeździli razem tramwajem. Potem byli razem w sanatorium w Bystrej, to już kiedy Jurka znałem.

Chodziło tylko o zapłacenie poważnej sumy z góry, obiecałem ją Jurkowi - i wypłaciłem. Jurek dostał urlop w "Kafarze" brwinowskim i wyjechał do Poronina, przez ten czas odnowiono mieszkanie.

Są to dwa pokoje w ładnej willi na dolnym Mokotowie. Profesor P, staruszek około siedemdziesięciu lat, mieszka tam sam z żoną *[Żoną Mieczysława Pietraszka była od 1917 roku Maria z d. Wołowska (zm. 1976).]. Oboje są trochę zdziwaczali, stracili dwóch dorosłych synów. Jeden tuż po wojnie, na wsi został trafiony zabłąkaną kulą i zginął na miejscu. Młodszy w parę lat potem, już ożeniony z Lilką i mający syna, spalił się w samochodzie na samotnej bocznej drodze. Lilka w pewien czas potem wyszła za mąż za pewnego Pomorzanina w Bydgoszczy.

Dla starych profesorostwa został tylko ukochany domek, ukochany wnuk i ukochana synowa, którą uważają za kobietę zupełnie osobliwą i bardzo wartościową.

Po powrocie z Poronina Jurek umeblował pokoje (dwa połączone, bardzo piękne) i zagospodarował całe mieszkanie, kupując noże, widelce, szklanki, filiżanki, kieliszki, firanki - w jeden dzień.

Mieszkanie to przezwałem "meliną" i ta nazwa przystała. Jerzy od pierwszego kwietnia począł znowu pracować w "Kafarze", gdzie powierzono mu w dalszym ciągu pracę nad budową tajnego obiektu wojskowego, z którym miał wielkie kłopoty. Jednocześnie musiał się wykręcać z wielkiej afery w Kopytowie *[Kopytów - wieś położona w powiecie warszawskim zachodnim, w gminie Błonie.], gdzie był odpowiedzialny za nadzorowanie rozbiórki, z której cegły skradziono. Na roboty jeździł z Mokotowa motorem, kupionym za wiadome pieniądze.

Powrót do pracy w "Kafarze" uważał za konieczność, bowiem na temat jego zimowego wystąpienia chodziły po Brwinowie tysiączne komentarze, plotki podsycane przez jego teściową i żonę, którą porzucił, przenosząc się do Warszawy. Dlaczego porzucił żonę - będącą w poważnym stanie - nie wiadomo. Twierdził, że spodziewane dziecko nie jest jego dzieckiem, tak mu w złości powiedziała żona Halina, ale to okazało się nieprawdą. W całej hecy moje nazwisko odgrywało także pewną rolę. Mówiono, że go z "Kafaru" wywalono za kradzieże, musiał postawić na swoim i "pokazać się". Trudno mu było to wyperswadować. Przy jego stanie płuc jeżdżenie o piątej rano motorem z Mokotowa do Brwinowa było po prostu samobójstwem.

Pożycie Jurka z profesorostwem P. układało się dobrze. Pewnego dnia zauważyłem, jak profesorowa ukradkiem pogłaskała go po głowie. Powiedziałem mu, że oni się do niego przywiążą jak do syna. W ciągu zimy bardzo często spotykałem profesora u Jurka na kawie, herbacie lub wódce. Dla mnie był to koszmarny staruszek, typowy cudak, trochę wariatowaty. Jurek był jednak bardzo pod jego wpływem i zdaje się przywiązał się do niego.

Na Wielkanoc Jurek urządził chrzciny nowo narodzonej córeczki i sprowadził na tę uroczystość całą rodzinę ze Szczecina. Wszystko musiało być comme il faut *[(fr.) - jak należy.] i imponujące jak przedtem pogrzeb babci. I jedna, i druga uroczystość odbyła się za wiadome pieniądze.

Przy okazji mogłem zaobserwować stosunek rodziny (matki!) do Jurka, najzupełniej obojętny. Latami i miesiącami matka do niego nie pisuje, nie interesuje się jego zdrowiem i nie zdradza najmniejszych macierzyńskich uczuć. Dwaj starsi synowie i najmłodszy (z drugiego małżeństwa) traktowani są zupełnie inaczej. Jurek od siódmego roku życia oddany był obcym ludziom, dalekim krewnym, i jak twierdzi, od tego czasu pędzi życie samodzielne. Nie zaznał życia rodzinnego, tym bardziej był czuły na stosunek do niego profesorostwa P.

W tym samym mniej więcej czasie zjawiła się w "melinie" synowa profesorostwa - Lilka P. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że zakochała się w Jurku od pierwszego wejrzenia. Gdy po tygodniu wyjechała, telefonowała natychmiast z Bydgoszczy, a potem przysłała list, w którym niby to żartami pytała, co on by zrobił, gdyby ona zjechała do niego z dwojgiem dzieci. Jerzy nie traktował tego na serio, najlepszy dowód, że opowiadał to ze śmiechem wszystkim na prawo i na lewo.

Tymczasem ze zdrowiem było coraz gorzej: ciężka, całodzienna praca w "Kafarze", codzienne jazdy motorem, zupełne zaniedbanie wszelkich kuracji, niechęć do życia i rozpacz z powodu rozstania z bardzo kochaną żoną składała się na to, że z dnia na dzień stan się pogarszał. Wreszcie zaalarmowana dalsza rodzina skierowała go do centralnej poradni przeciwgruźliczej. Lekarz zalecił natychmiastowe przerwanie pracy i wyjazd do sanatorium. Oczywiście z tego nici.

Tak przeszły wiosenne miesiące. O pani Rajskiej, która śmiertelnie kochała się w Jurku (był jakiś czas jej kochankiem), nie było już mowy. Po ataku nerkowym w lutym skonstatowano, że plemniki jego uciekają wraz z moczem, o spółkowaniu nie ma mowy. Czasami miewa erekcję, nigdy ejakulacji. Kobiety odpadły. W czerwcu (w końcu) zjawiła się na Mokotowie Lilka, miała tu pozostać całe lato. Jurek śmiał się z tego, ale zauważyłem, że zainteresowanie tą osobą stopniowo wzrasta. Z początku wyrażało się to w starannym zachowywaniu pozorów i przysłanianiu stosunków ze mną. Potem już wyraźniej zaczynał się flirt. W wigilię mojego wyjazdu do Moskwy byliśmy na kolacji w Bristolu. Sytuacja stawała się jasna. Baba stawiała na swoim.

Po powrocie z Moskwy zastałem sytuację całkowicie zmienioną. Przede wszystkim skonstatowano u żony Jurka, Haliny, ciężką formę gruźlicy. Trzeba ją było wywieźć do sanatorium w Rudce (moim samochodem). Poza tym stosunek Jurka i Lilki nabrał wyraźnych form współżycia. Jakiego? Podobno sytuacja erotyczna jego poprawiła się. Ponadto dr Meissnerowa w Pruszkowie skonstatowała ostatecznie gruźlicę nerek. Gruźlica nerek - to początek końca. Nie będę podawał szczegółów tego miesiąca. Idiotyczny pomysł jechania motocyklem do Rudki z Lilką za plecami, gonienie po szosie, spotkanie w Mińsku Mazowieckim, nieporozumienie itd., itd. Chodzi mi o stan aktualny: starzy P. profesorostwo wrócili znad morza, chyba spodziewali się, co się stanie, kiedy zostawiali w pustej willi bezrobotnego Jurka i zakochaną Lilkę, a może nawet odpowiadało to ich celom. W dniu powrotu, na uroczystej kolacji skonstatowali, że kochają Jurka jak syna, że adoptują go, że nie puszczą go do sanatorium, że przeprowadzą kurację na miejscu pod dozorem pielęgniarki, panny Poli, ale że warunkiem tej kuracji jest odcięcie Jurka od świata, od telefonów, od przyjaciół (czyli ode mnie). Oczywiście w dalszej perspektywie jest połączenie Jurka z Lilką i umieszczenie ich wraz z ukochanym wnukiem w willi na Mokotowie. Jurek twierdzi, że nie może żyć z ich łaski i jeżeli zostanie w willi profesorostwa, to musi nadal płacić za to mieszkanie - a kosztuje ono 1500 złotych miesięcznie.

W tym samym czasie przyszedł do Jurka kontrakt od jego brata z Surabai, angażujący go w charakterze technika budowlanego do Indonezji, na świetnych warunkach, na trzy lata.

Lilka wyjechała. Wyjazd poprzedziły trzy wielkie rozmowy Jurka ze mną przeprowadzone na Szucha. Ostatecznie sytuacja taka: z jednej strony starzy profesorostwo, którym Jurek zastępuje zmarłych synów. Z drugiej Lilka, w której ostatecznie się zakochał (baba postawiła na swoim), ale która nie zdecydowała się porzucić męża i dzieci dla niego. "Więc to nie jest miłość!" Zresztą ukrywał przed nią prawdziwy stan swego zdrowia, dowiedziała się o nim dopiero wilią wyjazdu. Z trzeciej strony ja i kompletna zależność materialna ode mnie. Zresztą wielkie przywiązanie, "kocham ciebie, ale nie tak, jak ty myślisz". Z czwartej możność wyrwania się do Indonezji, na szeroki, szeroki świat, gdzie jego stryj, wuj, brat zdobyli już pieniądze i stanowisko. Z piątej żona, którą bardzo kochał, którą zaraził gruźlicą i wobec której czuje się piekielnie winny. Z szóstej strony dwoje uroczych dzieci, które są pod opieką teściowej chorej na raka, i co się z nimi stanie, gdy rodzice umrą?

A w gruncie rzeczy czeka jedyna sprawa: rychła śmierć, z czego sobie zdaje sprawę mimo wszystkich innych spraw. Właściwie śmierć będzie tu rozcięciem gordyjskiego węzła. Trzeba by było ją przyspieszyć. Myślałem o zastrzeleniu Jurka i rozglądałem się za rewolwerem. Wiedziony intuicją chorego człowieka (ma potworną intuicję) przyniósł mi rewolwer w formie zapalniczki. To znaczy zapalniczkę w formie rewolweru.

Czyż to nie są wspaniałe materiały do powieści?

 

31 sierpnia 1958

"Mówię dużo o pierwszej miłości, ostatnia miłość jest najniebezpieczniejsza". Balzac *[Cytat z pisanej właśnie sztuki Wesele pana Balzaka. Ostatecznie zdanie to zyskało kształt: "Mówi się dużo o pierwszej miłości - ostatnia jest najniebezpieczniejsza" (J. Iwaszkiewicz, Wesele pana Balzaka, w: tenże, Dramaty, t. 1, Warszawa 1980, s. 571).].

Tegoż dnia

Zastanawiam się znowu nad tym, na czym polega urok umysłowości Zygmunta *[Asumpt do tych rozmyślań dało spotkanie z Zygmuntem Mycielskim w Domu ZAiKS-u w Sobieszowie koło Jeleniej Góry, dokąd Iwaszkiewicz pojechał, aby pisać Wesele pana Balzaka. Spotkanie to zostawiło ślad również na kartach dziennika Mycielskiego, który pod datą 1 września 1958 zanotował: "Przyjechał tu Jarosław Iwaszkiewicz na tydzień - pisze sztukę o Balzacu. Dał mi do czytania dobre opowiadanie Choinka - ale - czy mu to wydrukują? I drugie, słabe, Tatarak. Jest cały już skupiony w swej starości, nastawiony na śmierć, a przy tym żywotny. Dał mi jeszcze zeszycik swojego dziennika. To, co tam pisze o Hani, o umierającym Jurku B. i o swoim stosunku do niego, jest bardzo wzruszające. Chciałby zostawić dziennik jak Gide. Ale Gide interesuje się większą ilością rzeczy, a on kręci się koło własnej osoby w ciaśniejszy sposób. Za to z mniejszym może od Gide'a literackim krygowaniem się" (Z. Mycielski, Dziennik 1950-1959, s. 342).]. To nie jest umysł olśniewający wiedzą czy wiadomościami, jakimś paradoksalnym przedstawieniem świata i jego zagadnień, nie jest to także umysł filozoficzny, specjalnie uczony. Myślę, że cechą zasadniczą jego jest mądrość (a co za tym nieuchronnie idzie - dobroć). Mądrość to znaczy oglądanie spraw tego świata sub specie aeternitatis *[(łac.) z punktu widzenia wieczności (traktować sprawy, rzeczy)]. Toteż nie może on przejąć się moimi cierpieniami czy namiętnościami, gdyż widzi ich małość i śmieszność. Przecież to mija jak wicher, burza czy Neron - i coś się zostaje. Ale co? To jest właśnie pytanie, co dla niego jest tą bazą najważniejszą, co przeciwstawia się burzom i chwilowym namiętnościom. Nie sztuka, jak u Prousta. Myślę, że zwyczajne ludzkie trwanie, ludzka chciwość życia i związanie z życiem. Ma on przy tym jakieś głębokie zasady moralne, prawo moralne jak u Kanta, niebo gwiaździste... I ta szalona polskość, widzenie świata i wszystkich spraw poprzez temperament mądrego Polaka, rzeczy najrzadszej na świecie. Obcowanie z tym umysłem czy bezpośrednie, czy poprzez listy jest czymś pocieszającym, umacniającym w człowieczeństwie, czymś ważnym - i ma dla mnie specjalne znaczenie jako przeciwstawienie mojej histerii, mojemu niepokojowi i mojemu ekshibicjonizmowi. Bardzo dobry dla mnie przyjaciel.

 

5 września 1958, Sobieszów

Mam wrażenie, że bardzo mi dobrze zrobił ten tygodniowy pobyt w Sobieszowie, że był bardzo pożyteczny (pomijam już tu napisanie tej komedii). Był pewnego rodzaju wytchnieniem i wyrwaniem się z dwóch zwariowanych środowisk, w jakich przebywałem przez ostatnie miesiące. Przede wszystkim odetchnięcie i zerwanie z niezdrową w najwyższym stopniu, chorobliwą i naładowaną zdrożnym erotyzmem [atmosferą] znienawidzonej przeze mnie "meliny". Spojrzenie obiektywne na rolę, jaką tam odgrywałem, napełnia mnie bolesnym wstydem i zdumieniem. Namiętność mnie zaślepiała, byłem igraszką w ręku chorego i zdemoralizowanego człowieka, który był w zmowie z wyrachowaną kobietą. To jest ta przesada, kreślenie grubymi liniami, ale żebym lepiej widział sytuację. Oczywiście takie spojrzenie nie zmienia w niczym mojego stosunku do Jurka, ale naprawdę chwilami zachowuję się śmiesznie i bez godności. Chorobliwa atmosfera, którą wytwarza ten stojący u grobu człowiek, jest czymś z gruntu obcym mojej zdrowej naturze. Był okropny ostatniego wieczoru przed moim tu przyjazdem. Wszystko było wymierzone przeciwko mnie - i to idiotyczne uczucie dla tej idiotki. I pewność siebie większa niż kiedykolwiek, powiedzmy po prostu "zarozumialstwo". Trzeba mu to wszystko wybaczyć, bo chory, ale naprawdę moja tolerancja posuwa się chwilami za daleko. Przez ten tydzień byłem, właściwie mówiąc, pozbawiony wiadomości. Dwie depesze Szymka *[Szymon Piotrowski (1933-1995) - od lipca 1958 administrator Stawiska, kierowca i sekretarz Jarosława Iwaszkiewicza.] nic nie znaczą, a dziś nawet nie wiem, gdzie oni są, czy wrócili z Sopotu i Gdyni do Warszawy, czy nie. Idiotyzm przeprowadzania sprawy rozwodowej w tym momencie jest widoczny. Czyż on naprawdę ma nadzieję na ożenienie się z Lilką? Mój Boże! Druga atmosfera - to Stawisko z Hanią i Pogrozińską. Atmosfera intryg tej starej baby i frenezji *[przestarz. entuzjazm, zapał, szał] Hani, która też jest przerażająca i męcząca, nie do wytrzymania na dłuższą metę. Od Hani też nie mam tu żadnych wiadomości, a kiedy telefonowałem do niej w niedzielę, nie dowiedziałem [się] nic, oprócz tego, że potrzebuje pieniędzy i że nie ma na jazdę do Kielc i Krakowa, choć jej na tę jazdę zostawiłem tysiąc złotych. Zaczynam rachować jak Balzac - mogę sobie na to pozwolić, tak nigdy niczego nie rachuję. Z dreszczem myślę o powrocie do domu, w dalszym ciągu mam wciąż stany podgorączkowe (dziś w południe trzydzieści siedem stopni) i cierpię na żołądek. Gdybym mógł w spokoju siedzieć na Stawisku, byłoby to dla mnie najlepiej, ale o spokoju mowy nie ma. Teraz Hania zacznie mnie męczyć o ten wyjazd do Paryża, na który nie mam najmniejszej ochoty. A Jerzy? Jak mi się wszystko niedobrze układa. Jedyna pociecha, że napisałem tutaj tego Balzaka.

 

Roma, 28 listopada 1958

Kiedyś zapisywałem codziennie, gdzie byłem i co widziałem. Teraz mi się nie chce. Jurek telefonował, ale mnie bardzo zdenerwował tym telefonem. Nie mam zresztą racji, on się rwie do życia z tego sanatorium, cóż w tym dziwnego? Trzeba będzie jakoś zakończyć tę całą sprawę.

On jest fantasta i z życiem się nie liczy. Tak się jakoś składa, że w ogóle jestem otoczony rozmaitymi fantastami, nieprawdziwymi ludźmi, ludźmi, którzy życie tak chcą brać, jak im jest wygodniej, ale którzy mało mają pojęcia, jak naprawdę jest. Przede wszystkim takim człowiekiem-cieniem jest Hania. Nie ma ona najmniejszego pojęcia nie tylko o życiu w ogóle, ale nawet o moim życiu. Wszystko, czym ona żyje, to są złudzenia. Czy ona wyobraża sobie np. współczesne życie erotyczne czy też w ogóle życie erotyczne? Sama miała tak ubogie i tak podporządkowane idei, a raczej myśli macierzyńskiej. Zawsze tylko: czy zajść w ciążę, czy aby nie zajść w ciążę. Gdyby znała życie swoich córek (nie mówię już o takich rzeczach, jak życie Wiesia, Szymka, bo cóż dopiero Jurka B. i Jurka L.), toby się zdziwiła, ale nie przyjęłaby tej sprawy do wiadomości. To samo odnosi się do spraw politycznych. Jej się wszystko śni i dlatego tak wszystko stara się ustawić, jak jej byłoby wygodniej: kardynała Wyszyńskiego i mnie, moich przyjaciół i moich wrogów.

 

Stawisko, 3 maja 1959

Ostatnia kolacja

Wczoraj wieczorem jednak Jurek wybrał się ze mną do Bristolu na kolację. Przedwczoraj opowiedziałem mu, że pani Helena przygotowała dla niego befsztyk z polędwicy. Ponieważ pojechaliśmy do Konstancina na obiad, prosiłem, aby zostawiła befsztyk na kolację dla niego. Gdyśmy po teatrze przyszli do domu, oczywiście nie było nie tylko befsztyka, ale nawet w ogóle czegokolwiek do jedzenia. Wobec tego śnił mu się ten befsztyk i marzył o nim cały dzień. Pojechaliśmy więc do Bristolu na "befsztyki". Oczywiście, jak bywa w takich razach, rozczarował się tym befsztykiem hotelowym, niedobrym w samej rzeczy. Wypił dwa kieliszki czerwonego wina i począł naglić, aby wracać do domu. Pojechaliśmy zaraz i widać było, że czuje się niedobrze. Mówił, że kolacja mu się zmarnuje, że gdy zacznie kaszleć, zwróci wszystko.

Rzeczywiście natychmiast po powrocie dostał "wymiotów". Wynosiłem wiadro - nie było tam śladów jedzenia, tylko ropa z płuc, to jasne. Dostał potem dużych dreszczy, gorączka podniosła mu się i leżał skurczony pod kołdrą, nic nie było, zdaje się, pod tą kołdrą - same kości. Przerażający, żałosny widok. Trząsł się z zimna. Potem z wolna się uspokajał, prosił, żeby mówić. Mówiłem byle co. Potem się rozpogodził, ale mówił tak cichutko, że ledwie go słyszałem. Nagle zaczął mówić cicho rozpogodzony: "Tak mi teraz dobrze, rozgrzałem się, prawie nic mnie nie boli, tak mi dobrze".

Myślałem, że to już koniec.

Potem popatrzył mi w oczy. Patrzyliśmy sobie w oczy bez słowa, bardzo długo. Nigdy w życiu nie doznałem niczego podobnego. Tego magnetycznego prądu, czegoś, co nas łączyło przez to spojrzenie, jakiejś głębokiej jedni. Trwało to bardzo długo i było bardzo intensywne.

A potem powiedział szeptem, tak że trudno było usłyszeć: "Tylko pamiętaj, pochowaj mnie na jakimś wiejskim cmentarzu...".

Milczałem.

Po chwili dodał:

"I żebyś mi posadził na grobie...".

Ostatniego słowa nie zrozumiałem. Spytałem:

"Co?".

Zniecierpliwił się:

"Narcyzy, żebyś mi posadził narcyzy".

Milczałem znowu.

Potem on już drzemał. Wychodziłem i zgasiłem mu światło.

"Dziękuję ci, Jarosławie" - powiedział mi jakoś uroczyście.

"Co ty mi dziękujesz dzisiaj ciągle tak poważnie" - powiedziałem. Rzeczywiście zwróciłem w ciągu dnia parę razy uwagę na owo "dziękuję" wypowiedziane jakoś osobliwie.

"Bardzo dobry jesteś dla mnie, Jarosławie" - rozległo się w ciemności.

"Bo my się obaj bardzo kochamy nawzajem" - powiedziałem.

"Dobranoc".

"Dobranoc".

O tych narcyzach to parokrotnie mówił w ciągu dnia, przedtem, że od dzieciństwa tak lubi te kwiaty.

Dziś pojechał do Rabki, do syna.

 

Moskwa, 21 maja 1959

Wiadomość, że Jurek zgodził się na Turczynek i poszedł do szpitala, wstrząsnęła mną. Bronił się przed tym rękami i nogami, wściekał się i irytował. Telefonowałem do Marysi zaraz po przyjeździe tutaj, powiedziała mi, że wyjechał, byłem wściekły. Aż tu depeszuje Szymek, że już jest w Turczynku. Taka mnie żałość wzięła. On się bronił jak ta w Czarodziejskiej górze przed komunią *[Chodzi o Barbarę Hujus, jedną z postaci Czarodziejskiej góry Tomasza Manna. O jej bezskutecznej obronie przed przyjęciem ostatniego namaszczenia, które oznaczało dla niej widomą zapowiedź rychłej śmierci, opowiada Hansowi Castorpowi jego kuzyn Joachim Ziemssen.], bo takie pójście do szpitala to zgoda na śmierć. Nie mam żadnych wiadomości bezpośrednio, nie ma zapewne siły napisać czy podyktować, tak mi straszno, że umrze sam, beze mnie, opuszczony, bezradny - on, ten "król życia". Tak mi okropnie, że zupełnie, nawet w przybliżeniu opisać nie mogę.

Moskwa zawsze taka sama, tylko z Hanią wydawała mi się inna.

 

22 maja 1959

Uczta u Makbeta

Dzisiaj obiad w hotelu Moskwa, na który nas zaprosił Surkow. Była cała nasza delegacja, a z Rosjan Surkow, Polewoj, Riurikow, Kornielij Zieliński, Simonow *[Konstanty Simonów (1915-1979) - rosyjski poeta, dramaturg i prozaik.], z Ukraińców Rylski i Bażan. Siedziałem naprzeciw Surkowa i z nim prowadziłem głównie rozmowę. Obok Surkowa Broszkiewicz *[Jerzy Broszkiewicz (1922-1993) - prozaik, dramatopisarz, scenarzysta filmowy, publicysta i krytyk muzyczny.], z którym dwa lata temu miała miejsce owa słynna dyskusja. Ja starałem się mówić o rzeczach obojętnych, Surkow starał się naprowadzać dyskusję na literaturę polską i nieporozumienia między nami. Mówiłem o tym, że przypisują tym sprawom zbyt wielkie znaczenie. Na przykład tłumaczyłem Polewojowi, że niepotrzebnie w swoim przemówieniu zajmował się tyle tym "gownojedom" Hłaską. Ale nie bardzo mnie chcieli zrozumieć.

Zresztą rozmowa zmieniła się po chwili w monolog Surkowa, który jakby nieprzymuszony spowiadał się ze swoich kompleksów. Teraz to się nazywa kompleksy, a dawniej po prostu wyrzuty sumienia.

Najpierw ni z tego, ni z owego zaczął mówić o śmierci Majakowskiego *[Włodzimierz Majakowski (1893-1930) - poeta i dramatopisarz rosyjski, organizator rosyjskiego ruchu futurystycznego, autor słynnego poematu Obłok w spodniach (1915), który cenzura skonfiskowała jako bluźnierczy. Po 1917 propagator sztuki służebnej wobec rewolucji (wiersz Lewą marsz 1919, poematy Włodzimierz Iljicz Lenin 1924, Dobrze 1927). W latach 1923-28 stał na czele grupy LEF (Lewy Front Sztuki), która była gwałtownie atakowana przez cieszący się oficjalnym poparciem RAPP (Rosyjskie Stowarzyszenie Pisarzy Proletariackich). Po rozłamie w grupie Majakowski przemianował ją na REF (Rewolucyjny Front Sztuki), w końcu - nie chcąc dłużej pozostawać na marginesie oficjalnego życia literackiego - rozwiązał REF i wstąpił do RAPP-u. Nie powstrzymało to dalszej nagonki na niego, do której pretekstem stało się wystawienie w Państwowym Teatrze im. Meyerholda jego satyrycznych sztuk Pluskwy (wyst. 1929) i Łaźni (wyst. 1930), piętnujących biurokrację i konformizm partyjny w porewolucyjnym życiu społecznym. Z napaściami politycznymi łączyły się szykany osobiste - odmówiono mu wydania paszportu do Paryża, gdzie mieszkała jego ówczesna miłość, emigrantka Tatiana Jakowlewa. 14 kwietnia 1930 roku, kwadrans po dziesiątej rano, Majakowski odebrał sobie życie. Do połowy lat 30. jego twórczość była objęta zakazem druku. Sytuacja zmieniła się po interwencji Lili Brik u Stalina, który w odpowiedzi na jej list nazwał Majakowskiego "najlepszym, najbardziej utalentowanym poetą naszej radzieckiej epoki".] i o przyczynach jego samobójstwa *[Mówiąc o przyczynach samobójstwa Majakowskiego, na ogół wymienia się zamążpójście Tatiany Jakowlewej, nieudany romans z Weroniką Połonską, napaści ideologiczne na Majakowskiego w prasie, odejście poety z REF-u i wstąpienie do nieprzychylnego mu RAPP-u, niepowodzenie wystawy podsumowującej "dwadzieścia lat pracy" pisarza, pogłębiające się osamotnienie, chłodne przyjęcie przez krytykę i publiczność przedstawienia Łaźnia. Niekiedy wskazuje się także na rozczarowanie Majakowskiego komunizmem.]. Przy tym mówił o nagonce na Majakowskiego, jak gdyby sam nie brał w niej udziału. Opisał samo samobójstwo, mówił także o stosunku do Lili Brik *[Lila Brik (1891-1978) - siostra Elzy Triolet, żona Osipa Brika, rosyjskiego krytyka literackiego, wielka miłość Włodzimierza Majakowskiego. Poznawszy ją w 1915 roku, poeta zadedykował jej Obłok w spodniach, którego wydawcą został Osip Brik. Małżeństwo Brików Majakowski traktował jak swoją rodzinę.], ale to nie było takie ważne. Ważne było uparte powracanie do samego widoku zastrzelonego poety, ciągle mówił o tym obrazie, który widocznie tkwi u niego w mózgu. Zresztą słyszałem od niego już kilkakrotnie tę historię. Widocznie jest to sprawa, która go prześladuje. Wyraźnie starał się podkreślić, że nie jest zamieszany w tę tragedię.

Potem zaczął mówić o Stalinie. Zaczął zastanawiać się nad tragizmem i wielkością tej postaci. Opowiadał szczegółowo o tym, jak go "trzymano" (kto? Beria? *[Ławrientij Beria (1899-1953) - polityk radziecki. W latach 1917-211 sekretarz KP Gruzji, od 1921 w CzK, następnie GPU. Od 1938 minister spraw wewnętrznych, od 1941 wicepremier. W latach 1939-52 członek Biura Politycznego, później Prezydium KC KPZR; jeden z najbliższych współpracowników Stalina. Po śmierci Stalina ujawniono, że stojąc na czele organów bezpieczeństwa, dopuszczał się łamania praworządności i gwałcenia praw obywateli; skazany na karę śmierci i stracony.]) pod ciągłym strachem, jak po każdym pochodzie pierwszomajowym donoszono mu o dziesięciu czy piętnastu spiskach na jego życie. Że człowiek ten nieustannie znajdował się pod terrorem - ale że był to człowiek wielki, twórca wielkiego państwa i zwycięzca armii "faszystowskiej". Nie oponowaliśmy przeciw temu i rozmowa wygasała naturalnie. Zauważyłem, że wszyscy w Moskwie są jeszcze bardzo zafascynowani tą postacią i że śmierć jego i degradacja, przemówienie Chruszczowa *[Nikita Chruszczow (1894-1971) - polityk radziecki; w partii od 1918. W latach 1939-64 członek Biura Politycznego, od 1938 do 1949 I sekretarz KC KP(b) Ukrainy, w latach 1953-64 I sekretarz KC KPZR, a od 1958 do 1964 premier ZSRR. Na XX Zjeździe KPZR, który odbył się w Moskwie w dniach 14-25 lutego 1956 roku, wygłosił na zamkniętym posiedzeniu w nocy z 24 na 25 lutego tajny referat O kulcie jednostki i jego następstwach, w którym przedstawił zewnętrzne objawy kultu Stalina i jego konsekwencje. Z aprobatą odnosząc się do rewolucji październikowej i Lenina, napiętnował "wypaczenia" narosłe jego zdaniem później: m.in. patologiczny kult Stalina, represje wobec aktywu partyjnego i wojskowych, samowolę organów bezpieczeństwa, procesy byłych przywódców partii oskarżonych o zdradę i szpiegostwo, metody śledztwa ("bić, bić i jeszcze raz bić").] na dwudziestym zjeździe są jeszcze bardzo żywe w pamięci ludzi radzieckich. Coś ich tu boli i coś chcą zapamiętać - ale fascynacja starego z Kremla działa mimo wszystko. Zresztą cały "kult jednostki" zwraca się obecnie na Chruszczowa. Wreszcie, gdy już wstaliśmy od stołu, poruszył kwestię Borysa Pasternaka. "Nie myślcie, że to ja jestem inicjatorem tej całej nagonki - powiedział - to cały związek pisarzy jednomyślnie w ten sposób zareagował". Broszkiewicz i Fedecki powiedzieli, że była to niepotrzebna historia i że można było całą sprawę rozegrać inaczej. Tego samego zdania był Polewoj. "Nie jest to żadne głupstwo - powiedział Surkow - w tej sprawie uderzająca jest jednomyślność pięciu tysięcy pisarzy, a taka gromada nie może popełniać głupstwa". Powiedziałem, że nie uważam Doktora Żywago za dobrą książkę. I że nie widzę w niej żadnej idei. Oburzyli się na to: "Właśnie o to chodzi - powiedzieli - że ma ona swoją bardzo wyraźną ideę". Myśleli zapewne o idei antyrewolucyjnej.

W ten sposób Surkow wywołał wszystkie duchy jak ducha Banka: Majakowskiego, Stalina, Pasternaka. Widać było, że nurtują go te sprawy i że myśli, iż nas one w tym samym stopniu zajmują co jego. Oni nawet nie wyobrażają sobie, jak nasz sposób myślenia jest inny.

Rozeszliśmy się. Była to prawdziwa uczta u Makbeta.

 

23 maja 1959

Moja rozmowa z Chruszczowem

Dzisiaj na przyjęciu w Gieorgijewskiej Sali na Kremlu w pewnym momencie podszedł do mnie Surkow i zapytał, czy chcę, aby mnie przedstawił Chruszczowowi. Zgodziłem się oczywiście. Podprowadził mnie do niego.

Chruszczow siedział na podłużnej kanapce, która przysunięta jest do estrady, samotnie z Twardowskim *[Aleksander Twardowski (1910-1971) - poeta rosyjski]. Miał na sobie jasne, żółte ubranie, w którym nie wygląda imponująco. Jest bardzo brzydki, ma małe czarne oczka, wygląda raczej na robotnika niż na chłopa, ale raczej robi wrażenie dobrotliwego, w każdym razie chce za takiego uchodzić. Surkow podprowadził mnie, przedstawił i zaraz się ulotnił, Twardowski także ulotnił się, zostałem sam na sam z Chruszczowem. Fotografowie tylko szaleli w pewnej odległości, zdejmując nas jeden przez drugiego.

Z początku powiedziałem mu (w imieniu polskiej delegacji), że jesteśmy szczęśliwi, mogąc asystować na tak interesującym zjeździe. Mówiłem mu o znaczeniu zjazdu i że bardzo to interesujące, że partia ich i rząd tak się zjazdem interesują.

Spytał się mnie, co słychać w Polsce i jak się układają stosunki polsko-radzieckie.

Odpowiedziałem mu, że na polityce się nie znam, ale interesują mnie zjawiska kulturalne i że stosunki kulturalne między naszymi dwoma krajami rozwijają się pomyślnie - i że oczywiście stopień zainteresowania tymi sprawami rośnie w obu krajach.

- Pod każdym względem - odpowiedział - nasze stosunki się rozwijają pomyślnie. Bardzo się z tego cieszę.

- Oczywiście - odpowiedziałem na to - to bardzo ważna sprawa nie tylko dla nas, ale i dla wszystkich krajów obozu socjalistycznego.

Potem zacząłem mówić o jego wczorajszym dwugodzinnym przemówieniu. Oczywiście mówiłem o tym w nader pochlebnych wyrazach. W pewnym momencie powtórzyłem mu jego wczorajszy dowcip: tylko nie strzelajcie do swoich! - i zbaraniałem. Powiedzieć Chruszczowowi po wypadkach węgierskich i po czołgach w Sochaczewie: tylko nie strzelajcie do swoich - to potworna rzecz. Ale on ani okiem nie mrugnął na to i chyba nie pomyślał tego co ja. Przeskoczyłem więc na inny temat. Zacząłem dziwić się jego pracowitości i temu, że tak potrafi łączyć i organizować swoje zajęcia. A jeszcze przy tym znajduje czas na czytanie dzieł literatury współczesnej (to ostatnie to już było czyste pochlebstwo, bo jednak z jego mowy wynikało, że nie bardzo jest oczytany). Na to mi odpowiedział, że trudno. "Skoro podjąłem się mojej pracy, to już muszę ją spełniać sumiennie. Oczywiście, że wolałbym mój czas spędzać inaczej, nie na posiedzeniach i przyjęciach, ale skoro nie można inaczej..."

Tematy zaczęły się wyczerpywać, ale ponieważ staliśmy zupełnie sami, nie mogłem go porzucić. Kornijczuk zwąchał sytuację i podszedłszy do nas, objął mnie i zaczął opowiadać o mnie staremu różne rzeczy. Między innymi rzeczami powiedział o naszej podróży na Ukrainę ubiegłego lata. Wobec tego opowiedziałem, że jestem urodzony na Ukrainie, że mój ojciec pochowany jest w Daszowie - i o wszystkich moich związkach z tym krajem.

Zainteresowało go to.

Kornijczuk opowiedział z kolei o swojej wizycie u nas, o Stawisku, o tym, jak ja mieszkam, że mu się to tak podobało itd., itd. Chruszczow zadał jakieś pytanie w związku z tym. Ale tutaj Surkow podprowadził Majerovą, więc ja mogłem odstąpić. Zresztą z Majerovą przywitał się tylko i odszedł na chwilę do siebie. Potem zaraz wrócił i rozmawiał z Wurmserem.

Ze wszystkiego wynika, że kult jednostki bat son plein *[(fr.) - dochodzi do szczytu.].

 

Stawisko, 27 maja 1959

To, czym jest szpital w Turczynku - i ten nieszczęśnik na tym tle, to jest przerażające. Męczy się tak okropnie, zastałem go zupełnie konającego, siedziałem w niedzielę całe popołudnie u niego i dwa razy myślałem, że koniec. Dusi się bez przerwy, wczoraj wszedłem na chwilę, ślina bez przerwy wycieka mu z ust, wygląda jak rozłożony trup, śmierdzi, bo robi pod siebie, a kto go tam umyje. Najpiękniejsze, że jest przy nim Halina, oddana jak najczulsza matka dziecku, a on jej ani na chwilę nie chce puścić od siebie. Wszystko sztuczne odpadło - i ja, i Lilka, a została żona. Ona będzie miała jego śmierć. Czy to nie jest coś z literatury?

Ale umrzeć nie może, podtrzymują go piekielnymi zastrzykami. Po co?

 

28 maja 1959

Umarł dziś o godzinie dziewiątej i pół wieczorem.

 

Sandomierz, 9 czerwca 1959

Ostatnie słowa były (wielkim głosem): "Telegramy wyślijcie, telegramy do wszystkich! Jurek umarł!!".

Potem już tylko cicho i niezrozumiale: "Trzymaj mnie, Halina". Umarł w objęciach żony.

 

 

24 października 1959

Śmierć Jurka

Teraz, kiedy minęło już parę miesięcy od tej śmierci, mogę opisać ten film, który siedzi we mnie i który się okręca bez przerwy. Widzę wciąż to wszystko przed sobą po kolei.

Kiedy wyjeżdżałem szóstego maja do Sztokholmu, Jurka nie było w Warszawie. Wyjechali z Szymkiem trzeciego samochodem do Poronina. Jurek chciał koniecznie "zobaczyć się" z Piotrusiem, a właściwie mówiąc: pożegnać się z synkiem. Wyjazd ten był wielokrotnie odkładany, miałem i ja z nimi jechać, ale zbiegło się to z wyjazdem do Sztokholmu i musiałem z tego zrezygnować. Jurek był zmartwiony z tego powodu, a ja zrobiłem głupio, bo mój wyjazd do Sztokholmu był zupełnie niepotrzebny. Ale jednocześnie Jurkowi zależało na tym, abym do Sztokholmu pojechał. "Rób zawsze to, co ci radzi Kolankowska - mówił - to twoja najlepsza przyjaciółka". Wieczorem trzeciego dojechali do Poronina. Jurek był tak zmęczony, że położył się zaraz do łóżka i przeleżał cały poniedziałek (czwartego) - depeszował tylko do mnie, że dojechali. Był widać niespokojny, bo nazajutrz o dwunastej (piątego) telefonował na Stawisko z Zakopanego. Powiedział, że bardzo źle się czuje, że ledwie dyszy (kazał mi słuchać, jak dyszy), i był zaniepokojony moim wyjazdem i naszym rozstaniem. Powtarzał ciągle: "Pamiętaj, że będę przy tobie w tej podróży". Widocznie czuł się tak, że bał się, iż już się nie spotkamy. Okazało się potem, że pojechali jeszcze do Doliny Chochołowskiej, bo on jej nigdy nie widział! W dolinie zbierał pierwsze górskie kwiatki, które zasuszył w mapie samochodowej. (Przypomniało mi to odwiedziny Ogrodu Botanicznego w dniu pierwszego maja, czego nigdy nie zapomnę). Dopiero potem pojechali do Rabki. Kiedy Piotruś zbiegł po schodach prewentorium i rzucił mu się w ramiona - nie miał sił podnieść go w górę. Opowiadał potem ze smutkiem.

Z rana szóstego maja telefonowano do mnie z Okęcia, że otrzymano tam telegram dla mnie z Zakopanego: "Jadę z Tobą. Jurek". Znowu oznaka chęci bycia "przy mnie", która mnie zresztą bardzo wzruszyła. Trudno mi było wytłumaczyć telefonującemu, co ta depesza znaczy i że nikt więcej ze mną do Sztokholmu nie jedzie. Zresztą na lotnisku depeszy tej mnie nie doręczono. Wiem o niej tylko z tego telefonu.

Bardzo zatrwożony pojechałem do Sztokholmu. Czekając na samolot w Kopenhadze, napisałem ostatni list do niego. W Sztokholmie byli Dłuski, Strzałkowski, Skwarczyńska i prof. Andrzej Sołtan. Byłem tak źle usposobiony, że musiałem powiedzieć im, że jestem zatrwożony stanem zdrowia przyjaciela. Ósmego w hotelu miałem depeszę, że wrócili w czwartek dopiero. (Okazało się później, że jeździli jeszcze do siostry Jurka do Prudnika. Chciał pożegnać się ze wszystkimi, "jak trzeba"). Depesza była podpisana "Syn". Był to ostatni "list" Jurka, ostatni z jego niezliczonych depesz i telefonów.

Nazajutrz, dziewiątego, otrzymałem depeszę od Szymka, że Jurek "zdecydował szpital". Zadepeszowałem do niego na Szucha, żeby z odjazdem zaczekał na mnie. Jednocześnie zacząłem się krzątać nad tym, aby zaraz wyjechać ze Sztokholmu. Miałem dobry pretekst po temu, bo zaraz wyjeżdżałem do Moskwy i musiałem jako przewodniczący delegacji ten wyjazd przygotować.

Jedenastego, w poniedziałek, wróżyłem z Pisma Świętego. Wypadł mi werset ze świętego Łukasza: "I stało się, gdy upłynęły dni urzędu jego, że odszedł do swego domu". Powiedziałem o tym Skwarczyńskiej. Ponieważ obecność nasza w Sztokholmie nie była związana z posiedzeniami, po całych dniach rozmawialiśmy ze Skwarczyńska i z Sołtanem. Opowiedziałem Skwarczyńskiej dużo o Jurku.

Nazajutrz, we wtorek, wyleciałem ze Sztokholmu, spędziłem trzy godziny w Kopenhadze w towarzystwie Staszka Dobrowolskiego - i o piątej po południu byłem na Okęciu. Czekali na mnie Kolankowska, Axerowa, Gilski, Hania, Szymek i Jurek. Ucieszyłem się szalenie, że miał jeszcze tyle siły, aby przyjść. (Kolankowska i Axerowa mówiły potem - widziały go po raz pierwszy - że nigdy nie zapomną urody tej twarzy i wyrazu jego). Pojechaliśmy na Szucha, ale on się zaraz położył i zasnął. Męczyły go bóle nerwów.

Nazajutrz z rana miałem z nim rozmowę, mówiliśmy o konieczności wyjazdu do szpitala - wszystko na spokojno. Szymek był w ten dzień u Meissnerawej, żeby dostać dla niego przydział do Turczynka. Wieczorem pojechałem na Stawisko, gdzie było majowo i cudownie. Rozmówiłem się z Bronką Lewicką, która ordynuje w Turczynku, o przyjęcie go tam - i o całych warunkach w tym szpitalu, które są bardzo okropne.

Gdy nazajutrz pojechałem do Warszawy - Jurek wówczas bardzo długo w łóżku leżał i z wielką trudnością się podnosił - zastałem wielce wzburzonego i zirytowanego. Zbeształ Szymka, który mu skierowanie Meissnerowej do Turczynka przyniósł, i irytował się na mnie, że go do szpitala chcę wysłać, aby się go z domu pozbyć. Tłumaczyłem mu, że sam mi pisał i mówił o szpitalu, że powziął już tę decyzję i że jest ona konieczna, bo nie może sam zostać na Szucha, gdy ja do Moskwy wyjadę. Bardzośmy się kłócili, jak często ostatnio. Wreszcie on list napisał do Meissnerowej, twierdząc, że jego stan zdrowia jest zadowalający i że dziękuje jej za to skierowanie. Skierowanie włożył do koperty i wyszedł na miasto, żeby ten list rzucić do skrzynki.

Rozmowa ta była bardzo przykra. Oczywiście i on, i ja - chociaż wyraźnie o tym nie mówiliśmy - zdawaliśmy sobie sprawę, że ten wyjazd do szpitala to jest ostatni wyjazd, "na umieranie". On się przeraził tej myśli, że to jest ostateczny koniec i bronił się przed tą decyzją w sposób dziecinny i rozpaczliwy. Było mi go potwornie żal, a jednocześnie niecierpliwił mnie, bo mnie gwałtownie oskarżał o okropne rzeczy, był prawie nieprzytomny ze strachu i wściekłości. Takeśmy się kłócili, że zapomnieliśmy o obiedzie (oskarżał mnie potem przed Lilką, że go nawet na obiady nie zabieram). Sytuacja była rozpaczliwa, z Czarodziejskiej góry. W tym nastroju wziąłem udział w wieczorze starych pisarzy w Filharmonii, w tak zwanych "piernikaliach".

Gdy wieczorem wróciłem do domu, Jurek leżał już w łóżku, nie wracaliśmy już do tych kwestii, mówił z trudnością prosił, żeby mu coś opowiadać. Plotłem byle co. Gdy wychodziłem do siebie, przyznał mi się wreszcie, że nie wrzucił listu do Meissnerowej. Czuł, że to już jest konieczność.

Nazajutrz jeszcze się bronił. Był to piekielny dzień. Była to już wigilia mojego wyjazdu do Moskwy. Z rana przyjechała Hania i Szymek. Przedtem miałem rozmowę z Jerzym, który powiedział, że stanowczo nie pójdzie do szpitala. Cały czas robił to w bardzo ostrej formie. Bardzo mnie utrudziło przełamywanie jego woli, zniecierpliwiony wyszedłem do drugiego pokoju do Hani i Szymka i powiedziałem głośno: "Niech robi, co chce, niech sobie zdycha pod płotem!". Myślę, że on to słyszał. Podobno cały ranek spacerował po Bielanach, ledwie powłóczył nogami.

Potem poszliśmy na obiad w trójkę, Hania, on i ja do "Caritasu". Tak on nazywał restaurację Cristal w przeciwieństwie do Rarytasu położonego po drugiej stronie uliczki Oleandrów. W restauracji było nudno, źle podawali, obiad był kiepski (on jadł, a właściwie dłubał jakąś wątróbkę), ja byłem bardzo zmęczony, bo miałem w tym dniu z rana dwa posiedzenia. Z obiadu wróciliśmy na Szucha.

Wieczorem miało być przyjęcie w Ambasadzie Radzieckiej dla delegatów wyjeżdżających do Moskwy z żonami. Chciałem skorzystać, że był gaz i woda i wykąpałem się. Gdy się ubierałem na wieczór i stałem półnagi w moim pokoju - wszedł Jurek. Gdy mnie zobaczył gołego, uśmiechnął się. Nigdy nie pokazywaliśmy się sobie w tym stroju. W uśmiechu stał się dawnym, miłym Jurkiem, pogłaskał mnie po gołych plecach, a potem mnie wziął za pierś. Coś zażartowałem i jakoś tak zrobiło się nam zwyczajnie i dobrze.

Po przyjęciu u Ruskich, które się długo zaciągnęło (film!), Hania pojechała do Stasi Horzycowej, gdzie nocowała, a ja wróciłem do domu. Jurek nie spał, czekał na mnie, ale czuł się niedobrze i był bardzo cierpiący. Nie wracaliśmy już do kwestii szpitala ani do żadnych ważnych zagadnień. Rozmawiał ze mną cichym głosem, ale spokojnie i pogodnie. Potem pozwolił mi się pocałować, mogłem pocałować całe ciało: nogi, kolana, brzuch, dwie plamki na piersi, tylko nie w usta, bo to mu odbierało krótki i ciężki oddech. Gdy klęczałem przy łóżku w otwartej koszuli, tuż przy jego głowie, włożył mi ręce za kołnierz, na plecy i głaskał i lekko drapał po skórze. Była to czuła i już nieerotyczna pieszczota. Potem w ciemności pocałowałem go w czoło, we włosy. Ostatni raz, obaj wiedzieliśmy o tym.

Nazajutrz rano wstał bardzo wcześnie, pomimo że w nocy miał parę ataków duszności i kaszlu, i ubrał się od razu. Ogolił się i wybrał się ze mną na dworzec. Odnosił jeszcze jakieś moje rzeczy do windy, wracał od windy już wybrany i spotkaliśmy się w progu w drzwiach. Objąłem go i pocałowaliśmy się tym razem w usta. Powiedziałem: "Nie zacinaj się, nie bierz mi tego za złe". Nic nie odpowiedział.

Zajechaliśmy po Hanię. Na dworcu było dużo jadących i odprowadzających. Spytałem się Szymka, czy kupił mi papierosów na drogę i szklanych tutek. Okazało się, że nie. Wobec tego Jurek poszedł (miał siły!) i przyniósł mi cztery pudełka poznańskich i dwanaście szklanych fifek. Zdołałem mu tylko powiedzieć na stronie: "Nie zacinaj się". Trzeba było wsiadać, pożegnałem się z nim ostatnim, ścisnąłem go za rękę.

Gdy pociąg odjeżdżał, patrzyłem tylko na niego. Stał niezmiernie chudy, w czarnych okularach. Nie machał dłonią. Za to Broszkiewicz, który stał w wagonie obok mnie i kiwał ręką, zasłaniał mi go, wreszcie wziąłem go za tę rękę i odchyliłem - i zobaczyłem go raz jeszcze. W tych okularach wyglądał jak na Batorym. Był strasznie blady i nieruchomy.

Tak mi został w oczach na zawsze.

Do Moskwy przyjechaliśmy nazajutrz o drugiej. O ósmej zadzwoniłem na Szucha do Marysi. Powiedziała mi, że Jurek wyjechał tego samego dnia co ja i że go nie ma w Warszawie. Zbaraniałem. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy nazajutrz w poniedziałek dostałem depeszę od Szymka: "Odwiozłem Jurka na Turczynek decyzję lekarzy zadepeszuję w czwartek".

Co się działo po moim wyjeździe z Warszawy, mogę podać tylko z opowiadania Lilki. Zostawiłem mu tysiąc złotych. Wrócił do domu, spakował się i o szóstej wyjechał do Bydgoszczy. Był tak bezsilny, że Lilka, która go spotkała na dworcu, sprowadzała go ze schodów. W domu ledwo wszedł na schody. Potem gadał do późna w nocy. Opowiadał okropne rzeczy o mnie, że chcę go się pozbyć, że wysyłam go do szpitala, że nie daję mu pieniędzy. Bardzo dużo zjadł. Lilka powiedziała (nie zdając sobie do ostatniej chwili [sprawy] z powagi sytuacji): "A może rzeczywiście to byłoby najlepiej, gdybyś poszedł do szpitala?". Na co on zrobił jej straszną awanturę, że i ona także chce się go pozbyć, że ona jest w zmowie ze mną itd.

Nazajutrz Lilka wyszła do miasta po sprawunki i na mieście dostała ataku sercowego. Przypadkiem spotkany jej mały sprowadził ją taksówką do domu, wprowadził do domu i ułożył do łóżka. Jurek przestraszył się bardzo, zaczął sumitować się, że przeszkadza, wreszcie ubrał się. Wieczorem miał wielką rozmowę z nią, gdzie przygotowywał ją do tego, że umrze. Żądał od niej, żeby umarła razem z nim - był jak nieprzytomny. Wreszcie późno w nocy zdecydował się, że musi jechać do Warszawy, w poniedziałek miał się stawić... w szpitalu.

Przed samym wyjazdem, o drugiej w nocy powiedział do niej: "Pamiętaj, powiedz Jarosławowi, że go bardzo kocham. Byłem dla niego bardzo niedobry w ostatnich czasach. Powiedz mu, że tego bardzo żałuję. I żałuję, że dla Szymka byłem niedobry. To bardzo dobry chłopak. Powiedz mu to".

Lilka nie mogła [go] odprowadzić na dworzec, bardzo źle się czuła. Pojechał sam, w zimną noc.

Jak dojechał do Warszawy, nie wiadomo. Helena, która mu otworzyła drzwi, przestraszyła się. Wzięła teczkę od niego z ręki i zaprowadziła do pokoju. O dziewiątej zatelefonował do Szymka na Stawisko, żeby przyjechał po niego. Wziął tylko parę drobiazgów, ostatnie listy moje i Lilki. Z początku w drodze rozpytywał się, czy to z mojej inicjatywy Szymek uzyskał u Meissnerowej to skierowanie i powtarzał: "Stary chciał się mnie pozbyć!". Potem już nic nie mówił całą drogę, tylko chłonął oczami pejzaż wiosenny, oglądał się na obie strony, przypatrywał drzewom i kwiatom, jakby chciał to w sobie zatrzymać na zawsze. Zajechali jeszcze na Stawisko. Wysiadł z samochodu i patrzył na dom, który bardzo lubił. Hania rozmawiała z nim przed domem, narwała mu olbrzymi bukiet bzów. Potem pożegnał się z nią i pojechali na Turczynek.

W Moskwie tymczasem sprawy szły swoją koleją. Otwarcie Zjazdu, moje przemówienie, spotkania z pisarzami. Nie mogłem jednak ukryć ani przed Jadzią Staniukowicz, ani przed Borysowem mojego niepokoju. W środę wieczorem zatelefonowałem na Stawisko. Odpowiedziała mi Hania, mówiąc, że przez pierwszy dzień (wtorek dziewiętnastego) Jurek się trzymał, ale że potem nastąpiło pogorszenie. Hania rozmawiała z Bronką Lewicką, która uprzedziła, że stan jest jak najgorszy. Nazajutrz w czwartek był ten obiad z pisarzami radzieckimi, o którym pisałem (Uczta u Makbeta) *[Pomyłka autora. Obiad z pisarzami radzieckimi odbył się nie w czwartek (21 maja), ale w piątek (22 maja), o czym świadczą także prowadzone na bieżąco zapiski w dzienniku. Konsekwencją tej pomyłki jest kolejna: dzień powrotu do Warszawy przypadł nie na sobotę (23 maja), lecz - jak wynika z dalszej części relacji - na niedzielę (24 maja).]. Wieczorem znowu telefonowałem do Hani, bo miała być w tym dniu (czwartek) u Jurka. Domyślałem się, jakim poświęceniem dla Hani było pójście do szpitala dla gruźlików. Hania powiedziała, że stan jest niedobry, ale że Jurek ucieszył się z jej wizyty i rozmawiał z nią, choć z trudnością. Powiedział jej: "Najgorsze jest to, że ja się załamałem". Choroba przemogła już i jego nerwy, którymi się trzymał przez czas tak długi. W piątek cały dzień byłem zajęty na Zjeździe, pomimo potwornego niepokoju nie komunikowałem się z domem. Czekałem na depeszę Szymka, ale jej nie otrzymałem. Mieliśmy wyjechać z Moskwy w poniedziałek, bylibyśmy więc w Warszawie we wtorek wieczorem. Putrament miał jednak lecieć samolotem w sobotę rano. Wieczorem zatelefonowałem do Hani. Powiedziała, że stan Jerzego jest bardzo zły i że powinienem być przygotowany na wszystko. (Ja już od półtora roku byłem przygotowany!) Zrobiono mu transfuzję krwi, ale nie mówi już, pisze kartki. Jest przy nim cały czas żona jego, Halina. To mnie zdziwiło najbardziej. Po telefonie postanowiłem jechać razem z Putramentem, była już jedenasta moskiewskiego czasu; ale znalazłem w restauracji hotelu Borysowa, powiedziałem mu o wszystkim, a on tym się bardzo przejął. Znalazł tego faceta, który zajmował się naszymi biletami, i on telefonował do Wnukowa na lotnisko, tam już tylko był dyżurny, ale obiecał na rano przygotować bilet - tak że mogłem jechać. Poleciałem do Putramenta i akurat zastałem go wracającego z miasta. Powiedziałem mu, że pojadę z nim razem do Wnukowa i samolotem. Zrobiło się bardzo późno - w Moskwie, ale u nas o trzy godziny wcześniej. Zatelefonowałem jeszcze raz do Hani i dałem jej znać, że nazajutrz przed dwunastą będę na Okęciu.

Odprowadzali mnie Jadzia i Borysow. Byli bardzo czuli, jak zawsze. Jedliśmy obiad w Wilnie - z Putramentem. Ale kiedy dolecieliśmy do Warszawy, tam jeszcze nie było południa. Na pustej platformie czekała na mnie samotna Hania. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Kiedy podszedłem do niej, powiedziała mi szeptem: "Jeszcze żyje".

Były piękne majowe dni. W samochodzie (Szymek speszony wiózł nas) opowiedziała Hania o przebiegu choroby, o transfuzji, o odjęciu mowy - i o tym, że kiedy Halina przyszła go odwiedzić w czwartek, to już jej nie puścił od siebie. Siedziała przy nim w dzień i w nocy. Warunki w szpitalu okropne.

Pojechaliśmy od razu na Turczynek. Jurek leżał w drugim domu (Weliszów) na pierwszym piętrze. Wejście frontowe jest zamknięte i wchodzi się od dawnej kuchni. Jurek zajmował łóżko w głębi pokoju, pod oknem. Miał jeszcze pięciu towarzyszy w długim i wąskim pokoju. Pomiędzy łóżkami zostawało wąskie przejście.

Zobaczyłem go w głębi, siedzącego na łóżku z nogami na ziemi. Obok łóżka siedziała Halina, trzymająca kurek tlenu. Tlen zastosowano od wczoraj, bo Jurek dusił się. Był bardzo zmieniony, włosy zmierzwione. Miał na sobie czerwoną piżamę, którą mu przywiozłem z Monachium. Na framudze okna za nim leżała książka rachunkowa, a w niej ostatnie listy moje i Lilki. Nogi miał bardzo obrzękłe. Tylko oczy patrzyły jasno. Były tak piękne jak zwykle. Nie zwrócił zupełnie uwagi na moje przyjście. Szymek też wszedł za mną. Dopiero kiedy Halina na chwilę zamknęła dopływ tlenu, zażądał na migi papieru i ołówka. Nakreślił parę słów na papierze i podał mi: "Szpital nie z tej ziemi. Tlen dopiero od dzisiaj".

Zmienialiśmy się przy tlenie z Haliną. Szymek poszedł, odwiózł Hanię na Stawisko. Ja siedziałem parę godzin, wróciłem po obiedzie. Czuł się trochę lepiej (jak twierdzono po transfuzji) i mówił trochę. Mówił odtąd głosem nienaturalnym, głębokim i zupełnie obcym. Ktoś przesądny mógłby powiedzieć, że to szatan w nim przemawiał. W pewnej chwili powiedział: "Mów coś!", gdyż siedziałem przerażony i przygnębiony jego stanem. Zacząłem coś opowiadać o mojej podróży do Moskwy, o Chruszczowie itd. Ale przerwał mi rozpaczliwym pytaniem: "Ale co będzie ze mną?". Halina mu ciągle bez przerwy gadała jak do dziecka, a że się przeziębił, a że trudno, ale musi trochę pochorować itd. Mnie to piekielnie irytowało, ale jemu to było potrzebne. Nie puszczał jej od siebie ani na krok i robił straszne awantury, gdy wracała po wyjściu. Spytałem go, czy nie chciałby widzieć Lilki. Kiwnął głową przecząco.

Odpadło wszystko: ja, Lilka. Została tylko - żona. Matka jego dzieci. Zresztą już o tym pisałem.

Wróciłem do domu: cudowny majowy dzień, Jankowie z małym, Gucio [Iwański] z Martyną. Co im powiedzieć?

Wieczorem kazałem Głodkowskiemu nocować w moim gabinecie. Myśleliśmy, że nad ranem posłyszymy telefon, tymczasem noc przeszła spokojnie. Halina była przy nim całą noc. Z rana poczciwy Szymon zaleciał na Turczynek. Porobił tam już znajomości. Stan bez zmian. Pojechałem do Warszawy.

Oczywiście niedługo bawiłem w redakcji, zaszedłem do apteki po jakieś niezwykle silne zastrzyki, które przepisała jeszcze Bronka Lewicka. Byłem także w ZAiKS-ie, aby zdobyć trochę pieniędzy, bo byłem bez grosza. Jakoś nie bardzo rozumieli sytuację i kręcili nosem. Bardzo to było dla mnie przykre i jeszcze bardziej zdenerwowało. Po obiedzie pojechaliśmy znowu na Turczynek. Zmian niewiele. Halina była w dalszym ciągu przy nim, ale ordynator zażądał, aby nie siedziała przy mężu, chciał, aby wynająć pielęgniarkę. Tymczasem żadna nie chciała siedzieć przy nim, bo uważały go za "obrzydliwego" chorego. Boże drogi, tego pięknego Jurka.

Halina rzeczywiście pielęgnowała go z poświęceniem. Cały czas wczoraj, cośmy tam z Hanią siedzieli, wycierała mu zwilżoną watą usta wewnątrz, dziąsła, wargi. Wszystko to pokrywało się ropą i piekło go bardzo; chwilami wypływała z ust wielka, okrągła kropla gęstej ropy. Halina to wszystko brała na watę.

Teraz znowu było to samo. Stan o tyle się poprawił (jak mówią po transfuzji), że mówił, ale głosem bardzo zmienionym. Do końca mówił tym obcym głosem.

Matka jego przyjechała. Pierwsze słowa do Haliny były, że nie będzie mogła brać udziału w kosztach pogrzebu. Była u niego przez chwileczkę.

Siedziałem jak na szpilkach. Po krótkiej chwili Jurek zwrócił się do mnie ze słowami: "Idź już sobie. Ja nie chcę, żebyś mnie widział w takim stanie". A po chwili: "Wy nie rozumiecie, jak to mnie denerwuje, że wy mnie tak widzicie!". I powtórzył: "Ja nie chcę, abyście mnie widzieli w takim stanie".

Poszedłem więc sobie. Ogólne wrażenie jednak było trochę lepsze. Potem był piękny majowy wieczór. Hania modli się prawie bez przerwy. Jeszcze przed moim przyjazdem był ksiądz u niego, wyspowiadał go i komunikował. Jurek rozmawiał z nim i zamówił go sobie (to znaczy pogrzeb) na czwartek.

Halina została jeszcze i na tę noc. Ordynator mówił, że chorzy skarżyli się na jej obecność, która ich jakoby krępowała. Mnie chorzy na korytarzu mówili, że są pełni podziwu dla niej i że ona jest wzruszająca. "Żadna pielęgniarka tego nie zrobi, co ona dla niego robiła" - mówili.

Nazajutrz, we wtorek dwudziestego szóstego, mając ciągłe informacje od Szymka, zachodzę do niego po południu. Robi lepsze wrażenie, choć wciąż siedzi na łóżku z nogami na podłodze. Nogi ma spuchnięte jak kłody i pojawiły się na nich sine plamy gangreny. Mówi, rozmawia. Powiada: lepiej, lepiej. Daję mu pić herbaty, wycieram usta watą ale zapominam zwilżyć watę, na wargach pozostaje puszek, który trudno obetrzeć. Niecierpliwi go to.

Obok niego na łóżku leży chory: wysoki, uroczy, piękny blondyn. Zwykle chodzi po szpitalu, dzisiaj leży. Ledwie posiedziałem trochę, ten chory pochyla się nad dzbanem i wybucha strumieniem ciemnej, gęstej krwi. Robi się zamieszanie, wzywają siostry z zastrzykami. Atmosfera w pokoju okropna. Ulatniam się więc.

Tego wieczora ma być przy nim specjalna pielęgniarka.

Gdy przychodzę nazajutrz, jest bardzo podenerwowany. Mówi, że się tak zirytował, że nie było przy nim Haliny. "A ta pielęgniarka to największa kurwa w całym szpitalu". Nakrzyczałem na niego (ostatni raz w życiu), żeby nie gadał świństw. Ale chorzy mi powiedzieli, że pielęgniarka wcale przy nim nie siedziała w nocy, a kiedy potrzebował kaczki, to mu jej nie podała, bo to rola salowej, i poty szukała tej salowej, aż on zrobił pod siebie. Wygląda okropnie, jest bardzo niespokojny, a z ust mu wycieka bez ustanku ciąg gęstej, przeźroczystej śliny, która spływa bez przerwy do nereczki, którą trzyma w ręku. Irytuje się, że nie ma Haliny, że przerwano stosowanie tlenu. "Duszę się, duszę się" - mówi. Ostatecznie siostry obiecują konspiracyjnie sprowadzić wieczorem Halinę. Będzie przy nim w nocy. To go trochę uspokaja. (Potem był bardzo niespokojny!)

Kiedy wychodzę, spogląda na mnie bardzo wyraziście swoimi olbrzymimi oczami. Potem demonstracyjnie, trzymając na płask, podaje mi rękę. Potem ją nawet dość silnie ściska. Nie mówi przy tym nic. To jest ostatnie pożegnanie. Gdy odchodzę, widzę go siedzącego i dyszącego ciężko, skupionego, ale bardzo cierpiącego.

Nazajutrz jest czwartek, dzień odwiedzin. Boże Ciało. Ponieważ Halina dała znać znienawidzonym przez Jurka Frontom o jego stanie, boimy się, że Frantowie zjadą. Spieszymy się bardzo, ale oczywiście obiad jak zawsze w święta spóźnia się i kiedy zajeżdżamy samochodem przed szpital (z Wiesiem i Szymkiem), przed szpitalem stoją dwie Frontówny i jeszcze jakaś baba, a u Jurka są starzy Frantowie. Posyłam Szymka, aby ich wyprosił. Wychodzą, ale przed domem robi się straszna awantura.

Ja jestem z Haliną u Jurka tymczasem. Jestem zmiażdżony. On się tak awanturował, że go związano. Leży teraz na brzuchu na łóżku przywiązany na poprzek do łóżka prześcieradłem. Dyszy potwornie ciężko, tak że słychać bardzo głośny oddech i widać poruszające się plecy. Plecy miał bardzo szerokie. Widzę go tak leżącego bezsilnego i żałosnego jak dziecko. To mną wstrząsa. Nie mogę oderwać oczu od tego widoku.

Tymczasem przed domem straszne hece. Jedna z Frontówien przypada do Wiesia siedzącego w samochodzie i woła: "Niech pan idzie i zobaczy, co on z nim zrobił! Niech pan ucieka póki czas, póki on z pana nie zrobił takiego zdechlaka!". Zaczynają się wymysły na mnie, głośne okrzyki i wymówki do Haliny, że zadaje się z takim świństwem. Wreszcie cała rodzina udaje się do ordynatora z tym, że chcą Jurka zabrać do Warszawy do szpitala. Ordynator ich wyśmiał: "Czy państwo nie widzą, jaki jest jego stan?".

Halina i matka wychodzą do rodziny, ja sam zostaję przy Jurku. Po chwili wchodzi stary Front. Bez słowa patrzymy na leżące ciało, na plecy wstrząsane kurczowym oddechem, na przepiękny kształt głowy z tyłu. Front odchodzi.

Jurek porywa się z łóżka i mimo przywiązania prześcieradłem siada w swej zwykłej pozie. Trzymam go za rękę. Tak mija godzina. Oczy ma zamknięte. Cichutko wsuwają się Halina i matka. Siadają koło mnie. On odczuwa ich obecność. Woła bardzo zniekształconym głosem: "Halina jest?", potem: "Jarosław jest?". "Tak - odpowiadam - jestem". "Matka jest?" - "Jest". A on wtedy zaczyna, bardzo donośnym głosem: "Telegramy posłaliście?". "Jakież telegramy, do kogo?" - pytam. "Do wszystkich, wyślijcie telegramy do wszystkich: Jurek umarł!". To było straszne. Ale on zaraz opadł, oparł się głową o ramię Haliny i powiedział słabo: "Trzymaj mnie, Halina". Halina go objęła i tak siedzieliśmy. On wciąż dyszał, ale spokojnie. Matka wysunęła się cicho.

Około szóstej, po szóstej i ja wyszedłem. Halina trzymała go mocno, on powtarzał: "trzymaj mnie". Pocałowałem go we włosy i w czoło. Od drzwi odwróciłem się. Halina puściła go na chwilę, siedział dysząc ciężko, włosy zmierzwiły mu się i opadały na czoło. Piękne rysy ściągnęły się.

Wróciłem do domu, siedziałem w gabinecie, zjadłem kolację. Za dwadzieścia dziesiąta rozległ się dzwonek telefonu. Dzwoniła Halina: "Jurek umarł u mnie na ręku przed dziesięciu minutami".

Odwróciłem się do Hani i powiedziałem: "Już po wszystkim", po czym zacząłem się wybierać, aby pójść do Szymka. Wchodząc na schody, spotkałem Hanię, która wyciągnęła do mnie ręce; powiedziałem do niej: "Nie dotykaj mnie, nie dotykaj mnie!" i wyskoczyłem na podwórze.

Była ciepła majowa noc. Na Stawisku było ciemno i pięknie. Leciałem pospiesznie, potykając się, przez las. Potem przez łąki prosto do Brwinowa. Nic nie czułem, nic nie myślałem. Wchodząc na podwórze domu Szymka, zobaczyłem światła samochodu jadącego w tym samym kierunku. Szymek wjechał na podwórze. Rzuciłem się ku niemu! "Wracasz ze szpitala?" - "Nie! Byłem u kogoś. Ze szpitala wyjechałem po szóstej". - "Nie byłeś w szpitalu?" - "Nie byłem". - "Jurek umarł". Szymek zakręcił się jak trafiony kulą. Nigdy nie zapomnę tego gestu. Basia Szymkowa stanęła w drzwiach. Szymek powtórzył jej wiadomość.

- Jedziemy do szpitala - powiedziałem. Posuwaliśmy się prędko w ciemnej, pachnącej nocy. Stawisko, opuszczony staw, potem Turczynek. Zajeżdżaliśmy od strony Milanówka. Za chwilę byliśmy przed szpitalem. W dyżurce była spokojna, niepłacząca Halina i dwie siostry. Jurka już wynieśli do małego przedpokoiku przed głównym wejściem. Leżał na noszach, na podłodze, owinięty prześcieradłami. Rozwinęliśmy głowę. Był nagi, oczy miał półotwarte, usta otwarte. Dotknąłem, był jeszcze ciepły. Zamknąłem mu powieki. Ustąpiły łatwo. Trzeba było podwiązać szczękę. Siostra przyniosła bandaż, wiązaliśmy z Szymkiem, ale bandaż był zbyt lekki, źle się wiązał i nie trzymał szczęki. Nie udało się nam domknąć całkowicie ust. Halina jeszcze raz podniosła jedną powiekę i błysła na chwilę lazurowa tęczówka oka. Siostra powiedziała: "Nie trzeba, nie trzeba". Uklękliśmy i zmówiliśmy pacierz. Halina zakryła mu twarz. Poszliśmy.

Pojechaliśmy na Stawisko. Słowiki śpiewały w lesie. W gabinecie było pięknie. Przyniosłem trochę czerwonego wina i kieliszki: piliśmy. Halina nie spała całą noc i cały dzień. Zaczęliśmy omawiać sprawy zawiadomień, depesz, pogrzebu. Zatelefonowałem do Jurka Lisowskiego, mówiąc, że nie będę przez parę dni w redakcji.

Omawialiśmy sprawę pogrzebu, ubrania do trumny. Boże Ciało - przez całą oktawę nie może być żałobnej mszy. Pogrzeb musi się odbyć w sobotę po południu. W Brwinowie. Prosił, aby go pochować na wiejskim cmentarzu. Czarne ubranie? Nie miał go z sobą w Turczynku, chcieliśmy jechać po nie do Warszawy, zatelefonowałem pomimo późnej pory do Marysi, na Szucha. Ale przeszukała wszystko w pokoju Jurka, ubrania nie było. Widocznie zostawił w Bydgoszczy. Natomiast to szare, w którym przyjechał do szpitala, miał odświeżone i wyprasowane. Widać to szare przygotował sobie do trumny. Znalazłem czarny krawat mój, moje krótkie kalesony i moje czarne skarpetki. Buty też trzeba było mu dać moje, gdyż nogi miał tak spuchnięte, że nie mógł włożyć swoich. Koszulę miał bardzo piękną, którą mu przywiozłem ze Sztokholmu, białą "non iron". Tak się z niej cieszył i miał tylko raz na sobie. Długo w noc siedzieliśmy. Wreszcie Szymek i Halina pojechali. Noc była wciąż cudowna, słowiki zanosiły się od śpiewu.

Nazajutrz rano Szymek z Haliną przyjechali bardzo wcześnie. Pojechaliśmy do Turczynka. Jurka jednak już przeniesiono do kostnicy. Poszedł tam naprzód taki szpitalny dziad, niestary jeszcze człowiek, aby go ogolić i umyć. Mała biała kostnica stoi w lesie wśród wysokich sosen. Składa się z dwóch części, w pierwszej otwierającej się na las odbywa się obrządek ubierania, druga, gdzie stoi katafalk, otwiera się wprost na szosę. Tamtędy trumnę się wynosi.

Gdy przyszliśmy, drzwi od pierwszego pokoiku były otwarte, na drewnianej ławie leżał zupełnie nagi trup Jurka, a człowieczyna go golił starą żyletką. Ranek był cudowny. Kukułki na odmianę kukały ze wszystkich stron, niebo było lazurowe, las świeży. Halina i Szymek poszli do lasu, spacerowali gdzieś, a ja stanąłem blisko drzwi i patrzyłem na Jurka. Był bardzo chudy, wyschnięty, ręce i ramiona jak u świętego Franciszka, nogi wychudzone, a stopy spuchnięte. Twarz wyglądała lepiej niż w wigilię. Ciało można było widzieć całe ze wszystkimi szczegółami. Górę korpusu miał czystą i pięknie rzeźbioną, nogi smukłe i bardzo obrośnięte czarnym włosem. Na przeponie miał dwa czarne znaczki, o których często mówiliśmy.

Człowiek, który go golił, przystąpił do mycia. Szorował całe ciało ręcznikiem i szczotką, wodą z mydłem. Gdy mu się ręce lub palce opierały, przemawiał do trupa. Cały czas z nim rozmawiał. To podobno należy do obrządku. "No, puść, puść braciszku" - powiadał do niego.

Kiedy umył go, zbliżyłem się do ławki i patrzyłem na to nieruchome, bardzo piękne ciało, podobne do krucyfiksu ze słoniowej kości. Zbliżyłem się tuż do niego, powtarzając: "Jurek, Jurek" - i palcem po-skrobałem owłosioną nogę. Był bardzo, okrutnie zimny - jak lód.

Wtedy zawołałem Szymka i Halinę i zaczęliśmy go ubierać. Z włożeniem szwedzkiej koszuli był kłopot, nie chciała przejść przez sztywną głowę. Kiedy mu ją wkładałem, objąłem go przez plecy, odczuwając ich szerokość, ich masyw, obciągałem koszulę i dotknąłem tego miejsca u nasady kości pacierzowej, wgłębienia nad kością ogonową, które jest najbardziej intymnym miejscem męskiego ciała. Reszta poszła bez większej trudności. Włożyliśmy mu moje krótkie kalesony. Chciałem mu zawiązać mój czarny krawat, ale Szymek wyrwał mi to i powiedział: "Nie, nie, trzeba na trójkącik". I rzeczywiście zawiązał bardzo zgrabny węzeł "na trójkącik". Teraz leżał na ławce ubrany, bardzo "elegancki", twarz mu się rozluźniła, nie była już tak ściągnięta cierpieniem i piękniała w oczach.

Zostawiłem go tak, Szymek z Głodkowskim mieli pojechać po trumnę, Halina poszła do domu, a ja pojechałem do Warszawy. Wracałem na Stawisko z Turczynka, przez cały las turczyniecki i przez nasz, przez dziury w płocie - przez zielone majowe liście, wciąż gnany kukaniem kukułek, patrzący na przejrzyste sine niebo. A on już tego nie widział.

Z tych dni niewiele zostało mi w głowie. Tylko ta pogoda i mieszanina kwiatów i żałoby. Gdy przyjechałem z Warszawy ze snopem różanych lewkonii, Jurek już leżał w trumnie i był tak piękny, jak nigdy. Olśniewająco, nieziemsko piękny. Ironiczny nieco uśmiech obnażał nieco zęby, ale nie było w tym nic z makabry, tylko wielki spokój - z pewną dozą ironii wobec nas wszystkich. Z lewej strony policzka ukazał się mały dołek, który tam rzadko gościł za życia. Utrwalił się on tam, nadając całej twarzy osobliwy wyraz leciutkiej wzgardy dla żywych.

Hania nie chciała go widzieć w trumnie, ale potem, gdy się zdecydowała, nie mogła się uspokoić, tak wydał się jej "anielski". Linia czoła i nosa nabrała prawdziwej czystości, profil otoczony kwiatami i rozsypanymi nieco włosami ukazywał się w całej swej doskonałości. Na obcych ludzi wzruszająco działała ta uroda.

Leżał w drugim pomieszczeniu, tym z drzwiami ku szosie, za nim były trzy małe okna, które wlewały do pokoiku i trumny całe morze wiosennego blasku. Obeszło się bez świec i sztucznych świateł.

Nazajutrz rano był równie piękny. Szymek pojechał gdzieś z Haliną - i myślę, że specjalnie - zostawił mnie na parę godzin samego przy trumnie. Chodziłem po pokoiku tam i z powrotem i rozmawiałem z nim jak dawniej. O wszystkim, mówiłem głośno o naszych projektach, o naszych uczuciach. A najwięcej wyrzucałem mu wszystkie nieszczerości i kłamstwa - tłumacząc mu, że można było mi mówić zawsze prawdę. A przecież jeszcze wówczas ani pojęcia nie miałem, jak dalece ukrywał przede mną ważne w jego życiu sprawy, jak wiele fałszu i kłamstwa włożył w ten stosunek do mnie. Ale wybaczałem mu to wszystko na kredyt. Od czasu do czasu dotykałem jego czoła, włosów, rąk zimnych jak lód. W tym pokoiku - a właściwie w tej trupiarni było zimno - co kilkadziesiąt minut wychodziłem na zewnątrz, do lasu, i siedząc pod sosną, ogrzewałem się. Las był tak świeży, tak zielony - i kukułki nie przestawały kukać. A potem znów szedłem do niego. Dotykałem uszu, policzków, warg i mówiłem mu: "Byłeś głupi i nierozważny, miałeś za mało zaufania do mnie".

Aż wreszcie przyszedł Szymek. Pogrzeb miał się odbyć o trzeciej, mogli się już schodzić ludzie. Trzeba było iść. Wtedy pochyliłem się ku jego głowie, pocałowałem włosy i powiedziałem: "Dobranoc, dobranoc". Szymek znowu zakręcił się, jakby go trafiła strzała.

Potem już tylko wyszedłem do trumny, doczekałem, dość długo trzeba było czekać, aż pogrzebowy orszak przeszedł szosą. Epitafium na trumnie: "śp. Jerzy Błeszyński" największe na mnie zrobiło wrażenie. Nazwisko, które widziałem na kopertach moich listów, na kartkach tego dziennika, na książkach, na rachunkach - przechodziło do innych kategorii. Stawało się nazwiskiem zmarłego. Człowiek nie istniał. Na samym pogrzebie nie byłem.

 

4 listopada 1959

Dziś rano zadzwonił do mnie Cześ. Przywiozłem całą tekę jego maszynopisów i rękopisów, jaka od okupacji była u mnie na przechowaniu. Powiedziałem o tym Zygmuntowi Hertzowi *[Zygmunt Hertz (1908-1979) - współzałożyciel i pracownik Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte w latach 1946-70, mąż wieloletniej współpracownicy Jerzego Giedroycia, Zofii Hertz. Przyjaciel Czesława Miłosza, jego Listy do Czesława Miłosza w opracowaniu Renaty Gorczyńskiej ukazały się nakładem paryskiego Instytutu Literackiego w 1992 roku.]. Widocznie dał mu o tym znać. Zjawił się u mnie w hotelu de Suede o godzinie zaraz po piątej. Uderzyłem z początku w bardzo serdeczny ton, miałem łzy w oczach, ściskając go. Ale on odpowiedział na to chłodem. Usadowiłem go w fotelu (właściwie nic się nie zmienił) i zacząłem mówić. Powiedziałem mu, że go przepraszam za mój odruch wtedy, kiedy nie podałem mu ręki. Ale że, właściwie mówiąc, i ja, i on popełniliśmy ten sam błąd, nie ufając swojemu narodowi. Na to on gorąco zaprotestował - i powiedział, że on mój czyn doskonale rozumie, że ja nie umiem bronić swojej indywidualności i działam zawsze pod naciskiem tłumu. Nie było to ani przyjemne, ani prawdziwe. Przeszliśmy na inne tematy. Rozpytywałem go o to mieszkanie, czy to jego własne itd. Nic mi wyraźnego nie powiedział, a co najciekawsze, że nie nazwał ani razu miejscowości, w której mieszka, i mowy nie było o tym, żeby mi dał swój adres albo tylko telefon. Mówiliśmy potem o książkach, o moim Wzlocie. Powiedział, że napisał cały szkic na temat Upadku i Wzlotu, ale go nie ogłosił. Że cała ta nasza polemika z Camusem polega na nieporozumieniu i że właśnie Camus i ja obracamy się na zupełnie innych płaszczyznach. Widziałem, że uważa Wzlot za zbyt prymitywną rzecz. Potem rozmawialiśmy o Doktorze Żywago, którego on uważa za "wielką książkę", ja zaś, jak wiadomo, nie bardzo.

Gdy tak rozmawialiśmy dość długo, obserwowałem go uważnie i teraz dopiero ujrzałem te zasadnicze zmiany, jakie w nim nastąpiły. Przede wszystkim zmiana kardynalna: z chłopca i mężczyzny bardzo miłego zmienił się w istotę antypatyczną. Cała istota jego tchnie jakąś pychą i fałszem, niesłychanie niemiłym. Piękne niegdyś jego oczy, w które patrzyłem przenikliwie, cały czas unikały mojego wzroku w sposób nader nieprzyjemny, biegając na wszystkie strony. Ta ruchliwość oka wydała mi się u niego rzeczą nową i nad wszelki wyraz nieprzyjemną. Nieprzyjemny także jest ton jego mówienia, bardzo apodyktyczny i pewny siebie. Zresztą nie dawał mi najważniejszych szczegółów o sobie.

Swój czyn porzucenia okrętu, który, jak mu się wydawało, już tonął, starał się tłumaczyć sposobem podjazdowym, okólnym. Powiedział mi tylko: "Nie wiesz i nigdy nie będziesz wiedzieć, jakie intencje w tej sprawie miał Modzelewski" *[W 1951 roku Zygmunt Modzelewski, pełniąc funkcję ministra spraw zagranicznych, udzielił zgody na wyjazd do Stanów Zjednoczonych odwołanego z placówki dyplomatycznej w Paryżu Czesława Miłosza. "Uważał, że pisarza nie należy trzymać siłą" - wyjaśniał decyzję Modzelewskiego Miłosz.]. Nie zatrzymałem się dłużej nad tym zagadnieniem. Potem starał się zbagatelizować to wszystko, co się działo w Polsce po Październiku. Mówił mi, że to, co się dzieje w Rosji i co niechybnie wybuchnie, będzie daleko ostrzejsze i bardziej ważne. Że to, co się dzieje "w podziemiu" węgierskim, jest i ważniejsze, i bardziej przemyślane niż to, co dała Polska. Odpowiedziałem: "No, oczywiście bardziej przemyślane!" - myśląc o spontaniczności "rewolucji" polskiej, ale on to źle zrozumiał. Powiedział z pewnym zniecierpliwieniem: "Przecież Węgrzy to nie naród filozofów". Starał się mnie pouczać, parę razy powiedziawszy: "Wy o tym nie wiecie". Oczywiście wyrażał się o literaturze polskiej (krajowej) z dużym lekceważeniem - zresztą nie pytając o żadne szczegóły naszego życia, ani publiczne, ani prywatne. Twierdził - chyba nie bez racji - że moda na Polskę bardzo prędko przejdzie. Mimo wszystko wyraźne były wpływy myślenia typu "Preuves" *["Preuves" - miesięcznik społeczno-literacki, wychodzący w latach 1951-68, redagowany przez Francois Bondy'ego; francuskojęzyczny organ Kongresu Wolności Kultury (Congres pour la Liberte de la Culture). W jego redakcji zasiadał Konstanty A. Jeleński; pismo wiele miejsca poświęcało tematyce polskiej, publikował w nim również Czesław Miłosz.] - może Silone *[Ignazio Silone współredagował z Nicolą Chiaromonte włoski miesięcznik Kongresu Wolności Kultury "Tempo Presente".]. Wszystko, co mówił, było powiedziane w formie mało sympatycznej i nie było w tym ani kropli serdeczności. Myślałem, że rozmawiam z człowiekiem obcym i o którym nic już nie wiem. Zwrócił moją uwagę na to, że nigdy nic o mnie nie napisał tutaj, a mógł bardzo wiele. Powiedział to tak, jakby się domagał ode mnie wdzięczności.

Potem przyszła Hania i pomimo jej niezwykłej serdeczności nie zmiękł wcale. Ciekawy jestem, jakie na nim wrażenie wywołało to całe spotkanie? Rozstaliśmy się obojętni, nie ustalając następnego spotkania. Usiłował zbagatelizować wagę przywiezionych przeze mnie papierów, twierdząc, że ma to wszystko u siebie. Myślę, że już się nie zobaczymy.

 

20 listopada 1959

Dzisiaj byliśmy na śniadaniu z Piotrem Lachmannem w tej restauracyjce na placu du Palais Royal, dokąd nas kiedyś zaprowadził Iwo [Iwaszkiewicz]. Naprzeciwko nas siedziała starsza pani, pijąca kawę. Płakała bez przerwy. Strasznie nam było jej żal. Kiedy już wstawaliśmy od stołu, podszedłem do niej, pocałowałem ją w rękę i powiedziałem: "Ne pleurez pas, madame! Ca ne vaut pas la peine!". A ona odpowiedziała bez zdziwienia: "C'est a cause du chagrin de mon fils!" - ja powiedziałem jeszcze: "Mon fils est mort! Mais quand meme ne pleurez pas!" *[(fr.) - "Niech pani nie płacze! Nie warto!" "To z powodu mojego syna". "Mój syn umarł! Mimo wszystko, niech pani nie płacze!"]. Uśmiechnęła się do mnie przez łzy. Kiwnęliśmy sobie dłonią - i wyszliśmy na miasto *[Zdarzenie to, opowiedziane przez Piotra Lachmanna, znalazło swoje odzwierciedlenie w wierszu Tadeusza Różewicza tempus fugit (opowieść):

Piotr opisał nam scenę

która "rozegrała się"

przed wielu laty

w paryskiej kawiarni

między Jarosławem Iwaszkiewiczem

i nieznajomą kobietą

która siedziała sama

przy stoliku i płakała

nikt się tym "zjawiskiem"

nie interesował

być może była to modna

kawiarnia egzystencjalistów

członków "ruchu oporu" (ho! ho!)

kolaborantów

kobieta płakała

nie ukrywała twarzy

Jarosław wstał podszedł do kobiety pochylił się nad nią mówił coś szeptał do ucha objął ramieniem mówił dalej

kobieta przestała płakać otarła łzy wyszła

Jarosław wrócił na swoje miejsce i powiedział (do Piotra)

"kiedy ktoś płacze trzeba go czasem dotknąć objąć"

(T. Różewicz, tempus fugit (opowieść), w: tegoż, Wyjście, Wrocław 2004, s. 72-73).].

Tadeusz Nowakowski wczoraj opowiedział mi un mot *[(fr.) - powiedzenie.] Stypułkowskiej (córki Zuzanny Rabskiej) *[Aleksandra Stypułkowska (zm. 1981) - córka Zuzanny Rabskiej, pisarki, i Władysława Rabskiego, publicysty i krytyka literackiego. Ok. 1943 roku została wywieziona do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck. Po wojnie współpracowała z Radiem Wolna Europa pod pseudonimem Jadwiga Mieczkowska.]. Kiedy pytano ją, jak się czuła w obozie, powiedziała: "Z początku można było wytrzymać, ale potem przyłączono mnie do Żydówek i cały pobyt miałam zepsuty".

Rozmowa z Sartre'em

Parę dni temu byliśmy na godzinnej, bardzo intensywnej rozmowie z Sartre'em. Hania widziała go po raz pierwszy i zrobił na niej bardzo duże wrażenie. Mieszka na ulicy Bonaparte, na czwartym piętrze, tak że okna jego malutkiego gabinetu wychodzą na plac Saint Germain des Pres. Widać kościół i kawiarnię Deux Magots, i cały piekielny ruch na placyku i na bulwarze. Pokoik cały zawalony książkami, małe biurko pośrodku. Otworzył nam miły sekretarz. Zapukał do gabinetu, wyszedł gospodarz i przyjął nas bardzo serdecznie. Rzeczą charakterystyczną dla niego jest to, że nie ma on ani trochę owej nieznośnej francuskiej facticite. Jest bardzo prosty i niezmiernie ludzki, wszystko go naprawdę interesuje, toteż rozmowa, chociaż skacze z przedmiotu na przedmiot, jest istotna. Mam nad nim towarzyską przewagę, toteż ja mu narzucam tematy naszej rozmowy, a on każdy temat chwyta "oburącz" i zaraz zaczyna omawiać go w sposób bardzo intensywny. C'est le mot *[(fr.) - To jest właściwe słowo.]: intensywny. Bo specjalnej głębi czy oryginalności spostrzeżeń w rozmowie nie ma. Ale w porównaniu z takim Claudelem czy Valerym, z którymi rozmawiałem w swoim czasie, nie ma nic z pozy, nie ma wrażenia, że uważa każde swoje powiedzenie za coś niezmiernie ważnego i ostatecznego. Nie gra "Sartre'a" - jest człowiekiem.

Mówimy o jego sztuce *[Chodzi o dramat Sartre'a Więźniowie z Altony (1959, wyst. pol. 1961).]. Przyznaje nam rację, że nie jest dostatecznie dobrze grana. Zauważam, że tematy poruszane w tym dramacie nie są nam obce. Że zagadnienie niemieckie ma dla nas dużą wagę i że na pewno jego dramat wywołałby w Polsce oddźwięk. Przechodzimy na temat literatury polskiej. Powiada, że uważa obecnie literaturę polską za najciekawszą w Europie i dlatego, począwszy od polskiego numeru "Temps Modernes", co miesiąc zamieszcza w swoim miesięczniku studia i utwory literackie polskie. Mówimy przez chwilę o Kaziu Brandysie, którego on bardzo ceni. Opowiadam mu o Erenburgu, który też zainteresował się polską literaturą i zaznajamia się z nią poprzez "Temps Modernes". Opowiadam mu o wizycie Erenburga u mnie i jego "spowiedzi". Bardzo go to interesuje - i prowadzi jednocześnie do rozmowy o antysemityzmie. Opowiadamy mu o objawach antysemityzmu w Rosji sowieckiej i o pojmowaniu tam żydostwa jako zupełnie czegoś odrębnego. Przykład Szejnina *[Lew Szejnin (1906-1967) - rosyjski prozaik, scenarzysta i dramaturg. Od 1919 roku pracował jako prokurator. W latach 1935-50 kierownik wydziału śledczego prokuratury ZSRR. Brał udział w procesach politycznych, m.in. był prokuratorem w sprawie zabójstwa Siergieja Kirowa (1934). Po wojnie brał udział w procesie norymberskim jako pomocnik oskarżyciela, kierował również grupą dziennikarzy radzieckich obsługujących proces. Sam był dwukrotnie więziony: w 1936 roku i w latach 1951-53. Działalność literacką rozpoczął w 1928 roku (ukończył Wyższy Literacko-Artystyczny Instytut im. W. Briusowa), od 1950 roku była jego głównym zajęciem. Swoje doświadczenia z pracy w prokuraturze wykorzystał w licznych powieściach kryminalnych, opowiadaniach, sztukach i scenariuszach filmowych. Jego utwory, ściśle podporządkowane celom wychowawczym określonym przez partię i organa bezpieczeństwa, przeznaczone były dla masowego odbiorcy. W 1949 roku został laureatem nagrody stalinowskiej za scenariusz do filmu Wstriecza na Elbie. Był członkiem kilku państwowych gremiów zajmujących się literaturą i filmem.] bardzo go dziwi i porusza. Mówimy o antysemityzmie we Francji, który go bardzo niepokoi.

Interesuje go obecna sytuacja w Polsce. Mówię mu moje zdanie, że obecne przykręcanie śruby wydaje mi się rzeczą "na niby". Opowiadam mu moją ulubioną anegdotkę Gaxotte'a o Ludwiku XVI *[W przemówieniu podczas uroczystości nadania doktoratu honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego Jarosław Iwaszkiewicz przytaczał następującą opowieść monografisty Ludwika XIV Pierre'a Gaxotte'a: "[...] francuski historyk Gaxotte powiada, że monarchia francuska przegrała w momencie, kiedy Ludwik XVI wstawał o szóstej rano, ubierał się, szedł do pracy przy swoim warsztacie tokarskim, zjadał śniadanie i dopiero koło dziesiątej kładł się znowu do łóżka, przychodzili szambelanowie i inni dworacy, i rozpoczynało się królewskie grand lever! Było to grand lever na niby, obrządek, ślad czegoś, co było prawdziwe za czasów Ludwika XIV" (Przemówienie podczas uroczystości nadania doktoratu honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego, "Miesięcznik Literacki" 1972, nr 1).]. Mówimy o Październiku, przy czym on wyraża się z entuzjazmem o zachowaniu Polaków. Porusza sprawę węgierską. Mówię mu, jaki był stosunek nas wszystkich do tej rzeczy, i opisuję mu zachowanie się polskiej publiczności, [mówię] o świecach i kwiatach na trotuarze przed Instytutem Węgierskim. Wydaje się być bardzo poruszony tą sprawą.

Opowiada dość szczegółowo o pracy nad filmem o Freudzie dla Hollywoodu *[Jean Paul Sartre pracował nad scenariuszem filmu Johna Hustona Freud: The Secret Passion (1962). Ostatecznie, nie mogąc porozumieć się z reżyserem co do kształtu scenariusza, poprosił o wycofanie swojego nazwiska.]. Myśl ta nam wydaje się bardzo dziwaczna, on stwierdza, że wobec znaczenia, jakiego nabrała teoria Freuda w Ameryce, zainteresowanie takim tematem jest zrozumiałe. Inna rzecz, że producenci filmowi myślą, iż zrobią z tego coś bardzo "podniecającego" - i na pewno są zawiedzeni scenariuszem Sartre'a.

Mówimy także o Popiele i diamencie, którego on jeszcze nie widział, ale bardzo interesuje się polską kinematografią i zna nazwiska polskich reżyserów.

Mówię mu, że popłakałem się na tym filmie. I że zresztą zawsze płaczę w kinie. On mówi, że zawsze płacze tak samo. Zastanawiamy się przez chwilę, jaka jest psychologiczna przyczyna tych "łez kinowych", ale nie dochodzimy do żadnego wniosku.

Pytamy go o ewentualny przyjazd do Warszawy. Mówi, że na razie nie myśli o tym, bo chyba trzeba poczekać, aż sprawy się wyjaśnią, jak się wyjaśni, jakie są, właściwie mówiąc, nastroje w Polsce i czy rzeczywiście obecne przykręcanie śruby ma charakter przejściowy.

Po upływie godziny żegnamy się. Sartre zdaje się być zadowolony z naszej wizyty. "Cieszę się, że miałem okazję poznania pani..." Żegnamy się, życząc sobie spotkania w lepszej sytuacji europejskiej. Mówię mu: "Jesteśmy obaj pesymistami, ale jakoś żyjemy - nie poszliśmy ze sznurkiem do lasu, bo życie mimo wszystko przywiązuje nas do siebie". Skwapliwie mi potakuje i śmieje się serdecznie. Rozstajemy się w doskonałej komitywie.

Der Untergang des Abendlandes *[(niem.) - Zmierzch Zachodu. Tytuł książki Oswalda Spenglera (1918-22, wyd. pol. 2001).]. Na obiedzie u Laffontów było bardzo dobre czerwone wino. Laffont *[Robert Laffont (ur. 1916) - wydawca francuski, w 1941 roku założył paryskie wydawnictwo Editions Robert Laffont.], który siedział obok Hani, wrzucił do swego kieliszka kawałek lodu. Francuz do czerwonego wina wkładający lód - to zupełny upadek Francji. Od tego zaczynają się wszelkie końce.

 

Moskwa, 30 stycznia 1960

Na szczęście nie była to angina: dwudniowy ból gardła, ale mi strachu napędził. Nie lubię chorować poza domem.

Wczoraj po dwuipółgodzinnej pierwszej części akademii ku czci Czechowa *[W 1960 roku odbywały się obchody stulecia urodzin Antoniego Czechowa.] zawołano mnie za kulisy loży "państwowej". Są to nieduże, ale wspaniałe czerwono-złote salki. W małej sali nakryty był stół na dziesięć osób. Zastałem już przy stole Chruszczowa, Mikojana *[Anastas Mikojan (1895-1978) - radziecki działacz partyjny i państwowy. W latach 1946-64 wicepremier ZSRR, między 1964-65 przewodniczący Rady Najwyższej ZSRR.], Szwernika *[Mikołaj Szwernik (1888-1970) - radziecki działacz partyjny i państwowy. W latach 1946-53 przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, następnie przewodniczący Komisji Kontroli przy KC KPZR (1956-62).], dwóch sekretarzy i jeszcze kilku z ichniego KC. Spoza biura byli zaproszeni tylko Fiedin, Robeson *[Paul Robeson (1898-1976) - amerykański śpiewak i aktor, zaangażowany w działalność pokojową oraz walkę z rasizmem. Członek międzynarodowego Ruchu Obrońców Pokoju.] i ja. Ja siedziałem po prawej stronie Chruszczowa, Fiedin po lewej, koło mnie Robeson, Mikojan naprzeciw Chruszczowa.

Na stole były zastawione zakąski, których nikt nie jadł. Było tam wszystko, czego można dostać w Związku, kawior stał wzgardliwie na boku. Zwróciły moją uwagę olbrzymie rzodkiewki, czerwone, jak nasze zwyczajne, ale dużych rozmiarów. Mikojan powiedział mi, że to są specjalne rzodkiewki, ormiańskie, dające się przechowywać zimą w piwnicach jak czarna rzodkiew. Smakują zupełnie jak nasze rzodkiewki, zjadłem ich dwie, jedyną zakąskę.

Zwróciły moją uwagę owoce ustawione w dwóch piramidach, bardzo wysokich, były tam rozmaite rodzaje pomarańcz, mandarynek, banany i wspaniałe białe winogrona (niecieplarniane). Niestety, owoców tych nie ruszyliśmy, bo dano znać, że antrakt się kończy i trzeba iść na salę.

Kolację podawano na chybcika, ale bardzo sprawnie. Naprzód podano małą rybę faszerowaną, ale farsz tak pomieszany z zielenią, że ryba wydawała się zielona, chyba to był szczypiorek. Potem były pierożki z pieczarkami, z sosem pieczarkowym. Potem podano jakąś dziwną potrawę: pod skrzydełkiem z takiego ciasta jak maca zapiekane małe kotleciki baranie w kształcie kiełbasek, na łożu łazanek z takiego samego macowego ciasta.

Spytałem Chruszczowa, co to jest. Nazwał mi tę potrawę, ale zapomniałem tej egzotycznej nazwy. Powiedział tylko, że to gruzińska potrawa. Mikojan powiedział, że podają to i w Armenii, a jeden z sekretarzy powiedział, że w ogóle na Kaukazie. Chruszczow dodał: "Jednym słowem, to taka muzułmańska potrawa. U Stalina ją często podawali".

Powiedział to bez uśmiechu. Odniosłem wrażenie, że to nie był dowcip, ale chęć powiedzenia, że u niego jest tak, jak u Stalina. Poczucia dowcipu nie ma. Gdy mu powiedziałem, że Fiedina poznałem u królowej Elżbiety belgijskiej, nie zaśmiał się, tylko skonstatował, że To bardzo mądra kobieta.

Potem podali małe kotleciki - były to jabłka w cieście wykrojone z dużego blatu. Przygotowywano kawę, na stole stały wspaniałe ciastka i cukry, ale nie zdążyliśmy tego nawet ruszyć.

Chruszczow dolewał mi koniaku, potem pił moje zdrowie, robiąc aluzję do Światowej Rady Pokoju, do rozbrojenia - i za pokój. Mikojan dodał, patrząc na mnie: "i za wszystko, co nas łączy". Widocznie myślał, że nie wszystko nas łączy. W ogóle widać było, że Mikojan jest zainteresowany moją osobą.

Chruszczow mówił o rozmaitych rzeczach. Rozmawiał z Fiedinem, wtedy ja rozmawiałem z Robesonem. Opowiadał mi jakąś anegdotkę o pobycie Bażana na Kaukazie. (Okazało się potem, że anegdotka była prawdziwa, ale się odnosiła do Kornijczuka - którego Chruszczow chciał oszczędzić). Spytałem się go o przygotowania do jego podróży do Indii i Birmy, powiedział, że to będzie zupełnie co innego niż podróż do Ameryki i że podróż do Ameryki to rzecz niepowtarzalna. "Gdybym dzisiaj pojechał znowu do Ameryki - powiedział - toby to już było co innego. Amerykanie byliby inni i ja byłbym inny". Uważałem, że to bardzo inteligentne.

Robi wrażenie mądrego, przebiegłego człowieka - ale już bardzo zmęczonego. Wygląda gorzej niż w maju. Zawsze mi się bardzo podoba Mikojan.

Gdyśmy wstali od stołu, zaprosił nas do swojej loży. Siedział w niej Chruszczow, Fiedin, Robeson i ja. Bardzo to było zauważone.

Żegnając się z Chruszczowem, powiedziałem: "Dziękuję wam za wielki honor mnie okazany, oczywiście zapisuję to na konto Światowej Rady Pokoju, po części na konto polskiej literatury, ale łudzę się, że i moja skromna osoba odgrywa w tym pewną rolę". Tym razem zaśmiał się.

Moja mowa dosyć ostra i nieoficjalna, przerwana oklaskami i przyjęta gorąco. Nadawana przez telewizję i przez radio, wywołała, zdaje się, oddźwięk.

 

30 marca 1960

"Umierający to zupełnie inni ludzie. Do nich nie można stosować zwykłych praw logiki i życia. Są to ludzie jakby z innych planet, obdarzeni odrębnymi zmysłami i władzami umysłu. Znieczuleni na jedno, przeczuleni na drugie, inaczej patrzą na cały otaczający ich świat i pojmują go odmiennie. Czy lepiej, czy gorzej - któż osądzi! Życie ma swoje prawa, a śmierć swoje. I w jednym, i w drugim razie ulegamy tylko tym prawom, bo wyjść z siebie nie możemy". Ignacy Dąbrowski, Śmierć *[Ignacy Dąbrowski (1869-1932) - powieściopisarz i nowelista, autor utworów psychologicznych, łączących estetykę naturalizmu z młodopolską konwencją nastrojowo-symboliczną.].

Parę dni temu miałem przykrą historię. Przyszedł do mnie rano Henio K[rzeczkowski] *[Henryk Krzeczkowski (1921-1985) - tłumacz, eseista, krytyk literacki i redaktor PIW-u. W latach 1969-77 redagował wydawaną przez PIW serię Wielcy Pisarze w Oczach Krytyki Światowej. Tłumaczył utwory m.in.: George'a Byrona, Johanna Wolfganga Goethego, Jamesa Frazera, Roberta Gravesa, Isaiaha Berlina. Autor zbioru szkiców literackich Po namyśle (1977) oraz eseju O miejsce dla roztropności (1979).], że Stec prosi do siebie do Sobieszowa na czwartą po południu. Nie chciało mi się iść, ale Henio prosił, mieli tam być jacyś chłopcy itd. Henio kupił dwie butelki wina i poszliśmy. Stec jest obłąkany na punkcie seksualnym, jest to przykra obsesja, która rozmowę z inteligentnym gościem, znającym doskonale warunki tutejsze, zamienia w szereg niezwykle ordynarnych fragmentów. Niecierpliwiło mnie to wszystko. Z oczekiwania na tych "chłopców" wynikało, że to są chłopcy do konsumpcji na miejscu, co mnie przeraziło. Wreszcie przyszli ci chłopcy, trzy chłopaczyska, jak to bywa, w miarę ordynarni i głupi. I z nimi jeden jeszcze pan - nieznajomy, który mnie widział w takim towarzystwie. Zacząłem się rozpytywać o powrotne tramwaje, ten obcy facet wyszedł, a Henio i Stec wzięli tych dwóch chłopaków do bocznych pokoi, jak w burdelu. Nie mogłem wyjść zaraz, bo mój płaszcz był w tym pokoju, gdzie był Henio. Wściekłość moja nie miała granic, chodziłem po stołowym pokoju, roztrącając meble, i gdzie z przerażeniem na mnie popatrywał trzeci chłopak, "sekretarz" Stecia. Wreszcie wyleciałem jak z procy i piechotą poszedłem do domu, a to jest ze cztery kilometry. Przeraziło mnie to ogromnie. Wiec oni myślą, że ja, prawie siedemdziesięcioletni facet, Jarosław Iwaszkiewicz, mąż, ojciec, dziadek - mogę w ten sposób załatwiać swoje sprawy erotyczne. Publicznie chędożyć nieznajomych chłopaków? Coś nieprawdopodobnego. Dlatego że mam pociąg do mężczyzn, to od razu już tak? Uczułem się do głębi, do żywca, obrażony. Wróciłem do domu, położyłem się do łóżka i rozpłakałem się. Byłem upokorzony i przerażony. Ale świat jest taki.

 

29 maja 1960

Oczywiście Ochab wyznaczył mi wizytę na wczorajszy dzień, kiedy myślałem zupełnie o czym innym i byłem myślami przy tamtym grobie. Lało i było zupełnie zimno, oczywiście włożyłem dziurawe buty i nogi miałem całkiem mokre. Zajechaliśmy po drodze do takiej małej knajpki naprzeciwko zieleniaka (nazywa się Astoria) - gdzie dają tylko flaki, od rana do wieczora, ale nie ma wódy, więc rozminęliśmy się z naszym celem.

Ochab postawił mi trzy pytania: jaka jest sytuacja w Związku, jakie są stosunki międzynarodowe - to znaczy z innymi związkami - jak się zapatruję na wydawanie tomików poetyckich przez Związek? Odpowiadałem na nie, jak potrafiłem: jak zwykle bardzo niezręcznie i niedyplomatycznie. Szczególnie to dotyczy sytuacji w Związku. Albo ja wiem choć coś na ten temat? Nie mam pojęcia, muszę blagować. Ochab powrócił do kwestii Jasienicy *[Paweł Jasienica (1909-1970), właśc. Leon Lech Beynar - eseista historyczny, prozaik i publicysta. W czasie II wojny światowej żołnierz AK, w 1948 roku aresztowany i więziony przez władze PRL. W latach 1959-62 pełnił funkcję wiceprezesa Zarządu Głównego, po 1960 roku ukazały się jego najważniejsze książki: Dwie drogi. O powstaniu styczniowym (1960), Myśli o dawnej Polsce (1960), Polska Piastów (1960), Polska Jagiellonów (1963), Rzeczpospolita Obojga Narodów (1967-72). W 1964 roku należał do sygnatariuszy "Listu 34" i w 1968 roku stał się obiektem napaści politycznych ze strony władzy i działaczy POP PZPR przy ZLP. Jarosław Iwaszkiewicz przeciwstawił się wówczas rezolucji POP skierowanej do Zarządu o wykluczenie Jasienicy ze Związku.] - ale ostatecznie powiedział, że nie jest to żadna tragedia. Na to ja, że mam z Jasienicy większą pociechę niż z Żółkiewskiego i że partyjni w Zarządzie to albo leniuchy (Żółkiewski, Kruczkowski), albo szaleńcy (Putrament).

Gdy referowałem sprawę stosunków międzynarodowych, spytał o stosunki z Chińczykami. Nie musiałem mu na to nic powiedzieć, bo to stoi na martwym punkcie. Mówiłem o uregulowaniu mniej więcej tych stosunków ze związkami republik socjalistycznych. Potem przeszliśmy do kwestii wyjazdów. Powiedziałem, że osobiście jestem za jak najczęstszymi wyjazdami pisarzy i to na obie strony. Trochę może za bardzo rozwiodłem się nad tym, jak rozsuwają się horyzonty przy wyjazdach na wschód, po prostu myśli się większymi liczbami i większymi ideami. Ochab dość naiwnie mówił o entuzjastach Zachodu, takich co padają na klęczki przed samochodami czy wystawami sklepowymi. Powiedział mi, że musimy zrozumieć, iż oni robią wielki wybór tych, których się puszcza na Zachód. Trzeba pilnować, żeby głupstw nie gadali. "Bo musicie pamiętać, że nie tylko polskie oczy na to patrzą - a gdzie indziej uważa się na każde słowo. Nawet u nas wewnętrzni wrogowie naszej ogólnej polityki czepiają się każdej takiej rzeczy... Musicie zdawać sobie sprawę z tego, jak wyglądają takie rzeczy na tle naszej ogólnej polityki. Oczywiście my zdajemy sobie sprawę, że na wewnątrz [sic!] to wszystko ma minimalne znaczenie, ale trzeba myśleć o tym, jak to wygląda dla innych". Trzeba mu było przyznać rację.

Potem mówił mi o pretensjach pisarzy do rozstrzygania wszystkich zagadnień. O pysze pisarskiej. Zatrzymał się przez chwilę na tym, co narozrabiał Przyboś w Jugosławii *[Julian Przyboś przebywał w Jugosławii z delegacją polskich pisarzy od 21 września do 11 października 1959 roku. Nie udało się ustalić, o jakim epizodzie mowa.]. "Wierszy Przybosia nie można strawić, a cóż dopiero jego polityki". Mówiłem z nim o wstrzymaniu książek Parandowskiego i Iłłakowiczówny. Nie wiedział o tym (?) i był zaskoczony. Obiecał, że sprawdzi obie rzeczy i zastanowi się, jak rozstrzygnąć sprawę. Gdy omawiałem stosunki pisarskie polsko-radzieckie, próbowałem wyciągnąć z niego historię Putramenta. Ale nie puścił farby, nic nie powiedział o Putramencie - w przeciwieństwie do Kraśki *[Wincenty Krasko (1916-1976) - działacz partyjny i państwowy, prawnik, dziennikarz. W latach 1960-71 kierownik Wydziału Kultury KC PZPR. Po 1945 roku pracował jako dziennikarz, redaktor prasy partyjnej. W latach 1956-60 I Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu, od 1959 członek Komitetu Centralnego PZPR, sekretarz KC (od 1974). Od 1972 członek Rady Państwa, w okresie 1971-72 wicepremier. W latach 1957-76 poseł na Sejm PRL.] - a ja oczywiście nie chciałem dać poznać po sobie, że wiem o tym coś bliżej. Zapowiedział mi tylko wizytę Markowa *[Gieorgij Markow (1911-1991)- radziecki prozaik i działacz kulturalny, w latach 1971-81 prezes Związku Pisarzy ZSRR.], który przyjedzie załagodzić... Co? Chciałem spytać, ale byłoby to już zbyt okrutne. Pytał mnie, co myślę o powrocie Hłaski. Powiedziałem, że chciałbym, aby wrócił. "A potem co?" - krzyknął. "Puścić mu płazem to wszystko, co gadał na Polskę i na Związek Radziecki?" Właściwie mówiąc, rozmowa była bezprzedmiotowa, ale raczej zostawiła we mnie wrażenie pozytywne.

 

21 sierpnia 1960

Zupełna samotność w domu: nikogo prócz dwóch staruszek Helen i Jasia. Chłód jak w listopadzie i puszczyk krzyczy w lesie. Mietek i Antoni *[Mieszkańcy Brwinowa.] piekli kartofle w ognisku koło budy. Gwiazdy. "Spokój, spokój, prawie szczęście!"

Słuchałem dziś rano w radio Martwej natury Konopnickiej *[M. Konopnicka, Martwa natura - nowela ze zbioru Moi znajomi (1890), zawierającego utwory publikowane na łamach czasopism w latach 1887-89. Jest to poruszająca, lakoniczna narracja o zmarłym nędzarzu, którego matka pragnie ocalić przed bezimiennym pochówkiem.] i płakałem jak bóbr. Zdaję sobie sprawę z całego naturalizmu tego opowiadania, zresztą wspaniałego. Ale płakałem z wszystkich innych, nie literackich powodów, a Danilewiczowa *[Maria Danilewicz Zielińska (1907-2003) - historyk literatury, prozaik, bibliograf, krytyk literacki. Od 1942 roku przebywała w Londynie, kierując Biblioteką Polską i publikując w pismach emigracyjnych, m.in. "Wiadomościach", w których prowadziła stałą rubrykę "Szkiełko i oko" (1952-63, pseud. "Szperacz"), "Kulturze" (stałe rubryki: "W oczach Londynu" 1963-66, "Krajowe nowości wydawnicze", "Kredowe koło", "Czytam" 1971-77).] pyta w swej recenzji z Tataraku, dlaczego w moich nowelach wszyscy mężczyźni płaczą. Bo wszystkie nowele są o mnie, droga pani Danilewiczowa.

 

3 września 1960

Czy "misja", "męczeństwo" pisarza (patrz Kafka) to nie przesada? Czy naprawdę słowo pisarskie może coś zmienić w losach ludzkości? Czy Dostojewski ma wpływ na Chruszczowa, a Faulkner na Eisenhowera? Nie. Przypisywanie więc sobie misjonarstwa, nadludzkiej władzy czy nawet ludzkiego wpływu jest złudzeniem pychy. A jednak czym byłaby Rosja bez Dostojewskiego, a Ameryka bez Faulknera? Jakieś powiązanie tych faktów istnieje, tylko nie polega ono na "misji", na przywiązywaniu wagi do każdego słowa. Trzeba zdawać sobie sprawę z proporcji zjawisk. Byle tylko nie odmierzać chłodu.

 

8 września 1960

Tołstoj uczył, "jak żyć". Ja nie tylko nie uczę, ale nawet sam nie wiem, "jak żyć". Jakoś tam żyję, ale to przecie nie jest życie. Jakaś miska soczewicy gdzieś się tu chowa. Alem jako żywo niczego nie sprzedawał: nigdy nie miałem moralnego poczucia odpowiedzialności za własne życie. Na tym polega sekret mojej płytkości.

 

9 października 1960

Wczoraj przyjął nas Cyrankiewicz *[Józef Cyrankiewicz (1911-1989) - działacz socjalistyczny i komunistyczny, w latach 1954-70 premier.]. Dotychczas go bardzo nie lubiłem, zawsze trochę pozuje, "wielkuje", chwilami robi wrażenie nadętego. Wczoraj mi się podobał, trochę żartował, starał się być miły. Zrobił wrażenie zorientowanego w kwestiach literackich. Podobał mi się jego sposób myślenia i reagowania na sprawy, niezmiernie realny i ścisły. Zniecierpliwił się dwa razy moim "tumannym" wyrażeniem, nieścisłością i pewną niedbałością. Zresztą Zawieyski, Kruczkowski, a zwłaszcza Brzechwa doskonale sobie potrafili z nim poradzić. Tym razem odczułem większe zaufanie do niego. Nie obiecał nam żadnych ogólnych rzeczy, za to obiecał parę rzeczywiście realisable *[(fr.) - wykonalnych.].

Dzisiaj w Stawisku Jurkowie Lisowscy, Artur Taube i uroczy Piotr Błeszyński, strasznie go kocham.

Przenosiny ostateczne Teresy z góry do dawnego pokoju. Serce mi się kraje nad "rozsypką" tego życia, ale ona w dobrym humorze i zadowolona. Serce mam przepełnione czułością dla niej i nie umiem tego wyrazić. Tak ją bardzo kocham.

 

Stawisko, 21 października 1960

Przeczytałem ostatnio Rodzinną Europę Czesia *[Cz. Miłosz, Rodzinna Europa, Paryż 1959.]. Bardzo zastanowiła mnie ta książka. Oczywiście pomijając cały komentarz, który mógłbym napisać do tego dziwnego "dziełka". Pomija on zupełnie moją osobę, która odgrywała w wielu omawianych przez niego momentach życia przecież ważną rolę. Dobrze, że pomija - ogranicza się do jednej złośliwej uwagi, podczas kiedy jest niesprawiedliwy i okropny dla Marka Eigera *[Marek Eiger (1899-1940) - poeta, prozaik, krytyk literacki i tłumacz, publikujący pod pseudonimem Stefan Napierski. Od 1924 roku stały recenzent "Wiadomości Literackich", gdzie również debiutował jako poeta. Blisko zaprzyjaźniony z rodziną Iwaszkiewiczów, był częstym gościem w Stawisku.], dla Leszka *[Chodzi o Leszka Serafinowicza (Jana Lechonia). W latach 30. był on attache kulturalnym ambasady polskiej w Paryżu. "Właściwie czułem do tej ambasady nienawiść - pisze Miłosz w Rodzinnej Europie. - Zaludniały ją wspaniałe okazy utytułowanych durniów, przymilnych tylko wobec cudzoziemców, natomiast niegrzecznych i wręcz chamskich wobec swoich obywateli. Zaliczałem do nich również attache kulturalnego, poetę, który raczył zaprosić mnie parę razy na śniadanie w swoim wytwornym apartamencie, choć, niestety, nie mieliśmy o czym mówić. Dyplomacja dla tych ludzi sprowadzała się do snobizmu, «stosunków» [...] i do wiedzy gastronomicznej" (Cz. Miłosz, Rodzinna Europa, Warszawa 1998, s. 212-213).] i dla wielu innych. Zwłaszcza to, co pisze - nieprawdziwie - o śmierci Marka, jest okropne *[W 1939 roku Marek Eiger został aresztowany przez hitlerowców i uwięziony na Pawiaku. Zginął rozstrzelany w Palmirach. "Marek, zdegenerowany potomek wielkich kapitalistów, właścicieli fabryk cementu - pisał Miłosz w Rodzinnej Europie - miał wszystkie cechy właściwe środkowowschodnim Europejczykom jego pokroju, to znaczy: pieniądze, znajomość obcych języków, duży księgozbiór, neurastenię i homoseksualizm. W porównaniu z bladym, drobnym gryzoniem w okularach, ja, mimo moich wewnętrznych zawiłości, byłem okazem prymitywnej witalnej siły". Okoliczności aresztowania i stracenia Eigera opisuje w sposób następujący: "Wkrótce po zajęciu Warszawy przez wojska niemieckie Marek został aresztowany i skazany na śmierć - za szpiegostwo ekonomiczne w Niemczech. [...] Jeżeli współwięźniowie przekazali prawdę, nie miał siły iść i ten skrzeczący worek przerażenia niesiono pod mur, przed lufę karabinu maszynowego" (Cz. Miłosz, Rodzinna Europa, s. 250-253). Iwaszkiewicz wyraża odmienną opinię o ostatnich dniach życia przyjaciela, pisze: "Bardzo się niepokoił przez ostatni rok życia, jak ptak przed odlotem. Podobno na Pawiaku uspokoił się zupełnie: stało się. Do końca zachowywał się znakomicie" (J. Iwaszkiewicz, Portrety na marginesach, s. 100). Miłosz wrócił do okoliczności śmierci Eigera w swej ostatniej książce, zbiorze miniatur Spiżarnia literacka. Napisał: "[...] Muszę przyznać się do pomyłki w moim niegdysiejszym opisie jego ostatnich chwil, co było oparte na błędnych informacjach. Kiedy dokonało się, jego nerwice znikły i na wykonanie wyroku szedł spokojny. Rozstrzelano go w Palmirach 2 kwietnia 1940 roku" (Cz. Miłosz, Ateneum ", w: tegoż, Spiżarnia literacka, Kraków 2004, s. 68-69).]. Na szczęście zachowały się jego listy *[Blok listów Czesława Miłosza do Jarosława Iwaszkiewicza został przekazany przez Iwaszkiewicza w 1974 roku Bibliotece Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Zgodnie z wolą Czesława Miłosza korespondencja ta jest objęta zakazem druku przez pięćdziesiąt lat po śmierci nadawcy listów.] - z nich wiadomo będzie, co znaczy jego pierwszy przyjazd na Stawisko w jesieni 1930 roku ("Uwielbiam pana!" *[Zdanie otwierające pierwszy list Czesława Miłosza do Jarosława Iwaszkiewicza, napisany 30 listopada 1930 roku. Młody poeta przyjechał na Stawisko z Suwałk, gdzie mieszkali jego rodzice, w drugiej połowie stycznia 1931 roku.]), czyje pieniądze utonęły w Renie na wycieczce, kto pomagał Jędrychowskiemu, dlaczego konsul w Strasburgu był taki uprzejmy (po mojej depeszy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych) - pod czyim czuwającym okiem odbyła się ta cała wyprawa, co znaczyły dwa tygodnie spędzone przez Czesia w Brukseli u mnie, z weekendem w Zout, mój przyjazd do Wilna w maju 1936 itd., itd. Nie o to chodzi. Chodzi mi o samą książkę, której filozofia nie bardzo mi się podoba. Pyszna i chaotyczna dusza Czesia lubuje się tu w snobizmach intelektualnych, jak Leszek lubował się w snobizmach towarzyskich. A naprawdę to nie jest - mimo wszelkie pozory - najsilniejsza strona Czesia. Wszystkie te sofizmaty, mające na celu pokazanie niezwykłości jego osoby i niezwykłości jego sytuacji w Europie, w podszewce mają zatajoną zwyczajną potrzebę wybielenia siebie. Znakomity essay Jeana Jacquesa'a Mayoux o Conradzie w sposób spokojny wyjaśnia, że podszewką całego dzieła Conrada jest zagadnienie czegoś, co za wulgarnie byłoby nazwać "zdradą", ale czegoś w tym rodzaju - i kary czy odkupienia za to. Otóż i wszystko, co pisze Miłosz, jest też bazowane na zasadniczym tonie wyrzutów sumienia - i wiecznym tłumaczeniu się, że tam na Zachodzie on jest bardzo na miejscu. Trochę drażniąca czułość sumienia: no, jest tam, i bardzo dobrze. Ja na przykład nie mam nigdy wyrzutów sumienia i nie staram się tłumaczyć siebie. Tak wyszło, bo myślałem, że tak musiało być. Potem zobaczyłem, że byłem naiwny jak dziecko i bardzo się myliłem (w ocenie Bieruta na pewno nie tak bardzo jak się dzisiaj, w tej chwili sądzi) - i kropka. Nie piszę o tym nigdy. Bardzo rzadko w dzienniku. W twórczości literackiej śladu tego nie ma. Może po prostu dlatego, że jednak zostałem tu, przeżyłem Październik 56 roku ze wszystkimi, że nie "zdradziłem" zasadniczo. A u niego to męczące gromadzenie dowodów, że on się nie nadawał do życia w Polsce. Ależ nie nadawał się i do życia w Ameryce, do życia w ogóle. Przecież on jest albatrosem *[Aluzja do wiersza Charles'a Baudelaire'a Albatros, w którym ptak ten symbolizuje poetę - pięknego podczas wzlotu ducha, szpetnego, gdy stąpa po ziemi.]. W sumie wrażenie ujemne całej książki, ostatecznie ma się do czynienia z pychą niepomierną, z pogardą do człowieka i zamyka się ostatnią stronę z myślą: "szatańska książka". Dziwny jest los tego człowieka, wieczny niepokój samouwielbienia. Ale i coś z naiwnej, wschodniej wiary w możność uzyskania odpowiedzi "na wszystkie pytania".

Leżę w grypie. Trzynastego miałem wyjechać do Neapolu, miałem już wszystko w ręku *[Jarosławowi Iwaszkiewiczowi odebrano na lotnisku bilet do Neapolu i wykreślono go z listy pasażerów, uzasadniając to koniecznością pilnego wylotu urzędnika z Ministerstwa Komunikacji. "Jarosław odesłał Galińskiemu paszport z bardzo ostrym listem. Nie chce więcej w tych warunkach «reprezentować»" - napisał o tym wydarzeniu Jan Maria Gisges.]. Co za pech, teraz chyba nieprędko się wyrwę, a tak mi tego potrzeba. Zacząłem dwunasty rozdział Sławy i chwały, olśniewają mnie nowe idee, zresztą w związku z czytaniem Miłosza.

 

24 października 1960

Wczoraj wizyta Cocteau *[Jean Cocteau (1888-1963) - francuski pisarz, malarz, grafik i reżyser filmowy. Od 19 do 25 października 1960 roku przebywał w Warszawie w związku z odbywającymi się od połowy października Dniami Francuskimi w Polsce. 20 października był przyjmowany przez pisarzy w Domu Literatury. W 1960 roku na ekrany kin wszedł wyreżyserowany przez Cocteau film Testament Orfeusza, który polska publiczność obejrzała 22 października na przeglądzie filmów francuskich. Jarosław Iwaszkiewicz przed 1918 rokiem dostał w prezencie od Karola Szymanowskiego tom Śpiew gregoriański Jeana Cocteau. Autora poznał w Paryżu w 1925 roku. W Książce moich wspomnień przywołuje "audiencję", podczas której poeta przyjął gościa w kąpieli, rozmawiając o poezji. "Był to czarujący gaduła - pisze Iwaszkiewicz - inteligentny jak bies, ale też nieprawdopodobnie w każdym swoim odezwaniu się sztuczny, maskujący się. Miałem ochotę przypiec go rozpalonym żelazem, ażeby wydobyć z niego choć jeden szczery i prosty odruch" (J. Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień, s. 214).] na Stawisku. Spóźnili się o półtorej godziny i przyjechali zupełnie po ciemku. Był ambasador, Pierre Emmanuel, ten chłopaczek Kokta (miły) *[Edouard Dermit (1925-1995) - francuski malarz i aktor, przyjaciel i przybrany syn Jeana Cocteau, jedyny spadkobierca poety. Zagrał m.in. w jego filmach Orfeusz (1950) i Testament Orfeusza (1960). Jego rola podczas wizyty Cocteau w Polsce nie ograniczała się do towarzyszenia poecie, miała też związek z udziałem w ostatnim filmie, który był wówczas prezentowany polskiej publiczności.], Jurkowie Lisowscy. Zabawne zachowanie Cocteau, który wziął taki ton, jakbyśmy byli przed laty najlepszymi przyjaciółmi. Zresztą był bardzo serdeczny i bez cienia owej francuskiej facticite, której tak nienawidzę. Co prawda, gdy zacząłem wspominać dawne czasy i gdzie mogłem rozmawiać z jego matką (Pierre de Lanux? Paul Clemenceau?) - nagle rozczulił się: to są światy, które już sześciokrotnie pokrywał potop. I rzeczywiście on już staruszek, trochę "w piętkę goni", a to wszystko, o czym mogę mu mówić z dawnego Paryża, rzeczywiście pokryte jest nie tyle warstwami potopów, ile warstwami kurzu i starzyzny. Zabawny ten jego aktorek, bo zadziwiony całym stylem życia - wyobrażał sobie, że niedźwiedzie chodzą po ulicach Warszawy. Wspominaliśmy i gadaliśmy, on zawsze taki "głośny", a ja ten cichy. Pierre Emmanuel bardzo uroczy, chciałbym go spotkać jeszcze i trochę pogadać - bo cóż to było wczoraj, krótko i przy wódce. Jurek ich jakoś źle powiózł z tego Nieborowa, dlatego spóźnili się - Cocteau był oburzony, że Jurek kazał mu mieć swój paszport przy sobie. Ambasador bardzo się śmiał, ja powiedziałem: "Mais que pen-sez-vous? On est tout de meme derriere le rideau de fer. On l'oublie parfois, mais on y est" *[(fr.) - "Cóż pan myślał? Znajdujemy się bądź co bądź za żelazną kurtyną. Zapomina się o tym czasem, ale nie zmienia to faktu, że tak jest".]. Powiało coś takiego, starym Paryżem, rozdziałem z Sławy i chwały, Nabokov, Sasza Rzewuski *[Aleksander (Sasza) Rzewuski (1898-1983) - syn generała Adama Rzewuskiego. Pochodził ze szlacheckiej zrusyfikowanej rodziny, mieszkającej w Kijowie. Młodszy brat Ady Rzewuskiej, później Lubomirskiej, której Jarosław Iwaszkiewicz w młodości udzielał prywatnych lekcji. Po wyjeździe do Paryża rysownik i dekorator, współpracujący m.in. z Casino de Paris. Wspominał pisarz: "Trudno sobie wyobrazić, czym był dom Rzewuskiego w Paryżu. Stare Amerykanki, młodzi tancerze, muzycy, malarze, wielkie damy, wszystko w nieporządku, ciągłe interesy, telefony, zamówienia, wizyty - a pośrodku tego chaosu zdenerwowany, kapryśny jak kobieta młodzieniec, nieumięjący sobie poradzić z tym wirem, który sam rozpętał jak uczeń czarnoksiężnika. Miał w sobie teraz całą paryską sztuczność, ową facticite, tak charakterystyczną dla ludzi z wielkiego francuskiego świata i dla modnych artystów. Plotki o Rzewuskim krążyły po całym Paryżu, jakieś stare milionerki ginęły z miłości do niego, jakieś komedie i dramaty kręciły się wkoło jego postaci. Ale słyszałem i wiele dobrego, szukano u niego porady i opieki w trudnych sytuacjach, i ten na pozór kruchy, wiotki chłopiec udzielał ich, radził, pomagał... Dziwną drogę wybrał ten człowiek, aby wyjść ze światowego chaosu, który naprawdę mógł oszołomić: został benedyktynem w opactwie Solesme i w ciągu ostatnich lat, przeszedłszy wszystkie stopnie, był wyznaczony przed samą wojną na opata jednego ze szwajcarskich klasztorów. Jako zakonnika już go nie widziałem, lecz osoby, które się z nim stykały, opowiadały mi, że był wesołym, spokojnym mnichem i że z humorem znosił zarówno ciężką regułę benedyktynów, jak i trapiące go w ukryciu echa wielkiego świata. Jedna z Amerykanek, które się w nim kochały, sprowadziła do Solesme fakira, a ten czarował dostarczane do klasztoru jarzyny, zapewniając milionerkę, że «brat Czesław» (takie bowiem przybrał polskie imię zakonnik), spożywszy te jarzyny, porzuci klasztor i pospieszy w jej objęcia. Doświadczenia fakira nie udały się i światowy malarz odnalazł zdaje się prawdziwy spokój w klasztornym ukryciu" (J. Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień, s. 225-226).], Kazelcia - i to wszystko rzeczywiście przysypane wieloma warstwami. To, co minęło na zawsze. I my, jak jakieś resztki jeszcze. Wyobrażam sobie, jaką mumią wydaje się Strawiński!

 

9 marca 1961

Moravia jest brzydki i niesympatyczny. Jest wysoki, a twarz ma trochę jak u kundla-mieszańca, nieregularną, jaką miewają pół-Żydzi. Podobno jest całym Żydem. Jest nerwowy, widać, że hipochondryk, a poza tym bardzo siebie ceni. Nie chce ustąpić partnerowi ani trochę. Nie chce wyjść na spotkanie, czeka. Więc ja atakuję. Zaczyna się od wybierania pierwszej potrawy. Kelner proponuje lazzani albo coś takiego. Ja mówię: "lazzani" bez wahania. On mówi: "lazzani", potem zmienia, potem znów wraca do lazzani, potem znowu zmienia. Wreszcie woła kelnera, który już odszedł, i każe dać sobie lazzani. Powiadam: "Często pan zmienia opinie!". Nie bardzo mu się to podobało, uważał to za aluzję polityczną. Więc ja mu Irzykowskiego: "Tylko krowa nie zmienia przekonań!". Vache *[(fr.) - krowa. Jako przymiotnik lub przysłówek en vache oznacza: podły, podstępny; po świńsku, podle.] po francusku brzmi dwuznacznie. W dalszym ciągu mu się nie podoba. Zmieniam temat. Opowiadam mu o Matce Joannie i proteście kurii biskupiej *[Mowa o filmie fabularnym Matka Joanna od Aniołów (1961, reż. J. Kawalerowicz, scen. J. Kawalerowicz i T. Konwicki). Biuro Komisji Episkopatu Polski dla Spraw Radia, Filmu i Telewizji uznało ekranizację opowiadania Iwaszkiewicza za film z kategorii "niedozwolonych, które wprost lub pośrednio występują przeciwko chrześcijańskim zasadom wiary i obyczajów" (cyt. za: M. Fik, Kultura polska po Jałcie. Kronika lat 1944-1981, Londyn 1989, s. 335). Z kolei Jan Maria Gisges wspominał: "Jakoś wkrótce po premierze filmu, w początku marca 1961 roku, przyszedł do mnie w Domu Literatury Paweł Jasienica, który opowiadał, że w Krakowie księża z ambon zabraniają wierzącym chodzić na film Kawalerowicza i Konwickiego Matka Joanna od Aniołów pod groźbą nieudzielenia rozgrzeszenia i pod tą samą groźbą nie wolno im czytać opowiadania Iwaszkiewicza. Jak mówią w Warszawie, w kościele Świętego Krzyża kaznodzieja podobnie obkłada ekskomuniką obydwa te dzieła" (J. M. Gisges, A po człowieku dzwoni dzwon, s. 37).]. Bardzo go to interesuje. "Księża są u was mocni, mocni". "Jak pan widzi" - powiadam. Cieszy się. Potem mówi o pustce, którą autor odczuwa po wydrukowaniu książki. On teraz wydał tę La noia *[A. Moravia, La noia (Nuda, 1960).], pusto mu i nie chce się pisać. La noia podobno rzeczywiście nudna. Potem pyta, czy u nas jest cenzura. Oczywiście, jest! "Nienawidzę cenzury - powiada - wszelkiej cenzury. Chciałbym, żeby się zmieniła w zająca czy ptaka. Wtedy bym pif, paf! zastrzelił ją na miejscu!" Trochę dziwna metafora. Pyta o rosyjską literaturę. Mówię, że w Rosji się wiele zmienia. "Ale książek dobrych nie ma!" - powiada. Ja mu przeczę, ale nie chce mnie słuchać. "Nie ma i koniec!" Mówimy o przekładach z polskiego. Czytał Miłosza Rodzinną Europą, ale mówi, że bardzo zły przekład (Rysia Landaua). Pyta o moje rzeczy. Opowiadam o Garzantim. Morra wtrąca się do rozmowy i mówi coś o trudności przekładu tytułu Sławy i chwały. Próbuję wytłumaczyć Moravii, o co chodzi, a on chwyta w lot. "Oczywiście - mówi - tytuł powinien brzmieć La gloria e la fama". Uważam, że to świetnie brzmi. Potem zaczyna się nudzić. Widać, że ja go nie obchodzę nic a nic. Pierwszy zaczyna się żegnać. Kawy nie pił - nie może spać.

 

10 czerwca 1961

Mam przed sobą fotografię Jurka. Patrzy na mnie wyraźnie. Oczy błyszczą wśród przepięknie wykrojonych powiek. Raz tylko powiedział: "Lubię, kiedy mnie całujesz w powieki".

 

4 sierpnia 1961

Anegdota literacka

Parę dni temu opowiadała mi Pola Gojawiczyńska, że gdzieś w lutym czy marcu 1945 roku, wychodząc z redakcji "Rzeczypospolitej" w Łodzi, gdzie robiła korektę Kraty, natknęła się na Borejszę z Marią Dąbrowską. Borejsza przywiózł ją właśnie z Dąbrowy Kościelnej *[Pomyłka autora. Chodzi o Dąbrowę Zduńską.] pod Łowiczem, gdzie była od powstania. Borejsza ucieszył się i prosił Połę, aby się zaopiekowała Dąbrowską.

- Co znaczy "zaopiekować"? - spytała Pola.

- Pani Dąbrowska ma mieszkać u Nałkowskiej. Niech pani zaprowadzi ją na Bandurskiego 8.

Pola zabrała Dąbrowską i idą.

- Czy pani już jadła obiad? - pyta Pola.

- Nie, jeszcze nie.

- No, to ja panią zapraszam.

Poszły do Grandu, zjadły dobry obiad z wódką i idą dalej Piotrkowską. Maria zachwyca się wystawami.

- Boże, jakie wspaniałe rzeczy. (W Łodzi rzeczywiście było wtedy wszystkiego pod dostatkiem). Jakie materiały, jakie towary...

Zatrzymują się przed jedną wystawą.

- Ach, Boże - mówi Maria - herbata! Jaka wspaniała herbata. Chciałabym sobie kupić, tak dawno nie piłam prawdziwej herbaty. Ale nie mam ani grosza.

- Sprzeda pani coś i będzie pani miała na herbatę - mówi Pola.

- Ja już nic nie mam do sprzedania. Całą biżuterię straciłam.

- Ja nie mówię o biżuterii - powiedziała Pola - ale to, co pani napisała. Widziała pani Borejszę. On od pani wszystko kupi. Niech go pani poprosi o pieniądze.

Dąbrowska się wyprężyła.

- Nie, ja teraz nie będę ani pisała, ani drukowała.

"Aha - pomyślała Pola - to ja jestem ta swołocz, co drukuje, a ty jesteś ta czysta! Nie kupię ci tej herbaty".

I poszły w dalszą drogę.

 

28 października 1961

Dała mi Hania dzisiaj do przeczytania obszerny swój elaborat - wspomnienie o Ustce *[Mowa o szkicu Anny Iwaszkiewiczowej Moje "Fontainebleau", napisanym w 1961 roku.]. Na trzydziestu trzech stronach jest o wszystkim, dzieje rodziny Karczewskich, Maciek, Anusia, obie córki - o mnie tylko raz wzmianeczka, że nie lubię morza. Poza tym dużo o przełomach duchowych, o kościołach - o księdzu Ziei. Ani słowa o tym, że to  j a,  nie ksiądz Zieją, namówiłem ją do przystąpienia do komunii w dniu naszego srebrnego wesela (pierwszy raz po dwunastu latach!), ciągle mowa o trudnej ścieżce, o walkach wewnętrznych, o cierpieniu - i żadnego zdawania sobie sprawy, że te cierpienia obracają się w fikcji, w pustce życiowej. Na każdym kroku widać, jak ciąży jej Stawisko, życie ze mną, rodzaj naszego życia, jak nie bierze absolutnie żadnego udziału w tym, co ja robię, jak jej w najmniejszym stopniu nie interesuje ani moja twórczość, ani moje borykanie się, ani moje "cierpienia". Bardzo tragiczne po czterdziestu latach pożycia małżeńskiego skonstatowanie, że pozostało się sobie zupełnie obcymi ludźmi (czy zrobiło się, nie pozostało) i że już nic nie ma między nami wspólnego. Bardzo bolesna konstatacja - i jeszcze jedno potwierdzenie kompletnej samotności. Zresztą praca Hani bardzo ładnie napisana. Ale smutno strasznie.

 

24 grudnia 1961

Jest gdzieś kraina Alabama, gdzie noce są zawsze ciepłe i konie prychają w nocy, i strzemiono uderza o strzemiono srebrnym dzwonkiem, i ludzie są piękni, młodzi (zawsze młodzi) i szczęśliwi. Grają tam Ravela (i Sicilianę Faurego), śpiewają kolędy, te wesołe, i dużo kwiatów rośnie na stepie. I nie ma tam starych i samotnych ludzi. I nie ma tam serc gorących, które na próżno biją, i jeżeli ktoś chce miłości - zawsze ma miłość. Brzmienie gitary na stepie, tupoty kopyt i wszystko takie proste, zwyczajne i nieskomplikowane.

I nie ma żadnych świąt.

 

8 stycznia 1962

Przedwczoraj herbatka w Belwederze na uczczenie osiemdziesiątej rocznicy urodzin Lucjana Rudnickiego *[Lucjan Rudnicki (1882-1968) - prozaik, pamiętnikarz, publicysta, działacz ruchu robotniczego.]. Gospodarz Zawadzki, poza tym Ochab, Titkow i trochę partyjnych, z pisarzy Putrament, Ryś Dobrowolski, Lewin, Dziarnowska3, Żółkiewski itd. Broniewski przywlókł się także, ale wygląda okropnie, jakby zszedł z katafalku, dziwne, ale w tym strasznym stanie bardzo wypiękniał, oczy mu się powiększyły i zrobiły wielkie i jasne, tak kończy się to nieszczęśliwe życie. Do Rudnickiego przemawiał Zawadzki, Galiński, potem niestety ja. Potem mówił Ochab, powiedział dość dziwne rzeczy. Mówił o ubóstwie Polski i polskich pisarzy, potem mówił do Broniewskiego i Rudnickiego, że zawsze byli wierni partii, nawet w najtrudniejszych chwilach, nie postąpili jak inni pisarze, którzy odesłali swoje legitymacje. "My zresztą rozumiemy - powiedział - że pisarze są najbardziej wrażliwi, poddają się łatwo uczuciom, umiemy sobie wytłumaczyć ich postępowanie, ale..." Potem znowuż powiedział: "Ale są tu tak wybitni pisarze jak towarzysz Iwaszkiewicz, ja mówię «towarzysz», bo przecież ja wiem, że on jest z nami, że on z nami buduje socjalizm, o czym świadczy chociażby ta nienawiść, z jaką traktują go wszelkie «Głosy Ameryki» i «Wolne Europy»" itd. w tym samym duchu. Miałem wrażenie, że moich kolegów po piórze zaparło po prostu - i do dziś dnia jeszcze nikt z nich tego nie powtórzył nikomu - i nikt o tym nie słyszał.

Jestem trochę perplexe *[(fr.) - zakłopotany], bo ostatecznie Ochab nie miał racji, ja bym chciał budować socjalizm, ale nie taki, jak oni sobie myślą. Ostatecznie cała moja polityka jest obliczona na bardzo daleką metę, a przede wszystkim na zapewnienie wpływów polskiej literaturze, tam czy gdzie indziej - i to można osiągnąć tylko za pomocą zgody, zgody z partią, z pisarzami radzieckimi, czeskimi - oczywiście i zgody na Zachodzie, a nie przez stawanie jak wół przed nowymi wrotami przed każdym odmiennym poglądem i traktowanie jako osobistej złośliwości innego zdania. Tak wyglądają na Zachodzie Bażan, Surkow, Czakowski. W każdym razie to wystąpienie Ochaba - nie wiem, jakie ono będzie miało skutki - można uważać za mój osobisty sukces, za sukces mojej polityki.

 

3 listopada 1962

Przyjechał tu Ernesto Sabato *[Ernesto Sabato (ur. 1911) - argentyński prozaik i eseista pochodzenia włoskiego.], pisarz argentyński, z listem polecającym od Gombrowicza. Pod pretekstem choroby wymówiłem się od wszelkich spotkań - ale widziałem go przez chwilę w Bristolu. Czarujący i miły dla mnie, nie tak jak to murło *[(ros.) - tu: brzydal.] Durrenmatt *[Friedrich Durrenmatt (1921-1990) - szwajcarski dramaturg, prozaik, reżyser i teoretyk teatru. Jeden z pisarzy, którzy przyczynili się do popularności groteski w literaturze XX wieku. Autor m.in. sztuk teatralnych: Wizyta starszej pani (1956, wyst. pol. 1958), Fizycy (1962, wyst. pol. 1963), Meteor (1966, wyst. pol. 1966) oraz powieści Sędzia i jego kat (1952, wyd. pol. 1972), Kraksa (1956, wyd. pol. 1959), Obietnica (1958, wyd. pol. 1960). W październiku 1962 roku Durrenmatt przebywał w Polsce, 29 października w Związku Literatów Polskich odbyło się przyjęcie na jego cześć.]. Rozmawiałem z nim przez chwilę z wielką przyjemnością, a potem sobie pomyślałem: ilu ich jest! Boże drogi, ilu ich jest, tych pisarzy, i każdy taki ważny... dla siebie. Jednocześnie odczułem to małe - i coraz mniejsze - znaczenie literatury dla współczesnego społeczeństwa. Te legiony pyszałków (nawet tak zdolnych jak Gombrowicz) mają wagę piórka na szalach dzisiejszego świata. I to właśnie jest takie tragicznie smutne. Oczywiście nie byłoby smutno, gdyby pisarze zdawali sobie sprawę ze swojej właściwej wagi. Ale o tym marzyć nawet trudno.

 

Zakopane, 12 listopada 1962

Byłem dziś na starym cmentarzu odwiedzić znajomych, strasznie tam brakuje Karola. Byłem i w kościele, to jest teraz cudowne, przedziwnie harmonijne wnętrze, jedno z najpiękniejszych wnętrz kościelnych w Polsce. Oczywiście myślałem o Teresce i o jej dziwnym ślubie. Dużo i intensywnie myślałem w kościele o moich córkach, Hania by chyba powiedziała, że modliłem się za córki. Smutno mi zawsze, kiedy o nich myślę, wydają mi się nie bardzo szczęśliwe i takie jakieś pomylone w losie, żal mi ich, trochę jak Jadwini było żal żołnierza, co jadł chleb na dworcu. Jakieś to wszystko, co one mają, jest niezupełne, niewydarzone - i one obie tak jakby bez swojego miejsca na ziemi. Tęskniące nie wiadomo do czego i patrzące przez okno na dni, które mijają ach, jak szybko mijają. I tak się zawsze sam siebie pytam, czy ja im czego nie zabieram, czy ja im czego nie przysłaniam? Te ich dobre humory zbyt często wydają mi się nadrabianiem miną - a tak się nic, nic o nich nie wie. Hania zajęta wnukami - mało myśli o córkach, a mnie jakoś wobec nich i wstyd, no i trudno, i nie mogę przebić tej szklanej ściany, która nas dzieli. Bo ja je bardzo kocham, a tak wygląda, jakbym ja myślał tylko o sobie i o Hani. Tak sobie o tym wszystkim myślałem w tym kościółku, nic takie myślenie nie pomoże, oczywiście, ale zawsze dobrze zrobi. Dobrze mi było w tym kościele. Dodało mi to siły do długiej rozmowy z Andrzejem Ziemilskim. Lubię go sobie, chociaż trochę mętniak i trochę grafoman.

 

Paryż, 22 stycznia 1963

Dzisiaj po południu spotkanie z Alą Leonhard *[Alina Leonhard z d. Goldman - przyjaciółka Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. W czasie wojny ukrywała się w Podkowie Leśnej. Po wojnie emigrowała do Paryża. Jej babka pochodziła z rodziny Citroen.] w Deux Magots. Rozmowa czysto paryska: opowiadała mi szczegół ze swojego życia u bogatej ciotki i śmierć jednego z jej kuzynów, Maxime'a, który miał pięknego kochanka Filipa, ukrywanego przed matką i braćmi. Gdy Maxime czuł się bardzo źle, prosił Alę o sprowadzenie Filipa. Ala sprowadziła go, a potem ukrywała w swoim pokoju przed wzrokiem rodziny. Mały, żegnając się, powiedział do Ali: "Je reviendrai demain voir  m o n  p e r e *[(fr.) - Wrócą jutro, żeby zobaczyć się z moim ojcem.]"! Z tego dowiedziała się, że Maxime go usynowił. Popłoch w rodzinie. Maxime umiera. Połowę majątku (bardzo dużego) zapisał Filipowi. Na to już nic nie można poradzić. Ale czterej pozostali bracia urządzają narady i conciliabule *[(fr.) - tajne zgromadzenie.], aby obalić owo usynowienie, bo wtedy Filip będzie dziedziczył po starej ich matce, a to jest gros *[(fr.) - największa cześć.] olbrzymiego majątku. Same obrazy warte miliony. Cała historia obalenia tego usynowienia, zachowanie się Filipa, pogrzeb, intrygi rodzinne - wszystko to razem une haute comedie *[(fr.) - klasyczna komedia.]. Ubawiłem się szalenie.

O dwa stoliki od nas siedział taki "Filip", wyjątkowej urody i cały czas - i to bardzo nachalnie - robił do mnie oko. Paryż.

 

29 stycznia 1963

Byłem wczoraj w Maisons-Laffitte u Czapskich. Bardzo wzruszające spotkanie. Po tylu latach z Józiem, jakbym się wczoraj rozstał, gadałem, opowiadałem. Pokazywał mi swoje obrazy, bardzo dobre, portrety Marka Hłaski i Zb[igniewa] Herberta bardzo dobre. Wielka rozmowa o Brzozowskim. Bezładnie o wszystkim, temat zeskakuje na temat. Nic, co by nas zderzyło, jakoś szczęśliwie uniknąłem. Oni chłonęli każde moje słowo, zatrzymywali mnie na śniadanie - i było takie gadanie, jak przed czterdziestu laty. Józio zawsze mądry, idealista, coś z rosyjskiej rewolucji na zawsze do niego przykleiło się. Rozstaliśmy się po czterech godzinach, wzruszeni.

Dziś dzwonili do mnie. Marysia [Czapska] powiedziała: "Dziękuję panu za pańską wizytę". Mój Boże!

 

Stawisko, 7 lutego 1963

Wczoraj rozmowa z Wincentym Kraśko; wezwano mnie tam przez Putramenta z powodu mojego referatu na Zjeździe, który chciałem wydrukować w "Twórczości" *[Jarosław Iwaszkiewicz w referacie na Walnym Zjeździe ZLP 7 grudnia 1962 roku mówił m.in. o nieufności władz w stosunku do pisarzy i o braku kontaktu między środowiskiem pisarzy i przedstawicielami władz, przywołując jako przykład, że w ostatnich dwóch latach nie odbyło się żadne tego rodzaju spotkanie. Poruszył kwestie wysokości i procedur wypłacania honorariów autorskich i problem nieistniejącego Funduszu Literatury. Zdał również sprawę z działania Związku w mijającej kadencji. Maria Dąbrowska w Dziennikach w następujący sposób skomentowała to wystąpienie: "Bardzo dobre przemówienie Iwaszkiewicza. Mówił wyjątkowo jak na niego śmiało o złym stanie spraw wydawniczych, o nieufności czynników rządowych do pisarzy, o niemożności uzyskania żadnej rozmowy o sprawach życiowych pisarzy z ministrem kultury i sztuki, o krzywdzącej prowizji itp." (M. Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 4, wybór, wstęp i przypisy T. Drewnowski, Warszawa 1997, s. 218). Tekst tego wystąpienia nie został opublikowany.]. Oczywiście argumenty przeciwko drukowaniu tego dziecinne: co powie Zachód. Potem, że to pogorszy stosunki pisarzy i "góry". Wreszcie prośba ad personam *[(łac.) - tu: osobista.], żeby to wycofać.

Byłem zły i niecierpliwy. Na zapewnienie, że mnie tam szanują, odpowiedziałem, że mnie męczą. Kazali mi być prezesem Związku, gdzie wszystkim rządzi Putrament. A przez zniekształcenie moich sprawozdań, niemożność drukowania referatu, fałszują całkowicie nie tylko moje przekonania, ale nawet całą moją osobowość.

Po raz pierwszy zobaczyłem, że Krasko nie jest wcale taki miękki. Praca w partii położyła na nim swoje piętno nieludzkości. Nic go w gruncie rzeczy - jak wszystkich innych - nie obchodzę jako twórca i człowiek, tylko co można ze mnie wycisnąć na korzyść ich działania. Przy takich konstatacjach ogarnia człowieka rozpacz i żal. Nie nadaję się stanowczo ani do takiej pracy, ani do walki.

Bardzo zachwycał się trzecim tomem Sławy i chwały i powiedział: w tym roku minister kultury nie będzie miał kłopotu z nagrodą *[W lipcu 1963 roku Iwaszkiewicz otrzymał nagrodę Ministra Kultury i Sztuki za trzeci tom powieści Sława i chwała. Laureatami nagród I stopnia w 1963 roku byli także: Kazimierz Serocki, Ludwika Nitschowa, Franciszek Strynkiewicz, Bronisław Dąbrowski i Tadeusz Łomnicki.]. To znaczy: ustąp w sprawie referatu, a będziesz miał pieniądze. Wzdrygnąłem się.

Ostatecznie musiałem ustąpić. Zdenerwowałem się ogromnie - zaraz potem wystąpił cukier. Jak tu żyć w takich warunkach, kiedy nawet taka sytuacja, jak moja, nic nie pomaga w obronie tego, co chcę powiedzieć. Bardzo zły czas.

Przy okazji załatwiłem sprawę wyjazdu do Szwajcarii, Niemiec Zachodnich i Włoch. Dzisiejsza nota Chruszczowa do Francji i Niemiec bynajmniej nie budzi nadziei, że tę podróż będę mógł odbyć.

Zimno się robi!

 

Stawisko, 10 lutego 1963

W zeszły piątek wezwał mnie do siebie Aleksander Zawadzki. Myślałem, że w jakichś sprawach osobistych czy literackich, a to chodziło o posiedzenie Frontu Jedności Narodu, gdzie należę do prezydium - a nigdy tam nie chodzę. Pytał, czy mam jakieś zasadnicze sprzeciwy, czy też po prostu nie zjawiam się... Trudno mi było powiedzieć, że nie przywiązuję większej wagi do tego frontu. Potem zadał parę pytań dotyczących środowiska literackiego, z których wynikało, że o tych sprawach nie ma najmniejszego pojęcia. Trudno mu było wszystko wykładać. Ze wszystkiego, co mówił i o co pytał, wynikało, że jest to człowiek bardzo ograniczony i, jak to oni wszyscy, pozbawiony ludzkich uczuć, humoru i sceptycyzmu. Takie straszne serio - a potem jak przyjdzie Poznań, to zaskoczenie. Ma się wrażenie: kompletny brak kontaktu ze społeczeństwem. Żeby jedno pytanie o mnie osobiście: jak mi się powodzi, jak pracuję, czy mam ciepło, czy mam samochód. Widać było (u Kraski to samo), że chodzi tylko o cytrynę, którą chciałoby się wycisnąć do swojej potrawy, i to jak najbardziej. Rozmowa prowadzona w przepięknym wnętrzu belwederskim (urządzono mu teraz pokoje na piętrze - prześliczne) podziałała na mnie przygnębiająco. Nie mogę się otrząsnąć z przygnębienia wywołanego tymi rozmowami - z Kraśką, z Zawadzkim. Ta potworna oschłość, nieludzkość działaczy politycznych. Nawet gracz w szachy czulszy jest dla swoich pionków.

I wtedy oczywiście znowu odskok mimowolny w stronę estetyzmu. Jedyny wypoczynek, jedyne ocalenie w pięknie. Albo Coquelicots Moneta, albo wiersze Czesia - a w ostateczności uroda chłopaka, który robił do mnie oko w Les Deux Magots. Dwuznaczne "ocalenie".

 

Amalfi, 22 października 1963

Śmierć w Amalfi

Kiedy tu przyjechałem przedwczoraj, usiadłem na tarasie mojego pokoiku w pensjonacie Sole i powiedziałem sobie: "No, nareszcie, sam z sobą". Ale po namyśle przyszedłem do przekonania, że nie mam "sam sobie" nic do powiedzenia. To smutne tak pod koniec życia powiedzieć sobie: nic. Ale tak jest w istocie.

Widocznie nie miałem nic wielkiego w sobie, ani wielkiej wiary, ani wielkiej namiętności. A jeżeli je miałem kiedy, to odpadły ode mnie jak płatki kwiatu, odsłaniając niezapłodniony rdzeń. Myślę, że za mało kochałem w życiu, nie dość kochałem Hanię, nie dość kochałem córki. Więcej, nie dość kochałem siebie, to znaczy moją twórczość - pozostawałem do niej w stosunku obojętnym. I słusznie, ponieważ nie mogłem nigdy uwierzyć w jej wielkość, której nie miała. A przecież tęsknota, gwałtowne pożądanie wielkości jest zasadniczym rdzeniem mojego życia. Ale nigdy nie wiedziałem, na czym ta wielkość może polegać.

Wczoraj w "Nouvelles Litteraires" czytałem jakąś recenzję z dzieła Steinera *[George Steiner (ur. 1929) - historyk literatury, filozof i powieściopisarz, profesor uniwersytetów w Genewie, Oksfordzie i Uniwersytetu Harvarda w Cambridge. Książka Tolstoy or Dostoevsky, o której wspomina Iwaszkiewicz, ukazała się w 1958 roku i była debiutem naukowym Steinera.] o Tołstoju i Dostojewskim. O tych dwóch pisarzach czytam zawsze wszystko ze ściśniętym sercem. Nawet przypominanie Turgieniewa, takiego mi bliskiego i którego niezdarnie naśladowałem - toutes proportions gardees *[(fr.) - zachowując wszelkie proporcje.], jak powiedział o tym Edmond Jaloux *[Edmond Jaloux (1878-1949) - francuski pisarz, krytyk i historyk literatury. O pokrewieństwie prozy Iwaszkiewicza i Turgieniewa Edmond Jaloux pisał w przedmowie do Panien z Wilka: "Czy to dzięki podobieństwu tematów, czy też dzięki pewnemu pokrewieństwu w sposobie ich traktowania, nie można czytać Panien z Wilka i Brzeziny, nie myśląc o Turgieniewie. Zwłaszcza Panny z Wilka przypominają nieodparcie Gniazdo szlacheckie. Sztuka p. Iwaszkiewicza jest niewątpliwie mniej doskonała, mniej czysta od sztuki wielkiego powieściopisarza rosyjskiego. Nie posiada ona konturu równie prostego i równie giętkiego (souple). Przede wszystkim jednak nie potrafi on w tym stopniu, co jego mistrz, znaleźć naturalnego zakończenia dla swoich opowiadań. [...] Ale podobnie jak Turgieniew, p. Iwaszkiewicz posiada odczucie natury, sprawia iż jest ona wokół nas obecna ze swymi zapachami, swymi szmerami, swym milczeniem, owym życiem tajemnym, które się wokół nas mrowi, a w którym uczestnictwo przychodzi z takim trudem. Podobnie jak Turgieniew, celuje on w rysowaniu postaci kobiecych, tworzy je spontaniczne, szczere, zindywidualizowane. W tej dziedzinie Panny z Wilka są czymś niezwykłym" (Jaloux o "Pannach z Wilka", "Wiadomości Literackie" 1938, nr 35).] - ściska mnie w gardle. Dziś w nocy nie spałem jak zwykle i myślałem o noweli Wiesiennyje wody *[I.Turgieniew, Wiesiennyje wody (1872, wyd. pol. Wiosenne wody 1879). Nowela ta jest często porównywana z opowiadaniem Iwaszkiewicza Kongres we Florencji, napisanym w 1941 roku.], i przypomniałem sobie nastrój, z jakim to czytałem, na górce, na Prozorowskiej ulicy w Kijowie, tej bardzo pamiętnej wiosny 1910 roku. Było tyle białych plam na mapie naszej literatury - nie pokazałem na żadną z nich i nie powiedziałem jak Conrad: tam będę. Może poszedłem po linii najmniejszego oporu?

Czasami wydaje mi się, że jestem niedoceniany, niedostatecznie brany pod uwagę. Ale niedocenianych pisarzy nie ma. Widocznie takie jest moje dzieło, nieporównywalne do żadnego innego. Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa, że mówię o naszych, jakżeż trafili w społeczeństwo, jak z nim współgrali, jak byli wielcy jako wyraz swojego społeczeństwa. I nikt im nie wymyślał od "kanalii"...

Parę lat temu zdawało się, że znajdę drogę do Europy. Okazało się i to niewypałem. Książki moje przetłumaczone na inne języki utonęły w morzu przeciętności, niezauważone, niespostrzeżone. Wydawcy rozczarowani - cóż w tym dziwnego, też ludzie. Im chodzi o zarobki, o "wylansowanie", o pieniądze.

Przywiązywałem pewną wagę do tomiku Jutro żniwa. Recenzje, które się o nim ukazały, beznadziejne. Niezrozumienie zupełne, ale poza tym jednak mogę na ich podstawie stwierdzić, że to nie jest tak dobre, jak ja myślałem, jak chciałem, żeby było. Dużo włożyłem w ten tom, dużo pożegnań - ale i dużo powitań.

Najgorsze jest to "docenianie" mnie przez partię, przez "Trybunę Ludu". Mój Boże! Ale przecież to jest zupełnie nie to, czego wy chcecie. Nawet mój bunt jest tak mały, że niedostrzegalny, nie da się podciągnąć pod żadne znane zjawisko. To tak sobie powtarzam w tej dziurze, którą jest Amalfi. Pusto tu i smutno po sezonie, ubogo i brudno, tylko słońce i morze jednakowe. Na plaży mnóstwo "Tadziów" i tak mi przyszedł do głowy tytuł tej notatki, zapożyczony z tytułu noweli słabego pisarza, jakim był w gruncie rzeczy Tomasz Mann *[Tytuł tego zapisku, Śmierć w Amalfi, stanowi odwołanie do noweli Tomasza Manna Śmierć w Wenecji.]. Jemu się też chciało być Goethem, co większa - wyobrażał sobie, że  j e s t  czymś w rodzaju Goethego. Biedaczek! Ja przynajmniej tych złudzeń nie mam. I to właśnie jest mój smutek, moja śmierć, ta moja małość i nicość.

 

23 października 1963

Wczoraj widziałem nad morzem łódź. Wiosłował nią nagi piękny chłopak, drugi płynął obok łodzi w hełmie i z płetwami na nogach: ten płetwonurek zanurzał się co i raz i widać sięgał głęboko pod wodę. Nagle wynurzył się z ostrogą w ręce, miał na niej przebitą rybę, którą ugodził w głębi wody. Podał ostrogę z rybą temu, co był w łódce. Ten chciał strząsnąć rybę z dzidy. Mimo że potrząsał z całej siły, ryba nie spadała z ostrogi. Drugi zniecierpliwił się, wlazł do łódki i sam zaczął strząsać rybę. Ryba nie spadała. I tak po kolei, wyrywając sobie dzidę z ręki, strząsali rybę i nie mogli strząsnąć. Widok był zbyt okrutny, odwróciłem się.

I pomyślałem sobie: to ja. Życie mnie przebiło jak ostroga i chciałoby strząsnąć. A ja się trzymam tej dzidy i nie daję się strząsnąć. Dlaczego? Po co?





IWASZKIEWICZ