Ex Libris 02/1998




Włodek Goldkorn

DZIĘKUJĘ GEN. MOCZAROWI

 



Przejście graniczne w Zebrzydowicach. Niech się państwu zawsze te polskie kwiaty śnią, mówi celnik patrząc na górna półkę naszego sleepingu. Przez prawie trzydzieści lat różne miałem sny, ale na szczęście nigdy nie o polskich kwiatach. Ale Polska pozostała problemem. Problemem, który rósł z dnia na dzień.

Dziewiętnaście lat po Zebrzydowicach attache prasowy ambasady PRL w Rzymie powiedział: W Warszawie chyba zwariowali, dali panu wizę. Tydzień później w samolocie LOTu mój polski przyjaciel ustąpił mi miejsca przy okienku: Będziesz mógł widzieć Polskę. Pejzaż widziany z nieba nie był zachwycający: szaro, płasko, smutno. Kołując nad Warszawą widać było Wisłę. Nie była srebrna, była szara. Jestem lewantyńczykiem i lubię widzieć, jak inni maja przyjemność. Więc żeby nie rozczarować przyjaciela, udawałem, że jestem wzruszony.

Parę godzin później w biurze Interpressu jegomość, który mi przypomniał, że moja wiza ważna jest tylko tydzień i że powinienem się upewnić, czy mam miejsce w samolocie do Rzymu, bo jak nie, to będzie pan ekspulsowany (sic!), spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: A pan z 68 roku? Pan rozumie, takie były czasy, jaka szkoda. Surrealizm sytuacji nie polegał jednak na niemożnosci przeprosin ani na tym, kim był autor nie złożonej zresztą prośby o wybaczenie. Zachowanie jegomościa z Interpressu implikowało przekonanie, że to ja jestem ofiarą. Nie rozumiał, że ofiarą był on. Ja byłem włoskim dziennikarzem, który przyjechał do komunistycznego kraju opisywać egzotyczną rzeczywistość, w której miesięczna pensja dziennikarza równa była wynagrodzeniu za godzinę pracy murarza w kraju, w którym mieszkałem. Przyjechałem z Zachodu opisywać kraj, w którym nie było wolności. Albo inaczej - kraj, w którym ludzie rodzili się i żyli jak niewolnicy.

Ale to też niecała prawda. W odróżnieniu od moich zachodnich kolegów, dla mnie Polska była problemem osobistym, a ludzie, którzy nie byli w Polsce niewolnikami i którzy żyli jak wolni ludzie w wolnym kraju, byli moimi przyjaciółmi. Nie byli oni dla mnie lepszą częścią egzotycznej rzeczywistości, lecz częścią mojej biografii.

Kiedy mówi się o Marcu, często słychać wyrazy ubolewania nad stratami, jakie poniosła polska kultura. Sadzę, że niesłuszne. Neapolitański filozof Giovanbattista Vico, autor zabawnej definicji: Eterogensi dei fini, tłumaczył, że wyniki fini - działań - są często odmienne (lub odwrotne) od zamierzeń. Tak się też ma sprawa z polską kulturą po Marcu. I z pokoleniem ludzi (wówczas młodych), którzy mieli szczęście być z Polski wyrzuceni. Generał Moczar i jego ludzie chcieli odizolować kulturę polską i Polskę od Zachodu, tymczasem zbudowali most na Zachód. A także sprawili, że mogłem żyć normalnie.

Przez wiele lat mogłem sobie wyobrazić moją niespełnioną biografię. Wiedziałem dokładnie, co czyniłby mój cień zostawiony w Polsce. Mogłem porównywać biografię cienia do mojej prawdziwej biografii.

Parę dni po Zebrzydowicach wylądowałem w Izraelu. Urodziłem się Żydem (to znaczy, że od kiedy pamiętam, wiem, że jestem Żydem). Mój ojciec jest i był dziennikarzem w yiddish. Od kiedy pamiętam wiem, co to jest Chanuka, Purim, Pesach: kim byli Machabeusze i Bar Kochba. Co rok jeździłem na żydowskie kolonie, a gdy miałem niespełna czternaście lat, zacząłem pętać się w klubie Babel. W Izraelu nie musiałem więc zostawać Żydem. Byłem nim dokładnie tak samo, jak chłopcy urodzeni w kibucach. Ale nie bardzo mogłem zrozumieć pogardę, jaką chłopcy ci żywili do Żydów. A jeszcze bardziej nie mogłem zrozumieć uwielbienia, jakie mieli Żydzi dla tych chłopców. Uważali ich za półbogów: tak pięknych jak Apollo, tak silnych jak Herkules. Zresztą nie pogardzano tylko Żydami z diaspory (Apolloni i Herkulesi używali przezwiska "mydło", mówiąc o ludziach, którzy przeżyli Shoah). Kiedyś zawieziono nas, nowych emigrantów, na wycieczkę po terenach zdobytych w 67 roku. Na rynku w Jeninie kierowca autobusu dodawał gazu jeżdżąc w kółko, a arabskie dzieci w popłochu przyciskały się plecami do murów kamienic... Polska stała się więc alternatywą. Nie. Nie polskie kwiaty, lecz mój cień zostawiony nad Wisłą. Trzeba było żyć tak, jak żyłby on: uczciwie.

Na demonstracjach zdarzało się dostać pałką po głowie, czasami trzeba było się przespać na komisariacie albo spędzić kilka nocy pod rząd w areszcie. Ale cena uczciwości była śmiesznie niska. Nikt nie wyrzucał nikogo z uniwersytetu, gdzie biblioteka pełna była ciekawych i pożytecznych książek, wymagania były wysokie, a profesorowie świetni i liberalni. I gdzie trzeba było się uczyć różnych języków. Nikt nikogo nie zmuszał do życia w zakłamaniu. Wystarczyło mieć odrobinę zdrowego rozsądku, by zrozumieć dokąd prowadzi nacjonalistyczne szaleństwo. Ale w końcu rozsądek był wynagradzany: taka jest natura demokracji. Mój nadwiślański cień o podobnych luksusach mógł tylko śnić.

Jedną z nagród była możliwość poznania i zaprzyjaźnienia się z ludźmi o podobnym sposobie myślenia i zachowania (a było ich wtedy na świecie legion), którzy z różnych krajów przejeżdżali do Izraela: na parę dni, na kilka miesięcy, na lata. To byli Niemcy, Francuzi, Włosi, Anglicy. Byliśmy braćmi, siostrami, kochankami. W każdym mieście w Europie był dom, łóżko, kieliszek wina i talerz zupy. W każdym mieście byli przyjaciele przyjaciół.

Tak znalazłem się we Florencji. Podobało mi się, więc postanowiłem tu zostać i stać się Włochem. O nie, mój cień o tym nie mógł nawet marzyć. Nie mógł, rzecz jasna, wybrać sobie miejsca zamieszkania, a stać się Włochem? To byłaby zdrada ideałów i przyjaciół. Ja mogłem. I byli we Florencji (tak jak przedtem we Frankfurcie czy w Tel Awiwie) ludzie, którzy myśleli i zachowywali się jak ja, chociaż nie byli ani Żydami, ani Polakami, ani emigrantami.

Tak więc po Marcu jestem nadal Żydem, w Izraelu zrobiłem maturę i wstąpiłem na uniwersytet, studiowałem we Frankfurcie i we Florencji, mieszkam we Włoszech, mam włoską zonę i włoskiego syna. Kiedy się mnie pytają, kim jestem, odpowiadam - w zależności od humoru, warunków, sytuacji - że jestem Włochem, kiedy indziej - że polskim Żydem, bardzo rzadko, ale i tak się zdarza - że Polakiem. A tak naprawdę jestem tylko jednym z tysięcy ludzi, którzy żyją w kilku językach i w kilku kulturach. To typ człowieka, który istniał zawsze od kiedy istnieje Europa. Komuniści i faszyści bardzo go nie lubią. Emigranci z 68 roku mieli szanse stać się takimi właśnie ludźmi. Wielu z nas nigdy nie zerwało kontaktu z Polską. Wielu z nas nie tylko pozostało wiernymi swoim cieniom (które miały dużo mniej szczęścia w życiu), ale też przyjaciołom. Wielu z nas od trzydziestu lat jest mostem pomiędzy kulturą polską a innymi i sadzę, że ten most przydał się kulturze polskiej.

A ja dzięki generałowi Moczarowi wygrałem los na loterii. Jestem prawdziwym kosmopolitą.






Ex Libris