Magazyn Literacki




Kobiecy Joyce, a z polskiej literatury najnowszej Stasiuk i Podsiadło, męska (bo intelektualna - bądźmy konsekwentni) Wisława Szymborska - to określenia, które przecież znamionują chorobę języka. Chorobę, którą ciągle jeszcze można powstrzymać.








Jerzy Sosnowski

Joyce była kobietą czyli dlaczego nie lubię pojęcia "literatura kobieca"






W książce "Kobiety i duch inności" profesor Maria Janion przedstawia intrygującą interpretację powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego "Szalona". W tej historii o straszliwych losach wyemancypowanej szlachcianki, której zachciewa się studiów na uniwersytecie, samodzielnego wypracowania światopoglądu (co kończy się naturalnie ateizmem) oraz wolnej miłości, Kraszewski daje przeraźliwie klarowne świadectwo mizoginizmu dziewiętnastowiecznej kultury polskiej. Kobieta wyjęta spod kurateli męskiej jest szalona, niesubordynowana, destrukcyjna; jest żywiołową rewolucją, znoszącą uświęcony tradycją ład boski i międzyludzki. Swą niepowściągniętą przez obyczaj seksualnością kusi mężczyzn, którzy bywają cynicznymi beneficjentami jej szaleństwa (cóż za rozkosz, gdy kobieta upada w nasze akurat ramiona w przekonaniu, że wykuwa podwaliny pod wyzwoloną z przesądów kulturę jutra!), częściej - ofiarami, sprowadzanymi na złą drogę przez łatwość grzechu. Tak też bohater powieści, Ewaryst, zafascynowany (jak i, po trosze, autor) żywiołem nieskrępowanej kobiecości, łamie zasady, porzuca kulturę dworku, poczciwe wskazówki rodziców i nieomal stacza się na samo dno otchłani piekielnej; zgodnie zresztą z intencją zaborcy, który nie bez powodu wspiera emancypację wśród polskiej młodzieży żeńskiej.

Kraszewski byłby zatem znakomitym, bo bezwiednym, świadkiem represyjności naszej tradycji kultury szlacheckiej. W swojej powieści, w której Janion stara się notabene odnaleźć więcej, niż to jest możliwe, sympatii autora dla tytułowej bohaterki, Kraszewski ukazuje, że problem kobiety rozumiano podówczas jako problem nie-rozumu, który należy okiełzać, ucywilizować, przydając libidalnej z natury kobiecie męskiego opiekuna: prowadzącego ją ojca, wychowawcę, męża.

Trudno przeczyć, że w XIX wieku ruchy emancypacyjne budziły w zasadniczo męskiej opinii publicznej lęk, motywowany zresztą zarówno troską o ciągłość tradycji, jak o supremację w rodzinie i wreszcie przywileje ekonomiczne (wystarczy sprawdzić, jak komentowano pojawienie się wielkiej liczby tłumaczek z francuskiego, które - zwykle nie traktując swojej pracy jako głównego źródła dochodów - zaniżały średnią cenę przekładów). Z drugiej wszakże strony, typ antyfeministycznej argumentacji, po który sięgnął autor "Szalonej", bywał w epoce odwracany. Cóż bowiem znajdujemy w takim np. "Panu Grabie" Elizy Orzeszkowej? Oto rzeczniczkami ładu moralnego są tam kobiety: za naturalnym podszeptem tęskniące do ideału, obce żądzom cielesnym, prawe i prawdomówne. Mężczyźni, nad którymi sprawują pieczę, poddają się tej prawości, naginają swe zwierzęce dusze do nakazów sumienia. Wystarczy jednak demoniczna obecność Kaliksta Graby, zła wcielonego, aby zapomnieli o powinnościach i oddali się wraz ze swym kusicielem rozpuście, hazardowi, pijaństwu. Wyrwani spod wpływu kobiet popadają w szaleństwo, w całą ohydę nieokiełznanego libido. Powieść Orzeszkowej mogłaby doskonale nosić tytuł "Szalony". Druga płeć, płeć inna, zostaje tu obciążona całym odium ludzkiej seksualności; płeć autorska reprezentuje superego, chroni wartości, dozoruje ład świata.

Kraszewski i Orzeszkowa, jak tylu innych autorów przez następne półtora stulecia, trafnie - to jest, dokładniej mówiąc, zgodnie z fundamentalnymi intuicjami kultury judeochrześcijańskiej - rozpoznają przeciwstawienie tego, co seksualne i krnąbrne oraz tego, co moralne i dyscyplinujące. Oboje jednak obnażają nawzajem u siebie humorystyczny w swej prostocie grzech egzorcyzmu: projektowania tego, co w człowieku aspołeczne, nie-rozumne, nieokiełznane, na Innego, na drugą płeć. Ujmując rzecz "strukturalnie": podział z osi horyzontalnej (męskie/żeńskie) przenoszą na oś wertykalną (gdzie mieści się podział eros/logos). W ten sposób przyzwalają na ukonstytuowanie się ideologii. Która, pomijając inne złowróżbne następstwa, jest śmiercią dobrej literatury.

Wypada tu wyjaśnić znaczenie słowa "ideologia", ponieważ można się spotkać ze słusznym zarzutem, iż pojęcie to, póki nie zostanie dookreślone, ma charakter niejasnej obelgii. Mówiąc o ideologii, mam zatem na myśli system myślowy, który charakteryzują trzy cechy: po pierwsze, jest niewywrotny - każda próba falsyfikacji może zostać odwrócona, np. za pomocą argumentu, że ponieważ "mówienie nie jest neutralne", wypowiadający się jest produktem języka, którym włada, jego zatem sprzeciw stanowi najlepszy argument na potwierdzenie tezy, która ten właśnie język kwestionuje. Po drugie, ideologia jest systemem upraszczającym: dopatruje się wciąż jednej i tej samej struktury wyjaśniającej w faktach najrozmaitszego pochodzenia. Po trzecie wreszcie, jest bardziej lub mniej jawnym zamachem na strukturę władzy (zarówno w sensie Foucaultowskiej mikrofizyki władzy, jak i w sensie tradycyjnej politologii). Przykładowo więc u Kraszewskiego ideologiczny wymiar "Szalonej" nie ulega wątpliwości: chodzi o przeciwdziałanie równouprawnieniu kobiet; powikłana historia tytułowej bohaterki zostaje zredukowana do gestu odrzucenia tradycji narodowo-katolickiej; a ewentualne opowiedzenie się czytelnika za racjami bohaterki oznacza jedynie zainfekowanie wrogimi wobec tej tradycji ideami, nie zaś dostrzeżenie aspektów, które autor przeoczył.

Rewolta na osi eros/logos toczy się w literaturze europejskiej nieprzerwanie od lat 80. minionego stulecia. Logocentryczny realizm, nastawiony na wykrywanie w rzeczywistości sensownego ładu - lub, ewentualnie, na piętnowanie rzeczywistości za tego ładu niedostatek - został zakwestionowany najpierw przez symbolistów, poszukujących wyrazu dla tego, co intelektualnie nieuchwytne. Rewolucja nie była jeszcze zupełna, zważywszy na idealistyczne zaplecze symbolizmu: ład, jakkolwiek w ścisłym sensie niewysłowiony, pozostawał ostatecznym postulatem i pierwszą intuicją. Dalszy krok uczynili ekspresjoniści (ostatni w dziejach, jak mniemał jeszcze ćwierć wieku temu prof. Głowiński, wyznawcy Dionizosa), oraz nadrealiści, których próba nawiązania sojuszu z logocentrycznym Freudem zakończyła się spektakularną klęską. Kolejne ruchy awangardowe, prozatorska rewolucja Joyce'a, teatr absurdu, antyfabularne nouveau roman, aż po dobijanie przeciwnika postmodernistycznym pastiszem, to kolejne akty tego rewolucyjnego gestu (któremu zresztą towarzyszyło "reakcyjne" - jeśli trzymać się rewolucyjnej metaforyki - wyrażanie tęsknoty za logosem w esejach i dziennikach).

Ta antylogocentryczna rewolucja wydaje się faktem; i faktem jest, że przebiegała ona równocześnie z procesem, który bez większej przesady można nazwać rewolucją feministyczną. Coraz szersze równouprawnienie kobiet - najpierw w dziedzinie prawa, potem (z oporami) w dziedzinie obyczaju i ekonomii - sprawia, że jeśli dziś kreuje się np. wizję kobiety jako niechcianej uczestniczki dyskursu publicznego, to buduje się mitologię (jakkolwiek są oczywiście środowiska, które chętnie odwróciłyby ten cały proces). Zapewne ta właśnie współbieżność skłania niekiedy do kojarzenia ze sobą rewolucji altylogocentrycznej i rewolucji feministycznej. Julia Kristeva np. mówi o ujawnieniu się języka matriarchalnego (przedlogicznego). Językiem matriarchalnym mówią: dziecko, wariat, eksperymentator, awangardowy poeta. Sugeruje się, że racjonalność (logocentryzm) to żywioł męski, pojawienie się zatem takich zjawisk literackich, jak strumień świadomości, pisanie automatyczne, wyczulona na szczegół proza poetycka, kryzys fabuły itp. oznacza wzrost żywiołu kobiecego w literaturze. Literatura kobieca upomina się o erotykę (w najszerszym tego słowa znaczeniu) przeciw dominacji logosu. Rewolucja literacka XX wieku to więc erupcja literatury kobiecej; co było do okazania.

W rezultacie jednak dochodzi się do paradoksu (dostrzeganego zresztą przez Kristevą, jak i polskie najciekawsze przedstawicielki krytyki feministycznej: Grażynę Borkowską czy Kingę Dunin): w zestawie twórców literatury kobiecej mieszczą się - obok Virginii Woolf - James Joyce, Leopold Buczkowski, Allan Robbe-Grillet, Miron Białoszewski, Reymond Federman... Żeby uniknąć komizmu rodem z "Seksmisji" Juliusza Machulskiego ("Eistein była kobietą!"), przywołuje się rozróżnienie na "sex" i "gender"; biologiczna płeć bywa oczywiście nietożsama z płcią kulturową, z "męskimi" i "żeńskimi" rolami społecznymi. Trudno mi jednak pozbyć się wrażenia, że dokonuje się tu manipulacja na języku, wywołana pierwotnym ideologicznym gestem, pokrewnym gestowi Orzeszkowej i Kraszewskiego. Przecinające się pod kątem prostym osie rozróżnień zostały nałożone na siebie. Miewa to zapewne sens dydaktyczny, czy zgoła wychowawczy: mężczyzn skłonnych do lekceważenia kobiet wciąż nie brakuje (także w kręgach opiniotwórczych), takie więc konfrontowanie ich z poglądem utożsamiającym największe osiągnięcia kultury XX wieku z żywiołem kobiecym naruszy być może kiedyś ich dobre samopoczucie. Sens merytoryczny pozostaje jednak dla mnie w najważniejszym stopniu wątpliwy: kobiecy Joyce, a z polskiej literatury najnowszej Stasiuk i Podsiadło, męska (bo intelektualna - bądźmy konsekwentni) Wisława Szymborska - to określenia, które przecież znamionują chorobę języka. Chorobę, którą ciągle jeszcze można powstrzymać.

W zróżnicowaniu literatury kobiecej i męskiej kryje się przy tym pewna migotliwość, która, jeśli nawet niezgodna jest z intencjami jej promotorek, nie przestaje być faktem. Otóż, nawet jeśli pojęciu "literatura kobieca" przypiszemy znaczenie "literatura antylogocentryczna", stawiająca na pierwszym planie doświadczenie ciała, a nie schematy umysłu", to przecież, zgodnie z logiką słownika, będziemy poszukiwali w niej przede wszystkim zapisu doświadczenia kobiet. Wspaniale: skoro poznajemy świat przez ciało, płciowe zabarwienie doświadczenia wydaje się oczywiste. Czy jednak nie gubi się w tym momencie doświadczenie interseksualne, czy nie falsyfikujemy go tym samym jako produkt kultury męskiej, zgodnie z utożsamieniem: "neutralny" to męski? Czy wśród wzajemnie nieprzekładalnych doświadczeń kobiet i mężczyzn nie znika nam doświadczenie człowieka? A przecież kiedy Sorana Gurian na łożu śmierci powtarzała "Czytaj Szestowa, Miłosza", był to komunikat znaczący poza wszelką płciowością. I gdy - że sięgnę po przykład z kręgu kultury popularnej - podczas wspomnieniowego koncertu piosenek Agnieszki Osieckiej Piotr Machalica śpiewał "Dziel z tamtym mężczyzną chleb na pół, kiedy mnie już nie będzie...", odchodził od tekstu oryginalnego ("Dziel z tamtą kobietą chleb na pół..."), nie niszcząc jednak istoty jego sensu. Bo doświadczenie zdrady drugiego człowieka (aż po samotność), doświadczenie zdrady własnego ciała (aż po chorobę i śmierć) są najprostszymi, a przecież nie jedynymi doświadczeniami, wobec których należy powtórzyć zdanie Marii Konopnickiej - Piotra odmieńca Własta : "Płeć jest tylko fazą w człowieczeństwie". Fazą - nie tyle nawet w znaczeniu etapu, ile, jak w sieciach elektrycznych, jednej z kilku linii energetycznych, którym towarzyszą inne, niezależne źródła mocy.

Z tych wszystkich powodów nie lubię określenia "literatura kobieca". Choć lubię czytać Tokarczuk, Woolf i nie-tendencyjną Orzeszkową. Jak i zresztą Myśliwskiego, Joyce'a i Bolesława Prusa.






FEMINIZM !!!