Rzeczpospolita - 2000.01.29

 

Agnieszka Kołakowska

Brygady politycznej poprawności

 

 

Dotarła do mnie z Polski przygnębiająca wiadomość. Okazuje się mianowicie, że na Uniwersytecie Warszawskim istnieje wydział o nazwie "Gender Studies". O jego istnieniu dowiedziałam się z artykułu Bożeny Umińskiej "Naród z natury egzystencjalny, płeć z natury metafizyczna", w lipcowo-sierpniowym numerze miesięcznika "Res Publica Nowa" z 1999 roku. Smutna to rzecz i niepokojąca; świadczy bowiem (jak zresztą sama treść artykułu) o tym, że po Polsce krąży groźna amerykańska choroba, z trudem uleczalna, zwana polityczną poprawnością. Choroba ta atakuje mózg, powodując całkowitą i definitywną utratę zdrowego rozsądku, zdolności do racjonalnego myślenia i - co może najsmutniejsze - poczucia humoru. U pani Umińskiej objawia się ona w formie feminizmu. W Stanach Zjednoczonych, po blisko dwudziestu latach szaleństwa, zjawisko politycznej poprawności, od dawna wyśmiewane, zaczyna już wymierać; w Polsce zaś, gdzie modne ideologie zachodnie docierają z opóźnieniem, dopiero od niedawna się rozwija.

Nie będę wdawać się w analizę artykułu pani Umińskiej - jeśli seria dowolnie wybranych cytatów, poprzeplatanych okrzykami oburzenia, na taką nazwę zasługuje. Na część pierwszą, o antysemityzmie, odpowiedziała już rozsądnie Agata Bielik-Robson ("RPN", listopad-grudzień 1999, a ostatnio, w nieco zmienionej wersji, w "Życiu" z 17.01.2000). Część druga, o zjawisku, dziwacznie określanym przez panią Umińską jako "antyfeminizm", składa się prawie wyłącznie z okrzyków oburzenia, a z okrzykami oburzenia trudno dyskutować. Obie części są mało oryginalne i niezwykle nużące. Cóż można odpowiedzieć osobie, którą oburza urocza historyjka Oscara Wilde'a (niesłusznie chyba przypisana Churchillowi) o pociechach pijaństwa; którą oburza Wajda (ponieważ "obsesyjnie poniża kobiety"); którą oburza Beckett (ponieważ uważa ona, na podstawie czyjejś absurdalnej tezy, że Beckett "utożsamia kobiety z jej funkcjami rozrodczymi"); którą oburza właściwie wszystko?

Jest w Ameryce stara, wytarta seria dowcipów "żarówkowych" - dowcipów, wyśmiewających po kolei wszystkie możliwe ugrupowania, narodowości, pochodzenia, rasy i zawody. Pośród najbardziej popularnych jest taki: "Ile potrzeba feministek, żeby wkręcić żarówkę?". Odpowiedź: "To wcale nie jest śmieszne!". Ten wariant ma już brodę do pasa, co najmniej dwudziestoletnią; wątpię jednak, by był znany paniom z wydziału "Gender Studies", a gdyby go usłyszały, ich reakcja byłaby zapewne świetnym dowodem jego trafności. Bożena Umińska robi wrażenie postaci karykaturalnej - wiecznie oburzonej, wiecznie obrażonej, śmiertelnie poważnej feministki z dowcipu o żarówkach; podejrzewałam momentami, że czytam złośliwą parodię. Z karykaturą nie sposób rozmawiać, a z parodii można tylko się śmiać - reakcja, która pani Umińskiej jest wyraźnie obca. Zwracam jedynie uwagę, że między mizoginizmem i antyfeminizmem jest istotna różnica, której pani Umińska, bezdyskryminacyjnie oskarżając, kogo się da, o jedno i o drugie, zdaje się nie dostrzegać: mizoginizm jest niechęcią do kobiet; antyfeminizm jest niechęcią do feminizmu i feministek. Pierwsze zakłada drugie, drugie jednak bynajmniej nie zakłada pierwszego. Dla mnie, na przykład, osoby płci żeńskiej, konsekwentne wyznawanie mizoginizmu byłoby trudne; antyfeminizm natomiast, zwłaszcza w obliczu ideologicznego feminizmu w jego bardziej szaleńczych wydaniach, przychodzi mi, przyznaję, z największą łatwością. No, ale pani Umińska posiada rzadki talent, którego nie należy lekceważyć; wolno sądzić, że osoba zdolna do podejrzewania Henryka Krzeczkowskiego o antysemityzm okazałaby się nie mniej zdolna do wykrywania mizoginizmu u kobiet.

Można jednak zastanowić się nad zjawiskiem, którego artykuł ten jest przykładem. Chciałabym więc powiedzieć kilka słów, w charakterze przestrogi, o politycznej poprawności i jej niebezpieczeństwach. Zacznijmy od "Gender Studies" - wydział, na którym pani Umińska indoktrynuje nowe pokolenie polskich humanistów.

Oba człony samej nazwy tej dziedziny są podejrzane. Słowo "studies" powinno wzbudzić naszą czujność, ponieważ cechuje ono niechybnie pseudodziedziny, powstałe w celach propagandowych, z nauką niewiele mających wspólnego. Tradycyjne dziedziny mają nazwy proste i przezroczyste, budzące zaufanie: "Matematyka", "Historia", "Geografia", "Fizyka". Wiemy mniej więcej, co się w nich dzieje. W dziedzinach "studies" natomiast mieliśmy już "Peace Studies" (gdzie uczyliśmy się, że jednostronne rozbrojenie uratuje nas przed wstrętnym amerykańskim imperializmem), "African-American Studies" (gdzie uczymy się, że kultura Zulusów jest o wiele więcej warta od zachodniej, że Beethoven był czarny, że starożytni Grecy to naprawdę Egipcjanie, którzy byli czarni, i że wszystko jest względne), "Women's Studies" (które niewiele się różnią od "Gender Studies", i gdzie uczymy się, że Szekspir był ohydnym mizoginistą i żałosnym wyrazem społecznych energii swojej epoki, a także, że wszystko jest względne), "Cultural Studies" (gdzie uczymy się przede wszystkim, że wszystko jest względne, a wartości i osiągnięcia zachodniej cywilizacji, zwanej niegdyś judeochrześcijańską, najwzględniejsze), i tak dalej.

Słowo "gender" też powinno wzbudzać naszą czujność, ponieważ jest ono terminem gramatycznym, odnoszącym się nie do płci, a do rodzaju; jego użycie w tym pierwszym znaczeniu jest dobrym przykładem sposobu, jakim feministki, i inne grupy chcące zmienić świat przez ideologiczną indoktrynację na uniwersytetach, gwałcą i na siłę przywłaszczają sobie język. (Choć świadczy także, a może głównie, o ich braku wykształcenia.) Manipulacja języka jest, jak dobrze wiemy, znamienną, a może i najgroźniejszą cechą prób manipulacji społeczeństwa; pani Umińska też wykazuje skłonności do takiej manipulacji.

Nie wiem dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na warszawskim wydziale "Gender Studies"; na wszystkich jednak wydziałach o tej nazwie, jakie znam, polegają one, po pierwsze, na pełnym oburzenia oskarżaniu kultury zachodniej, w tym nauk ścisłych, o systematyczne, zakodowane nawet w języku, jakim się posługujemy, poniżanie, wykluczanie, zniewalanie, lekceważenie i prześladowanie kobiet; po drugie, na próbach zmieniania języka przez fiat, by dopasować go do ideologii "nowego oświecenia"; po trzecie, na wykładaniu postmodernistycznej feministycznej teorii literackiej, która z kolei polega na reinterpretacji ludzkich działań według tezy, że płeć tłumaczy wszystko. Skutki tego pierwszego widzimy chociażby w stylu wypowiedzi pani Umińskiej; skutki drugiego i trzeciego, równie żałosne, lecz o wiele groźniejsze, widać na wszystkich amerykańskich uniwersytetach. Nie jest przesadą powiedzieć, że są one orwellowskie. Na amerykańskich wyższych uczelniach od blisko piętnastu lat panuje terror: terror feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu, antyelitaryzmu, i wszystkich innych możliwych tego rodzaju "anty" i "izmów" (z wyjątkiem, oczywiście, antykomunizmu). Pracownicy uniwersytetów boją się tej fali przeciwstawiać: wiedzą, że słowo krytyki "nowego oświecenia" grozi utratą pracy; wiedzą, że książki, której język nie jest podporządkowany regułom politycznej poprawności, żadne wydawnictwo uniwersyteckie nie tknie; wiedzą, że wyrażanie się pochlebnie o tak zwanej zachodniej cywilizacji, wykładanie Platona, Arystotelesa, Kartezjusza, Szekspira, i wszystkich innych "zmarłych białych mężczyzn", bez caveat, bez potępiania (wolno jednak, alternatywnie, przedstawiać ich jako modnych i poprawnych postmodernistów), bez wspominania o niewspółmiernie większych literackich i filozoficznych osiągnięciach Zulusów, jest nie do przyjęcia. Słowem, wiedzą, że próba nauczania czegokolwiek w normalnym sensie tego słowa, na podstawie jakichkolwiek elementarnych dla naszej cywilizacji wartości, jest oznaką faszyzmu, "elitaryzmu" i potwornego zwyrodnienia. Skutki te (bynajmniej nie ograniczone do wydziałów filologii, literatury porównawczej, socjologii, psychologii i różnych rodzajów "studies", choć tam są najsilniej odczuwalne) są nieuchronne; tak też będzie na Uniwersytecie Warszawskim. Atmosfera psychologicznej presji może tylko gęstnieć. Już jest wyczuwalna; przepowiadam, że rychło stanie się przytłaczająca.

Reinterpretacja świata według tezy, że płeć (jak niegdyś Freudowska podświadomość) tłumaczy wszystko, wymaga założenia, że kryteria, według których budujemy własną wizję i ocenę świata, wolno nam narzucać jako stosowne do oceny wszystkich wizji świata - założenie, które w artykule Bożeny Umińskiej rzuca się w oczy w sposób jaskrawy. Założenie to opiera się na kolejnej, niewypowiedzianej (ponieważ wewnętrznie sprzecznej) relatywistycznej metatezie, iż absolutnych wartości ani kryteriów do oceny świata nie ma, a zatem nasze własne, prywatne obsesje są równie dobrą podstawą do analizy i oceny ludzkich działań, jak wszystko inne. Abstrahując od nieuchronnego błędnego koła, w które notorycznie wpadają wszystkie warianty relatywizmu, ideologia feministyczna, która zakłada, że płeć tłumaczy wszystko, okazuje się zawierać w sobie zalążki własnego rozpadu. Jeśli bowiem przyjmujemy, że wszystkie dziedziny ludzkich działań, z matematyką i fizyką włącznie, są uwarunkowane nie tylko społecznie i historycznie, (co dawno już uświadomiły nam postmodernistyczne "teorie społeczne", wykładane na rozmaitych innych wydziałach, których nazwy kończą się słowem "studies"), lecz także biologicznie, to znaczy, płcią, przyjmujemy też, że umysł kobiety różni się w sposób zasadniczy od umysłu mężczyzny. Tak właśnie piszą rozmaite feministki najbardziej radykalnego pokroju: czytałam już teksty o wyższości umysłu kobiety, wynikającej z tego, iż kobieta jest w ściślejszym związku z "naturą", wrażliwsza na oddziaływanie księżyca i zdolna do czerpania głębszego zrozumienia świata przez filozoficzny wgląd w Byt, jaki daje menstruacja.

Założenie, że wszystkie ludzkie działania są uwarunkowane płcią - że wszystko, co robi kobieta (lub mężczyzna), robi jako kobieta (lub mężczyzna) - tworzy między kobietą i mężczyzną przepaść, która jest nie do pokonania (nie mówiąc o tym, że jest obraźliwe zarówno dla mężczyzn, jak dla kobiet). U niektórych feministek występuje przekonanie, iż tylko kobiety mogą naprawdę zrozumieć literaturę, napisaną przez kobiety, a zatem tylko one powinny ją wykładać. Do tej pory jednak nikt, o ile wiem, nie wysunął tezy, która zdawałaby się logicznie z tej myśli wynikać, mianowicie, że tylko mężczyźni są zdolni do wykładania literatury, napisanej przez mężczyzn.

Z przekonaniem, że określa nas płeć, wiąże się inna, ogólniejsza teza, utrzymywana przez ogromną większość feministek i wyznawców politycznej poprawności różnych odmian. Uważają oni mianowicie, że określa nas też, i to w sposób podstawowy, nasza przynależność do grup mniejszościowych - mniejszościowych etnicznie, rasowo czy seksualnie. (Kobiety traktujemy w tym kontekście jako mniejszość, mimo że bynajmniej nią nie są, ponieważ są one prześladowane; doświadczenie prześladowania zaś automatycznie nadaje nam status mniejszości i vice versa.) Przypuszczam, że na podstawie tej właśnie tezy Bożena Umińska upodabnia zjawisko antysemityzmu do zjawiska "antyfeminizmu". Jest to może najważniejsza, a zarazem najbardziej szokująca, obraźliwa i budząca sprzeciw część jej artykułu.

Teza, że zjawiska antysemityzmu i mizoginizmu są w jakiś podstawowy sposób spokrewnione, opiera się na założeniu, iż (a) przynależność do grupy mniejszościowej określa nas w sposób podstawowy; (b) najważniejszym doświadczeniem takiej przynależności jest doświadczenie prześladowania; (c) doświadczenie prześladowania - jak wynika z (a) i (b) - jest tym, co w podstawowy sposób określa i łączy wszystkich członków wszystkich tych grup; (d) jedynie człowiek, który należy do (jakiejś) mniejszości, może zrozumieć innego człowieka, który należy do (tej lub innej) mniejszości. Innymi słowy: "Prześladowani wszystkich mniejszości, łączcie się!". Wszystko jedno, o jakiego rodzaju prześladowanie chodzi: obowiązkiem prześladowanych, czyli mniejszości, jest solidarność wobec wszelkich innych mniejszości, czyli prześladowanych. Założenie to jest obecne, w takiej czy innej formie, wypowiedzianej lub nie, w prawie wszystkich nurtach amerykańskiej myśli lewicowo-liberalnej; jest też jedną z niekwestionowalnych podstaw ideologii poprawności politycznej.

Ja zatem, jako (wiecznie prześladowana) kobieta, powinnam popierać wartości, dążenia i roszczenia wszystkich innych prześladowanych, czyli mniejszości. Okazuje się jednak, że mniejszości nie tylko  p o w i n n y  być między sobą solidarne, lecz po prostu takimi  s ą , z samej swojej natury. (Niejasne jest, co było założeniem, a co wnioskiem: czy powinny takie być, ponieważ takie są, czy też takie są, ponieważ takie być powinny. W obu wypadkach logika wywodu jest, mówiąc delikatnie, wadliwa.) Członek mniejszości, który nie solidaryzuje się wyraźnie z innymi "prześladowanymi" tego świata, który pozwala sobie na kwestionowanie ich wartości, dążeń czy roszczeń, jest postrzegany jako perwersyjny, zwyrodniały. Jeszcze krok podobnej logiki i już za powyższym (d) czyha (e): człowiek, który należy do (jakiejś) mniejszości,   n i e   m o ż e   n i e   rozumieć człowieka należącego do (tej lub innej) mniejszości. Tak też, pokrętną i logicznie dość zaskakującą drogą, można dojść do przekonania - przekonania, którego pani Umińska w swoim artykule wprost nie wyraża, lecz które można u niej podejrzewać - że kobieta w sposób aprioryczny  n i e   m o ż e  być antysemitą.

Są pewne oznaki, że feminizm, przynajmniej w swoich najbardziej radykalnych formach, zaczyna umierać naturalną śmiercią. Powodem może być fakt, że, zatoczywszy pełne koło, doprowadził do tezy sprzecznej z tą, od której zaczął. Zaczął od dążenia do równości i oburzenia mizoginistycznym "utożsamieniem kobiety z jej funkcjami rozrodczymi": sprowadzaniem jej, jak mówi pani Umińska, do "biologicznych i kulturowych cech płci". Kończy na twierdzeniu, że kobieta jest wyższa od mężczyzny, ponieważ tymi właśnie cechami jest uwarunkowana. Zaczął od tezy, że między kobietą a mężczyzną nie ma różnicy; kończy na tezie, że różnica taka nie tylko jest, lecz jest kluczowa, i w podstawowy sposób wpływa na wszystkie nasze działania, na naszą wizję świata, na nasze rozumowanie. Radykalny feminizm wymiera nie tylko dlatego, że wszystkich już doszczętnie zanudził; wymiera także dlatego, że został doprowadzony do reductio ad absurdum, i niektóre feministki zdały sobie z tego sprawę. W Polsce jednak dopiero się zaczyna; przygotujmy się zatem na dwadzieścia lat nudnego absurdu - a także rozszerzającego się stopniowo psychologicznego terroru i cenzury. Zakusy politycznej poprawności są silne; jej największą ambicją jest utrwalenie się w prawie. W Stanach Zjednoczonych ambicję tę do pewnego stopnia udało się spełnić - w regulaminach uniwersyteckich. Przytłaczająca jest ilość rzeczy, których nie wolno nam mówić. Jeśli polityczna poprawność rozszerzy się w taki sposób w Polsce, starszemu pokoleniu może się przypomnieć niezbyt miła, a nie tak dawna przeszłość tego kraju.

Nie chodzi o to, że mizoginiści mogą bezkarnie się wypowiadać i nikt nie piśnie słowa (piśnie chociażby, i to dość przeraźliwie, pani Umińska); chodzi o to, że ideologiczna indoktrynacja może być bezkarnie uprawiana, pod nazwą nauczania, na uniwersytetach. Chodzi o to, że uniwersytet, który symbolizuje rozum i racjonalną dyskusję, pozwala na podważanie swoich podstawowych wartości. Tutaj właśnie odbywa się prawdziwe "obniżanie poprzeczki". Nie w języku i zachowaniach, nad którymi pani Umińska ubolewa, i które chciałaby kontrolować i manipulować, lecz na uniwersytetach, które uległy presji poprawności politycznej i zdradzają swoich studentów. Nie ma bowiem innego słowa: to jest   z d r a d a  . Nie tylko zdrada intelektualna wobec siebie samego - zdrada rozumu, rodzaj trahison des clercs, ze strony tych, którzy polityczną poprawność wyznają; jest to także zdrada młodego pokolenia, ze strony uniwersytetów, które godzą się na odrzucanie wartości, dzięki którym i dla których istnieją. Obrona przed falą terroru, którą niesie polityczna poprawność, wymaga odwagi; miejmy nadzieję, że Uniwersytet Warszawski się na nią zdobędzie. Jest to ostatnia chwila, by fali tej dać skuteczny opór.

 

Agnieszka Kołakowska pisze i tłumaczy. Studiowała filozofię i filologię klasyczną na uniwersytetach w Ameryce (Yale, Columbia) i w Anglii (Cambridge). Mieszka w Paryżu.






FEMINIZM !!!