FRANCIS WHEEN
Spece od rozbiórki rzeczywistości - postmodernizm
Proponujesz więc, Filonie, rzekł Kleantes, zbudować wiarę religijną na filozoficznym sceptycyzmie i myślisz sobie, że pewność i oczywistość, usunięte ze wszystkich innych dziedzin naukowego badania, przeniosą się w całości do doktryn teologicznych i nabędą tam szczególnej siły i powagi. Czy sceptycyzm twój jest naprawdę tak niewzruszony i szczery, jak to utrzymujesz, o tym przekonamy się niebawem, kiedy towarzystwo zacznie się rozchodzić; zobaczymy wówczas, czy wyjdziesz drzwiami, czy oknem, i czy naprawdę masz jakie wątpliwości co do tego, że ciału twojemu przysługuje ciężkość lub że upadek może mu wyrządzić szkodę, jak chce tego rozpowszechnione mniemanie, wywodzące się ze zwodniczych naszych zmysłów i bardziej jeszcze zwodniczego doświadczenia.
David Hume, Dialogi o religii naturalnej (1779)
W styczniu 1981 roku rada wydziału anglistyki King's College w Cambridge odmówiła mianowania Colina MacCabe'a, nieznanego młodego nauczyciela akademickiego, na stanowisko wykładowcy. Wiadomość taka nie trafia zazwyczaj nawet na łamy uczelnianego biuletynu, co dopiero mówić o prasie krajowej. Tymczasem o odmowie, jaka spotkała tego znawcę powieści Jamesa Joyce'a i filmów Jeana-Luca Godarda, doniesiono na pierwszej stronie "The Guardian". Kiedy MacCabe kilka dni później wrócił z zagranicy, na lotnisku Heathrow obiegły go tłumy dziennikarzy i fotoreporterów. Na ulicach Cambridge doszło do demonstracji, a w programach publicystycznych wywiązały się żarliwe dyskusje. "Newsweek" poświęcił całą stronę tej historii, którą określił jako Jedną z najbardziej niezwykłych debat w osiemsetletniej historii uniwersytetu":
Wykładowcy, którzy normalnie dyskutują przy szklaneczce sherry, rozsiewają o sobie nawzajem zjadliwe plotki i grożą procesami o zniesławienie. Przerzucają się oskarżeniami o korupcję i prześladowania za poglądy. Ekipy telewizyjne krążą po King's Paradę, by uwiecznić zrzędzenie gadatliwych akademików. Oburzeni studenci rozpytują, jak doprowadzić do zawieszenia całej rady wydziału anglistyki, a sympatycy MacCabe'a przebąkują o secesji i utworzeniu własnego zakładu naukowego.
Nawet niektórzy z nieprzyjaciół MacCabe'a przyznawali, że jest świetnym naukowcem i dydaktykiem. Był on jednak również "poststrukturalistą", przekonanym, że literaturę należy analizować, badając jej reguły lingwistyczne i założenia kulturowe. Choć dowodził, że metody te nie stanowią radykalnego odejścia od tradycji ustalonych przez dawne pokolenia uczonych z Cambridge - wszak LA. Richards i William Empson zajmowali się formalną analizą języka tekstów literackich, a F.R. Leavis i Raymond Williams próbowali umieszczać powieści w kontekście kulturowej historii kraju - przyznawał, że źródłem inspiracji dla niego i "wielu innych" stały się "dzieła powstające w połowie lat sześćdziesiątych w Paryżu", tworzone przez pionierów strukturalizmu i dekonstrukcji, takich jak Jacques Lacan, Jacques Derrida, Roland Barthes, Louis Althusser i Michel Foucault. Potwierdził tym samym podejrzenia tradycjonalistów, według których był nosicielem niebezpiecznej zagranicznej zarazy, grożącej zainfekowaniem całego ciała angielskiej nauki, jeśli natychmiast nie wprowadzi się kwarantanny. Jak się wyraził wróg strukturalizmu Christopher Ricks, "mamy uczyć kanonu angielskiej literatury i stać na jego straży". Jego kolega po fachu Ian Jack dodał, że "chodzi o to, by uwaga studentów skupiała się na wielkich pisarzach". Doktor Tony Tanner z drugiej strony barykady określił potraktowanie MacCabe'a jako "największą niesprawiedliwość, z jaką się spotkałem w życiu akademickim", i na znak protestu zrezygnował z członkostwa komitetu przyznającego dyplomy. Raymond Williams, weteran krytyki marksistowskiej, został za obronę MacCabe'a odwołany z rady do spraw nominacji. Ten sam los, co może się wydać bardziej zaskakujące, spotkał profesora Franka Kermode'a. Nie był on co prawda strukturalistą ani semiologiem, ale twierdził, że na uniwersytecie powinno się znaleźć miejsce dla różnych stylów i metod krytyki.
Konserwatyści z Cambridge po sukcesie, jakim było wyeliminowanie Colina MacCabe'a, przez wiele lat strzegli bram uczelni przed zagranicznymi barbarzyńcami. (Pewien młody wykładowca zauważył: "Cambridge jest pod pewnymi względami wyspą odizolowaną od reszty kraju. Kiedyś w Londynie wpadłem na kolegę po fachu, a ten powiedział: «Ty tutaj, w Anglii?»"). W marcu 1992 roku na uroczystości wręczenia dyplomów trzech uczonych wprawiło w osłupienie setki dumnych rodziców zgromadzonych w Sali Senatu, wstało bowiem i wykrzyknęło non placet, zgłaszając weto wobec propozycji przyznania doktoratu honoris causa Jacques'owi Derridzie, sześćdziesięciodwuletniemu nestorowi dekonstrukcji. Choć Cambridge wygrało tę osobliwą bitwę, teoretycy z kontynentu wygrali wojnę. Kilka tygodni przed głośną deklaracją non placet, jaka rozległa się w Cambridge, do Oksfordu przyjechał Derrida. W spotkaniu z nim wzięło udział 1800 osób, podczas gdy gwiazdor Hollywoodu Warren Beatty, który w tym samym miesiącu występował w Oxford Union, przyciągnął zaledwie 400. Miernikiem sukcesu długiego marszu teoretyków dekonstrukcji, zdobywających kolejne instytucje, może być także kariera zawodowa MacCabe'a. Eksmitowany z Cambridge, otrzymał profesurę na Strathclyde University. Po trzech latach został dyrektorem produkcji w British Film Institute, a także profesorem angielskiego na uniwersytecie w Pittsburghu.
Do końca lat osiemdziesiątych dekonstrukcjoniści i ich sojusznicy - nazywani jako gatunek "postmodernistami" - ustanowili swego rodzaju hegemonię (by użyć jednego z ich ulubionych terminów) na uczelniach Stanów Zjednoczonych. Zdominowali potężne Amerykańskie Stowarzyszenie Języków Współczesnych, w którego konferencjach bierze udział do 10 tysięcy krytyków z kręgów akademickich. Sprawowali nadzór nad doborem wykładowców na wielu uniwersytetach, a czynili to z taką samą iście stalinowską nietolerancją, jak kilka lat wcześniej zrzędliwi konserwatyści z Cambridge. Tym razem ofiarą padali kandydaci nieumiejący recytować postmodernistycznych szyboletów. Nawet pewien wykładowca sympatyzujący z Derridą przyznał, że "dekonstrukcja, będąca z początku herezją, szybko przekształciła się w dogmat i w teologię, z własną siecią ewangelistów, kapłanów i inkwizytorów". Watykanem nowej wiary stał się Uniwersytet Yale, gdzie pontyfikat sprawowali wspólnie trzej naczelni dekonstruktorzy - Jacques Derrida, Paul de Man i J. Hillis Miller. Papieska jurysdykcja sięgała jednak daleko poza ich wydział literatury porównawczej. "Studentów uczestniczących w zajęciach z literatury, filmu, «studiów kulturowych», a nawet niekiedy z antropologii i nauk politycznych uczono, że świat jest niczym innym, jak społecznie skonstruowanym «tekstem», o którym można powiedzieć, co się tylko chce, pod warunkiem, że wypowiedź będzie odpowiednio mętna - ubolewała lewicowa amerykańska autorka Barbara Ehrenreich. - Jedno z moich dzieci, którego studia kosztują około 25 tysięcy dolarów rocznie, opowiadało, że na niektórych zajęciach można mieć obniżony stopień za użycie słowa «rzeczywistość» bez cudzysłowu". Teoria krytyczna, celebrująca mnogość znaczeń, uzyskała status doktryny, wykluczając wszystkie inne poglądy. Zdaniem Ehrenreich była to "jedna z najmniej przyjemnych mód, jakie się rozpowszechniły na amerykańskich kampusach od czasów fasonu na upijanie się na umór".
Mody akademickie, podobnie jak teksty literackie, miewają często większe znaczenie ideologiczne, niż to wygląda na pierwszy rzut oka. Literaturę angielską zaczęto studiować nie tylko na uniwersytetach, ale w instytutach mechaniki i kolegiach dla pracujących pod koniec XIX wieku, kiedy postępy nauk ścisłych i zmiany społeczne podkopywały dominującą pozycję religii jako źródła wskazówek moralnych i ponadczasowej prawdy. George Gordon, jeden z pierwszych szefów Katedry Anglistyki im. Mertona w Oksfordzie, oznajmił podczas wykładu inauguracyjnego, że "Anglia jest chora, a [...] literatura angielska musi ją ocalić. W sytuacji, gdy Kościoły (jak rozumiem) zawiodły, a reformy społeczne przebiegają powoli, literatura angielska ma trzy zadania: powinna nadal cieszyć nas i uczyć, lecz także, i przede wszystkim, ratować nasze dusze i uzdrawiać Państwo".
Pierwsi strukturaliści i semiotycy mieli więc rację, dowodząc, że literatury nie można oceniać wyłącznie z estetycznego punktu widzenia czy też biorąc pod uwagę tylko wrażenie, jakie wywiera, ale bez uwzględnienia kontekstu historycznego i społecznego. Ktoś mógłby powiedzieć, że to truizm, bywa jednak, jak w przypadku nowych szat króla, że demistyfikacja polega na wskazaniu na coś, co powinno być rzeczą oczywistą. Terry Eagleton pisze:
Mało precyzyjne subiektywne sformułowania stały się obiektem surowej krytyki, uznano bowiem, że dzieło literackie, jak każdy inny wytwór języka, jest konstruktem, którego mechanizmy dają się zaklasyfikować i poddać analizie jak przedmioty innych dyscyplin naukowych. Romantyczny przesąd, mówiący o tym, że wiersz, niczym osoba, ma w sobie żywy element, duszę, przy której nie wypada majstrować, został uznany za przejaw zamaskowanej teologii, zabobonnego strachu przed rozumową analizą [...]. Sens nie był prywatnym doświadczeniem ani czymś, co zdarza się z boskiego nakazu, lecz wytworem określonych, wspólnych systemów znaczeń [...]. Język nie odbijał rzeczywistości, lecz ją tworzył: był to szczególny sposób parcelowania świata, głęboko uzależniony od systemu znaków, jakie mamy do dyspozycji, a właściwie to on dysponuje nami.
Strukturalizm, podobnie jak jego poprzednicy i następcy, miał wszakże misję ideologiczną. Rosyjscy formaliści, którzy pojawili się przed rewolucją 1917 roku, byli ściśle związani z bolszewikami, a ich żarliwe obstawanie przy "naukowej krytyce" ujawniającej "materialną rzeczywistość" tekstów łączy bliskie pokrewieństwo z "naukowym socjalizmem" marksizmu-leninizmu. Podobnie poststrukturaliści - ich przykładem może być Roland Barthes ze swoją Przyjemno
ścią tekstu - stali się modni wkrótce po załamaniu się ruchu, którego dziełem był burzliwy paryski maj 1968 roku. "Poststrukturalizm był wytworem tego połączenia euforii z rozczarowaniem, wyzwolenia z poczuciem zmarnowanych szans, karnawału z katastrofą, jakie złożyły się na rok 1968 - stwierdza przekonująco Eagleton. Niezdolny do obalenia struktur władzy państwowej, zabrał się do podkopywania struktur języka [...]. Jego wrogami, jak dla późnego Barthes'a, stały się wszelkie spójne systemy poglądów, zwłaszcza wszystkie formy teorii i organizacji politycznej podejmujące próbę analizy struktur społeczeństwa jako całości i oddziaływania na nie. Bo przecież ta właśnie polityka, jak się wydawało, zawiodła". Niemożliwa była systemowa krytyka monopolistycznego kapitalizmu, jako że sam kapitalizm uznano za fikcję, podobnie jak prawdę, sprawiedliwość, prawo i wszystkie inne "konstrukty" językowe. Gdy poststrukturalizm płynnie przemienił się w dekonstrukcję, a następnie w postmodernizm, często można było odnieść wrażenie, że chodzi w tym wszystkim o ucieczkę od polityki - choć wielu jego wyznawców nadal tytułowało się marksistami. Upierając się, że nie ma żadnych pewników ani realiów, i nie uznając zasadności sądów wartościujących, doszli do swobodnego relatywizmu, który bez skrupułów mógł sławić zarówno amerykańską popkulturę, jak i średniowieczne zabobony. Michel Foucault odwiedził Teheran wkrótce po upadku szacha i wrócił do Paryża urzeczony "pięknem" jaskiniowego reżimu ajatollaha Chomeiniego. Zapytany o prześladowania opozycji, odparł:Ich system prawdy różni się od naszego, który - co trzeba powiedzieć - jest bardzo szczególny, choć stał się niemal uniwersalny. Grecy mieli swój, Arabowie z Maghrebu swój. W Iranie jest on w znacznym stopniu wzorowany na religii o egzoterycznej formie i ezoterycznej treści. Oznacza to, że wszystko, co się mówi pod jasną formą tego prawa, odnosi się także do innego znaczenia. Mówienie czegoś, co ma inne znaczenie, nie jest więc godną potępienia niejasnością, lecz przeciwnie, niezbędnym i wysoko cenionym dodatkowym poziomem znaczenia. Często się zdarza, że ludzie mówią coś, co na poziomie faktów nie jest prawdziwe, ale odnosi się do innego, głębszego znaczenia, którego nie da się przyswoić w kategoriach precyzji i obserwacji.
Wspaniale paryska metoda obejścia bezpośredniego pytania. Przy pewnej dozie intelektualnej pomysłowości nawet brak wolności słowa i szerzenie kłamstw może stać się przedmiotem podziwu, jako lekcja ironii i dwuznaczności tekstu.
Wielu postmodernistów, pomimo pogardy dla wielkich narracji historycznych, uniwersalistycznych ideologii i praw natury, pogodziło się z upadkiem socjalizmu i zwycięstwem kapitalizmu jako z nieodwołalnymi faktami. Ich dywersyjne skłonności znalazły ujście na marginalnych przestrzeniach, gdzie zwycięzcy nie mieli zbyt pewnej pozycji. Stąd podziw dla prawie wszystkich zjawisk egzotycznych i niepojętych, od irańskiej teokracji do sadomasochistycznych fetyszów. Miejsce tradycyjnego zainteresowania warunkami produkcji zajęła fascynacja urokami konsumpcji (takimi jak telewizyjne opery mydlane, centra handlowe, masowy kicz). Materializm został zastąpiony przez "kulturalizm", dialektyka przez brak ciągłości, rozum przez przypadkową odruchowość. Skutkiem, jak pisze Terry Eagleton, była "niesłychana inflacja słów, ponieważ to, co wydawało się nie do pomyślenia w realiach politycznych, było prawie możliwe w sferze dyskursu, znaków lub tekstualności. Swoboda tekstu lub języka miała zrekompensować brak swobody w systemie jako całości". Kolejne dyscypliny naukowe robiły "lingwistyczny zwrot", gdyż ster przechwycili teoretycy podkreślający z uporem, że faktów nie da się odróżnić od fikcji. Wszystko - od historii do fizyki kwantowej - stało się tekstem, podlegającym "nieskończonej grze znaczeń".
Jak zauważył Eagleton, postmoderniści, choć tak wyczuleni na ironię, byli dziwnie nieświadomi sprzeczności własnej postawy:
Podważając pewniki uznawane przez swoich politycznych oponentów, kultura postmodernistyczna strzelała częstokroć gola do własnej bramki. Doszło do tego, że konieczność zwalczania faszyzmu uzasadniała w żałośnie pragmatyczny sposób, dowodząc, iż faszyzm to sposób postępowania obcy przyjętemu u nas w Sussex czy Sacramento. Swymi żartami i parodiami poniżyła onieśmielającą powagę kultury wysokiej, a tym samym, naśladując formę towaru, dodała siły porażającej tandecie rynku.
Uwagi postmodernistów uszedł nawet najbardziej uderzający paradoks. Otóż pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy już zdążyli z pogardą spisać na straty możliwość zbiorowego działania politycznego (uznając je nawet za niepożądane), obywatele Czechosłowacji, Niemiec Wschodnich i innych stalinowskich biurokratycznych reżimów wylegli na ulice i obalili swoich władców. Tak oto dała o sobie znać "władza ludu".
Terry Eagleton w swej otrzeźwiającej krytyce postmodernizmu z pozycji lewicowych, którą opublikował w lipcu 1995 roku na łamach "Monthly Review", odnotowuje mimochodem jeszcze inny paradoks: "[Postmodernizm] wierzy w styl i przyjemność, a produkuje masowo teksty, które równie dobrze mógłby układać komputer". Rok później złośliwy australijski badacz Andrew Bulhak dowiódł prawdy zawartej w tym dowcipnym stwierdzeniu: opracował mianowicie program komputerowy, który "tworzył przypadkowe, bezsensowne, a przy tym realistyczne teksty należące do zdefiniowanych gatunków, używając sieci rekursywnych". Do tego eksperymentu potrzebny mu był gatunek stosujący "gramatykę wolną od kontekstu". I znalazł go. Każdy, kto zawita na stronę internetową z jego "generatorem postmodernizmu", otrzyma w nagrodę poważną z pozoru rozprawę naukową opatrzoną jak należy przypisami. Przykładowe tematy to "pretekstualny dyskurs, w którym zawiera się rzeczywistość jako całość" albo "subtekstualny paradygmat kontekstu". Przez pierwsze dwa lata od uruchomienia generator stworzył ponad pół miliona takich rozpraw. Każda była niepowtarzalna, a wszystkie całkowicie bezsensowne [dnia 15 kwietnia 2005 roku licznik na stronie podawał, że od lutego 2000 roku wygenerowano już 1 558 128 takich dzieł.].
W kimś postronnym nieprzenikniony bełkot większości postmodernistycznych tekstów budzi podejrzenie, że nie są niczym więcej, jak nic nieznaczącym atonalnym szumem. Styl taki pasuje do teorii, która stara się podać w wątpliwość samo istnienie "znaczenia". Już w 1968 roku, w samych początkach strukturalizmu, wielki uczony Peter Medawar zaoponował przeciw deprecjonowaniu pojęcia przejrzystości:
Autor wypowiadający się na temat strukturalizmu w "Times Literary Supplement" zasugerował, że myśli, które z racji swej głębi są zawiłe i niejasne, najlepiej wyrażać umyślnie zagmatwaną prozą. Cóż za groteskowy i głupi pomysł! Przypomina mi to strażnika z Oksfordu pilnującego zaciemnienia w czasie wojennych nalotów. Kiedy księżyc świecił tak jasno, że zaciemnienie nie miało większego sensu, osobnik ów namawiał nas, żebyśmy zakładali ciemne okulary. Ale on przynajmniej żartował.
Rozmyślna niejasność, która denerwowała Medawara, wydaje się dziś niemal krystalicznie przejrzysta w porównaniu z tym, co nastąpiło później. Oto wyjątek z dzieła francuskiego teoretyka Gilles'a Deleuze'a:
Po pierwsze, osobliwości odpowiadają szeregom różnorodnym, które tworzą układ ani stabilny, ani niestabilny, lecz "metastabilny", mający energię potencjalną, gdzie rozkładają się różnice między szeregami [...]. Po drugie, wszystkie osobliwości przechodzą proces autounifikacji, a proces ten pozostaje w ciągłym ruchu, który przemierza układ i sprawia, że szeregi rezonują, pokrywając odpowiednie osobliwe punkty w tym samym punkcie aleatoryjnym i wszystkie emisje, wszystkie uderzenia, w tym samym rzucie.
Można się w ten akapit wpatrywać godzinami i człowiek nie będzie ani trochę mądrzejszy. Można go przeczytać od końca, podzielić na poszczególne zdania, zażyć środki halucynogenne wspomagające rozumienie - nic z tego, bzdura pozostaje bzdurą. Tymczasem sam Michel Foucault zaliczył francuskiego teoretyka do "największych z wielkich", dodając, że "pewnego dnia, być może, ten wiek będzie wiekiem Deleuze'a".
Choć postmodernizm w znacznej mierze określić można jako nonsens, nie jest to nonsens bezcelowy. Teologowie po-mo, używając pseudonaukowej terminologii, zamierzali podważyć "obiektywność" samej nauki. Nie przeszkadzało im, że nie mają pojęcia o matematyce, fizyce czy chemii. Luce Irigaray, wielka kapłanka ruchu, potępiła Einsteinowskie E = mc2 jako "seksistowskie równanie", ponieważ "przyznaje uprzywilejowany status prędkości światła kosztem innych prędkości, które są nam konieczne do życia". W podobnym duchu oprotestowała "uprzywilejowanie mechaniki ciała sztywnego w porównaniu z mechaniką cieczy, a w istocie niezdolność nauki do rozwiązania problemu turbulentnego przepływu, kojarzenia płynności z kobiecością. Podczas gdy mężczyźni posiadają organy płciowe, które wystają i stają się sztywne, kobiety mają otwory, z których wypływa krew menstruacyjna oraz płyny pochwowe. [...] Z tej perspektywy nie budzi zdziwienia fakt, że nauka nie potrafiła opisać turbulencji. Problemu turbulentnego przepływu nie można rozwiązać, ponieważ pojęcia dotyczące cieczy (i kobiet) zostały sformułowane w taki sposób, że nieuchronnie muszą pozostawić niewyartykułowane fragmenty". Jacques Lacan, którego enigmatyczne wypowiedzi przyjmowano na wielu brytyjskich i amerykańskich kampusach z nabożnym podziwem, starał się nadać swojemu dekonstrukcjonizmowi pozory metodologicznej dyscypliny, przedstawiając go w postaci takiego oto równania:
Każde dziecko mające jakie takie pojęcie o matematyce zorientuje się, że są to kompletne bzdury. Jednakże dla Lacana nie istnieje nic, co nie dałoby się przedstawić w formie algebraicznej: "W podobny sposób organ erekcyjny zaczyna symbolizować miejsce rozkoszy, nie jako on sam, ani nawet nie jako obraz, lecz jako brakująca część pożądanego obrazu: dlatego można przyrównywać go do znaczenia uzyskanego powyżej, do rozkoszy, którą mnożnik wygłoszenia przywraca funkcji braku signifiant, wynoszącego (-1)". Jakie znaczenie ma fakt - pytała kiedyś Barbara Ehrenreich - że pewien Francuz chce wyobrażać sobie swój członek jako pierwiastek drugiego stopnia z minus jeden? "Ano takie, że na amerykańskich kampusach, zwłaszcza tych bardziej elitarnych, takie sformułowania uchodziły za przykłady odważnie «transgresyjnej» myśli lewicowej". Niewielu ludzi o postępowych poglądach odważyło się przeciwstawić tej tyranii bzdury. Obawiali się, że zostaną napiętnowani jako kulturalni i polityczni reakcjoniści albo - co przynosi równy wstyd - ciemni filistrzy. "Od kilku lat niepokoił mnie wyraźny upadek intelektualnej dyscypliny na niektórych obszarach amerykańskiej humanistyki uniwersyteckiej - pisał w 1996 roku Alan Sokal, profesor fizyki z Uniwersytetu Nowojorskiego. - Ale jestem prostym fizykiem, więc jeśli uświadamiam sobie, że nie potrafię się połapać w tych jouissance i differance, to przyczyną jest zapewne moja niewiedza".
Gniew z powodu zdrady ideałów Oświecenia okazał się jednak silniejszy niż niechęć do wygłupienia się. Sokala, socjalistę z przekonań, który wykładał na uczelniach w Nikaragui po rewolucji sandinistów, szczególnie oburzyło to, że nowe mistyfikatorskie szaleństwo było w dużej mierze dziełem samozwańczej lewicy. Przez dwa stulecia zwolennicy postępu opowiadali się po stronie nauki przeciw obskurantyzmowi. Nagły zwrot uniwersyteckich humanistów i przedstawicieli nauk społecznych w stronę epistemologicznego relatywizmu oznaczał nie tylko zdradę tego dziedzictwa, ale i podważenie "i tak już niepewnych perspektyw postępowej krytyki społecznej". Nie da się przecież walczyć z fałszywymi ideami, jeśli odbierze się wszelką wartość pojęciom prawdy i fałszu. Chcąc się przekonać, jak wyglądają standardy dominujące aktualnie w świecie nauki, Sokal postanowił przeprowadzić skromny eksperyment: czy czołowe amerykańskie czasopismo z dziedziny "studiów kulturowych" przyjmie artykuł całkiem pozbawiony sensu, ale schlebiający ideologicznym założeniom wydawców? Odpowiedź uzyskał wiosną 1996 roku, kiedy ukazał się specjalny numer "Social Text", pisma, którego rada redakcyjna skupiała gwiazdy postmodernistycznej humanistyki z amerykańskich uniwersytetów. Numer ten, poświęcony "wojnom w nauce", miał "zdemaskować seksistowskie i rasistowskie założenia będące integralną częścią euroamerykańskiej metody naukowej [...] omówić różne sposoby uprawiania nauki, które pomniejszają znaczenie metodologii i eksperymentu". Na łamach pisma ukazał się niezamówiony artykuł Alana Sokala pod tytułem Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji.
Każdy człowiek nienależący do pełnej samozadowolenia sekty od razu przejrzałby ten chwyt. W pierwszym akapicie Sokal wyszydził "dogmat ukształtowany w wyniku długotrwałej hegemonii Oświecenia" sprowadzający się do tego, że
istnieje zewnętrzny świat, którego własności są niezależne od dowolnej istoty ludzkiej, a nawet ludzkości jako całości, własności te są zakodowane w "wiecznych" prawach fizycznych, a istoty ludzkie mogą uzyskać wiarygodną, choć niedoskonałą i prowizoryczną znajomość tych praw, przestrzegając "obiektywnych" procedur i epistemologicznych przykazów, określonych przez (tak zwaną) metodę naukową.
Nawet redaktorzy "Social Text" musieli od czasu do czasu dostrzegać ów ponoć wyimaginowany "zewnętrzny świat", choćby w momencie, kiedy słońce wschodzi co dzień rano. Nie zapaliło im się jednak żadne czerwone światełko - być może dlatego, jak domyślił się Sokal, że pochlebiło im, iż działający w dobrej wierze fizyk składa hołd reprezentowanej przez nich wyższej mądrości. W następnym akapicie autor pochwalił poststrukturalistycznych krytyków za zdemistyfikowanie zachodniej praktyki naukowej i "odsłonięcie ideologii dominacji, ukrytej za fasadą jej «obiektywności». Coraz wyraźniej widać, że fizyczna «rzeczywistość», w nie mniejszym stopniu niż «rzeczywistość» społeczna, jest w istocie społecznym i lingwistycznym konstruktem". Mowa tu nie o teo
riach fizycznej rzeczywistości, ale samej rzeczywistości. Kiedy mistyfikacja wyszła na jaw, Sokal nawiązał do żartobliwej wypowiedzi Davida Hume'a sprzed ponad dwustu lat: "Tego, kto wierzy, że prawa fizyki są wyłącznie konwencjami społecznymi, zapraszam, żeby wyskoczył z okna mojego mieszkania, które znajduje się na dwudziestym pierwszym piętrze". (W słowach tych dźwięczy również echo słynnego fragmentu Żywota doktora Samuela Johnsona Jamesa Boswella: "Wyszedłszy z kościoła, przystanęliśmy, by pogawędzić jeszcze przez jakiś czas o pomysłowej sofistyce biskupa Berkeleya, dowodzącego, że materia nie istnieje, a wszystko we wszechświecie jest tylko ideą. Zauważyłem, że choć przekonani jesteśmy o nieprawdziwości jego doktryny, nie sposób jej obalić. Nie zapomnę, z jaką skwapliwością zareagował doktor Johnson, kopiąc wielki kamień tak silnie, że aż się od niego odbił: «Oto jak ją obalam»").Artykuł Sokala był usiany naukowymi bykami i absurdami. Według autora teoria kwantów dowiodła słuszności freudowskich spekulacji Jacques'a Lacana, a przemyślenia Jacques'a Derridy potwierdziły teorię względności Einsteina:
Korzystając z języka matematyki, można powiedzieć, że stwierdzenie Derridy dotyczy niezmienności równania pola Einsteina ze względu na nieliniowe dyfeomorfizmy czasoprzestrzeni (odwzorowania czasoprzestrzeni na siebie, które są nieskończenie różniczkowalne, ale nie muszą być analityczne). [...] p Euklidesa i G Newtona, wcześniej uważane za stałe i uniwersalne, teraz postrzegamy w ich nieuniknionej historyczności.
W rzeczywistości p jest oczywiście stałe i uniwersalne, to dokładnie zdefiniowana liczba, mająca taką samą wartość zarówno na powierzchni Księżyca, jak i w Mongolii. Nie sposób uwierzyć, żeby profesor fizyki mógł twierdzić inaczej, chyba że dla kawału, ale redaktorzy nie dostrzegli w tych wywodach niczego podejrzanego. Nie zastosowali także zwyczajowej procedury przyjętej w czasopismach naukowych, i przed publikacją nie posłali artykułu do zewnętrznego recenzenta. Ktoś, kto miał jakie takie pojęcie o matematyce, oszczędziłby im wstydu, zauważając taką na przykład bzdurę:
Podobnie jak liberalne feministki i feminiści często zadowalają się minimalnym programem prawnej i społecznej równości kobiet oraz prawem do aborcji, tak samo liberalni (a nawet socjalistyczni) matematycy często zadowalają się hegemonistycznym schematem Zermelo-Fraenkla (który, zgodnie ze swym liberalnym, dziewiętnastowiecznym pochodzeniem, uwzględnia aksjomat równości) uzupełnionym tylko przez aksjomat wyboru. Taki schemat zdecydowanie nie wystarcza do stworzenia wyzwolicielskiej matematyki.
Aksjomat wyboru sformułowany przez Ernsta Zermelo w 1904 roku stwierdza, że dla każdej rodziny złożonej ze zbiorów niepustych i rozłącznych istnieje zbiór mający dokładnie jeden element wspólny z każdym zbiorem z tej rodziny. Jedni matematycy uznają ten pewnik za użyteczny, inni są odmiennego zdania, wszyscy jednak zdumieliby się na wieść, że ma on coś wspólnego z dyskusją na temat prawa do przerywania ciąży. Równie groteskowe twierdzenie Sokala o liberalnej, dziewiętnastowiecznej proweniencji tego aksjomatu doprowadziło do następującego komicznego wniosku natury politycznej:
Wyzwolicielska nauka nie będzie kompletna bez głębokiej reformy kanonu matematyki. Jak dotychczas taka emancypacyjna matematyka nie istnieje i możemy tylko spekulować, jaką będzie miała ostatecznie treść. Pewne zarysy przyszłości możemy dostrzec w wielowymiarowej i nieliniowej logice teorii systemów rozmytych, ale to podejście w dalszym ciągu jest mocno naznaczone przez fakt, że wywodzi się z kryzysu w stosunkach produkcji na etapie późnego kapitalizmu. Teoria katastrof, z jej dialektycznym naciskiem na gładkość/nieciągłość i metamorfozę/rozwinięcie, bez wątpienia zajmie ważne miejsce w przyszłej matematyce, ale potrzeba jeszcze wielu teoretycznych badań, nim to podejście stanie się konkretnym instrumentem postępowej politycznej praxis.
W maju 1996 roku, tydzień po ukazaniu się numeru "Social Text" poświęconego "wojnom w nauce", Alan Sokal napisał krótki artykuł do "Lingua Franca", ujawniając mistyfikację i wyjaśniając motywy, jakimi się kierował. Od czasu sprawy MacCabe'a żadna dysputa naukowa nie wywołała takiej sensacji. O całej tej historii doniósł na pierwszej stronie "New York Times", a także dziesiątki gazet, od Bombaju po Buenos Aires. "Le Monde" opublikował co najmniej dwadzieścia artykułów na temat l'affaire Sokal, w tym wypowiedź Jacques'a Derridy, który urażonym tonem określił profesora-dowcipnisia jako pas serieux. Starania postmodernistów pragnących zdyskredytować Sokala przyhamował jednak fakt, że artykuł, podobnie jak później wydana książka Modne bzdury, zawierał dziesiątki autentycznych cytatów z ich własnych prac. Julia Kristeva, która pisząc o poezji, psychoanalizie i polityce, odwoływała się często do rachunku różniczkowego, geometrii algebraicznej, logiki predykatywnej i "nieskończonych funkcjonalnych przestrzeni Hilberta", została poproszona przez "Le Nouvel Observateur" o ustosunkowanie się do zarzutu Sokala, iż stara się zaimponować czytelnikowi pojęciami, których najwyraźniej nie rozumie. "Oczywiście, nie jestem prawdziwą matematyczką" - przyznała.
Ochlapani jajkiem redaktorzy "Social Text" mogli już tylko gderać i zrzędzić. Jeden z nich, dając wyraz iście dekonstrukcjonistycznej pogardzie dla intencji autora, napisał, że "artykuł Sokala nie był parodią, a przyznanie się autora oznaczało, że się po prostu rozmyślił". Profesor socjologii Stanley Aronowitz oskarżył Sokala o skarykaturowanie postmodernizmu: "Źle go zrozumiał, a to dlatego, że jest nieoczytany i niedokształcony". Trochę śmieszne jak na kogoś, czyje pismo bez zmrużenia oczu przyjęło do druku artykuł pełen oczywistych błędów. A poza tym, jeśli Aronowitz i jego koledzy dali się wywieść w pole ignorantowi, to co w takim razie można sądzić o ich krytycyzmie i inteligencji?
Jak można się było spodziewać, Sokalowi postawiono również zarzut zdrady politycznej. W oświadczeniu redakcji "Social Text" czytamy: "Wyznanie Sokala każe nam wątpić, czy istotnie działał w dobrej wierze, jako lewicowiec, za którego się podaje", ponieważ jego wyczyn naraził pismo na "drwiny ze strony konserwatystów". Redakcja miała z pewnością na myśli triumfujące komentarze prawicowych tuzów publicystyki, jak George F. Will z "Washington Post" czy Roger Kimball z "Wall Street Journal". Z największym aplauzem spotkał się jednak Sokal ze strony feministek i osób o lewicowych poglądach, jak Katha Pollitt w "Nation", Barbara Ehrenreich w "The Progressive" i Barbara Epstein w "New Politics". Według Ehrenreich postmoderniści mają rację co do jednego: wielu ludzi uznaje "fakty" stworzone społecznie, zaprzeczające zdrowemu rozsądkowi i doświadczeniu. Należy do nich na przykład wiara w Najwyższą Istotę, którą osobiście obchodzi przebieg naszej kariery zawodowej, nasze romanse i próby odchudzania się. Ponieważ jednak teoretycy, o których mowa, z uporem twierdzą, że świat jest tylko widmowym rojem wyobrażeń, będących tworem ludzkich umysłów, skutecznie wycofali się z walki przeciwko temu urojeniu.
Nieco zbyt wspaniałomyślne byłoby określenie ich mianem niebiorących udziału w walce czy wycofujących się z niej ze względu na przekonania. Swoich lewicowych krytyków oczerniają, nazywając ich wspólnikami konserwatyzmu, ale sami wspierali odrażające postacie i ideologie. Guru dekonstrukcjonistów Paul de Man za młodu, na początku lat czterdziestych, pisywał felietony do kontrolowanej przez nazistów belgijskiej gazety "Le Soir". Wychwalał kolaborantów i twierdził, że Żydzi nic nie wnieśli do europejskiej kultury. ("Życiu literackiemu na Zachodzie nie zaszkodziłoby rozwiązanie kwestii żydowskiej, polegające na stworzeniu żydowskiej kolonii odizolowanej od Europy. Literatura straciłaby najwyżej kilka miernot"). W 1947 roku de Man wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i nigdy już nie wspominał o tym, co robił podczas wojny. Czasem tylko dawał do zrozumienia, że walczył w szeregach ruchu oporu. Kiedy publicystyka z lat czterdziestych wyszła na jaw, w 1987 roku, trzy lata po jego śmierci, kolegom po fachu i uczniom odebrało wprost mowę. Niezdolni (jak zwykle) do stawienia czoła rzeczywistości, przystąpili od razu do dekonstrukcji jego pisarstwa z czasów wojny, chcąc wykazać, że znaczenie tych tekstów jest inne, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Ci sami teoretycy, których tak radowała nieskończona różnorodność możliwych interpretacji tekstu, orzekli, że te konkretne teksty można odczytywać na jeden tylko sposób - zadekretowany przez nich. Derrida, który wmówił sobie, że ataki de Mana na Żydów to swego rodzaju ukryte odrzucenie antysemityzmu, oskarżył krytyków profesora o stosowanie tego samego "gestu eksterminacyjnego", jaki stosowali naziści, krytycy chcieli bowiem - "przynajmniej w przenośni" - ocenzurować lub zniszczyć jego dzieło.
W rzeczywistości to sam de Man chciał ukryć swoje artykuły publikowane w "Le Soir". Jeśli naprawdę była to odważna satyra na stosunek nazistów do Żydów, to dlaczego milczał o nich do końca życia? Zostawił jednak kilka kluczy do swojej tajemnicy - dla tych, którzy umieliby je odszyfrować. Podziwiał pracę Julii Kristevej Pouvoirs de l'horreur (Potęga grozy, 1982), w której autorka broniła antysemickiej publicystyki Celine'a. (W rozdziale poświęconym kwestii żydowskiej z niedwuznaczną aprobatą cytuje opis Żyda u Celine'a: "obrócony w fekalia, sfeminizowany, sprowadzony do bierności rozkład". W entuzjastycznej notce na okładce de Man wyróżnił te właśnie "pouczające" i "niezastąpione" fragmenty). W znanym eseju o Nietzschem pisał o "przeszłości, która [...] jest tak groźna, że musi zostać zapomniana". Dodał, że "próbujemy przyznać sobie nową przeszłość, w którą chcielibyśmy zstąpić". Następujące sugestywne spostrzeżenie pochodzi z rozważań na temat Rousseau w Alegoriach czytania de Mana:
Zawsze można stawić czoło wszelkiemu doświadczeniu (usprawiedliwić wszelką winę), ponieważ doświadczenie zawsze istnieje symultanicznie jako dyskurs fikcyjny i jako zdarzenie empiryczne, i nigdy nie można zdecydować, która z tych dwóch możliwości jest właściwa. To niezdecydowanie umożliwia usprawiedliwienie najpoważniejszych zbrodni, ponieważ, jako fikcja, wymyka się ograniczeniom winy i niewinności.
Przypomina to komentarz profesora Stanleya Fisha (który posłużył za model postaci ekstrawaganckiego dekonstrukcjonisty, profesora Zappa, bohatera satyrycznej powieści Davida Lodge'a Zamiana). Powiedział on mianowicie, że teoria krytyczna "zwalnia mnie od obowiązku posiadania racji [...] wymaga tylko, żebym potrafił zainteresować". Może to i nieszkodliwe na wydziale literatury, gdzie dyskurs na temat fikcji jest przecież elementem programu nauczania. Jednakże w latach dziewięćdziesiątych postmoderniści skolonizowali także wiele wydziałów historii, gdzie uczyli studentów, że "fakty" są mrzonką, historia zaś składa się wyłącznie z rywalizujących ze sobą narracji, z których żadnej nie należy "wynosić nad inne".
Wystarczająco dużo uzasadnień służy podważaniu roszczeń nauki do absolutnego obiektywizmu. Nie trzeba być dekonstrukcjonistą, żeby dostrzec polityczne i gospodarcze imperatywy, które motywowały prezydenta Kennedy'ego do wysłania Amerykanów na Księżyc lub prezydenta Reagana do finansowania programu "Gwiezdnych wojen". Jednakże wybujały subiektywizm postmodernistów karmił jego własne złudzenia i budził ze snu najprymitywniejsze potwory. Dopiero po jakimś czasie postmoderniści zauważyli, że ich motto "wszystko uchodzi" współgra z argumentami apologetów Hitlera, takich jak brytyjski historyk David Irving, utrzymujący, że w Auschwitz nie gazowano żadnych Żydów. Profesor Richard Evans w odważnej ripoście na hiperrelatywizm, książce In Defence of History (W obronie historii), pisał:
Istnieje ogromna, oparta na faktach literatura na temat nazistowskiej eksterminacji Żydów. Oczywistym błędem jest uznawanie jej za fikcyjną, nierealną lub dalszą od rzeczywistości historycznej niż, dajmy na to, prace "rewizjonistów", negujących istnienie Auschwitz. Tutaj świadectwa i dowody naprawdę się liczą i mogą zostać wykorzystane do ustalenia podstawowych faktów. Auschwitz nie był dyskursem. Postrzeganie masowego mordu jako tekstu jest jego banalizacją. Komory gazowe to nie figura retoryczna. Auschwitz był tragedią i nie można go uznawać za komedię lub farsę. A jeśli odnosi się to do Auschwitz, musi odnosić się przynajmniej w pewnym stopniu do innych zdarzeń, instytucji czy ludzi.
Niektórzy relatywiści, z obawy, by nie kojarzono ich z nazistami, zwłaszcza po skandalu z de Manem, zarządzili taktyczny odwrót, uznając, że "fakty o Holocauście nie dopuszczają możliwości posłużenia się pewnymi rodzajami fabularyzacji do jego opisu". Zastrzegli sobie jednak prawo do traktowania prawie wszystkiego innego jako fikcyjnej narracji. Inni odwrócili sytuację na niekorzyść tradycjonalistów, argumentując, że ich praca dowiodła bankructwa klasycznego, akademickiego podejścia do obiektywności i prawdy, ponieważ prace historyków w rodzaju Davida Irvinga wyposażone są przecież w "jak najbardziej konserwatywne protokoły [określające zasady] odkrycia, ujawnienia i prawdomówności" - czyli aparat naukowy, przypisy i bibliografię. "Choć historycy często krytykują kolegów po fachu, zarzucając im błędy w obchodzeniu się z materiałem dowodowym - przeoczone źródła, nieuzasadnione nadawanie znaczenia tym, a nie innym faktom i zjawiskom, niewłaściwą kategoryzację - taka krytyka nie może wykazać wyższości jednej interpretacji czy typu narracji nad innymi - oznajmiło dwóch postmodernistów na łamach «Journal of Social History». - Dyskusje na temat materiału dowodowego służą w znacznej mierze odwracaniu uwagi od innych zagadnień".
Wcale nie. Jak pisał Richard Evans, źródła przytacza się po to, by umożliwić sprawdzenie interpretacji zdarzeń historycznych przez odwołanie się do materiału dowodowego "i przynajmniej w niektórych przypadkach naprawdę można dowieść, że jedna strona ma rację, a druga nie". Potwierdziło się to w 2000 roku, kiedy David Irving pozwał amerykańską historyk Deborah Lipstadt za to, że określiła go mianem sympatyka nazizmu, wypaczającego fakty tak, by służyły jego celom politycznym. Evans, powołany na biegłego, przez wiele miesięcy analizował przypisy w książkach Irvinga i opublikował siedmiusetstronicowy raport, w którym wyliczył wszystkie przeoczenia, błędne cytaty i jawne zmyślenia. Przedtem nawet niektórzy z szanowanych naukowców utrzymywali, że pomimo budzących niesmak poglądów politycznych Irvinga nie sposób podważyć jego kompetencji jako badacza. Tymczasem cios jego reputacji zadało staromodne sprawdzenie źródeł, pogardliwie traktowane przez postmodernistów jako "fetyszyzowanie dokumentów".
Komory gazowe w Auschwitz nie były wytworem wyobraźni. Fikcją nie był też stalinowski Gułag, choć oficjalni radzieccy historycy udawali, że wierzą, iż można wymazać go z historii. Nawet jednak możliwe do zweryfikowania fakty mogą w niebezpieczny sposób stać się mitem w klimacie intelektualnym, w którym równą wartość przypisuje się każdej interpretacji, choćby nie wiadomo jak pokrętnej, tendencyjnej czy "transgresyjnej". "Najczęstsze nadużycia historii do celów ideologicznych opierają się na anachronizmie, nie na kłamstwach" - powiedział marksistowski historyk Erie Hobsbawm w 1993 roku podczas wykładu dla studentów z byłych komunistycznych krajów Europy Wschodniej i Środkowej, którzy to i owo o tych nadużyciach wiedzieli. Hobsbawm wskazał, że istotnie w 1389 roku odbyła się bitwa na Kosowym Polu, w której Turcy pokonali Serbów i ich sprzymierzeńców, i że zostawiła głębokie blizny na serbskiej psyche, ale "nie uzasadnia to prześladowania Albańczyków, stanowiących obecnie 90 procent ludności tego regionu, nie potwierdza też roszczeń Serbów do tej ziemi. Dania nie rości sobie praw do znacznej części obszarów wschodniej Anglii, zasiedlonych i rządzonych przez Duńczyków przed XI wiekiem, nadal znanych jako Danelaw, gdzie wioski noszą nazwy wywodzące się z języka duńskiego".
Rozróżnienie poczynione przez Hobsbawma nie jest jednak tak proste, jak mu się wydaje. Gdy dla celów politycznych i nacjonalistycznych fakty przemienia się w mit, na przykład bitwę na Kosowym Polu, mogą stać się zarówno anachronizmami, jak i kłamstwami. Wiosną 1999 roku, kiedy w parlamencie brytyjskim debatowano nad wojskowymi działaniami NATO przeciw Serbii, parlamentarzysta-weteran Tony Benn z ubolewaniem stwierdził, że "Izba nie ma pojęcia o historii", i zademonstrował własną wiedzę, oznajmiając, że "Kosowo od wieków wchodziło w skład Jugosławii". Nie lada argument, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Jugosławia powstała dopiero w XX wieku. Hobsbawm podał w swoim wykładzie przykład pracy na temat starożytnej cywilizacji w dolinie Indusu, zatytułowanej Pi
ęć tysięcy lat Pakistanu, choć samo pojęcie Pakistanu powstało na początku lat trzydziestych XX wieku, kiedy wymyślili je studenccy agitatorzy, a państwo zostało utworzone dopiero w 1947 roku. "Nie ma dowodów - powiedział Hobsbawm - na istnienie jakichkolwiek związków między cywilizacją Mohendżo Daro a obecnymi władzami Islamabadu, tak jak nic nie łączy wojny trojańskiej z [dzisiejszym] rządem w Ankarze".Stwierdzenie, że Elvis Presley żyje, może być anachronizmem i fałszem, ale w 1963 roku było prawdziwe, co łatwo dałoby się dowieść. Stwierdzenie, że Ziemia jest płaska, było zawsze fałszywe, bez względu na to, ilu ludzi w nie kiedyś wierzyło. Rzut oka na zdjęcie satelitarne powinien rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości. Tymczasem kulawa logika postmodernistów nie uwzględnia tej różnicy i prowadzi do wniosku, że każde postrzeżenie "rzeczywistości" jest tak samo zasadne (albo iluzoryczne). Alan Sokal i belgijski fizyk Jean Bricmont cytują w swej książce Modne bzdury fragment podręcznika epistemologii przeznaczonego dla nauczycieli szkół średnich w latach dziewięćdziesiątych:
To, co powszechnie jest nazywane faktem, stanowi interpretację sytuacji, której nikt, przynajmniej chwilowo, nie chce podważać. [...] Fakt można jednak podać w wątpliwość. Przykład: Przez wiele wieków uważano za fakt, że Słońce każdego dnia obiega wokół Ziemię. Pojawienie się innej teorii, takiej jak koncepcja dziennego ruchu wirowego Ziemi, pociągnęło za sobą zastąpienie wspomnianego właśnie faktu innym: "Ziemia krąży wokół swojej osi, wykonując jeden obrót na dzień".
Stwierdzając, że obieg Słońca wokół Ziemi "uważano za fakt", autor uznaje najwyraźniej, że nie było to faktem. W następnym zdaniu wszakże stwierdzeniu temu na powrót nadaje status "faktu" - aczkolwiek takiego, który został "zastąpiony" przez inny. Sokal i Bricmont komentują: "Dosłownie, jeśli przyjmiemy zwykłe rozumienie słowa «fakt», zdanie to oznacza, że Ziemia obraca się wokół osi dopiero od czasów Kopernika".
Cała nasza wiedza ma charakter tymczasowy, poza tym jednak przyrasta. Dzisiaj wiemy więcej niż trzydzieści lat temu, nie mówiąc już o zasobie wiedzy sprzed lat trzystu. "Nie mam wątpliwości, że jakkolwiek należy oczekiwać w fizyce dalszych pozytywnych zmian, to koncepcje współczesne są prawdopodobnie bliższe prawdy niż jakiekolwiek konkurencyjne koncepcje dawniejsze - pisał w 1959 roku Bertrand Russell. - Nauka w żadnej chwili nie ma słuszności całkowitej, ale rzadko też myli się zupełnie; i z reguły ma większe szanse potwierdzenia swej słuszności niż teorie nienaukowe. Jest więc rzeczą zasadną przyjąć ją jako hipotezę". Jednakże ci, którzy uważają racjonalność jako taką za formę opresji, nie widzą powodu, by naukowe teorie i hipotezy miałyby być "uprzywilejowane" w porównaniu z alternatywnymi interpretacjami rzeczywistości, takimi jak religia czy astrologia. Filozof Paul Feyerabend, autor książki o sugestywnym tytule Farewell to Reason (Pożegnanie z rozumem), jeden z ojców założycieli postmodernistycznego antynaukowego relatywizmu, twierdził, że skoro wszystkie metodologie mają swoje ograniczenia, powinna obowiązywać zasada "wszystko uchodzi". W znanej książce Against Method (Przeciw metodzie) daje wyraz poglądowi, że szkolna nauka to ni mniej, ni więcej tylko forma tyranii państwa.
Rodzice sześciolatka mogą zadecydować, czy zostanie wprowadzony w zasady protestantyzmu, czy też judaizmu, albo w ogóle nie będzie chodził na lekcje religii. Nie mają wszakże podobnej swobody, jeśli chodzi o przedmioty nauczania. Dziecko musi się uczyć fizyki, astronomii, historii. Nie można tego zastąpić nauką magii, astrologii czy legend.
Nie poprzestaje się na czysto historycznej prezentacji faktów i zasad z dziedziny fizyki (astronomii, historii itp.). Nikt nie mówi: zdaniem niektórych ludzi Ziemia obiega Słońce, inni natomiast uważają, że jest ona pustą sferą, która zawiera w sobie Słońce, planety, nieruchome gwiazdy. Stwierdza się: Ziemia obiega Słońce, a wszystko inne to czysty idiotyzm.
Feyerabend, podobnie jak jego postmodernistyczni uczniowie, był zdania, że nauka niewiele różni się od mitu: "To jedna z wielu postaci ludzkiej myśli, i nie zawsze najlepsza. Jest ostentacyjna, hałaśliwa i bezczelna, ale jej przyrodzoną wyższość uznają jedynie ci, którzy opowiedzieli się po stronie określonej ideologii". Jedynym celem racjonalizmu było "nadanie klasy ogólnemu dążeniu do monotonii", podczas gdy relatywizm wspiera "zjawisko różnorodności kulturowej". Krótko mówiąc: zwolennicy zastosowania nudnego starego rozumu w obszarze ludzkich spraw to ograniczeni, wyzbyci romantyzmu pedanci.
* FRANCIS WHEEN - JAK BREDNIE PODBIŁY ŚWIAT. KRÓTKA HISTORIA WSPÓŁCZESNYCH UROJEŃ, 2005
INTELEKTUALIŚCI