Polityka - nr 30/2003 (2411)
ZBIGNIEW ŻBIKOWSKI
Gułag Beauregard
W 1944 r. za zgodą Francuzów NKWD założyło pod Paryżem obóz dla
przymusowych repatriantów
Mieszkańcy podparyskiego La Celle Saint-Cloud musieli być mocno zdziwieni, gdy pewnego sierpniowego poranka 1944 r. nad jedną z bram pałacu Beauregard ujrzeli ogromny portret Stalina oraz flagi z sierpem i młotem. Przez całą okupację wisiały tam czerwone płótna ze swastyką. Ale sowieckie flagi zawisły za wiedzą i zgodą generała de Gaulle'a.
Kilka dni po powstaniu paryskim, które uwolniło stolicę Francji od Niemców,
Sowieci zajęli siedemnastowieczny, podniszczony pałac Beauregard jako
sojusznicy. Co prawda od lata 1940 r. Kreml utrzymywał stosunki dyplomatyczne z
kolaboracyjnym rządem w Vichy, ale gdy w czerwcu 1941 r. Wehrmacht ruszył na
Moskwę, niedawni sojusznicy Hitlera przemienili się w przyjaciół Wolnej
Francji generała de Gaulle'a.
I właśnie za zgodą tegoż de Gaulle'a, po wyparciu Niemiec z Francji, znajdujący
się w obrębie pałacowym zespół baraków, który wcześniej służył
hitlerowskiej organizacji Todt, miał być odtąd obozem przejściowym dla
sowieckich repatriantów, pragnących po wojennej tułaczce powrócić do Rosji.
Transparent rozwieszony nad bramą informował, że ojczyzna wita ich z
otwartymi ramionami.
Odcięty od reszty miasta ogrodzeniem z kolczastym drutem teren obozu stał się
znowu obszarem zamkniętym. Wkrótce miejscowi Francuzi nie nazywali go inaczej
jak le camp russe (rosyjski obóz). 25 sierpnia 1944 r., w dniu, w którym
alianci wkraczali do wolnego Paryża, w barakach Beauregard przebywało już
czterystu rosyjskich uciekinierów z niemieckiej armii. Niebawem ich liczba miała
wzrosnąć do tysiąca.
Zmowa ciszy
Georges Coudry mieszka niedaleko tego miejsca w miasteczku Louveciennes. W
jednopokojowym mieszkanku zawalonym książkami, notatkami i kopiami materiałów
archiwalnych przez sześć lat pracował nad dokumentalną opowieścią, odsłaniającą
jeden z bardziej wstydliwych fragmentów francuskiej historii najnowszej. Książka
"Les camps soviétiques en France" z podtytułem "Les 'russes'
livrés Staline en 1945" ("Obozy sowieckie we Francji - 'Ruscy'
wydani Stalinowi w 1945 r.") rozeszła się w nakładzie 4 tys.
egzemplarzy. I choć autor wytoczył pod adresem swoich rodaków ciężkie oskarżenia,
nie wywołał dyskusji o narodowej hańbie.
Według Coudryego w latach 1944-1947 Francuzi wydali w ręce NKWD ponad 100 tys.
russes, którym to pojęciem określano, niezależnie od narodowości,
wszystkich obywateli imperium sowieckiego. Byli wśród nich żołnierze generała
Własowa i innych formacji wschodnich walczących w mundurach koloru feldgrau,
byli członkowie ich rodzin, kobiety i dzieci, byli uwolnieni przez zachodnich
aliantów jeńcy wojenni z Armii Sowieckiej, byli biali Rosjanie z dawnej
emigracji. A także ci obywatele Rzeczypospolitej, których Związek Sowiecki -
po agresji na Polskę we wrześniu 1939 r. i zajęciu jej wschodnich terenów -
automatycznie uznał za swoich.
Wydani zostali w przeważającej części na śmierć. Wielu z nich nie dojechało
nawet do Rosji. Zginęli w obozach w sowieckiej strefie okupacyjnej Niemiec lub
pozostawiono ich martwych w dołach wykopanych przy trasie przejazdu pociągu.
Ci, którzy przeżyli podróż, trafili przeważnie na Syberię, zamieniając
namiastkę obozu na prawdziwy gułag.
W oczach Stalina byli oni zdrajcami ojczyzny. Przy czym zdradą była nie tylko
zamiana munduru czerwonoarmisty na uniform feldgrau, ale samo pójście do
niewoli. A może nawet samo ujrzenie na własne oczy świata zachodniego. Toteż
ledwo w czerwcu 1944 r. alianci wylądowali w Normandii i wyzwolili kawałek
Francji, w Paryżu pojawił się z adiutantami sowiecki generał Wasilij N.
Dragun, oficjalnie "przedstawiciel pełnomocny rządu ZSRR do spraw
repatriacji obywateli sowieckich", żeby na "zdrajców"
sowieckiego państwa rozpocząć wielkie polowanie.
Sowiecka misja wojskowa liczyła do 40 osób i miała na usługach setki członków
Francuskiej Partii Komunistycznej. Za przyzwoleniem francuskich władz enkawudziści
zaczęli zatrzymywać, aresztować, porywać i osadzać w obozach coraz więcej
obywateli sowieckich, przy czym o tym, kto podlega ich władzy, rozstrzygali
sami. Na nieliczne protesty, formułowane przez "białych" Rosjan z
dawnej emigracji, mogli zupełnie nie zważać.
Stalin prowadził z aliantami swoją grę. Jedną z jej figur był generał
Charles de Gaulle, przywódca Wolnej Francji i premier francuskiego rządu
tymczasowego, którego w końcu 1943 r. nie zaproszono do stołu obrad
konferencji w Teheranie. Zbliżeniu Francji do Wielkiej Trójki i być może
przekształceniu jej w czwórkę posłużyć miał zawarty na Kremlu 13 grudnia
1944 r. układ francusko-sowiecki.
Rozmowy w tej sprawie toczyły się poufnie i musiały być bardzo delikatne,
choćby dlatego, że ten sam ambasador Bogomołow, który urzędował w Vichy,
reprezentował teraz Moskwę przy rządzie francuskim na uchodźstwie. Wszystkie
te kwestie udało się jednak wyjaśnić bądź ominąć i rząd de Gaulle'a zasiliło niebawem czterech komunistów.
De Gaulle poszedł na ustępstwa (zobowiązał się m.in. nie zezwalać we
Francji na antysowiecką propagandę), ale Stalin do klubu wielkich tego świata
i tak go nie dopuścił. Gdy kilka miesięcy później dojdzie do konferencji w
Jałcie, wielcy znów będą obradować tylko w trójkę. W swoich pamiętnikach
generał kwestię tę i w ogóle kremlowskie rokowania potraktował bardzo oględnie.
Tymczasem, jak wynika z głośnej biografii generała napisanej w 2002 r. przez
Erica Rousella, kontakty Wolnej Francji ze Stalinem były bardzo bliskie już w
czerwcu 1942 r., kiedy to de Gaulle w pisanym z Londynu liście do Bogomołowa
postawił pytanie, jak zostałby przyjęty ze swymi ludźmi przez Kreml, gdyby -
w przypadku zerwania z USA i Wielką Brytanią (jeśliby kraje te wkroczyły do
kolonii francuskich, a na to jego zdaniem się zanosiło) - zechciał siedzibę
Wolnej Francji ulokować w Moskwie?
Georges Coudry jest przekonany, że przy okazji paktu z 13 grudnia uzgodniono też
tajny załącznik, dotyczący nie tylko funkcjonującego już obozu Beauregard i
innych takich miejsc, ale także Polaków we Francji. Dlatego na przełomie zimy
i wiosny 1945 r. polskich żołnierzy z francuskiej armii zmuszano do składania
deklaracji poparcia dla władzy lubelskiej. Jeśli wyrażali lojalność wobec
rządu londyńskiego, czekało ich zwolnienie ze służby i odesłanie do domu
(najczęściej do kopalni) lub - jeśli nie mieszkali we Francji przed wybuchem
wojny - oddanie ich "do dyspozycji ministra do spraw uchodźców".
Oznaczało to także zgodę Francji na traktowanie jak obywateli sowieckich tych
Polaków, którzy przed 17 września 1939 r. mieszkali na wschodnich kresach
Rzeczypospolitej. Tylko de Gaulle na coś podobnego przystał. Ani Amerykanie,
ani Brytyjczycy, którzy także wydali Stalinowi "Ruskich", kresowych
Polaków za obywateli sowieckich nie uznawali.
Strażnik z Beauregard
W pobliżu miasta Blois nad Loarą, na obrzeżu typowej francuskiej wioski z
kamienia, mieszka z żoną Gisele Ivan Kolesnik. Miał osiemnaście lat, gdy
przenieśli się z rodziną za chlebem ze wschodniej Ukrainy do Kazachstanu. Gdy
wybuchła wojna, plutonowy Kolesnik szybko dostał się do niewoli. W obozie
hitlerowcy dali mu nowy uniform i odesłali do pomocy niemieckiemu oficerowi. Po
przygodach w mundurze feldgrau znalazł się w końcu wojny we Francji, gdzie
wskutek kilku zbiegów okoliczności został francuskim partyzantem, następnie
znowu czerwonoarmistą. W końcu 1944 r. trafił do Beauregard, gdzie mianowano
go obozowym strażnikiem, najniższym w hierarchii. Nikt tam nie znał jego
przeszłości.
W obozie wszyscy chodzili po cywilnemu, nie było widać broni. Ludzie przyjeżdżali
i odjeżdżali. Nie starał się nikogo zapamiętać. Pozostały jednak w pamięci
jakieś obrazy. Ten, jak kilku mężczyzn znęca się nad jednym, podnosząc go
za ręce i nogi do góry i rzucając o beton, aż tamten przestał dawać oznaki
życia. I ten - jak przywożą zakrytą ciężarówką grupę Rosjan w
niemieckich mundurach schwytanych z bronią w ręku. Widział ich tylko ten
jeden raz. Widywał też gości. Przyjeżdżali samochodami, zamykali się u
komendanta Iwanowa i jego zastępcy Titkarenki. To byli francuscy komuniści.
Nigdy natomiast nie był świadkiem inspekcji ze strony władz francuskich.
Ludzie w obozie nie pracowali, nie organizowano im apeli. Mieli na miejscu
kuchnię, żywność do niej dostarczali alianci. Mogli nawet za pozwoleniem
wychodzić do miasta i jeździć do Paryża. Kolesnik jest pewny, że posyłano
wtedy za nimi enkawudzistów, aby wyśledzić ich kontakty i w ten sposób wyłowić
następne ofiary.
Łowienie odbywało się na kilka sposobów. Najprostszy polegał na zarzucaniu
sieci propagandowych, graniu na uczuciach patriotycznych. Sowieci przenieśli na
grunt francuski metody, które stosowali u siebie i w krajach uzależnionych.
Funkcjonariusze NKWD zatrzymywali ludzi w domach. Czasami organizowali porwania
na ulicach. Mieli też agentów we francuskiej policji, którym płacili za współpracę.
Płacili również donosicielom. Stawka za zadenuncjowanie obywatela sowieckiego
wynosiła - według Kolesnika - 5 tys. franków. Według rosyjskojęzycznego
czasopisma paryskiego "Jedinienije": "Donoszenie na 'Ruskich' stało
się w tym czasie we Francji dosyć powszechnym zajęciem".
Kolesnik był strażnikiem tylko pół roku. Bo i on był przeznaczony do
"repatriacji". Nie podzielił losu tysięcy innych repatriantów
przede wszystkim dlatego, że przed wywiezieniem do Rosji ożenił się z
Francuzką i przez to jego losem interesowały się władze francuskie.
Czołgiem w Stalina
Z oficjalnych danych wynika, że do 1 października 1946 r. Francję opuściło
100 tys. "repatriantów". Ponieważ szybko ich ubywało, w 1947 r.
zapadła decyzja, że z całego francuskiego archipelagu Gułag pozostanie tylko
jedna wysepka - właśnie Beauregard.
Nie wiadomo, jak długo ostatni obóz by funkcjonował, gdyby wokół niego nie
wybuchł pewien skandal. Rozwiedziona para przedwojennych rosyjskich imigrantów
nazwiskiem Speczyńscy kłóciła się o dzieci. Ona chciała wracać z trójką
córek do Rosji, on nie. Sąd w Nicei przyznał prawo do opieki ojcu. Ale
dziewczynki zniknęły. Ojciec poskarżył się władzom. Śledztwo ustaliło,
że dzieci z matką mogą przebywać w Beauregard. Enkawudziści jednak już od
dawna Francuzów do zarządzanych przez siebie obozów nie wpuszczali. Żeby
dokonać legalnej inspekcji, władze musiały użyć siły.
W pochmurne i deszczowe popołudnie 14 listopada 1947 r. cztery czołgi i dwa
tysiące żandarmów z oddziałów specjalnych otoczyły le camp russe. Przebieg
tej akcji opisały w 1947 r. ze szczegółami wszystkie ważniejsze francuskie
gazety, ale jej kulisy ujawniono dopiero w 1975 r., kiedy wyszły drukiem
wspomnienia byłego szefa francuskiego kontrwywiadu (DST) Rogera Wybota.
"Wydałem wtedy rozkaz obserwowania z bliska obozu zarekwirowanego po
wojnie przez ambasady Wschodu, sowiecką i inne - pisze Wybot o Beauregard. -
Rosjanie deklarowali, że przyjmowali tam uchodźców z krajów demokracji
ludowych, deportowanych w czasie wojny przez Niemców i wyzwolonych przez aliantów".
W rzeczywistości, jak wynikało z obserwacji prowadzonych przez agentów, obóz
przypominał raczej miejsce, gdzie się trzyma siłą uprowadzonych. Wybot nabrał
przekonania, że przetrzymywani w nim byli przeciwnicy polityczni Stalina, których
NKWD chciało potajemnie przewieźć do ZSRR. Beauregard przy tym korzystał z
niepisanego przywileju eksterytorialności. Francuskie władze nie domagały się
spisu osób tam przebywających, nie rejestrowały nazwisk. Żeby się dowiedzieć,
co dzieje się za obozowym ogrodzeniem, szef DST zarządził przeprowadzenie
kilku lotów zwiadowczych. Lotnicy spostrzegli, że w obozie panuje ożywiony
ruch "jak w termitierze".
Był to czas, kiedy świat zachodni coraz energiczniej wyzwalał się z
serdecznego uścisku Stalina. Po ogłoszeniu przez Waszyngton planu Marshalla i
przystąpieniu do niego Francji, komunistów usunięto z francuskiego rządu.
Ale Sowieci nie ustępowali. "Nasza niemoc rozdrażniała rząd" -
wspomina Wybot. Potrzebny był jakikolwiek pretekst, aby cały sowiecki gułag
we Francji w końcu zlikwidować. Dzięki podsłuchowi telefonicznemu francuski
kontrwywiad dowiedział się, że dzieci Speczyńskich rzeczywiście trafiły do
Beauregard. Powiadomiony o tym rząd dał zielone światło, aby przypadek ten
wykorzystać do ostatecznej rozprawy z niechcianymi już gośćmi.
Roger Wybot osobiście kierował akcją. Aby całkowicie odizolować "tę
sowiecką fortecę", polecił odciąć linie telefoniczne. Jeden z czołgów
podjechał pod obozową bramę przystrojoną potężnym portretem Stalina z
wianuszkiem żarówek wokół ramy. Naprzeciw Wybota stanął pobladły
francuski oficer odpowiedzialny z ramienia wojska za kontakty z Sowietami.
"Od dawna podejrzewamy go o przynależność do tego odłamu naszej armii,
który współpracuje z komunistami" - odnotowuje autor wspomnień.
Komendant obozu podpułkownik Kanonienko protestuje, chce się najpierw
skontaktować z ambasadą. "Pańscy przełożeni już zostali
poinformowani" - słyszy w odpowiedzi.
Ambasada była rzeczywiście powiadomiona o akcji, ale na dwadzieścia minut
przed jej rozpoczęciem. Konsul generalny Abramow odmówił zgody na
przeszukanie obozu, uważając, że "kwestia ta może być uregulowana
przez francuską misję łącznikową". Nie mógł jednak powiadomić o tym
komendanta Kanonienki, bo telefony były odcięte.
Francuscy inspektorzy, a za nimi żandarmi, wchodzą w końcu do obozu i znajdują
dzieci, zdrowe i całe. Jest tam także ich matka. Baraki są jednak prawie
puste. Zamiast tysiąca uwięzionych, Francuzi odnajdują około sześćdziesięciu
autentycznych, gotowych do wyjazdu uchodźców ze Wschodu i stu nieuzbrojonych
czerwonoarmistów. Francuzi znaleźli też kilka karabinów, rewolwerów i
granatów. Najwyraźniej enkawudziści, uprzedzeni o przygotowaniach do akcji,
zdążyli po sobie posprzątać. "Nie było z czego robić dramatu" -
uznał Wybot.
Rząd francuski postanowił jednak przejąć całkowitą kontrolę nad obozem
Beauregard. Podjął też decyzję o wydaleniu z Francji dziewiętnastu
pracowników ambasady sowieckiej, uznając, że prowadzili oni działalność
niezgodną ze statusem dyplomaty. Kreml odpowiedział na to usunięciem grupy
dyplomatów francuskich z Moskwy. Zimna wojna między Moskwą i Paryżem zaczęła
się na dobre.
Spokojne miasteczko Le Pena
Dziś po obozie Beauregard nie ma śladu. Zniknął także sam pałac. Pozostał
po nim tylko niewielki fragment środkowej części z ozdobionym płaskorzeźbą
tympanonem nad wejściem. Niszczejący obiekt rozebrano w latach sześćdziesiątych,
przygotowując grunt pod budowę osiedla mieszkaniowego.
Miasteczku La Celle Saint-Cloud większą sławę przynosi dziś fakt, że
mieszka w nim przywódca Frontu Narodowego Jean-Marie Le Pen niż to, że istniał
tu w latach czterdziestych stalinowski obóz, przez który w drodze na Syberię
przeszło 5 tys. ludzi.
Pierre Rigoulot, pracownik naukowy Instytutu Historii Społecznej Uniwersytetu w
Nanterre, współpracujący z zespołem, który wydał "Czarną księgę
komunizmu" i autor książki o obozach w krajach tzw. demokracji ludowej,
potwierdza liczby i fakty przytoczone przez Georgesa Coudryego, ale przestrzega
przed zbyt daleko idącą interpretacją. Używanie nazw i pojęć znanych z
dzieł Sołżenicyna do sieci obozów sowieckich we Francji jest przesadą - uważa.
- Obóz Beauregard i pozostałe blisko osiemdziesiąt takich miejsc we Francji z
prawdziwymi łagrami naprawdę nie miały nic wspólnego. Komunizm popełnił
wiele okropnych zbrodni - mówi Rigoulot - i nie ma potrzeby, by przypisywać mu
i takie, których nie popełnił. We Francji nie było w obozach masowych mordów
i niewolniczej pracy ponad siły.
W archiwum merostwa oferują materiały informacyjne opowiadające o tym miejscu
głównie na podstawie książek Rogera Wybota i Georgesa Coudryego. Próba
odnalezienia jakichkolwiek dokumentów z lat czterdziestych związanych z obozem
kończy się niepowodzeniem. Jedynie w rejestrach urzędu stanu cywilnego trafić
można na wzmiankę o tym, że w 1945 r. nastąpiły w obozie Beauregard
"dwadzieścia cztery zejścia uchodźców sowieckich i polskich, w tym
czterech kobiet lub dziewcząt i jednego dziecka".
Blok tekstów o komunie