Archiwum  

Życie z dnia 2000-12-15

 

Cezary Gmyz

O dwóch takich z...

 

Grzegorz Górny, Rafał Smoczyński

 

Gdy sześć lat temu ukazał się pierwszy numer "Frondy" z podtytułem "kwartalnik poświęcony", nikt nie mógł przypuszczać, że oto powstaje wpływowe środowisko opiniotwórcze. Tym bardziej że twórcami pisma byli dwaj dwudziestokilkuletni ludzie.

 

Pojawienie się w 1994 r. nowego czasopisma zostało jednak dostrzeżone przez media. ">>Fronda<< jest pismem o wyraźnie wytyczonym celu. Tym celem jest ni mniej ni więcej tylko uporządkowanie świata" - pisała "Gazeta Wyborcza". I choć 10 lat temu twórcy pisma - Grzegorz Górny i Rafał Smoczyński - byli pracownikami "Wyborczej", dziś publicyści gazety Michnika należą do najbardziej zagorzałych krytyków pisma.

Mówią "Frondą"

Choć w firmie pracuje w tej chwili kilkanaście osób, mózgami "Frondy" byli i nadal są oni: 30-letni dziś Rafał Smoczyński i 31-letni Grzegorz Górny. Od początku istnienia "Frondy" decydują o najważniejszych tematach pisma. W redakcyjnej stopce widnieje jeszcze nazwisko Soni Szostkiewicz, ale to wspólny pseudonim Smoczyńskiego i Górnego, którym podpisują na ogół ostre teksty polemiczne.
Po sześciu latach "Fronda" rozrosła się i dziś jest nie tylko redakcją kwartalnika, ale również firmą przygotowującą programy telewizyjne i wydawnictwem książkowym. Wokół "Frondy" skupiło się obiecujące środowisko intelektualne. Skupia ono poetów, literatów i filozofów, odwołujących się do doświadczeń religijnych. Najbardziej znani to Paweł Lisicki, Krzysztof Koehler i Wojciech Wencel.
- To środowisko tworzą ludzie, którzy mają coś istotnego do powiedzenia. Teksty są na ogół dobrze przygotowane, choć zdarzają się wyjątki od tej reguły - mówi biskup Pieronek.
Marek Jurek, członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji sądzi, że to jedno z ważniejszych zjawisk w kulturze w Polsce. - Pokazuje żywotność cywilizacji chrześcijańskiej. Mimo młodego wieku jej redaktorów, "Fronda" już dysponuje znacznym autorytetem, a myślę, że autorytet będzie rósł - podkreśla.
- Udała im się rzecz niezwykła: stworzyli środowisko intelektualne. Dziś słyszę, jak młodzi ludzie na uniwersytecie mówią "Frondą" - dodaje Cezary Michalski, publicysta ŻYCIA, kiedyś piszący dla "Frondy".
Smoczyński, Górny i ich koledzy dorobili się takiej marki, że sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego nie wahając się poprosił ich o podpis pod listem poparcia dla kandydata na prezydenta.
Sami pisali o sobie w pierwszych numerach pisma lakonicznie: "Grzegorz Górny (1969) - redaktor >>Frondy<< , mieszka w Warszawie". "Rafał Smoczyński (1970) - redaktor >>Frondy<< , mieszka w Warszawie".

Imprezowali chłopaki

Obaj należą do pokolenia urodzonych za późno. Gdy w 1981 r. wprowadzono stan wojenny, Górny był jeszcze w podstawówce. PRL był dla niego uciążliwy głównie dlatego, że nie można było dostać płyt ulubionych zespołów, a po piwo trzeba było stać w kolejce.
Smoczyński był wtedy w okresie młodzieńczego buntu. Chodził na koncerty punkowe, a bardziej niż drugi obieg interesował go trzeci, czyli subkulturowe fan i art ziny. Sam też do nich pisał. - Atakowaliśmy Stachurę, recenzowaliśmy koncerty - mówi. Imprezowanie spowodowało, że musiał w liceum powtarzać trzecią klasę.
Górny właśnie wtedy zdawał maturę we Wrocławiu, gdzie mimo rządów Jaruzelskiego tętniło życie. - Na Świdnickiej szalała Pomarańczowa Alternatywa, w klubie na uniwerku grał Klaus Mittwoch, w teatrach trwał Przegląd Piosenki Aktorskiej, a w "Pałacyku" - przegląd niezależnego kina - wspomina Górny.
Był prymusem, finalistą olimpiad, ale imprezować też lubił. W studenckim piśmie "Iglica", w którym debiutował, poznał Pawła Dunin-Wąsowicza, z którym później zawiązywał "Frondę".
Po maturze Górny i Smoczyński znaleźli się na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Dziennikarstwa.

Człowiek sprawdza się w praktyce

Był 1988 r. - Początkowo przejmowałem się studiami, potem zdałem sobie sprawę, że dziennikarstwo to zawód, w którym człowiek sprawdza się w praktyce - opowiada Smoczyński. Artykuły zamieszczał w pismach studenckich.
Podobnie myślał Górny. Poznał Marka Millera, znanego reportażystę, pracownika łódzkiej Filmówki. Pod jego wpływem postanowił zostać reportażystą, zaczął pisać do "Tygodnika Uniwersyteckiego". Trybu życia nie zmienił.
- Był w tym czasie naprawdę zabawowym gościem - opowiada Dunin-Wąsowicz. Górny imprezował i pisał. Pierwszym "dorosłym" pismem, w którym publikował, była "Respublica" kierowana przez Marcina Króla.
Gdy w 1989 r. władze zezwoliły na wydawanie "Wyborczej", Górny i Smoczyński długo się nie zastanawiali. Smoczyński zajął się pisaniem informacji, Górny został gwiazdą działu reportażu.
- To był okres, w którym w "GW" pisał Piotr Wierzbicki, dziś szef "Gazety Polskiej", a my nie mieliśmy pojęcia o podziałach w "Solidarności" - mówi Górny. - W "GW" znalazły się wówczas tuzy polskiego reportażu literackiego, ale nie za bardzo chciało im się ruszać z Warszawy. W Polskę ruszyłem więc ja.
Dużo się wtedy nauczył. - Z Hanną Krall siedziałem nad tekstem cyzelując każde zdanie - mówi.
Z czasem konflikty w "Solidarności" przeniosły się do "GW". I Górnemu, i Smoczyńskiemu przestało to się podobać. - Przychodził np. ktoś z działu politycznego i mówił: Jedź i zrób reportaż o konflikcie w bydgoskiej "S". Tylko nie zapomnij przyp... Rulewskiemu. Prawda obchodziła ich coraz mniej.
Krótko zatrzymali się w tygodniku "Wprost", robili też fuchy na boku. Smoczyński np. napisał tekst do polskiej wersji "Playboya". Dziś mówi o tym niechętnie, bo jest już jak najdalszy od stylu życia proponowanego przez to pismo.

Bliskość Chrystusa

Gdy w 1990 r. do "Życia Warszawy" wkroczyła ekipa na czele z Tomaszem Wołkiem, Górny zgłosił się na korespondenta na Ukrainie, a Smoczyński trafił do dodatku weekendowego.
Teksty Smoczyńskiego wywoływały duży oddźwięk. - Miał dar obserwowania małomiasteczkowej atmosfery - mówi Bogna Świątkowska, dziś naczelna "Machiny", wówczas w "ŻW".
Smoczyński rzeczywistość traktował dość swobodnie. - Zdarzało mi się zlepiać kilka postaci w jedną, dla podniesienia efektu literackiego - mówi.
- To były doskonałe teksty - uważa do dziś Paweł Dunin-Wąsowicz. Wąsowicz był już wtedy guru kultury niezależnej. Wydawał własne pismo "Lampa i Iskra Boża" oraz książki. - Bez wahania zdecydowałem się wydać książkę "Żadna rozrywka dla chłopaków" z reportażami Smoczyńskiego.
Bohaterowie Smoczyńskiego mieli o autorze złe zdanie: uważali go za dziennikarskiego gangstera.
Korespondent Górny zjeździł w tym czasie Ukrainę. Tam zaczął zastanawiać się nad dotychczasowym życiem. - Ogromne wrażenie zrobili na mnie ludzie z kościoła katakumb: prawosławni, jak i katolicy obu rytów. Świadectwa wiary, jakie dawali, były niezwykłe - mówi.
Wrażenie zrobił na nim człowiek, który spędził trzy tygodnie w karcerze, w ciemnym wilgotnym pomieszczeniu, gdzie nie można było usiąść, wyprostować nóg, ani stanąć.
- Mówił, że był to dla niego najszczęśliwszy dzień w życiu, bo czuł obecność Chrystusa. Takich ludzi spotkałem bardzo wielu - opowiada Grzegorz Górny. Jak przyznaje, był wtedy daleki od Kościoła i wiary. - Pojęcie Boga, jakie miałem w dzieciństwie, zniknęło. Miałem świadomość zerwania z nim.

Przeżyli przemianę

Na Ukrainie Górny poznał późniejszą żonę - Angelikę Korszyńską, pół Ukrainkę pół Węgierkę, znaną ukraińską wokalistkę. Jest żywym zaprzeczeniem tezy o nietolerancji religijnej środowiska "Frondy". Jej matka wyznaje kalwinizm, ojciec jest prawosławny, ona sama jest katoliczką obrządku bizantyjskiego, na co dzień śpiewającą w chrześcijańskiej grupie rockowej 2 Tm 2,3, nazywanej Tymoteuszem.
Smoczyński czuł się podobnie. Gdy wrócił z Angoli, gdzie pisał reportaż, był wstrząśnięty obrazami wojny. Śmierć, zbezczeszczone zwłoki i krew.
W Egipcie poznał Koptów, przedstawicieli jednego ze starszych wyznań chrześcijańskich, wywodzącego się z czasów apostołów. To co usłyszał od jednego z nich, fizyka jądrowego, poruszyło go.
- Rozmawialiśmy przez całą noc. Starałem się zbijać argumenty na rzecz wiary. Na koniec powiedział, że będzie się za mnie modlił. Śmiałem się wtedy z tego - mówi Smoczyński. - Dziś wiem, jak wiele zawdzięczam tej modlitwie.
Gdy po dwóch latach Górny wrócił z Ukrainy do Polski, dowiedział się o śmierci, na skutek pobicia, przyjaciela. - Zdałem sobie sprawę, że mogłem to równie dobrze być ja, że tak marnie mogło się to wszystko skończyć - opowiada. Przeżył wstrząs.
Zaczął się spotykać z warszawskimi paulinami i na nowo odkrywać wiarę. - Dariusz Cichor, Stanisław Jarosz, Krzysztof Kowalski to byli ojcowie, którzy mieli na mnie największy wpływ. Każdy miał charyzmę: jeden gadanę, inny jest dobrym spowiednikiem i kierownikiem duchowym - mówi Górny.
Smoczyński przemianę przeżył w tym samym czasie i równie nagle. Nie chce o tym mówić, to zbyt intymne.

Własnym głosem

Zaczęli myśleć o własnym piśmie. Żadne z już istniejących nie spełniało ich ambicji. Chcieli pisać, ale i mieć wpływ na inne publikacje. Zaczęli je wydawać we trzech z Dunin-Wąsowiczem, który jako jedyny miał doświadczenie wydawnicze.
- Chcieliśmy wydawać pismo, które mówiło by własnym głosem. Górny i Smoczyński szukali autorytetów. Proponowali, by łamy udostępnić Tomaszowi Jastrunowi i Antoniemu Pawlakowi. Byłem zdania, żeby się nie podwieszać pod nikogo - mówi Dunin-Wąsowicz.
- Chcemy, by nasze pismo było rodzajem wypowiedzi pokolenia, taką gówniarską procą, którą strzelamy do starszych - mówił wtedy Górny ("fronda" oznaczała właśnie początkowo rodzaj procy. W czasach rewolucji francuskiej nazywano tak ludzi przeciwnych rządom terroru, głównie przedstawicieli arystokracji).
Redakcja przez kilka lat mieściła się w mieszkaniu Smoczyńskiego na Żoliborzu. Potem wynajęli piętro willi. Jednak wraz z rozwojem firmy to przestało wystarczać. Dziś "Fronda" wynajmuje 100-metrowe mieszkanie przy Marszałkowskiej. Mieści się tu studio montażowe i redakcja pisma.

Barbaryzm Labudyzm

Tematem przewodnim pierwszego numeru był szatan. Mówili o nim m.in. Czesław Miłosz i ksiądz Jan Twardowski. Esej o księciu ciemności napisał Paweł Lisicki, który z czasem wyrósł na ich głównego specjalistę od filozofii. Po kilku publikacjach Lisickiego Miłosz uznał go zresztą za następcę Mariana Zdziechowskiego, w okresie międzywojennym jednego z bardziej znanych filozofów religii i autorytetów humanistycznych.
Dla wielu najważniejsze były jednak publikacje ironicznie i złośliwie rozprawiające się z osobami i zjawiskami nie mieszczącymi się w konserwatywnym świecie wartości szefów "Frondy".
Marcin Dominik Zdort przejechał się po zjawisku, które nazwał Barbaryzmem Labudyzmem. Dunin-Wąsowicz wyśmiewał się z Aleksandra Kwaśniewskiego, który zrzucił dla Polski kilka kilogramów. Szokowała zmyślona przez Dunin-Wąsowicza informacja o romansie Lecha Wałęsy i Manueli Gretkowskiej, a także wyznania nekrofilki przetłumaczone przez Bognę Świątkowską.
Uzupełnieniem była lista psychsellerów, czyli książek cieszących się powodzeniem w szpitalach psychiatrycznych. Z czasem wprowadzono Indeks Ksiąg Zakazanych (autorstwa "Frondy"), gdzie odnotowane są przeważnie pozycje spod znaku New Age.
Mieszanie formy poważnej i pastiszu okazało się tym, czego oczekiwano. - Reakcje na pismo przeszły nasze oczekiwania: sprzedaliśmy 5 tysięcy egzemplarzy - mówi Górny. - Numer rozszedł się błyskawicznie, podobnie następne.
Po dwóch numerach usunięcia nazwiska ze stopki redakcyjnej zażądał Dunin-Wąsowicz. - Górny i Smoczyński podczepili się pod hierarchię kościelną i przestali mówić własnym głosem - uważa.
Dziś nie chce mieć do czynienia z pismem, które, jak sądzi, stało się tubą Ligi Republikańskiej. Omija ich z daleka. Redakcję "Machiny", gdzie pracuje, od siedziby "Frondy" dzieli trzysta metrów. Smoczyńskiego i Górnego Dunin-Wąsowicz nie widział jednak od kilku lat. Zarzuca "Frondzie" nieuczciwe metody, np. podpisywanie pseudonimami napastliwych wobec ludzi tekstów.

Teraz telewizja

Gdy na początku 1995 r., do Górnego i Smoczyńskiego zgłosili się ludzie z telewizji, nazywani "pampersami", rozpoczął się zupełnie nowy okres w dziejach "Frondy".
- Chcieliśmy, żeby telewizja publiczna mówiła różnymi głosami, by popularny wówczas program dla młodzieży - "Luz" miał przeciwwagę w postaci "Frondy" - mówi Cezary Michalski, ówczesny redaktor zamawiający w dziale publicystyki kulturalnej TVP.
- O robieniu programów telewizyjnych nie wiedzieliśmy nic. Powiedziano nam, że to łatwe. Nie było łatwe - mówi Górny. Szybko okazało się też, że program, powstający poza Redakcją Katolicką TVP, mieszający formę poważną i pastisz, jest najchętniej oglądanym programem o sprawach wiary.
Obok programu w popołudniowym paśmie młodzieżowym "Fronda" pojawiła się w programie wieczornym. Od początku wywoływała kontrowersje: najostrzejsze reakcje wzbudził program o Pinochecie. Wkrótce pojawiły się także zarzuty o sympatie faszystowskie autorów "Frondy". Publikacje nt. rumuńskiego faszyzującego Legionu Michała Archanioła, łotewskiej Wafen SS czy publikacje o włoskim faszyście i pisarzu Juliusie Evoli ściągnęły na pismo uwagę tropicieli faszyzmu. Rafał Pankowski zrównał na łamach "GW" "Frondę" ze "Szczerbcem" i skinami Bolesława Tejkowskiego.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Program zaczęto - już pod rządami nowej ekipy w TVP - przesuwać na coraz późniejsze godziny, a dotacje z Ministerstwa Kultury stanęły pod znakiem zapytania.
To najpewniej ciepłe słowa pod adresem programu hierarchów kościelnych - bpa. Józefa Życińskiego i abpa. Józefa Michalika sprawiły jednak, że programu nie zlikwidowano. Jego autorzy uniezależnili się zresztą od humoru szefów TVP: stworzyli własną firmę producencką z kamerami i studiem montażowym.

Już posiedli Prawdę

Od 1997 r. "Fronda", jak oceniano, zaczęła poważnieć. Teraz ważniejsze od pastiszu stały się np. krytyka psychoanalizy czy opis Niemiec po zjednoczeniu. Wzięciem zaczęła cieszyć się Biblioteka Frondy, w której pojawiły się książki takie jak "Natura Katolicyzmu" Karla Adama czy pisma Zdziechowskiego i kardynała Henry Johna Newmana.
Pismo stało się też punktem odniesienia dla osób, które mogłyby być ojcami obu redaktorów. Zdaniem Stefana Niesiołowskiego, posła ZChN-AWS, poziom intelektualny pisma i programu jest bardzo wysoki. - Jest to pismo elitarne, robione bardzo interesująco. Stanowi przeciwwagę dla środowisk intelektualnych związanych z "Gazetą Wyborczą", choć oczywiście o mniejszym zasięgu - mówi Niesiołowski.
Marek Jurek: - Mimo młodego wieku jej redaktorów "Fronda" już dysponuje znacznym autorytetem i myślę, że ten autorytet będzie rósł. Wielką ich zasługą jest wprowadzenie do obiegu intelektualnego znakomitych pozycji w ramach Bibliteki Frondy.
Michalski dostrzega jednak słabości pisma. - Zdarza się, że nowi autorzy "Frondy" nie mają wystarczającego przygotowania, by pisać np. o Freudzie. Poza tym "Fronda" zbyt często na agresję i uproszczenia ze strony swoich adwersarzy odpowiada tym samym - twierdzi.
Jak pisał w 1996 r. w "Gazecie Wyborczej" Andrzej Osęka: "Budzi sympatię gromada młodych, którzy mówią z przekonaniem o rzeczach takich jak dobro, duchowy wymiar życia". Ale: "Niepokoi jednak w ludziach skupionych wokół >> Frondy<< pewność, że już posiedli Prawdę i to wynosi ich ponad innych".
Górny ma świadomość, że "Fronda" zbyt często określała się przez negację i polemikę, głównie ze środowiskami intelektualnymi utożsamianymi z "Gazetą Wyborczą". - W przyszłości chcielibyśmy zamieszczać więcej tekstów o tym, w co wierzymy, a nie o tym, z czym walczymy - mówi.

Jak z manną na pustyni

Górny jest ojcem dwóch córek. Martwi się, że poświęca im za mało czasu, bo pochłania go praca. Smoczyński, kawaler, wolny czas spędza, odwiedzając ośrodki Opus Dei, którego duchowość bardzo ceni. Jego zmartwieniem jest tusza. - To przez samochód - tłumaczy. W ostatnich latach ze szczupłego mężczyzny zmienił się w pana o pokaźnej tuszy.
Pieniądze zarobione na "Frondzie" pozwalają im na w miarę spokojne życie. Majątku wielkiego się jednak nie dorobili. Mieszkania mają jeszcze z czasów "przedfrondowych". Samochody kupili na raty i jeszcze je spłacają.
- To jest tak jak z manną na pustyni, na dziś wystarcza, co będzie jutro nie wiadomo - mówi Górny. Ciągle inwestują w przyszłość firmy.
- Narzekamy na brak dobrych autorów - żali się. - Niestety, często ludzie myślący tak jak my, to zwyczajni grafomani.

Ile żyje pies

Obaj po sześciu latach tęsknią do czasów, kiedy "Fronda" była wydawana na kolanie. Dziś oprócz redagowania, muszą zajmować się takimi sprawami jak etaty, księgowość, plan urlopów.
Dziś każdy numer "Frondy", podobnie jak na starcie, wychodzi w nakładzie 5 tys. egzemplarzy. Sprzedaje się prawie bez zwrotów. W 1998 r., po kilku latach starań, doczekali się wreszcie dotacji z Ministerstwa Kultury. Jeszcze w 1997 r. byli jedynym z 115 wydawnictw, któremu takiej dotacji odmówiono, argumentując, że pismo jest zbyt zaangażowane politycznie. Dzisiejsza dotacja pokrywa częściowo koszty druku.
Ktoś powiedział, że dobre pisma żyją - czyli są ciekawe - przeciętnie tyle, ile pies. Jeśli jest to prawda, to "Fronda" ma za sobą dopiero połowę życia.







NOWY KONSERWATYZM LAT 90-TYCH