Rzeczpospolita - 29.04.2006

 

PIOTR GILLERT

Koniec pewnej historii

 

Jak Francis Fukuyama rozszedł się z neokonserwatystami i co z tego wynika dla Ameryki

 

Fukuyama doskonale pamięta moment oświecenia. Był luty 2004 r., coroczny obiad w bastionie neokonserwatystów, waszyngtońskim American Enterprise Institute. Na mównicę wyszedł jego wieloletni kolega, wpływowy publicysta Charles Krauthammer, i zaczął wygłaszać mowę pochwalną na cześć sukcesów odnoszonych w Iraku. Sala reagowała entuzjastycznymi oklaskami, a Fukuyama zrozumiał, że ze swymi dotychczasowymi kolegami ma niewiele wspólnego.

"Zastanawiam się od tamtej pory, czy to ja zmieniłem poglądy w sposób dyskwalifikujący mnie jako neokonserwatystę, czy to neokonserwatywni zwolennicy wojny błędnie realizowali nasze wspólne zasady" - pisze Fukuyama w najnowszej książce "Ameryka na rozdrożach".

Cała prawda o kabale

Cóż to właściwie jest ów neokonserwatyzm i jaką rolę odegrał w amerykańskiej polityce ostatnich lat? "Ameryka na rozdrożach" daje jedną z najpełniejszych i najbardziej wyrazistych odpowiedzi na to pytanie, jakie kiedykolwiek ukazały się w druku. To zrozumiałe, w końcu przez lata Fukuyamę uznawano za jednego z czołowych teoretyków tego nurtu. Był uczniem Allana Blooma, jednego z ojców myśli neokonserwatywnej, i kolegą ze studiów Williama Kristola, redaktora naczelnego sztandarowego tygodnika jej wyznawców "Weekly Standard". W ciągu swej długiej kariery dyplomatycznej, doradczej i naukowej współpracował z Albertem Wohlstetterem, wybitnym strategiem podziwianym przez neokonserwatystów, i Paulem Wolfowitzem, byłym zastępcą sekretarza obrony, który miał okazję wcielać neokonserwatywne poglądy w życie.

W zbiorowej wyobraźni wielu liberalnych środowisk w Ameryce i Europie wszyscy oni jawią się jako coś w rodzaju niebezpiecznej sekty, która podstępnie przechwyciła stery amerykańskiej historii i skierowała ja na zgubne tory. Mówi się często o "neokonserwatywnej kabale", co jest mało zawoalowanym odniesieniem do żydowskiego pochodzenia większości przedstawicieli tego nurtu. "Niektórzy neokonserwatyści zinternalizowali twardą linię izraelskiej doktryny strategicznej i przyłożyli ją, niewłaściwie moim zdaniem, do sytuacji Stanów Zjednoczonych po 11 września" - przyznaje Fukuyama we wstępie, ale zaraz dodaje, że neokonserwatyzm jest nurtem osadzonym głęboko w historii amerykańskiej myśli politycznej i niepotrzebującym wsparcia z zewnątrz. Kabałę i inne spiskowe teorie odrzuca jako brednie.

Z lewej na prawą

Jak przypomina Fukuyama, korzenie neokonserwatyzmu sięgają przełomu lat 30. i 40., gdy w City College of New York (CCNY) zaczęła działać grupa lewicowych intelektualistów żydowskich, takich jak Irving Kristol, Daniel Bell czy Nathan Glazer. Wszyscy fascynowali się trockizmem i sprzeciwiali stalinizmowi. Od lat 50. rozpoczęło się stopniowe dryfowanie na prawo środowisk wywodzących się z CCNY, coraz bardziej wpływowych. Głównym powodem tej zmiany kursu była ich znacznie bardziej krytyczna niż w przypadku innych grup lewicowych w USA ocena bloku komunistycznego i dostrzeganie zagrożeń z jego strony. Droga ta na przełomie lat 70. i 80. zaprowadziła wielu z nich do obozu Reagana. W ten sposób stali się nowymi konserwatystami.

Tacy ludzie jak Richard Perle czy Paul Wolfowitz odegrali istotną rolę w kształtowaniu twardej linii wobec Sowietów, niepopularnej w wielu środowiskach intelektualnych w USA. Ogromny sukces tamtej polityki został osiągnięty dzięki uporowi i pomimo krytyki chóru defetystów. I właśnie ów sukces - zdaniem Fukuyamy - sprawił, że gdy z objęciem władzy przez Busha juniora wielu neokonserwatystów wróciło na wpływowe stanowiska rządowe, było w nich stalowe przekonanie o słuszności własnych poglądów.

Wtedy poglądy te były jeszcze bardziej wyraziste. Głównie za sprawą publicystyki Williama Kristola i Roberta Kagana, którzy od połowy lat 90. zaczęli promować znacznie bardziej agresywną niż poprzednicy wersję neokonserwatyzmu, zwaną przez niektórych krytyków wilsonizmem na sterydach. Kreśląc zarys twardej polityki zagranicznej nawiązującej do czasów Reagana, Kristol i Kagan twierdzili, że Ameryka powinna stać się "dobroczynnym hegemonem" - aktywnie promować rozwój demokracji na świecie, stawiać czoło dyktatorom, a gdzie nadarza się okazja, obalać reżimy, by otwierać drogę demokratycznym przemianom. Ich wiara w moc sprawczą międzynarodowych traktatów i organizacji była niewielka. Ameryka miała polegać przede wszystkim na sobie samej i nieodwracalnych procesach historycznych. Neokonserwatyści zaczęli wierzyć, że demokrację da się ożywić, usuwając siłą tłumiące ją bariery. Że amerykańskie ideały nie muszą być wcale sprzeczne z amerykańskim interesem narodowym. Po 11 września 2001 r. ich poglądy zyskały w Białym Domu i Pentagonie wielu nowych zwolenników.

Napoleoński triumf

Nic nie powinno cieszyć Francisa Fukuyamy bardziej niż mesjanistyczny ton wypowiedzi George'a W. Busha, który chce nieść kaganek demokracji w najdalsze zakątki świata. Czyż to nie sam Fukuyama natchnął neokonserwatystów oraz zwykłych wielbicieli demokracji dodziałania, publikując w 1989 r. esej "Koniec historii", który stał się podstawą wydanej trzy lata później równie głośnej książki "Koniec historii i ostatni człowiek"? Okazuje się, że nie jest to takie proste.

W "Końcu historii" Fukuyama obrał za punkt wyjścia założenia swego arcymistrza Hegla, według którego historia skończyła się w roku 1806, wraz z napoleońskim triumfem nad pruską armią w bitwie pod Jeną. W oczach Hegla było to symboliczne zwycięstwo nowego porządku liberalno-demokratycznego nad wartościami starej, monarchicznej Europy. Ani Hegel, ani jego późniejsi zwolennicy, do których zalicza się Fukuyama, nie twierdzą oczywiście, że liberalna demokracja zwyciężyła na całym świecie. Chodzi raczej o wejście w ostatni etap procesu postępu historycznego. W heglowskim spojrzeniu na dzieje liberalna demokracja to koniec postępu, najwyższa z możliwych forma ustroju, w której człowiek ma możność realizacji swego naturalnego dążenia do wolności.

"Koniec historii" wywołał w następnych latach tak wiele sprzecznych reakcji, że we wznowieniu, wydanym równocześnie z "Ameryką na rozdrożach", Fukuyama postanowił dodać posłowie, w którym stara się sprostować wiele narosłych wokół książki nieporozumień. Jak choćby to, że autor wieszczył w swym dziele koniec wszelkich wydarzeń.

Najważniejsze jest zestawienie końca historii z opublikowanym kilka lat później "Zderzeniem cywilizacji" Samuela Huntingtona, który przedstawia demokrację liberalną jako produkt specyficzny dla Zachodu, wyrastający z chrześcijaństwa i trudny do przeniesienia na inne grunty kulturowe. Zdaniem wielu krytyków Fukuyamy wydarzenia po 11 września potwierdzają tezy Huntingtona i jego zapowiedź starcia między wrogimi sobie kulturami.

Fukuyama nie zaprzecza, że poważne różnice cywilizacyjne istnieją, ale podtrzymuje swe heglowskie spojrzenie na dzieje. Zaprzecza, jakoby w "Końcu historii" twierdził, iż wszystkie społeczeństwa chcą demokracji. Jego zdaniem powszechne jest jednak dążenie do modernizacji, a liberalna demokracja jest jednym z jej instrumentów.

Kwestia perspektywy

Fukuyama odrzuca pogląd, że walka, jaką prowadzi Ameryka czy - szerzej - Zachód z dżihadystami, to przejaw zderzenia cywilizacji. Jego zdaniem dżihadyzm należy raczej pojmować jako działanie polityczne, podobne w istocie do innych fanatycznych ruchów poprzedniego stulecia, takich jak hitleryzm czy stalinizm. Wyrasta on, według autora, nie z fundamentów islamu, lecz z wyalienowania muzułmańskich imigrantów na Zachodzie, i czerpie pełnymi garściami z radykalnych zachodnich ideologii. Głównym frontem walki z nim nie jest Irak czy Afganistan, lecz muzułmańskie społeczności w Europie Zachodniej. Powołując się na opinie kilku badaczy problemu, Fukuyama idzie jeszcze dalej, spekulując, że międzynarodowy dżihadyzm może być jedynie trudną fazą przepoczwarzania się świata muzułmańskiego w jego drodze do nowoczesności - tak jak Luter, a szczególnie radykał Kalwin byli fazą w procesie modernizacji Zachodu.

Z tego punktu widzenia decyzja o inwazji na Irak była bardziej grzechem nadgorliwości i niecierpliwości niż efektem złej woli. Opóźniła postęp historii, zamiast go przyspieszyć.

"Demokracja prawdopodobnie ogarnie cały świat, ale w dalszej perspektywie - wyjaśnia Fukuyama. - Ale to, czy gwałtowna i stosunkowo spokojna transformacja do demokracji i wolnego rynku dokonana przez Polaków, Węgrów czy nawet Rumunów może być w dowolnym momencie historii skopiowana w innych zakątkach świata, czy wprowadzona przy użyciu siły z zewnątrz, pozostaje wątpliwe".

Administracja Busha początkowo podpisywała się pod taką ewolucyjną teorią postępu demokracji. Po 11 września gwałtownie ją porzuciła, przyjmując linię Kristola i Kagana oraz misję budowy nowego, demokratycznego społeczeństwa w Iraku.

Zdaniem Fukuyamy jest to karygodne odejście od wcześniejszych założeń neokonserwatyzmu, który tradycyjnie bardzo sceptycznie podchodził do możliwości takiej inżynierii społecznej. Demokrację można krzewić, ale nie da sięjej skonstruować. Aby mogła przetrwać, musi wyrastać z lokalnych fundamentów, ze społeczeństwa przynajmniej po części gotowego na jej przyjęcie.

Realista wilsonista

Czy więc neokonserwatyzm uda się jeszcze uratować, przywrócić do pierwotnej postaci? Fukuyama stwierdza, że nurt ten zaczął być tak intensywnie kojarzony z polityką administracji Busha w pierwszej kadencji, że próba odzyskania jego dawnego znaczenia jest skazana na porażkę. Proponuje więc dla ratowania dobrego neokonserwatyzmu nadać mu nową nazwę - realistyczny wilsonizm.

By w pełni naświetlić czytelnikowi, o co dokładnie chodzi, autor opisuje cztery główne nurty w powojennej polityce zagranicznej USA.

Poza neokonserwatyzmem jest więc wśród nich realizm z jego mistrzem w osobie Henry Kissingera, który rozpatruje stosunki między krajami w kategoriach chłodnej kalkulacji sił i interesów oraz opiera się na przekonaniu, że wewnętrzny charakter państw ma niewielkie znaczenie dla ich zachowania na zewnątrz. Są liberalni internacjonaliści, dla których ideałem byłoby stworzenie ponadpaństwowego porządku światowego opartego na prawie i instytucjach międzynarodowych. Są wreszcie nacjonaliści, patrzący na politykę zagraniczną w wąskich kategoriach amerykańskich interesów, nieufni wobec instytucji międzynarodowych, skorzy do izolowania się od reszty świata w czasach spokoju i do agresywnych zachowań w chwilach zagrożenia. Jak zauważa Fukuyama, inwazja na Irak była owocem aliansu tych ostatnich z neokonserwatystami, wbrew realistom.

Jego realistyczny wilsonizm miałby stać się nowym, piątym nurtem. Z neokonserwatyzmu czerpałby przekonanie o znaczeniu wewnętrznej natury reżimów dla ich zachowania na arenie międzynarodowej, ale nakazywałby stosowanie realistycznych metod działania. Zamiast sięgać poprzez granice państwowe do wnętrza krajów i próbować siłą formować lokalne reżimy według amerykańskiego widzimisię, USA powinny cierpliwie, przy użyciu "miękkiej siły", takiej jak edukacja lokalnych elit intelektualnych czy finansowanie ruchów obywatelskich, kształtować glebę pod demokratyzację. Z polityki Wilsona powinny czerpać przywiązanie do multilateralizmu, działań w strukturach międzynarodowych. Bo chociaż spowalniają zabiegi hegemona, to legitymizują je i dają im znacznie większą skuteczność w dłuższej perspektywie. Taka polityka pozwalałaby Ameryce, by użyć stylistyki Busha juniora, "zdobywać serca i umysły".

Miękki policjant

Propozycje Fukuyamy trudno uznać za odkrywcze. W gruncie rzeczy niewiele różnią się od tego, co o stojących przed USA wyzwaniach pisał Zbigniew Brzeziński w swej ostatniej książce "Wybór". Wywód Fukuyamy wygląda elegancko na papierze, ale w codziennej pracy sekretarza stanu może być trudny do wdrożenia. Autor nie odpowiada choćby na pytania: jak jedyna superpotęga świata ma promować swe interesy w strukturach międzynarodowych, których inni członkowie mają za nadrzędny cel maksymalne krępowanie ruchów supermocarstwa?, jak ma być jedynym policjantem świata, zapewniającym za pieniądze amerykańskiego podatnika bezpieczeństwo Europie Zachodniej, Dalekiemu Wschodowi czy szlakom transportu ropy z Zatoki Perskiej, i jednocześnie poddawać się tym samym regułom gry co inni?, jak używać wyłącznie "miękkiej siły", gdy jedynym argumentem trzymającym wiele niesympatycznych reżimów tego świata w karbach jest realna groźba użycia "twardej siły"?

Nawet jeśli się uzna, że demokracja liberalna jest rzeczywiście ostatnią fazą rozwoju społeczeństw (moim zdaniem z taką deklaracją należałoby poczekać na ostateczny efekt eksperymentu ustrojowego prowadzonego w Chinach), to nie ma dowodu na to, że realistyczny wilsonizm przyspieszy jej światowy postęp. Nie wygląda też na to, by inwazja na Irak osiągnęła taki skutek.






11 Września 2001