Newsweek Historia - 6/2016
TAJEMNICE II RP
Mariusz Nowik
Gdzie jest generał?
Czy Włodzimierz Ostoja-Zagórski musiał zginąć, bo miał dowody na pobieranie przez Józefa Piłsudskiego pieniędzy od obcego wywiadu? Od niemal 90 lat tajemnicze morderstwo generała czeka na wyjaśnienie.
Kierowca wiśniowego cadillaca wjeżdżającego wieczorem 6 sierpnia 1927 roku na
warszawski Dworzec Wileński starał się nie rzucać w oczy. Zatrzymał się na
uboczu, z dala od zatłoczonych peronów. Piękna pięciometrowa limuzyna zwróciła
jednak uwagę posterunkowego, który pełnił służbę na dworcu. Auto z pewnością
czekało na jakiegoś ważnego gościa, ale parkowało niezgodnie z przepisami,
blokując przejście. Policjant poprosił kierowcę, wojskowego - jak potem zeznał -
by je przestawił. Posterunkowy zapamiętał, że okna kabiny pasażerskiej samochodu
były zasłonięte firankami. Nie potrafił więc stwierdzić, czy ktoś siedział w
środku. Gdyby tam zajrzał, być może rozpoznałby podpułkownika Józefa Becka,
szefa gabinetu ministra spraw wojskowych, czyli samego marszałka Józefa
Piłsudskiego. Towarzyszył mu major Zygmunt Wenda, adiutant Piłsudskiego. Za
kierownicą limuzyny siedział porucznik Alfons Emil Józef Wakre, obok niego
miejsce zajmował kapitan Edmund Galinat.
Konduktor z pociągu Wilno - Warszawa spostrzegł na peronie dwóch oficerów,
eskortujących mężczyznę w szarym garniturze. Wojskowych nie znał, ale cywila
tak, rozpoznał go, kiedy sprawdzał całej trójce bilety. Był to generał
Włodzimierz Ostoja-Zagórski, postać znana, o której po zamachu majowym
rozpisywały się gazety. Opisywano aresztowanie i osadzenie generała w Wojskowym
Więzieniu Śledczym na wileńskim Antokolu. Konduktor zauważył, że do trzech
mężczyzn podeszli kolejni wojskowi - trzej oficerowie i ordynans. Opowiedział
potem śledczym, że stracił ich z oczu, gdy wszyscy udali się w głąb dworca.
Major Wenda, porucznik Wakre i kapitan Galinat odprowadzili aresztanta do
cadillaca. Generał Zagórski dobrze znał się z podpułkownikiem Beckiem jeszcze z
legionów, dlatego bez oporów, wsiadł do limuzyny. To był największy błąd jego
życia.
"NALEŻY GO ARESZTOWAĆ"
Kim był generał Włodzimierz Ostoja-Zagórski? Powiedzieć o nim "wróg
Piłsudskiego" to zdecydowanie za mało. Obaj zetknęli się niemal dwie dekady
wcześniej, kiedy przyszły marszałek, szukając wsparcia i pieniędzy niezbędnych
do zawiązania organizacji wojskowej opartej na kadrach Polskiej Partii
Socjalistycznej, zwrócił się w stronę monarchii habsburskiej. Kapitan Zagórski,
wówczas oficer Sztabu Generalnego armii austriackiej i wywiadu wojskowego (Hauptkundschaflstelle),
nadzorował między innymi działalność polskich organizacji strzeleckich w
Galicji. Nie był specjalnie wyróżniającym się oficerem. W raportach na jego
temat odnotowywano, że jest "dobrym Polakiem, bardzo ambitnym, nadzwyczaj
inteligentnym i zdolnym", pozbawionym aspiracji politycznych, skupionym na
karierze wojskowej. Do armii wstąpił po maturze w 1900 roku. Już dwa lata
później mianowano go podporucznikiem, ale na awans na porucznika musiał czekać
kolejne siedem lat. Cierpliwie i powoli piął się po szczeblach kariery
wojskowej. W 1910 roku ukończył Akademię Sztabu Generalnego i został
przeniesiony do Krakowa, na stanowisko szefa sztabu VIII Brygady Piechoty. Tam
pod jego skrzydła trafił Józef Piłsudski. Jako współpracownik austriackiego
wywiadu (pod wspólnym dla kierownictwa Polskiej Partii Socjalistycznej
kryptonimem "Konfident >>R<<" i "Stefan", używanym również przez Walerego Sławka i
Witolda Jodko-Markiewicza) składał meldunki o działaniach polskiego ruchu
niepodległościowego.
Kapitan nie krył się ze swoją niechęcią wobec buńczucznego socjalisty, który nie
mając praktycznie żadnego doświadczenia wojskowego, próbował organizować zalążek
polskiej armii. Ten nie pozostawał mu dłużny. Zagórski krytycznymi opiniami na
temat Piłsudskiego chętnie dzielił się nawet wtedy, gdy został szefem sztabu
Komendy Legionów. Jak pisał Andrzej Garlicki w książce "Siedem mitów Drugiej
Rzeczypospolitej", prawdopodobnie do Komendanta dotarły słowa kapitana
wypowiedziane podczas narady polityków galicyjskich, kiedy to zastanawiano się,
jak ukarać niepokornego Piłsudskiego za to, że w sierpniu 1915 r. wbrew rozkazom
pojechał do zajętej przez Niemców Warszawy. "Należy go aresztować" - oświadczył
wówczas kategorycznie Zagorski. "Dziś tylko tyle powiem, że ogromnie się cieszę,
że nareszcie Piłsudskiego wyrzucili z Legionów. To wielkie szczęście" - pisał w
październiku 1916 r. na kartce pocztowej do matki.
Uprzedzenia wobec Piłsudskiego brały górę nad ambicjami
wojskowymi Zagórskiego do tego stopnia, że kiedy w listopadzie 1918 r. przyszły
marszałek stanął na czele odradzającego się państwa polskiego i polskiej armii,
Włodzimierz Zagórski - już u stopniu majora - wystąpił o przeniesienie w stan
spoczynku. Jego wniosek pozostawał jednak nie rozpatrzony aż do wybuchu wojny
polsko-bolszewickiej, która rzuciła Zagórskiego na front. Wówczas jako pułkownik
i szef sztabu generała Józefa Hallera wykazał się bohaterstwem podczas
sierpniowej bitwy na przedpolach Warszawy, za co później otrzymał order Virtuti
Militari. Jednak w kwietniu następnego roku na własną prośbę odszedł do rezerwy.
Gdyby nie tragiczna śmierć pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Gabriela
Narutowicza w grudniu 1922 roku, być może Włodzimierz Zagórski nie założyłby
ponownie munduru. Wstrząśnięty zamachem, wysłał do prasy list otwarty, w którym
oddawał się pod rozkazy premiera, generała Władysława Sikorskiego. Warto
zauważyć, że w piśmie tym zawarł pochwałę swego największego wroga. "Jestem
przekonany, że bardzo ciężkie czasy nadchodzą dla nas i trzeba będzie bardzo
mocnej i zdecydowanej ręki, żeby ująć władzę. Jedynym człowiekiem, który to
wykonać potrafi, jest marszałek Piłsudski". Jako były oficer wywiadu nie mógł
mieć jednak wątpliwości, że wracając do armii, wstępuje na bardzo cienki lód.
Tym bardziej że dysponował wiedzą i dowodami, które błyskawicznie mogły posłać
go na dno.
KWITY NA PIŁSUDSKIEGO
Wojsko w odrodzonej Rzeczypospolitej doceniło umiejętności Zagórskiego.
Nominację generalską odebrał już w 1924 roku. Jednak awans nie uśpił jego
czujności. Major Marceli Kycia, adiutant generała Tadeusza Rozwadowskiego,
bliskiego przyjaciela Zagórskiego, notował we wspomnieniach: "W pierwszej
połowie 1924 r. polecił mi generał Rozwadowski zgłosić się do generała
Włodzimierza Zagórskiego i przechować jego dokumenty w zalakowanej grubej
kopercie. Z końcem tego roku generał Zagórski, odbierając ode mnie ten pakiet,
oświadczył mi, że są to dowody pobierania pieniędzy przed I wojną przez Witolda
Jodko-Narkiewicza, Walerego Sławka i Józefa Piłsudskiego z różnych źródeł
austriackich". Dokumenty miały ogromną wartość polityczną. Gdyby endecja weszła
w ich posiadanie, bez skrupułów ogłosiłaby, że Piłsudski był, a może nawet wciąż
jest zdrajcą i płatnym agentem zagranicznych służb.
Okazję do przechwycenia "kwitów na Piłsudskiego" przyniósł zamach majowy 1926 r.
Generał Zagórski opowiedział się przeciwko Marszałkowi i na mocy rozkazu
wydanego przez generała Rozwadowskiego, stojącego po stronie prezydenta
Stanisława Wojciechowskiego i premiera Wincentego Witosa, otrzymał zgodę na
użycie przeciwko puczystom karabinów maszynowych i lotnictwa. To wystarczyło, by
po zdobyciu Warszawy przez oddziały wierne Piłsudskiemu ogłosić obu generałów
zdrajcami i osadzić w wileńskim więzieniu. Co ciekawe, mieszkanie Zagórskiego
zostało wówczas skrupulatnie przeszukane. Czy znaleziono wszystkie niewygodne
dla marszałka dokumenty austriackiego wywiadu? Wydarzenia, do jakich doszło rok
później i tajemnicze zaginięcie generała wskazują, że nie.
SKONFISKOWANE DZIENNIKI
Generał Zagórski widziany był na Dworcu Wileńskim w sobotę 6 sierpnia 1927 r.,
ubrany po cywilnemu, w towarzystwie kilku oficerów. Fakt ten nie uszedł uwadze
dziennikarzy stołecznych gazet, ale poniedziałkowe wydania dzienników piszących
o zwolnieniu go z Antokola doniosły także, że generał przepadł.
"Faktem jest jednak, że gen. Zagórski w ubiegłą sobotę w towarzystwie przybyłego
z Warszawy kpt. Lucjana Miładowskiego, który zgłosił się po niego, opuścił
Wilno, a podróżni jadący pociągiem Zemgale - Warszawa, przychodzącym na dworzec
wileński widzieli gen. Zagórskiego w Grodnie" - relacjonowało pismo codzienne "ABC"
8 sierpnia 1927 r. "Do Warszawy pociąg przyszedł o godz. 7 m. 45, gdzie
natychmiast z dworca wileńskiego, aby nie zwracać uwagi publiczności, wsadzono
go pośpiesznie do zamkniętego samochodu w asyście tegoż oficera [Miładowskiego -
przyp. red.], wywiadowców i żandarmów i odwieziono do więzienia wojskowego przy
ulicy Dzikiej" - donosiło "ABC" we wtorek 9 sierpnia. "Dziś rano najbliżsi
krewni gen. Zagórskiego, w tej liczbie kuzynka p. Irena Zagórska, udała się do
Belwederu celem otrzymania audjencji u p. marszałka Piłsudskiego, aby się
dowiedzieć, gdzie przebywa generał i w ogóle co się z nim dzieje, lecz do
godziny jedenastej rano nie mogła jeszcze otrzymać audjencji" - dodawał dziennik
na pierwszej stronie.
"Rzeczpospolita" dementowała jeszcze tego samego dnia: "Wbrew doniesieniom
niedzielnego >>Kurjera Porannego<< i >>Expressu<< przytoczonym przez nas w wydaniu
wczorajszem, w ciągu ubiegłego dnia krążyły pogłoski, jakoby gen. Zagórski
pozostawał w dalszym ciągu w więzieniu śledczem, tym razem w Warszawie, przy ul.
Dzikiej. Z kół urzędowych atoli pogłoskom tym zaprzeczono kategorycznie,
oświadczając, że gen. Zagórski pozostaje na wolnej stopie".
Sprawa zagadkowego zaginięcia przeciwnika Piłsudskiego szybko rozgrzała gazety.
11 sierpnia w czwartek "Rzeczpospolita" w artykule "Dziwne tajemnice z gen.
Zagórskim" donosiła o postępach dziennikarskich śledztw: "Wczoraj wieczorem
jedno z pism warszawskich w dodatku nadzwyczajnym doniosło, iż wedle zebranych
przez nie wiadomości gen. Zagórski przybył do Warszawy w sobotę wieczorem w
towarzystwie wysłanego poń oficera, na dworcu zaś został zawiadomiony przez
innego oficera, wysłanego z polecenia p. ministra Spraw Wojskowych, iż jest
wolny i w poniedziałek lub wtorek ma stawić się do raportu w Belwederze.
Następnie generał w towarzystwie obu oficerów miał rzekomo odjechać do łaźni
>>Pod Messalką<<. I odtąd wszelki o nim dalszy ślad zaginął" - pisała gazeta.
Milczenie władz, policji i kręgów rządowych dodatkowo podsycało atmosferę
sensacji. 13 sierpnia w sobotę dziennik "ABC" ogłosił, że wyznacza tysiąc
złotych nagrody za informację o losach generała i zacytował pierwszy komunikat
Ministerstwa Spraw Wojskowych oraz prokuratury sugerujący, iż Zagórski "świadomie ukrył miejsce swego pobytu". Jednocześnie doniósł o konfiskatach
gazet piszących o generale. Sprawa była poważna, bo między 11 a 29 sierpnia
policja przejęła w sumie 13 wydań dzienników: "Rzeczpospolitej", "Głosu
Codziennego", "Kurjera Warszawskiego" oraz "Gazety Warszawskiej Porannej" - jak
zauważało "ABC" - "łącznie z onegdajszym dodatkiem o >>Cadillac'u Nr. 24<<".
Nerwowość władz wydaje się uzasadniona, jeśli przyjrzeć się tropom prowadzącym
do wspomnianego auta.
DWÓCH ZAGÓRSKICH
Cadillac parkujący na Dworcu Wileńskim wieczorem 6 sierpnia 1927 r. nosił numer
24 i należał do parku maszyn Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych. W późniejszym
śledztwie ustalono, że auto z garażu wyprowadzał "kapitan piechoty, średniego
wzrostu, z angielskim wąsem", który przejął je na polecenie pułkownika Bolesława
Wieniawy-Długoszowskiego, przyjaciela Józefa Piłsudskiego. Tajemniczy kapitan
miał tłumaczyć, że pułkownik uda się limuzyną na zjazd legionistów do Kalisza.
Wieniawa-Długoszowski rzeczywiście pojechał do Kalisza, ale innym autem. Andrzej
Ceglarski, autor wydanej niedawno książki "Sprawa generała Zagórskiego.
Zabójstwo prawie doskonałe" nie ma wątpliwości, że tajemniczym kapitanem był
Edmund Galinat, współpracownik majora Zygmunta Wendy z adiutantury marszałka
Piłsudskiego. Obaj oficerowie pojechali limuzyną na dworzec. Towarzyszył im
porucznik Wakre, adiutant pułkownika Wieniawy-Długoszowskiego i przyjaciel
kapitana Miładowskiego, eskortującego w tym czasie generała Zagórskiego z Wilna.
W ciemnowiśniowym aucie najpewniej siedział również podpułkownik Józef Beck,
szef gabinetu Piłsudskiego.
Każdy z nich miał do odegrania ważną rolę w operacji, której - jak pisze
Ceglarski - towarzyszyła sprytna mistyfikacja. Zygmunt Wenda przyznał potem, iż
przyjechał na dworzec taksówką, by oznajmić generałowi Zagórskiemu, że jest
wolny, ale wkrótce ma się stawić przed Piłsudskim. "Zobaczyłem majora Wendę
samego, zszedłem na najniższy stopień, a major Wenda kazał mi zawiadomić
generała Zagórskiego, że zostaje zwolniony i że ma się zameldować do raportu,
zgłosiwszy się przedtem telefonicznie u majora Wendy w poniedziałek wieczór lub
wtorek" - zeznał w śledztwie kapitan Miładowski. Obaj mieli odprowadzić byłego
już więźnia i wsiąść razem z nim do auta czekającego przed dworcem. Jak
tłumaczyli, odjechali zielonym fordem.
W rzeczywistości generał wsiadł do cadillaca i wszelki ślad po nim zaginął.
Fordem odjechał - w towarzystwie Wendy i Miładowskiego - najprawdopodobniej
sobowtór Włodzimierza Zagórskiego, kapitan Władysław Kowalewski, komendant
warszawskiej organizacji paramilitarnej Strzelec, niezwykle podobny fizycznie do
generała, choć znacznie od niego młodszy. Podstęp ten miał uwiarygodnić zeznania
obu oficerów. Pomógł w tym również bezstronny świadek, prowadzący auto szeregowy
Mieczysław Cempel. Nie znał Zagórskiego, co najwyżej mógł kojarzyć go jedynie ze
zdjęć w prasie, był więc idealnym nieświadomym współpracownikiem spiskowców.
Potwierdził w śledztwie, że pasażer opuścił samochód niedaleko znanej łaźni Pod
Messalką, wyjaśniając, że chce odświeżyć się po podróży. "Pan generał Zagórski
wysiadł na Krakowskim Przedmieściu naprzeciw łaźni, rzymskich. Mianowicie pan
kapitan kazał mi tam zatrzymać auto. Słyszałem, jak pan generał Zagórski mówił,
że pójdzie wykąpać się" - zeznał szeregowy Cempel.
Interesujące, że na udział Kowalewskiego w operacji wskazywał m.in. Wincenty
Witos, jednak prokuratura nie podjęła tego wątku. Kowalewski zresztą sam
przyznał się, że udawał Zagórskiego. Pisał o tym oficer wywiadu Stanisław Zenon
Zakrzewski, wspominając spotkanie z pijanym Kowalewskim: "Kiedyś w takim stanie
przysiadł się do mnie w lokalu i przysięgał, że to nie on zabił Zagórskiego (ja
go o to nie posądzałem).
On tylko dublował Zagórskiego. Kowalewski miał sylwetkę Zagórskiego i był do
niego podobny z twarzy i z postawy". To podobieństwo było do tego stopnia
uderzające, iż wynikały z niego czasami zabawne sytuacje. Zdarzało się na
przykład, że żołnierze oddawali honory Kowalewskiemu, sądząc, iż mają do
czynienia z Zagórskim.
RÓŻNE WERSJE ŚMIERCI
Co stało się z prawdziwym generałem? Na ten temat mnożą się mniej lub bardziej
prawdopodobne teorie. Mimo że aż do wybuchu II wojny światowej był poszukiwany
pod zarzutem dezercji, to nie ulega wątpliwości, że najprawdopodobniej stracił
życie wkrótce po uprowadzeniu. Czy stało się to w Warszawie, czy może gdzieś z
dala od stolicy, tego już się nie dowiemy. Nie wiadomo również, z czyjej ręki
poniósł śmierć i czy wcześniej był torturowany.
W dojściu do prawdy nie pomogą akta śledztwa prokuratorskiego, prowadzonego tak
nieudolnie i pobieżnie, jakby komuś bardzo zależało na zatajeniu losów
Włodzimierza Zagórskiego i ukryciu tożsamości zabójców. Zastępca szefa Sztabu
Głównego generał Kordian Zamorski podkreślał w swoim pamiętniku, że
współsprawcami tej zbrodni są ludzie z bliskiego otoczenia marszałka.
Podejrzewał m.in., że za dokonanie egzekucji miał odpowiadać podpułkownik Wacław
Kostek-Biernacki, były szef żandarmerii z czasów legionowych, słynący z
bezwzględności i nazywany Wieszatielem z racji swoich upodobań do stosowania
kary śmierci.
"Pewny jestem, że Zagórski nie żyje. Pewny jestem, że jeśli został zgładzony, to
nie bez wiedzy Komendanta. Nikt bowiem z tak zwanych naszych ludzi nie odważyłby
się zrobić czegoś podobnego samowolnie" - zauważał Zamorski. "Za tym, że został
zgładzony, przemawia mi to, że tego charakteru człowiek milczy przy tylu dlań
sprzyjających okolicznościach. Gdyby żył, wiedzieliby o tym pierwsi endecy i
wysuwaliby go jako swego świętego. Następnie, po cóż w okresie zniknięcia
Zagórskiego był przeniesiony do Brześcia na komendanta garnizonu osławiony dziś
Kostek-Biernacki, tak zwany Wieszatiel, który winien dowodzić pułkiem w
Przemyślu, na który zresztą i wrócił" - podkreślał. Według jego informacji
Zagórski mógł zostać zabity w Brześciu, być może wskutek jakichś tajemniczych
doświadczeń z bronią gazową.
W pamiętnikach Zamorski powoływał się też na rozmowę z generałem Edwardem
Rydzem-Śmigłym, przekonanym, że w zabójstwie Zamorskiego brali udział Wenda i
Beck. Na szefa gabinetu Piłsudskiego i przyszłego ministra spraw zagranicznych
wskazywał również niemiecki publicysta Friedrich Wilhelm von Oertzen, który w
wydanej w 1932 r. książce "Das ist Polen" poświęcił uwagę sprawie zaginięcia
Zagórskiego. Według jego wersji generała postrzelił w łaźni oficerskiej
podpułkownik Bogusław Miedziński, bliski współpracownik Piłsudskiego, a dobić
miał go właśnie Józef Beck. Miedziński i Beck w roli egzekutorów pojawiają się
również we wspomnieniach endeckiego polityka Stanisława Kozickiego. Twierdził
on, że obaj strzelili do Zagórskiego, kiedy ten rzucił się na Piłsudskiego
podczas rozmowy w Belwederze.
Ustalenie po niemal 90 latach, gdzie zakończyła się dla generała podróż
wiśniowym cadillakiem, jest niemożliwe. Być może ostatnia wskazówka w tej
sprawie kryje się za oceanem, w sejfie Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym
Jorku. To stara teczka w grubych okładkach oklejonych zielonym płótnem. Jak
pisał Ryszard Świętek w książce "Lodowa ściana. Sekrety polityki Józefa
Piłsudskiego 1904-1918", teczka do roku 1939 leżała pod kluczem w Belwederze.
Kiedy wybuchła wojna, wywieziono ją do Rumunii, a stamtąd trafiła na Zachód. Czy
to ta sama teczka, którą w zalakowanej kopercie major Kycia odbierał od generała
Zagórskiego? Wiadomo, że zawiera dowody dotyczące współpracy Józefa Piłsudskiego
z austriackimi służbami, w tym dwie umowy wywiadowcze. Wśród dokumentów nie ma
jednak pokwitowań odbioru pieniędzy. Jeśli tam były, to z pewnością spłonęły w
belwederskim kominku.