Gazeta Wyborcza - 2008-01-08

 

 

Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski

Gorączka złota w Treblince

 

 

Jeden z tutejszych kupił za żydowskie złoto hurtownię w Warszawie - opowiada Tadeusz Kiryluk, były kierownik muzeum-obozu w Treblince.

- Szwagier znalazł brylant jak pół paznokcia od dużego palca - wspomina jego sąsiad z Wólki Okrąglik. - I przepił. Nawet stodoły nie postawił. A inni domy stawiali i nie tylko: całe gospodarstwa wyrosły.

- Jeden z tutejszych wysiał łubin - opowiada Kiryluk. - Poszedł w pole, a na roślinie wisi złota obrączka. Zaraz poszedł z rodziną i pole przekopali. Ryli ziemię ojcowie, matki, potem dzieci kopały i wnuki, na koniec to już aparaty mieli, wykrywacze metalu. Jeden chciał mnie zabić, milicjant z Warszawy, się okazało.

- Kopali i być może dalej kopią - mówi Martyna Rusiniak, autorka pracy "Obóz Zagłady Treblinka II w pamięci społecznej".

Chodzimy po treblińskim lesie. Doły faktycznie są, ale już stare, rosną w nich krzaki. Ostatnia oficjalna informacja o hienach pochodzi z 2002 roku, kiedy wykopano siedem dołów. W latach 90. - kilkadziesiąt dziur. Jeszcze wcześniej - kilkaset. Im głębiej wstecz, tym więcej hien.

W błocie leżały wielkie brylanty i miliony

Gorączka złota wybuchła w 1942 roku.

Od końca lipca pociągi przywoziły do obozu i biednych, i tych najbogatszych przedstawicieli żydowskiej diaspory. Do gazu szli - pod okiem ukraińskich i rosyjskich strażników - adwokaci, bankierzy, kamienicznicy. "Wolno zabrać złoto i walutę" - głosiły plakaty w warszawskim getcie. "Oznaczały one mniej więcej tyle: >>nie zapomnijcie zabrać ze sobą pieniędzy i złota <<" - pisze Rachela Auerbach, autorka pierwszej polskiej książki o obozie (1947).

Żydzi brali: wieczne pióra ze złotymi stalówkami wypełnione brylantami, złote dolary, cenniejsze od złota zabytkowe numizmaty... A gdy już pociąg wyładowany majątkiem stawał na peronie, wystarczyło półtorej godziny, by ludzie płonęli na wielkim ruszcie z kolejowych szyn. W tym czasie więźniowie z Sonderkommanda rozpruwali ich ciepłe jeszcze płaszcze, segregując kosztowności. W pośpiechu nikt nie dbał o drobne.

- Deptano często złote monety i nikt nie nachylał się, żeby je podnieść - relacjonował jeden z garstki ocalonych. Inny - Samuel Willenberg - napisał: "Poniewierały się codziennie kilogramy brylantów, tysiące złotych zegarków, miliony monet narodów całego świata. Nawet chińskie. Papiery wartościowe, jakieś akcje różnych towarzystw całego świata razem ze zdjęciami szły na spalenie".

Kolejna relacja: "W piasku i błocie leżały kilogramy złota, wielkie brylanty, masa przedmiotów wartości dosłownie miliardów złotych i nikt tego nie brał, bo na co trupom pieniądze?".

Trupom na nic.

Chłopi nosili kosze zegarków, baby - futra wiadomego pochodzenia

Łańcuszek wyglądał tak: zatrudnieni przy eksterminacji więźniowie odbierali uśmiercanym walutę, złoto, kamienie i zegarki, które - w tajemnicy przed nadzorującymi obóz esesmanami - przekazywali ukraińskim wachmanom. Ukraińcy szli na wieś, gdzie wymieniali dobra na wódkę, usługi prostytutek i jedzenie. Po powrocie do obozu za jedzenie kupowali od Żydów z Sonderkommanda kolejne kosztowności. Za drutami bułki, kiełbasa i butelka były warte już 300 dolarów albo więcej.

Kółko się domykało, bogactwo rosło, Ukraińcy nie wiedzieli już, co zrobić z pieniędzmi. Po służbie nie trzeźwieli, a na szyjach prostytutek wieszali złote kolie.

Opowiedzmy jeszcze: skąd prostytutki w podlaskiej głuszy?

Józef Górski, ziemianin z odległego o 10 km Ceranowa, działacz Narodowej Demokracji, napisał we wspomnieniach:

"Gospodarze tej wsi [Wólki] wysyłali swe żony i córki do ukraińskich strażników zatrudnionych w obozie i nie posiadali się z oburzenia, gdy te kobiety przynosiły za mało pierścionków i innych kosztowności pożydowskich, uzyskanych w zapłatę za osobiste usługi (...). Strzechy znikły zastąpione blachą, a cała wieś robiła wrażenie Europy przeniesionej do tego zapadłego zakątka Podlasia".

Prócz bab cichodajek zjawiły się i prostytutki profesjonalistki. Te przyjeżdżały do Wólki, Poniatowa, Grądów i Prostynia aż ze stolicy.

- Wynajmowały pokoje, mieszkając nieraz po dwie. I trzy dni z rzędu przyjmowały Ukraińców, a na trzy dni jechały do Warszawy odpocząć - z Tadeuszem Kirylukiem rozmawiamy w jego domu, w Wólce. Gospodarz pochodzi z Mazowsza, kierownikiem i lokatorem obozu-muzeum był od 1963 do 1996 roku. Po przejściu na emeryturę został na wsi.

- Warszawianki musiały ostro konkurować z miejscowymi kobietami. Musiała w chałupie być i mocna gorzała, i dobra dziewucha, bo inaczej taki ukraiński wachman nie zaszedł. Niektóra przy okazji w ciążę zaszła - opowiada Kiryluk. - A jedna miała dziecko z tym słynnym Demianiukiem.

Ludzie szli po złoto jak na wykopki

Iwan Demianiuk, domniemany operator komory gazowej w Treblince, po wojnie ukrył się w USA. Deportowany w 1986 roku do Jerozolimy dostał - w pierwszym procesie - karę śmierci. W 1993 roku uniewinnił go izraelski Sąd Najwyższy, ale dla własnego bezpieczeństwa pozostał w więzieniu. Nie wiadomo, czy to on gazował ludzi spalinami, ale nie ulega wątpliwości, że był obozowym strażnikiem.

- Babka, do której zaglądał, nie tylko jego przyjmowała - mówi Kiryluk. - Po wojnie do Związku Radzieckiego jeździła na procesy wachmanów. Miała ich po tatuażach i szczegółach na ciele rozpoznawać. Trzy lata temu umarła. W ogóle to musicie iść do Genka Goski co tu mieszka we Wólce - on ich wszystkich pamięta, bo tam służył.

- W obozie?

- Nie... później. Jak zlikwidowali obóz, dwóch Ukraińców zostawili do pilnowania. Z cegieł po krematorium więźniowie im gospodarstwo pobudowali. Dom, obora, krowy, żeby było jak w normalnej gospodarce. Niemcy kazali, żeby obaj - Saszka i Streibel ich tu ludzie nazywali - pilnowali terenu. Nikt się nie miał kręcić. Ukraińcy w czterdziestym czwartym ziemię orali, kartofle sadzili, jakby nigdy tu nic nie było. Aż jesienią uciekli przed Armią Radziecką. To Genek Goska im w tej gospodarce pomagał, w tym pilnowaniu. Ale gdzie tam upilnować? Jak uchowasz 16 hektarów, kiedy złoto na głębokość ręki nieraz było? Od razu zaczęło się wielkie kopanie. Najpierw po nocy ryli, potem to już jawnie: szli niby na wykopki ziemniaków - całe rodziny z widłami, łopatami, koszami, jedzeniem na obiad.

- Jak to możliwe, że w ziemi pozostało tyle skarbów, skoro ofiary Treblinki były rozbierane i palone, a ich rzeczy przeszukiwane? - pytamy Tadeusza Kiryluka.

- W czterdziestym drugim zagazowanych jeszcze nie palili, tylko zakopywali. Tych, co zmarli w wagonach, w podróży, co ich stratowali po drodze współpasażerowie, to, bywało, zakopali jak leci. Ktoś, dusząc się w komorze, zacisnął zęby tak, że nie szło trupowi szczęki rozewrzeć, i ząb został. Kobieta miała kolczyki w uchu, nie wyjęli jej przed komorą, żeby nie robić paniki, bo przecież oni niby do łaźni szli. Komu innemu utkwił pierścionek na palcu. Ciało stężało, ciężko zdjąć, trzeba rękę odpiłować... Więźniowie z Sonderkommanda ukrywali też złoto dla siebie. Do latryny wrzucali, do studni. Że może się uda przeżyć, wrócić, że będzie na po wojnie.

- Jak się morduje 900 tysięcy ludzi, i to w pośpiechu, zawsze można coś przeoczyć - dodaje Edward Kopówka, obecny szef muzeum.

Oglądając z nim wystawę poświęconą historii obozu, zastanawiamy się nad tą liczbą. Gdyby zagazowani wstali z grobu i wzięli się za ręce, ludzki łańcuch sięgnąłby z Treblinki do Stambułu.

Zostali na miejscu ci, co od świata nie chcieli już nic

Na wystawie są fotogramy, kilka eksponatów (niemieckie obwieszczenia, cynowe miski więźniów) i duży plan obozu, który składał się z dwóch części oddzielonych lasem.

Arbeitslager Treblinka I był jawny: wizytował go nawet Czerwony Krzyż, dwa razy w roku osadzeni dostawali paczki, na Boże Narodzenie - święte obrazki. Dwa z nich leżą przed nami w gablocie.

Vernichtungslager Treblinka II oficjalnie nie istniał, choć to właśnie tu skończyła się gwałtownie 500-letnia historia Żydów Warszawy. Przez cały czas specjalne komando zajmowało się zasłanianiem fabryki śmierci sztucznym lasem; wycięte opodal drzewa były ustawiane jedno przy drugim, w druty ogrodzenia wplatano trzy razy w miesiącu świeże gałęzie, by zamaskować wszystko od strony drogi i linii kolejowej.

Przy eksterminacji pracowało ok. 800 Żydów podzielonych na komanda: witające ludzi na rampie, odbierające ofiarom bagaże i ubrania, wyciągające ciała z komory gazowej, przeszukujące trupy, zakopujące, a od 1943 roku palące zwłoki. Wreszcie komando sortujące odzież i ostatnie: segregujące kosztowności.

Wszystkich razem nadzorowało około stu wachmanów, w większości byłych żołnierzy Armii Czerwonej, teraz na usługach Rzeszy.

Wachmanów nadzorowała dwudziestka esesmanów: Niemców i Austriaków.

- W Treblince nie było pasiaków ani zupy z brukwi - mówi kierownik, gdy wychodzimy przed jego przylegający do obozu domek-biuro.

Ocalony Samuel Willenberg wspomina, że więźniowie chodzili w garniturach ofiar przywiezionych do gazu, palili papierosy, pili drogie alkohole, jedli sardynki wyjęte z walizek zamordowanych. Może dlatego mieli siłę, by zorganizować powstanie. Dorobionym kluczem otworzyli magazyn broni, rozdzielili karabiny między wtajemniczonych, podpalili baraki i zaczęli strzelać do strażników. Gdy ci odpowiedzieli ogniem, zaczęła się jatka. Około 700 Żydów zostało zabitych na miejscu, dwie setki wyrwały się jednak poza druty. Większość szybko wyłapali ściągnięci z całej okolicy policjanci i żandarmi. Przeszło stu więźniów zostało na miejscu, chociaż był moment, że mogli po prostu wyjść przez wyrwę w drutach.

- Nie uciekali przede wszystkim członkowie komanda pracującego w strefie zagłady - opowiada Edward Kopówka. - Oni nie chcieli już od świata niczego. Wszyscy zostali zresztą zastrzeleni jeszcze tego samego dnia. Nazajutrz zaczęła się likwidacja obozu. Na rozkaz lubelskiego szefa SS Odilo Globocnika powstało w tym miejscu gospodarstwo rolne - tak samo jak w Bełżcu i Sobiborze.

To, co się wykopało, bandy zabierały i teraz nic nie ma

82-letni dziś Eugeniusz Goska - Genek - jako chłopak był parobkiem w "gospodarstwie Treblinka". Mówi, że sam złota nie wykopywał, ale zna kopaczy ze wsi aż za dobrze. Gdy Ukraińcy uciekli na zachód, miejscowi poszukiwacze stłukli Genka, by wyciągnąć informacje, gdzie leży najwięcej bogactw.

- Bili mnie pałami po dupie - opowiada, siedząc na łóżku.

- Dawaj złoto, złoto dawaj - kiwa głową jego korpulentna żona. - Myśleli, że mąż wie, gdzie to wszystko pochowane. A co my tam wiedzieli? Tyle co każdy.

- Kto we wsi najwięcej wykopał? - pytamy pana Eugeniusza.

- Ja nic nie powiem!

Idziemy pytać. Pada śnieg. Wólka jest nieduża, położona przy jednej wąskiej ulicy wiodącej od Ostrowi Mazowieckiej do Sokołowa Podlaskiego. Wieś mogła robić wrażenie pod koniec lat 40., gdy pojawiły się tu pierwsze eternity w pokrytym papą i strzechą powiecie. Dziś dawne bogactwo nie rzuca się w oczy. Ale jedno widać: znakomitą większość domów postawiono 50-60 lat temu i były to domy solidne. Przetrwały do dziś w niezmienionym stanie - tu i ówdzie wyrósł tylko talerz satelity albo dobudówka z suporeksu.

Wchodzimy do drewnianej parterówki ze skośnym obitym blachą dachem. W pokoju brunatna wykładzina, telewizor włączony na cały regulator. Gospodarz niedosłyszy, więc porozumiewamy się prawie krzycząc.

- Mówią, że panu się dużo złota udało wykopać!

- Dzieeee tam... dużo!? Przygarść... Toć co się wykopało, zaraz bandy różne zabierały. Nie oddasz - kula w łeb! Nogi do pieca potrafili włożyć - i gadaj, gdzie to masz. Jak mnie jeden kolbą od karabina jebnął, to pamięć straciłem...

Dotarliśmy do "Kalendarium działań oddziału siedleckiego Pogotowia Akcji Specjalnej NSZ" z 1946 roku.

Pod datą 26 lutego czytamy: "Akcja ściągania kontrybucji od ludzi zajmujących się profanacją grobów w Treblince przeprowadzona wspólnie z ludźmi z oddziału >>Władka <<, komendanta rejonowego PAS w powiecie sokołowskim".

27 lutego: "Ściąganie kontrybucji po raz drugi wspólnie z ludźmi >>Władka<< od ludzi profanujących groby w Treblince zamieszkałych na wsiach w okolicach Kosowa Lackiego. Za koleżeńską pomoc grupa >>Zycha<< otrzymała 30 tys. złotych na zakup broni".

- A co się panu najlepszego udało wykopać!?

- Idźta do tych... - gospodarz tłumaczy nam, jak dojść do kolejnego sąsiada. - Un wam o skarbach opowie, najwięcej nazbierał.

- Najwięcej czego?

- Perły, szofer, wszystko miał.

- Jaki szofer?

- Szofer, mówię! Kamiń taki! I drugi: szmarad. Zielone, niebieskie, wielkie jak śliwka, cały węzeł tego było. Tam miał stodołę pobudowaną, kumbajn. Idź, zapytaj, jak przyjeżdżali jubilery z Warszawy, na podwórku diamenta wyceniali. U mnie nic nie ma!

Szakale w ludzkiej postaci wiercą dziury w świętej ziemi

Jesienią 1944 roku w Treblince znów pojawili się ukraińscy i rosyjscy strażnicy - tylko że tym razem na służbie Stalina. Wraz z ich przybyciem chłopskie kopanie zamieniło się w przemysł. Sowieci przywozili z lotniska położonego w odległym o 10 km Ceranowie miny i niewypały. Wkopywano ładunek w masowy grób, Sowiet detonował, żydowskie zwłoki wylatywały w powietrze.

Gdy trzy lata później w byłym obozie pojawili się przedstawiciele Głównej Komisji Badań Zbrodni Hitlerowskich, proceder trwał w najlepsze. Członkini komisji Rachela Auerbach zanotowała:

"Z łopatami i innym sprzętem szabrownicy i maruderzy kopią, szukają, ryją (...) nie spalone kule armatnie i bomby taszczą tutaj - szakale i hieny w ludzkiej postaci. Wiercą dziury w przesiąkniętej krwią, z popiołem spalonych Żydów zmieszanej ziemi..."

Auerbach - ze względu na cenzurę - nie mogła oczywiście napisać, że proceder współorganizują i nadzorują Sowieci. Nie wyjaśniła, kim są "maruderzy". Skalę dokonanych przez nich wykopków opisuje jednak dokładnie uczestnik innej delegacji z Warszawy Karol Ogrodowczyk:

"Pole przekopane i zryte, doły mają po 10 metrów głębokości, leżą kości ludzkie i porozrzucane rzeczy, buciki, łyżki, widelce, lichtarze, włosy z noszonych przez Żydówki peruk. W powietrzu wisi smród gnijących ciał... Odór tak nas odurzył, iż poczęliśmy z kolegą wymiotować i uczuliśmy drapanie niesamowite w gardle (...) Pod każdym drzewkiem otwory wykopane przez poszukiwaczy złota, brylantów (...) Między drzewami uwijają się miejscowe kmiotki żądne znalezienia skarbów. Zapytani przez nas >>co wy tu robicie? << nie dali żadnej odpowiedzi".

Przypiekano kobietę, zmuszając do wydania miejsca przechowywania kosztowności

Dzień przed spotkaniem z kierownikiem Kopówką obeszliśmy przysypane śniegiem lasy i zarośla wokół centralnego pomnika Treblinki. Dołów w ziemi jest dużo - mają średnicę od trzech do dziesięciu metrów. Wyglądają jak leje po bombach albo małe kratery. Część wykopów porastają całkiem już dorodne drzewa, na oko czterdziestoletnie, część obrośnięta jest młodymi krzewami.

Sam pomnik - ośmiometrowy kamienny obelisk - stoi na wielkiej betonowej płycie pokrytej setkami głazów z nazwami rodzinnych miejscowości ofiar: Sochaczew, Siedlce, Warszawa, Saloniki. Zdaniem Martyny Rusiniak, autorki pracy o Treblince, autorzy nadali pomnikowi taka formę, by uniemożliwić rozkopywanie terenu. Bo pod koniec lat 40. powstało tu już coś na kształt mafii kopiących.

W zbiorach IPN zachowało się sprawozdanie komendanta milicji z Kosowa Lackiego:

"Teren był strzeżony przez nieznane osoby posiadające broń, które zabraniały wstępu dla niewtajemniczonych i stanowiły straż ochronną dla wydobywających szczątki zegarków, biżuterii, pieniędzy. (...) Stan taki prowadził do zatarcia śladów masowej zbrodni niemieckiej i groził wytworzeniem się epidemii chorób ludzkich (...) Sporządzaliśmy obławy przepędzając hieny ludzkie, które uparcie wracały, by nadal prowadzić przerwane poszukiwania".

Ogrodowczyk - warszawski delegat - zauważył to samo: aby przekopać teren mający prawie 20 hektarów i zagospodarować znaleziska, potrzebne były tysiące ludzi - minerzy, kopacze, ochroniarze, handlarze skupujący złoto i kamienie, ochrona itd. By "pracować" spokojnie całe lata, trzeba było zapewne dać niejedną łapówkę. Tuż po wojnie skarbów nie brakowało. Z czasem należało ryć coraz głębiej, a znaleziska trafiały się rzadziej. Wybuchały waśnie przy podziale łupów.

Wspomina: "W okolicy panują niesamowite stosunki. A mianowicie ludność wzbogacona złotem wykopanym z grobów rabuje, robiąc nocne napady na sąsiadów, tak że nocując tam mieliśmy ogromnego stracha, gdyż w jednej chałupie (...) przypiekano kobietę na ogniu zmuszając ją w ten sposób do wydania miejsca przechowywania przez nią złota i kosztowności. Służby Bezpieczeństwa w ogóle nigdzie nie ma".

Na twarzach nie widać przerażenia

Po wizycie obu delegacji - Auerbach i Ogrodowczyka - władza postanowiła coś zrobić. Stacjonująca w Ostrowi Mazowieckiej jednostka pojechała pod bronią, by wyłapać kopaczy. Obławę zorganizowano profesjonalnie - część terenu zaminowano, by uniemożliwić ucieczkę kopiącym i ich ochronie, tyraliera wojskowych nadeszła z drugiej strony. Trzech okrążonych wyleciało w powietrze na minach, kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn zatrzymano.

 

To nie jest zdjęcie ze żniw. Kopacze z Wólki Okrąglik i sąsiednich wsi pozują do wspólnej fotografii z milicjantami, którzy zatrzymali ich na gorącym uczynku. W chłopskich kieszeniach były złote pierścionki i żydowskie zęby. U stóp siedzących ułożone czaszki i piszczele zagazowanych.

 

Dostaliśmy w jednej z chałup w Wólce unikalne - być może jedyne zachowane - zdjęcie z tej akcji. Nikt go dotąd nie publikował. Scena w szczerym polu: uzbrojeni w ręczne karabiny maszynowe żołnierze otaczają grupę wieśniaków. Kobiety ubrane w chusty i długie spódnice, jak do żniw. Tylko w rękach - zamiast sierpów - łopaty. Mężczyźni w czapkach i marynarkach, ze szpadlami. Przed nimi ułożone w stosy wykopane czaszki i piszczele. Na twarzach nie widać przerażenia. Zatrzymani wiedzą, że nic im nie grozi.

Zastanawiamy się, ilu mieszkańców Wólki, Grądów i Prostynia rozpozna na tym zdjęciu swoich rodziców i dziadków.

Czytamy sprawozdanie z obławy, które dowódca jednostki w Ostrowi złożył zwierzchnikom: "Przy kopiących znaleziono złote pierścionki, koronki i porcelanowe zęby w złotych i srebrnych oprawach".

Brak w archiwach informacji o wytoczeniu komukolwiek procesu za bezczeszczenie zwłok. Pokazowa akcja zakończona, zdjęcia zatrzymanych porobione, raport wysłany, wojsko wraca do koszar, kopacze - do Treblinki.

Intensywne rycie nie ustaje przez kolejne 15 lat.

- Ludzie się nauczyli, co brylant, a co amarant - opowiada gospodarz, któremu pokazujemy zdjęcie. Długo wpatruje się w twarze na fotografii. Nie chce zdradzić, kogo rozpoznał, ale przyznaje: "Oj, nie są to ludzie anonimowi". Kilka razy powtarza, że jeśli podamy w "Gazecie" jego nazwisko, sąsiedzi go spalą.

- Słyszeliśmy, że pańscy rodzice wykopali najwięcej kosztowności z całej okolicy.

- Nieprawda! - nasz rozmówca usztywnia się gwałtownie.

- To kto miał najwięcej szczęścia?

- Był tu taki jeden, mówili wuj Józef, myśmy, młodzi chłopcy, się go bali, miał wielkie wąsy i wiecznie pod gazem. To on największy brylant wykopał.

- A rodzice pana?

- Mieli jakieś widelce posrebrzane, jak kto pytał, mówili, że dostanę... Nie ma o czym mówić.

- A kamienie? Zielone, niebieskie, wielkie jak śliwka... pamięta pan?

- Ja miałem z dziesięć lat wtedy czy dwanaście... I co myślicie? Że mi dawali się diamentami bawić?! - gospodarz otwiera drzwi za naszymi plecami.

- Do kiedy trwały wykopki? - pytamy już w progu.

- A ja wiem? Ciągle jeszcze tam jacyś chodzą, ale teraz to już chyba hobbyści od skarbów tylko...

Rozkopane mogiły wachmanów

Tadeusz Kiryluk na co dzień poluje. Jako kierownik muzeum-obozu w latach 60. jeździł na łowy z ministrami kolejnych rządów PRL. Opowiada nam, jak zaszedł kiedyś kopacza ze sztucerem. - "Co pan tu robisz?", pytam. Ten się odwraca, ja patrzę - sąsiad z Wólki! Potem o nim gadali we wiosce, że szczęście miał niemożliwe. Co poszedł - coś znalazł. Mówili na niego "złota rączka". A innym razem też na kopacza krzyczę "Stój!", a ten pistolet wyciąga. Ja z flintą, on z gnatem. "I co? - pytam. - Teraz będziemy się strzelać?". Zaczął się tłumaczyć, że z Warszawy jest, że pierwszy raz, bo na urlopie przyjechał pokopać, słyszał o pożydowskim złocie od kolegi... Takie tam... Legitymację mi pokazał milicyjną. Że żaden z niego bandyta. Ale cały czas mnie obserwował uważnie, oka z lufy nie spuszczał. Żartów nie było. W Prostyni za mej kadencji zabili człowieka w porachunkach o złoto z Treblinki.

- Kiedy pan widział ostatnich kopaczy?

- Dokładnie to nie powiem, ale już ci, co ostatni chodzili, to w wykrywacz metalu byli zaopatrzeni. Musiały być lata 90. Takiego z aparatem też raz zaczepiłem kiedyś. Bardzo mi chciał pokazać, jak ten radar działa. Coraz lepsze mają, skubańce. Kiedyś to tylko piszczał na metal, teraz są takie radary, że podziemie widać. Komputerowe są.

Ostatni udokumentowany przypadek większej profanacji pochodzi z 2002 roku. Ktoś rozkopał mogiły wachmanów, których pochowano w Treblince I. - Kopacz musiał być dobrze poinformowany - uważa Edward Kopówka. - W Treblince II już ciężko coś znaleźć, a grobów Ukraińców jeszcze nikt wcześniej nie ruszył.

- Chodząc wokół pomnika, trafiliśmy na doły - mówimy, żegnając się z kierownikiem. - Sądząc po rosnących w nich drzewach, mają kilkadziesiąt lat. To po kopaczach te doły?

- Nie... to po armatach. W 1944 na kilka tygodni zatrzymał się tutaj front.

Martyna Rusiniak jest zdania, że część rowów jest pamiątką po hienach. Szczególnie z czasów, gdy do prac wydobywczych używano bomb. Młoda historyczka pokazuje nam zdjęcia największych powojennych wykopalisk. Rowy mają po dziesięć metrów długości, jeden wygląda jak wykop pod kamienicę.

Głośne wykopki trwały w najlepsze do końca lat 50. Nikt jednak nie chciał słyszeć eksplozji w byłym obozie. Od czasu wydania w 1947 roku książki Racheli Auerbach oficjalna prasa o gorączce milczała - z jednym wyjątkiem. "Trybuna Mazowiecka" zamieściła w 1957 roku ostry artykuł pt. "Hańba". Autor, L. Wieluński, oburzony profanacjami napisał o kopaczach: "Łapa zwierzęcia, ubranego w ludzką skórę, łapa rozgrzebująca zwłoki ludzi, zwłoki męczenników, wymierza co dzień nam wszystkim policzek. Policzek, który hańbi i boli".

Rusiniak napisała pracę naukową o Treblince - w przyszłym miesiącu jej "Obóz Za-głady Treblinka II..." ukaże się w wersji książkowej. Jeszcze szybciej na polski rynek wejdzie nowa książka prof. Jana Tomasza Grossa "Strach". W ponad 300-stronicowej publikacji Gross poświęca treblińskiemu Eldorado kilkanaście zdań i przywołuje relacje Auerbach i Górskiego. Książka wywołuje emocje już od miesięcy. Amerykańską premierę miała w czerwcu 2006, wyszła tam pod tytułem"Fear: Anti-Semitism in Poland After Auschwitz".

Prelegent Radia Maryja prof. Jerzy Robert Nowak zdążył już zrecenzować "Fear" w cyklu 21 artykułów "Naszego Dziennika" pod wspólnym tytułem "Nowe fałsze Grossa".

"Szczególnie obrzydliwy paszkwil", "kliniczny przejaw antypolonizmu" - ocenia książkę Nowak. W pierwszym tekście o Grossie pisze: "Pokazał bez żenady, jak daleka jest mu jakakolwiek elementarna uczciwość w spojrzeniu na Polskę i Polaków. Naród Polski, który tak bardzo ucierpiał w czasie wojny, Gross przedstawił jako dzikich antysemitów, krwiożerców i rabusiów".

W sukurs Nowakowi przyszedł z miejsca prof. Jerzy Bajda, który w Radiu Maryja obwieścił: - Gross w książce "Strach" oskarża Polaków, że niszczyli Żydów, podczas gdy prawda jest odwrotna.

Zachęcony Nowak w ostatnim artykule zapytał: "Czy polskie władze w końcu zdecydują się na wystąpienie z pozwem sądowym przeciwko oszczercy Grossowi?".

Pozew miałby się oprzeć na istniejącym od marca 2007 paragrafie, który przewiduje do trzech lat więzienia za "publiczne pomawianie narodu polskiego o udział, organizowanie lub odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne lub nazistowskie".

Prokurator Jerzy Engelking już wcześniej zapowiedział, że gdy tylko książka Grossa pojawi się w księgarniach, "zostaną podjęte stosowne działania mające na celu procesowe wyjaśnienia, czy zostało popełnione przestępstwo, a jeśli tak, nastąpi skierowanie aktu oskarżenia do sądu".

 

 

 

* Korzystaliśmy z prac:

- "Afn die felder fun Treblinka" Racheli Auerbach,
- "Na przełomie dziejów" Józefa Górskiego,
- "Treblinka - Eldorado Podlasia?" Martyny Rusiniak,
- pracy zbiorowej "NSZ na Podlasiu",
- "Bunt w Treblince" Samuela Willenberga,
- "Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści" Jana Tomasza Grossa.

 

** Dziękujemy Belli Szwarcman-Czarnocie za tłumaczenie tekstów z jidysz






ŻYDZI A SPRAWA POLSKA