Maksym Gorki

Moje uniwersytety

 

(...)

 

Ktoś zapoznał mnie z Andrzejem Derenkowem, właścicielem małego sklepiku spożywczego ukrytego przy końcu ubogiej, wąziutkiej uliczki nad parowem zawalonym śmieciami.

Derenkow, poczciwina o uschniętej ręce, o dobrej, okolonej jasną bródką twarzy i mądrych oczach miał najlepszą w mieście bibliotekę zakazanych i rzadkich książek, korzystali z nich studenci licznych zakładów naukowych Kazania i różni ludzie o rewolucyjnych przekonaniach.

Sklepik Derenkowa mieścił się w niziutkiej przybudówce przy domu należącym do skopca wekslarza. Drzwi ze sklepu prowadziły do dużego pokoju, do którego sączyło się skąpe światło przez okno wychodzące na podwórze; za tym pokojem - w jego przedłużeniu - mieściła się ciasna kuchnia, a za kuchnią, w kącie ciemnej sionki łączącej przybudówkę z domem, kryła się niewidoczna komórka, która służyła za schowek dla "podstępnej" biblioteki. Część książek stanowiły odręcznie przepisane, grube zeszyty; były wśród nich Pisma historyczne Ławrowa, Co robić? Czernyszewskiego, niektóre artykuły Pisariewa, Car-Głód, Przemyślna mechanika. Wszystkie te rękopisy przeszły przez wiele rąk, były postrzępione, zmięte.

Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do sklepu, Derenkow, zajęty klientami, wskazał mi głową na drzwi do pokoju; wszedłem tam i widzę - w półmroku klęczy drobny staruszek, podobny do portretu pustelnika Serafima Sarowskiego, i modli się w roztkliwieniu. Patrząc na niego poczułem, że coś tu jest nie w porządku, nie tak, jak być powinno.

Mówiono mi, że Derenkow jest narodnikiem; w moim pojęciu narodnik to rewolucjonista, a rewolucjonista nie powinien wierzyć w Boga, uważałem więc, że pobożny staruszek jest kimś niestosownym w tym domu.

Po skończonej modlitwie starzec przygładził starannie białe włosy na głowie i brodzie, przyjrzał mi się i powiedział:

- Jestem ojciec Andrzeja. A pan?... Ach, tak? A ja myślałem, że pan jest przebrany student.

- Po co student miałby się przebierać? - spytałem.

- Pewnie - cicho przytaknął starzec - choćby się człowiek nie wiem jak przebrał, Pan Bóg i tak go pozna!

Wyszedł do kuchni, a ja siedząc przy oknie zamyśliłem się i nagle usłyszałem okrzyk:

- To on jest taki!

Przy futrynie drzwi od kuchni stała biało ubrana dziewczyna; miała krótko ostrzyżone jasne włosy; na bladej, pulchnej twarzy promieniały uśmiechem niebieskie oczy. Była bardzo podobna do anioła, jakich widuje się na tanich oleodrukach.

- Czemu się pan tak przeraził? Czyż jestem taka straszna? - mówiła cienkim, drżącym głosem i ostrożnie, z wolna posuwała się ku mnie trzymając się ściany, jak gdyby szła nie po twardej podłodze, lecz po chwiejnej linie przeciągniętej w powietrzu. Ta nieumiejętność chodzenia jeszcze bardziej upodobniała ją do istoty nie z tego świata. Idąc podskakiwała co chwila, jak gdyby w stopy jej wbijały się igły, a ściana parzyła jej dziecinne, pulchne dłonie. Palce jej rąk były dziwnie nieruchome.

Stałem przed nią w milczeniu, doznając uczucia dziwnego zmieszania i przejmującego rozczulenia. Jakie niezwykłe jest wszystko w tym ciemnym pokoju!

Dziewczyna usiadła na krześle tak ostrożnie, jak gdyby się bała, że krzesło usunie się spod niej. Z niespotykaną prostotą opowiedziała mi, że dopiero od pięciu dni zaczęła chodzić, a przedtem prawie trzy miesiące leżała w łóżku - odjęło jej ręce i nogi.

- To taka nerwowa choroba - powiedziała z uśmiechem.

Przypominam sobie, że pragnąłem wówczas, aby jej wygląd i zachowanie miały jakieś inne przyczyny; nerwowa choroba to zbyt proste dla takiej dziewczyny, w takim dziwnym pokoju, gdzie wszystkie sprzęty nieśmiało przytuliły się do ścian, a w kącie przed ikonami zbyt jasno płonie płomyczek lampki oliwnej i po białym obrusie wielkiego stołu pełza, poruszając się bez powodu, cień jej miedzianych łańcuszków.

- Wiele mi mówiono o panu, więc chciałam zobaczyć, jaki też pan jest - dochodził mnie jej głos cienki jak głos dziecka.

Przyglądała mi się niepokojącym wzrokiem, który nie sposób było znieść: wydawało mi się, że jej niebieskie oczy widzą na wskroś. Nie mogłem, nie umiałem mówić z taką dziewczyną. Milczałem więc oglądając portrety Hercena, Darwina, Garibaldiego.

Ze sklepu wyskoczył wyrostek w moim wieku, o płowych włosach i zuchwałych oczach z białymi rzęsami i brwiami, i znikł w kuchni, krzyknąwszy załamującym się głosem:

- Po co wylazłaś, Mario?

- To mój młodszy brat, Aleksy - powiedziała dziewczyna. - A ja uczę się na kursach akuszeryjnych, ale właśnie zachorowałam... Dlaczego pan milczy? Jest pan nieśmiały?

Przyszedł Andrzej Derenkow wsunąwszy za pazuchę uschniętą rękę; w milczeniu pogłaskał siostrę po miękkich włosach, rozwichrzył je i zaczął mnie wypytywać, jakiej szukam pracy.

Potem weszła rudowłosa, smukła panna o zielonkawych oczach, popatrzyła na mnie surowo i wziąwszy pod rękę białą dziewczynę wyprowadziła ją z pokoju mówiąc:

- Dość już, Mario!

To imię nie pasowało do niej, było zbyt surowe.

Ja także wyszedłem, dziwnie wzburzony, ale nazajutrz wieczorem znów siedziałem w tym pokoju usiłując zrozumieć, jak żyją jego mieszkańcy i co stanowi treść ich życia. A żyli dziwnie...

Miły, łagodny staruszek, Stiepan Iwanowicz, bielusieńki i jakby przeźroczysty, spoglądał na nas z kącika, poruszając ciemnymi wargami i z lekka się uśmiechając, jak gdyby prosił: "Nie ruszajcie mnie!"

Czaiła się w nim zajęcza trwoga, bojaźliwe przeczucie nieszczęścia - to było dla mnie oczywiste.

Andrzej o uschniętej ręce, ubrany w szarą kurtkę, tak grubo wysmarowaną na piersiach tłuszczem i mąką, że aż stwardniała jak kora na drzewie - chodził po pokoju jakoś boczkiem, uśmiechając się jak dziecko poczuwające się do winy, któremu dopiero co przebaczono jakąś psotę. Pomagał mu w sklepie Aleksy, leniwy, ordynarny młokos. Trzeci brat, Iwan, kształcił się w instytucie nauczycielskim i mieszkał tam w internacie zaglądając do domu jedynie w święta; był to mały człeczyna, schludnie ubrany, o gładko ulizanych włosach, przypominający starego urzędnika. Chora Maria zajmowała pokoik gdzieś na poddaszu i rzadko schodziła na dół, a kiedy się zjawiała, czułem się nieswojo, jak gdyby mnie ktoś spętał niewidzialnymi więzami.

Gospodarstwo Derenkowów prowadziła współlokatorka właściciela domu, skopca, wysoka, szczupła kobieta o twarzy drewnianej kukły i surowym wejrzeniu złej mniszki. Kręciła się tam również jej córka, ruda Nastia; kiedy patrzyła na mężczyzn zielonymi oczami, nozdrza jej spiczastego nosa drgały.

Rzeczywistymi jednak gospodarzami w mieszkaniu Derenkowów byli studenci uniwersytetu, akademii duchownej i instytutu weterynarii - zgiełkliwe zbiorowisko ludzi, którzy żyli troską o naród rosyjski, nieustanną trwogą o przyszłość Rosji. Zawsze przejęci artykułami z gazet, problematyką świeżo przeczytanych książek, wydarzeniami z życia miasta i uniwersytetu, schodzili się wieczorami z wszystkich ulic Kazania do sklepiku Derenkowa, by prowadzić tu zaciekłe dyskusje albo cicho szeptać po kątach. Przynosili z sobą grube księgi i, stukając palcami w ich stronice, krzyczeli na siebie wzajemnie, a każdy z nich stawał w obronie prawdy, jaka mu najbardziej odpowiadała.

Oczywiście słabo rozumiałem te dyskusje; głoszone tu prawdy gubiły się w powodzi słów, niczym gwiazdeczki tłuszczu w rzadziutkiej zupie biedaków. Niektórzy ze studentów przypominali mi uczonych starców-sekciarzy z Powołża, ale rozumiałem, że mam przed sobą ludzi, którzy chcą zmienić życie na lepsze, i choć ich szczerość nurzała się w burzliwym potoku słów, nie tonęła w nim jednak. Zagadnienia, które próbowali rozwiązać, były mi bliskie i czułem się osobiście zainteresowany, aby zostały pomyślnie rozwiązane. Często wydawało mi się, że w słowach studentów dźwięczą moje własne, nie wypowiedziane myśli, odnosiłem się więc do tych ludzi niemal z uwielbieniem, jak jeniec, któremu obiecują wolność.

Oni znów patrzyli na mnie, jak patrzy stolarz na kawałek drzewa, z którego można zrobić coś osobliwego.

- Samorodny talent! - rekomendował mnie jeden drugiemu z taką dumą, z jaką ulicznicy pokazują sobie nawzajem miedziaka znalezionego na jezdni. Nie podobało mi się, kiedy mnie nazywali "samorodnym talentem" i "synem ludu" - uważałem się za pasierba życia i niekiedy mocno ciążyło mi brzemię siły, która kierowała rozwojem mojego umysłu. Tak na przykład, kiedy zobaczyłem w oknie księgarni książkę zatytułowaną nie znanymi mi słowami: Aforyzmy i maksymy, zapragnąłem gorąco przeczytać tę książkę i poprosiłem studenta akademii duchownej, aby mi ją pożyczył.

- Patrzcie, państwo! - krzyknął ironicznie przyszły archijerej, mężczyzna o kędzierzawej głowie Murzyna, grubych wargach i wystających zębach. - To bzdura, bracie! Czytaj to, co ci dają, a od rzeczy, do których nie dorosłeś - wara!

Ordynarny ton tych słów bardzo mnie uraził. Książkę oczywiście kupiłem za pieniądze częściowo zarobione na przystaniach, częściowo pożyczone od Andrzeja Derenkowa. To była pierwsza poważna książka, którą nabyłem; zachowałem ją po dziś dzień.

W ogóle obchodzono się ze mną niezbyt łaskawie. Gdy przeczytałem Abecadło nauk społecznych, odniosłem wrażenie, że autor przypisuje zbyt wielkie znaczenie roli plemion pasterskich w kształtowaniu życia kulturalnego - na niekorzyść przedsiębiorczych włóczęgów, myśliwców. Podzieliłem się moimi wątpliwościami z pewnym filologiem, on zaś, starając się nadać swej babskiej twarzy wyraz powagi, rozwodził się przez całą godzinę o "prawie do krytyki".

- Aby mieć prawo do krytyki, trzeba wierzyć w jakąś prawdę, a wy w co wierzycie? - spytał mnie.

Filolog ów czytał książki nawet na ulicy: idzie chodnikiem, zasłoni twarz książką i potrąca ludzi. Zwalony z nóg przez tyfus głodowy, leżąc w gorączce na poddaszu, krzyczał:

- W moralności powinny być harmonijnie stopione elementy wolności i przymusu - harmonijnie, har-har-harm...

Wrażliwy, na wpół chory wskutek chronicznego niedojadania, wyczerpany uporczywym poszukiwaniem niewzruszonej prawdy, nie miał żadnej radości życia prócz czytania książek i kiedy wydawało mi się, że pogodził sprzeczności dwóch tęgich umysłów, jego miłe, ciemne oczy zapalały się dziecinnym, szczęśliwym uśmiechem. W jakieś dziesięć lat od czasu mojego pobytu w Kazaniu spotkałem go w Charkowie; po powrocie z Kemu, gdzie przebywał pięć lat na zesłaniu, znów studiował na uniwersytecie. Wydawało mi się, że żyje on w mrowisku sprzecznych myśli; pożerany przez gruźlicę, próbował pogodzić Nietzschego z Marksem; chwytając mnie za ręce zimnymi, lepkimi palcami, pluł krwią i charczał:

- Nie sposób żyć bez syntezy!

Umarł w tramwaju w drodze na uniwersytet.

Niemało spotkałem takich nieulękłych męczenników rozumu; pamięć o nich jest dla mnie święta.

Ze dwudziestu ludzi tego rodzaju zbierało się w mieszkaniu Derenkowa; był wśród nich nawet Japończyk, student akademii duchownej Pantielejmon Sato. Od czasu do czasu przychodził barczysty mężczyzna o gęstej, rozłożystej brodzie, z głową ogoloną na sposób tatarski. Ubrany był w szary kazakin, zapięty na haftki pod samą brodę; wydawało się, że jest weń szczelnie zaszyty. Siedział zazwyczaj gdzieś w kącie, ćmiąc krótką fajeczkę, i spoglądał na wszystkich spokojnym, badawczym spojrzeniem szarych oczu. Wzrok jego często, uporczywie zatrzymywał się na mej twarzy; czułem, że ten skupiony człowiek ocenia mnie w myślach, i nie wiem dlaczego, bałem się go. Zadziwiała mnie jego małomówność; wszyscy dokoła rozprawiali głośno, dużo, stanowczo, a im donośniej brzmiały ich słowa, tym bardziej, oczywiście, podobały mi się. Bardzo długo nie domyślałem się, jak często pod osłoną gromkich słów kryją się myśli nędzne i obłudne. O czym duma w milczeniu ten brodaty kolos?

Zwano go Chochłem i zdaje się nikt prócz Andrzeja nie znał jego nazwiska. Wkrótce dowiedziałem się, że człowiek ten wrócił niedawno z obwodu jakuckiego, gdzie przeżył dziesięć lat na zesłaniu. To wzmogło moje zainteresowanie jego osobą, ale nie natchnęło odwagą zawarcia z nim znajomości, mimo że nie chorowałem ani na nieśmiałość, ani na wstydliwość, przeciwnie - pożerała mnie jakaś chorobliwa, niespokojna ciekawość, chęć poznania wszystkiego, i to możliwie jak najprędzej. Przez całe życie właściwość ta nie pozwalała mi oddać się bez reszty jakiejś jednej tylko sprawie.

Kiedy przedmiotem rozmowy stawał się lud, ze zdumieniem, nie dowierzając samemu sobie, czułem, że na ten temat nie mogę myśleć tak, jak myślą ci ludzie. Dla nich lud był wcieleniem mądrości, piękna duchowego i dobroci, istotą o jednolitej naturze, niemal boską, siedliskiem najwznioślejszych uczuć, źródłem piękna i sprawiedliwości. Ja nie znałem takiego ludu. Widziałem cieśli, tragarzy, murarzy, znałem Jakuba, Osipa, Grzegorza; a tu wszyscy mówili o ludzie jednolitym w swej naturze, stawiając siebie znacznie niżej, podporządkowując się jego woli. A mnie się zdawało, że oni właśnie są wcieleniem piękna i potęgi myśli, że to w nich ześrodkowała się i płonie szlachetna, przepojona miłością bliźniego żądza życia i walki o prawo budowania go na jakichś nowych, opartych na ukochaniu człowieka zasadach.

Właśnie umiłowania człowieka brak było tym małym ludziom, wśród których żyłem dotychczas, a tu dźwięczało ono w każdym słowie, płonęło w każdym spojrzeniu.

Jak deszcz orzeźwiający padały na moje serce słowa wielbicieli ludu, bardzo wiele mi dała naiwna literatura o ponurym życiu wsi, o chłopie-męczenniku. Zrozumiałem, że tylko głęboka, namiętna miłość do człowieka jest źródłem siły niezbędnej do tego, by znaleźć i zrozumieć sens życia. Przestałem zajmować się sobą i zacząłem z większym zainteresowaniem odnosić się do ludzi.

Andrzej Derenkow powiedział mi w zaufaniu, że skromne dochody z jego sklepiku idą w całości na pomoc dla ludzi, którzy wierzą, że "szczęście ludu - to rzecz najważniejsza". Jak głęboko wierzący diaczek w czasie odprawiania nabożeństwa przez archijereja, kręcił się dokoła nich nie ukrywając zachwytu dla roztropnej mądrości pożeraczy ksiąg; z radosnym uśmiechem, wsunąwszy za pazuchę uschłą rękę, a drugą szarpiąc na wszystkie strony swą miękką bródkę, pytał mnie:

- Dobrze mówią? No, widzisz!

I kiedy narodników gromił weterynarz Ławrow, heretyk, posiadacz dziwnego głosu, przypominającego gęganie gęsi, Derenkow z przestrachem zamykał oczy i szeptał:

- A to mąciwoda!

Jego stosunek do narodników był podobny do mojego, wydawało mi się jednak, że zachowanie się studenterii wobec Derenkowa przypomina gburowaty i lekceważący stosunek panów do robotnika czy kelnera w restauracji.

On sam nie dostrzegał tego. Często po odprowadzeniu gości zatrzymywał mnie na nocleg; sprzątaliśmy pokój, a potem leżąc na podłodze, na wojłokach, długo, po przyjacielsku szeptaliśmy w ciemnościach ledwie rozświetlonych płomykiem lampki oliwnej. Z błogą radością człowieka wierzącego Derenkow mówił mi:

- Nagromadzą się setki, tysiące takich szlachetnych ludzi, obejmą w Rosji wszystkie najważniejsze stanowiska i za jednym zamachem odmienią całe życie!

Był o jakieś dziesięć lat starszy ode mnie; widziałem, że bardzo mu się podoba rudowłosa Nastia, bo starał się nie patrzeć w jej zaczepne oczy i przy ludziach mówił z nią oschle, komenderującym głosem zwierzchnika, wodził jednak za nią tęsknym spojrzeniem i kiedy rozmawiał z nią na osobności, uśmiechał się, zmieszany i onieśmielony, szarpiąc w zakłopotaniu bródkę.

Toczącym się bitwom słownym przysłuchiwała się także z kącika jego mała siostrzyczka; jej dziecięca twarzyczka; śmiesznie się wydymała z natężenia uwagi, oczy otwierały się coraz szerzej, a kiedy padały szczególnie ostre słowa, wzdychała głośno, jak gdyby ktoś chlusnął na nią lodowatą wodą. Niczym stateczny kogut krążył dokoła niej rudawy medyk i rozmawiał z nią tajemniczo, półgłosem, z namaszczeniem ściągając brwi. Wszystko to było niebywale interesujące.

Ale nadeszła jesień i życie bez stałego zajęcia stało się dla mnie niemożliwe. Pochłonięty tym wszystkim, co się dokonywało wokół mnie, pracowałem coraz mniej, żyjąc na łaskawym chlebie, który zawsze z trudem przechodzi przez gardło. Trzeba było poszukać sobie "miejsca" na zimę; znalazłem je w piekarni bułek Wasilia Siemionowa.

Ten okres życia opisałem w opowiadaniach: Pryncypał, Konowałow, Dwudziestu sześciu i jedna. Ciężki to okres! Ale - pouczający!

Ciężko mi było pod względem fizycznym, ale jeszcze ciężej - pod względem moralnym.

Od chwili gdy zszedłem do sutereny, gdzie się mieściła piekarnia, między mną a ludźmi, których widzenie i słuchanie stało się już dla mnie koniecznością, wyrósł "mur zapomienia". Nikt z nich nie zaglądał do mnie do piekarni, a ja, pracując po czternaście godzin na dobę, nie mogłem w powszedni dzień chodzić do Derenkowa, w świąteczne zaś dni albo spałem, albo przebywałem z towarzyszami pracy. Niektórzy z nich od pierwszej chwili zaczęli traktować mnie jak zabawnego wesołka, inni patrzyli na mnie z naiwnym uwielbieniem, jak dzieci - na kogoś, kto umie opowiadać ciekawe bajki. Gadałem im diabli wiedzą co, ale zawsze coś takiego, co mogło rozbudzić w nich nadzieję na możliwość innego życia, łatwiejszego i rozumniejszego. I to mi się niekiedy udawało; widząc, jak ich obrzękłe twarze rozświetlają się ludzką tęsknotą, jak w oczach ich płonie poczucie krzywdy i gniew, wpadałem w nastrój świąteczny i myślałem z dumą, że "pracuję wśród ludu", że go "uświadamiam".

Ale częściej, rzecz jasna, odczuwałem swoją bezsilność, brak wiadomości, niemożność rozwiązania nawet najprostszych zagadnień życia, bytu. Wtedy czułem się, jak gdyby mnie wtrącono do ciemnej jamy, gdzie ludzie mrowią się jak ślepe robactwo, starając się jedynie zapomnieć o rzeczywistości, i znajdują to zapomnienie w szynku czy w zimnych objęciach prostytutek.

Odwiedzanie domów publicznych było niemal zasadą obowiązującą raz na miesiąc w dzień wypłaty; o tej przyjemności marzyli wszyscy na głos już na tydzień przed upragnionym dniem, a kiedy minął - długo opowiadali sobie wzajemnie o doznanych rozkoszach. W czasie tych pogwarek cynicznie przechwalali się swą jurnością, naigrawali się okrutnie z kobiet i mówiąc o nich spluwali z obrzydzeniem. Ale, dziwna rzecz! - majaczyło mi się, że za tym wszystkim kryje się smutek i wstyd. Widziałem, że w "domach pocieszenia", gdzie za rubla można było kupić kobietę na całą noc, moi koledzy z piekarni czuli się zakłopotani jak winowajcy, i wydawało mi się, że jest to zjawisko naturalne. Ale niektórzy z nich zachowywali się nazbyt rozwiąźle, zawadiacko i w tym ich zachowaniu odczuwałem pozę i fałsz. Niepokojąco interesował mnie wzajemny stosunek płci i sprawy te obserwowałem ze szczególną bacznością. Nie znałem jeszcze pieszczot kobiety i to stawiało mnie w przykrym położeniu, szydzili ze mnie okrutnie i współtowarzysze, i kobiety. Wkrótce też przestali zabierać mnie z sobą do "domów pocieszenia" mówiąc otwarcie:

- Ty, bracie, nie chodź z nami.

- Dlaczego?

- Bo nie! Niedobrze nam z tobą.

Uczepiłem się tych słów czując, że jest w nich coś ważnego dla mnie, ale nie otrzymałem rozsądniejszego wyjaśnienia.

- Co też z ciebie za człowiek! Powiedziano ci nie - to nie! Nudno jest z tobą.

I tylko Artiom dodał uśmiechając się:

- Niby jak przy popie albo przy ojcu.

Kobiety z początku natrząsały się z mojej wstrzemięźliwości, potem zaczęły się dopytywać z urazą:

- Brzydzisz się?

Czterdziestoletnia "dziewczynka", wspaniała, piękna Polka Teresa Boruta, ich "ekonomka", patrząc na mnie mądrymi oczami rasowego psa powiedziała:

- Dajmy mu spokój, koleżanki, on, ma się rozumieć, ma narzeczoną... Prawda? Taki siłacz trzyma się tylko dlatego, że ma narzeczoną. Nic innego!

Była to alkoholiczka, piła do upadłego i, pijana, była niewymownie odrażająca, ale w trzeźwym stanie zdumiewała mnie wnikliwym stosunkiem do ludzi i spokojnym doszukiwaniem się sensu w ich postępowaniu.

- Najdziwniejsi ludzie to, ma się rozumieć, studenci akademii - opowiadała moim kolegom. - Oni takie na przykład rzeczy wyprawiają z dziewczętami: każą wysmarować podłogę mydłem, postawią na czworakach nagą dziewczynę, rękami i nogami na talerzach, i popychają ją w zadek, czy daleko zajedzie po podłodze? I tak jedną po drugiej. No i po co to?

- Kłamiesz! - powiedziałem.

- O, nie! - zaprzeczyła Teresa bez urazy, ze spokojem, i w tym spokoju było coś przygnębiającego.

- Sama to wymyśliłaś!

- Jakże dziewczyna mogłaby wymyślić coś takiego? Wariatka jestem, czy co? - spytała wytrzeszczając oczy.

Wszyscy przysłuchiwali się chciwie naszej kłótni, a Teresa opowiadała dalej o zbytkach gości beznamiętnym głosem człowieka, któremu zależy tylko na jednej rzeczy: zrozumieć - dlaczego?

Słuchacze spluwali z obrzydzeniem, obrzucali studentów dzikimi wyzwiskami, a ja, widząc, że Teresa wzbudza nienawiść do ludzi, których już pokochałem, mówiłem, że studenci miłują lud i pragną jego dobra.

- No tak, ale to studenci z ulicy Woskriesieńskiej, świeccy, z uniwersytetu, a ja mówię przecież o duchownych, z Arskiego Pola! Ci duchowni to same sieroty, a sierota wyrasta, ma się rozumieć, na złodzieja albo łobuza, na złego człowieka; przecież taki sierota do niczego nie jest przywiązany!

Spokojne opowiadanie "ekonomki" i pełne oburzenia skargi dziewcząt na studentów, urzędników i w ogóle na "lepszych klientów" wzbudzały w moich kolegach nie tylko wstręt i nienawiść, ale niemal radość, która wyrażała się w słowach:

- Czyli że ci wykształceni są gorsi od nas!

Ciężko i gorzko było mi słuchać tych słów. Widziałem, że do na wpół ciemnych, małych pokoików spływa, niczym do ścieków, cały brud miasta, wre i kipi na czadzącym ogniu i, przesycony nienawiścią i gniewem, znów się wylewa na miasto. Obserwowałem, jak w tych norach, do których wpycha ludzi instynkt i nuda życiowa, powstają z bzdurnych słów wzruszające pieśni o tęsknotach i udrękach miłości, jak tworzą się potworne legendy o życiu "wykształconych ludzi" i rodzi się pogardliwy i wrogi stosunek do wszystkiego, co niepojęte. Widziałem, że "domy pocieszenia" to uniwersytety, z których moi współtowarzysze wynoszą wiedzę o niezwykle trujących właściwościach.

Patrzyłem, jak po brudnej podłodze poruszają się, leniwie szurając nogami, "dziewczynki dla uciechy", jak odrażająco podrygują ich zwiędłe ciała przy natrętnym dźwięku harmonii albo denerwującym brzęku strun rozklekotanego pianina - patrzyłem i rodziły się we mnie jakieś niejasne, ale niepokojące myśli. Ze wszystkiego dokoła sączyła się nuda zatruwając duszę bezsilnym pragnieniem ucieczki dokądkolwiek.

Kiedy w piekarni zaczynałem mówić o tym, że są bezinteresowni, szlachetni ludzie, którzy szukają dróg do wolności i szczęścia ludu, zaprzeczano mi:

- A dziewki mówią o nich co innego!

I bezlitośnie, z cyniczną złością wyśmiewano się ze mnie, a że byłem zadziornym szczeniakiem, nie uważałem się za głupszego i mniej śmiałego od dużych psów - i także się złościłem. Zaczynałem pojmować, że rozmyślania o życiu są nie mniej ciężkie niż samo życie, i doznawałem niekiedy uczucia gwałtownej nienawiści do bezgranicznie cierpliwych ludzi, z którymi pracowałem. Szczególnie oburzała mnie ich zdolność znoszenia cierpień i beznadziejna pokora, z jaką poddawali się niemal szaleńczemu znęcaniu się pijanego pryncypała.

I - jakby naumyślnie! - właśnie w tym ciężkim dla mnie okresie przypadło mi w udziale zapoznanie się z ideą zupełnie nową, która, choć organicznie mi nienawistna, wprowadziła wiele zamętu do mojej głowy.

Nocą, podczas jednej z tych zamieci, kiedy to wydaje się, że wyjący z wściekłością wicher rozszarpał szare niebo na najdrobniejsze kłaczki, które sypią się na ziemię grzebiąc ją pod zaspami lodowego pyłu, i kiedy zdaje się, że ustało życie na ziemi, słońce zgasło i już nigdy nie wzejdzie - w taką noc w czasie zapustów wracałem od Derenkowów do piekarni. Szedłem z zamkniętymi oczami, pod wiatr, przedzierając się przez mętną kipiel szarego chaosu, i nagle upadłem potknąwszy się o człowieka leżącego w poprzek chodnika. Obrzuciliśmy się nawzajem wyzwiskami, ja - po rosyjsku, on - po francusku.

- Do diabła!...

Wzbudziło to we mnie ciekawość; podniosłem go i postawiłem na nogi - był małego wzrostu, lekki. Popychając mnie krzyczał rozgniewany:

- Gdzie moja czapka, do stu diabłów! Oddaj mi pan czapkę! Bo zamarznę!

Znalazłem ją, strzepnąłem z niej śnieg, wdziałem mu na szczeciniastą głowę, ale on zerwał czapkę i wymachując nią, wymyślał mi w obu językach i krzyczał:

- Precz!

Nagle rzucił się naprzód i utonął w kłębiącej się kurzawie. Idąc dalej zobaczyłem go znowu; stał obejmując drewniany słup zgaszonej latarni i mówił z przekonaniem:

- Leno, ja ginę... Och, Leno...

Najwidoczniej był pijany i kto wie, czyby nie zamarzł, gdybym go zostawił na ulicy. Spytałem, gdzie mieszka.

- Co to za ulica? - krzyknął nabrzmiałym łzami głosem. - Nie wiem, dokąd iść!

Objąłem go wpół i poprowadziłem dopytując się, gdzie mieszka.

- Na Bułaku - wybełkotał drżąc. - Na Bułaku... Tam łaźnie, dom...

Stawiał niepewnie kroki, nogi mu się plątały i przeszkadzał mi iść; słychać było, jak dzwoni zębami.

- Si tu savais - mamrotał potrącając mnie.

- Co pan mówi?

Zatrzymał się, podniósł rękę i powiedział dobitnie i, jak mi się wydawało, z dumą:

- Si tu savais ou je te mene...*[(fr.) Gdybyś wiedział, gdzie cię prowadzę...]

Nagle jednak wsadził palce do ust i ruszył naprzód zataczając się i ledwie trzymając na nogach. Przykucnąłem, zarzuciłem go sobie na plecy i podniosłem, a on, wpierając się podbródkiem w moją głowę, bełkotał:

- Si tu savais... Ale ja zamarzam, o Boże...

Na Bułaku z trudem dowiedziałem się od niego, w którym domu mieszka, i wreszcie weszliśmy do sieni małej oficynki w głębi podwórza, prawie niewidocznej w zadymce śnieżnej. Nieznajomy namacał drzwi, delikatnie zapukał i syknął: "Tss! Ciszej..."

Drzwi otworzyła kobieta w czerwonym szlafroku, z zapaloną świecą w ręku; ustąpiwszy nam z drogi, odeszła w milczeniu na bok i wyjąwszy skądsiś lorgnon zaczęła mi się przyglądać.

Powiedziałem jej, że człowiek, którego przyprowadziłem, zdaje się, odmroził sobie ręce i trzeba go koniecznie rozebrać i położyć do łóżka.

- Tak? - spytała głosem dźwięcznym i młodym.

- Trzeba mu zanurzyć ręce w zimnej wodzie... - Ręką, w której trzymała lorgnon, wskazała bez słowa na róg pokoju, gdzie na sztalugach stał obraz - rzeka, drzewa. Spojrzałem ze zdziwieniem w twarz kobiety, dziwnie nieruchomą, ona zaś odeszła w kąt pokoju, do stołu, na którym paliła się lampa pod różowym abażurem, usiadła i wziąwszy ze stołu waleta kierowego zaczęła mu się przyglądać.

- Nie ma pani wódki? - spytałem głośno. Nie odpowiedziała rozkładając karty na stole. Mężczyzna, którego przyprowadziłem, siedział na krześle z nisko opuszczoną głową i zwieszonymi wzdłuż ciała czerwonymi rękami. Położyłem go na kanapie i zacząłem rozbierać nic nie rozumiejąc; czułem się jak we śnie. Ściana nad kanapą, na wprost mnie, była gęsto zawieszona fotografiami, wśród których matowo połyskiwał złoty wieniec z kokardą z białej wstążki; na jej końcu był napis złotymi literami: "Niezrównanej Gildzie."

- Do diabła, nie tak mocno! - jęknął mężczyzna, kiedy zacząłem rozcierać mu ręce.

Z wyrazem troski w oczach kobieta w milczeniu rozkładała karty. Miała ptasią twarz z ostrym nosem; rozświetlały ją wielkie, nieruchome oczy. Rękami dziewczynki-podlotka poprawiła siwe włosy, bujne jak peruka, i spytała cicho, ale dźwięcznie:

- Widziałeś Miszę, George?

George odepchnął mnie, szybko usiadł i powiedział skwapliwie:

- Przecież on wyjechał do Kijowa...

- Tak, do Kijowa - powtórzyła kobieta nie odrywając oczu od kart; zauważyłem, że głos jej brzmi monotonnie, bez wyrazu.

- Wkrótce przyjedzie...

- Tak?

- O, tak! Wkrótce.

- Tak? - powtórzyła.

Na wpół rozebrany George zeskoczył na podłogę i w dwóch susach znalazł się u stóp kobiety mówiąc coś do niej po francusku.

- Jestem spokojna - odpowiedziała po rosyjsku.

- Zabłądziłem, wiesz? Zamieć, straszny wicher, myślałem, że zamarznę - opowiadał pośpiesznie, gładząc jej rękę spoczywającą na kolanie. Miał około czterdziestki, na jego czerwonej twarzy o grubych wargach, przysłoniętych czarnymi wąsami, malował się wyraz przestrachu i niepokoju; pocierał mocno siwą szczecinę włosów na okrągłej czaszce i mówił coraz przytomniej.

- Jutro jedziemy do Kijowa - powiedziała kobieta ni to pytającym, ni to twierdzącym tonem.

- Tak, jutro! Musisz więc wypocząć. Dlaczego się nie kładziesz? Już bardzo późno...

- A Misza dziś nie przyjedzie?

- O nie! Taka zamieć... Chodź, połóż się...

Zniknął z nią w małych drzwiczkach za szafą z książkami, wziąwszy ze stołu lampę. Długo siedziałem sam, o niczym nie myśląc, i wsłuchiwałem się w jego cichy, chrapliwy głos. Kosmate łapy szurały po szybach. W kałuży roztopionego śniegu niepewnie odbijał się płomień świecy. Pokój był szczelnie zastawiony meblami; napełniała go ciepła, dziwna woń usypiająca myśli.

Wszedł George z lekka chwiejąc się na nogach, z lampą w dłoni; jej abażur podzwaniał miarowo o szkło.

- Położyła się...

Postawił lampę na stole, w zamyśleniu zatrzymał się pośrodku pokoju i zaczął mówić nie patrząc na mnie:

- No i cóż? Gdyby nie ty, zginąłbym prawdopodobnie... Dziękuję! A ktoś ty taki?

Przechylił na bok głowę przysłuchując się szmerowi w sąsiednim pokoju; od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze.

- To pana żona? - spytałem cichutko.

- Żona. Wszystko. Całe życie! - powiedział półgłosem, zatrzymując się po każdym słowie i, patrząc w podłogę, znów zaczął mocno rozcierać głowę dłońmi.

- Może by się napić herbaty?

W roztargnieniu podszedł do drzwi, ale zatrzymał się przypomniawszy sobie, że służąca objadła się ryby i odwieziono ją do szpitala.

Zaproponowałem, że nastawię samowar; skinął potakująco głową i widocznie nie pamiętając, że jest na wpół rozebrany, plaskając bosymi stopami po mokrej podłodze, zaprowadził mnie do maleńkiej kuchni. Tam, oparłszy się plecami o piec, powtórzył:

- Gdyby nie ty, zamarzłbym... dziękuję!

I nagle drgnął i wpił się we mnie rozszerzonymi z przestrachu oczami.

- Co by się wtedy z nią stało? O Boże...

Szybko, szeptem, patrząc w ciemną lukę drzwi, powiedział:

- Widzisz, ona jest chora. Jej syn, muzyk, zastrzelił się w Moskwie, a ona wciąż go oczekuje; już dwa lata prawie...

Potem, kiedy piliśmy herbatę, opowiedział mi bezładnie, w niezwykłych słowach, że jego żona jest ziemianką, a on nauczycielem historii, że był korepetytorem jej syna, zakochał się w niej i że ona odeszła od męża, niemieckiego barona, została śpiewaczką operową i było im bardzo dobrze, chociaż pierwszy mąż na wszelki sposób starał się zatruć jej życie.

Opowiadał z przymrużonymi oczami, wypatrując czegoś usilnie w półmroku brudnej kuchni z przegniłą przy piecu podłogą. Parzył sobie usta popijając herbatę, krzywił się, okrągłe oczy mrugały bojaźliwie.

- Ktoś ty taki? - spytał raz jeszcze. - Aha, piekarz bułek, robotnik. Dziwne... Nie wyglądasz na to. Coś w tym jest.

W słowach jego dźwięczał niepokój, patrzył na mnie nieufnie spojrzeniem zaszczutego człowieka. Opowiedziałem mu krótko o sobie.

- Ach tak? - zawołał cicho. - Więc to tak...

I nagle ożywił się pytając:

- Znasz bajkę o Brzydkim kaczątku! Czytałeś?

Twarz mu się wykrzywiła, zaczął mówić z gniewem; zdumiewały mnie nienaturalne zmiany w jego chrapliwym głosie, który to obniżał się, to podnosił przechodząc chwilami w pisk.

- Ta bajka sprowadza na manowce! Gdy byłem w twoim wieku, także pomyślałem sobie: a może jestem łabędziem? No i cóż... Miałem iść do akademii duchownej, a poszedłem na uniwersytet. Ojciec, duchowny, wyrzekł się mnie. Studiowałem w Paryżu historię nieszczęść ludzkich, historię postępu. Pisałem... Tak. O, jakie to wszystko...

Poderwał się z krzesła, nasłuchiwał chwilę, a potem powiedział:

- Postęp to wymysł dla pocieszenia ludzi! Życie jest niemądre, pozbawione sensu. Bez niewolnictwa nie ma postępu; bez podporządkowania większości woli mniejszości ludzkość zatrzyma się na drodze rozwoju. Chcąc ułatwić sobie pracę, życie, tylko je komplikujemy, zwiększamy wysiłek. Fabryki i maszyny są po to, aby wytwarzać wciąż nowe i nowe maszyny - to nie ma sensu! Jest coraz więcej robotników, a potrzebny jest tylko chłop, producent chleba. Chleb - to wszystko, co pracą trzeba wydrzeć przyrodzie. Im mniej człowiek pragnie, tym jest szczęśliwszy; im więcej ma potrzeb, tym mniej wolności.

Mówił to może innymi słowami, ale te właśnie oszałamiające myśli usłyszałem po raz pierwszy, i to w takiej ostrej, nagiej postaci. Pisnąwszy z podniecenia George bojaźliwie zatrzymał wzrok na drzwiach otwartych do sąsiednich pokojów, chwilę wsłuchiwał się w ciszę i znów zaczął szeptać niemal z wściekłością:

- Zrozum - człowiekowi niewiele potrzeba: kawałek chleba i kobieta...

Kiedy zaczął mówić o kobiecie tajemniczym szeptem, słowami, których nie znałem, wierszami, których nie czytałem, nagle stał się podobny do złodzieja Baszkina.

- Beatrycze, Fiammetta, Laura, Ninon - szeptał nie znane mi imiona i opowiadał o jakichś zakochanych królach i poetach, deklamował francuskie wiersze wybijając rytm cienką, obnażoną do łokcia ręką.

- Miłość i głód rządzą światem - dochodził mnie jego gorący szept i przypomniałem sobie, że te słowa są wydrukowane pod nagłówkiem rewolucyjnej broszury Car-Głód, co nadawało im w moich myślach szczególnie ważne znaczenie.

- Ludzie szukają zapomnienia, pociechy, a nie wiedzy!

Ta myśl przybiła mnie do reszty.

Wyszedłem z kuchni nad ranem: mały zegar, wiszący na ścianie, wskazywał szóstą z minutami. Szedłem w szarej mgle przez zaspy śnieżne, słuchając wycia zamieci, i kiedy przypominałem sobie wściekłe okrzyki złamanego przez życie człowieka, czułem, że jego słowa uwięzły mi gdzieś w gardle, że mnie duszą. Nie chciało mi się iść do piekarni, patrzeć na ludzi; dźwigając na sobie grubą powłokę śniegu włóczyłem się po ulicach Tatarskiej Słobody, dopóki się zupełnie nie rozwidniło i spośród fal śniegu nie zaczęły się wynurzać postacie mieszkańców miasta.

Nigdy już nie spotkałem nauczyciela historii i nie chciałem go spotkać. Później jednak niejednokrotnie słyszałem sentencje o bezsensie życia i bezużyteczności pracy - wypowiadali je niepiśmienni wędrowcy, bezdomni włóczędzy, "tołstojowcy" i ludzie o wysokiej kulturze. Mówił tak mnich wyświęcony na kapłana, magister teologii, chemik pracujący nad materiałami wybuchowymi, biolog-neowitalista i wielu innych. Ale idee te nie działały już na mnie tak oszałamiająco jak wtedy, gdy po raz pierwszy zaznajomiłem się z nimi.

Dopiero dwa lata temu - przeszło trzydzieści lat od chwili pierwszej rozmowy na ten temat - usłyszałem niespodzianie te same myśli wypowiedziane niemal tymi samymi słowami przez mojego starego znajomego, robotnika.

Pewnego razu zawiązała się między nami rozmowa "od serca" i ów znajomy - "kołowrotek polityczny", jak niewesoło uśmiechając się nazywał sam siebie - powiedział z tą nieustraszoną szczerością, która cechuje chyba tylko Rosjan:

- Drogi mój A. M., nic mi nie trzeba, po diabła to wszystko - te akademie, nauki, aeroplany - wszystko to zbyteczne! Potrzebny mi tylko spokojny kąt i baba, którą bym mógł całować, kiedy zechcę, i która by mi szczerze, duszą i ciałem, była oddana - to wszystko! Wy rozumujecie jak inteligent, jesteście już nie nasz człowiek, zatrutą macie duszę; dla was idea jest ważniejsza niż to ludzkie mrowie... Czy myślicie, jak te Żydy, że człowiek jest stworzony dla soboty?

- Żydzi tak nie myślą.

- Diabli wiedzą, co oni myślą... To ciemny ludek - odpowiedział rzuciwszy niedopałek papierosa do rzeki i śledząc go.

Siedzieliśmy na bulwarze nad Newą, na granitowej ławie, w jesienną noc księżycową, obaj znękani dniem spędzonym na daremnej szarpaninie wewnętrznej, przepojonej upartym, ale bezowocnym pragnieniem dokonania czegoś dobrego, pożytecznego.

- Jesteście z nami, ale nie jesteście nasz człowiek, to wam powiadam - ciągnął cicho, w zamyśleniu. - Inteligenci lubią się burzyć, już od niepamiętnych czasów przyłączali się do buntów. Jak Chrystus był idealistą i podniósł bunt w imię nieziemskich celów, podobnie cała inteligencja buntuje się w imię utopii. Podnosi bunt idealista, a idą za nim nikczemnicy, łajdaki, dranie... A wszystko to - ze złości: widzą, że nie ma dla nich miejsca w życiu. Robotnik zrywa się do buntu w imię rewolucji, żeby wywalczyć sprawiedliwy podział narzędzi pracy i jej produktów. A kiedy wreszcie zdobędzie władzę, myślicie, że zgodzi się zachować państwo? Za nic! Wszyscy się rozejdą i każdy na własny rachunek urządzi sobie spokojny kącik...

Mówicie - rozwój techniki? Przecież wskutek tego jeszcze ciaśniej zaciska się nam pętla na szyi, jeszcze mocniejsze krępują nas pęta. Nie, trzeba się uwolnić od niepotrzebnej pracy. Człowiek pragnie spokoju. Fabryki i nauka spokoju mu nie przyniosą. Dla jednego - niewiele potrzeba. Po co mam wznosić miasta, kiedy mi potrzebny mały domek! Gdzie ludzie żyją w gromadzie, tam muszą być i wodociągi, i kanalizacja, i elektryczność. A spróbujcie żyć bez tego wszystkiego - o ileż to lepiej! Tak, wiele niepotrzebnego jest u nas, a wszystko to wymyśliła inteligencja, dlatego też mówię: inteligencja - to szkodliwa kategoria ludzi.

Powiedziałem, że nikt nie umie tak gruntownie, tak bez zastrzeżeń obrać życia z sensu, jak to czynimy my, Rosjanie.

- Jesteśmy narodem miłującym nade wszystko wolność ducha - uśmiechnął się mój rozmówca. - Nie gniewajcie się, ale ja słusznie rozumuję; tak myślą miliony spośród nas, tylko nie umieją tego wyrazić... Życie powinno być prostsze, wtedy będzie miłosierniejsze dla ludzi.

Człowiek ten nigdy nie był "tołstojowcem", nie okazywał skłonności do anarchizmu - dobrze znam drogę jego duchowego rozwoju.

Po rozmowie z nim pomyślałem mimo woli: a jeżeli naprawdę miliony ludzi w Rosji tylko dlatego znoszą trudy i męki rewolucji, że w głębi duszy żywią nadzieję wyzwolenia się od pracy? Minimum pracy, maksimum zadowolenia - to rzecz bardzo ponętna, urzekająca, jak wszystko, co nieosiągalne, jak każda utopia.

I przypomniałem sobie wiersz Henryka Ibsena:

 

Mówicie, żem konserwatysta? Gdzie tam!

Taki sam jestem, jaki byłem zawsze.

Nie lubię przestawiać figur na szachownicy,

Wolałbym pokrzyżować całą grę od razu.

 

Znam tylko jedną rewolucję... Była ona

Znacznie mądrzejsza od wszystkich następnych

I mogła zburzyć świat cały -

Mam, oczywiście, potop biblijny na myśli.

 

Chociaż - i wtedy Szatan dał się wywieść w pole!

Jak wiadomo - Noe został dyktatorem.

 

O, jeśli tylko można to zrobić gruntowniej,

Nie odmówię wam swojej pomocy,

Wy zajmiecie się powszechnym potopem,

A ja z radością rzucę torpedę pod arkę!

 

Sklepik Derenkowa przynosił znikomy dochód, a ilość ludzi i różnych spraw wymagających materialnej pomocy wciąż wzrastała.

- Trzeba coś wymyślić - mówił Andrzej skubiąc w zakłopotaniu bródkę i uśmiechał się jak winowajca, ciężko wzdychając.

Wydawało mi się, że ten człowiek uważa się za skazanego na dożywotnią katorgę pomagania ludziom i choć pogodził się z wyrokiem, niekiedy odczuwa jego ciężar.

Zapytywałem go niejednokrotnie na różne sposoby:

- Dlaczego to robicie?

Nie rozumiejąc widocznie moich pytań odpowiadał na pytanie: po co? - mówiąc zawile, jak z książki, o ciężkiej doli ludu, o konieczności szerzenia oświaty, wiedzy.

- A czy ludzie pragną, poszukują wiedzy?

- Co za pytanie! Oczywiście! A wy, czyż nie pragniecie?

Tak, ja pragnąłem. Pamiętałem jednak słowa nauczyciela historii:

"Ludzie szukają zapomnienia, pociechy, a nie wiedzy."

Kiedy chodzi o takie skrajne idee - obustronnie zgubne jest ich zetknięcie się z ludźmi w siedemnastej wiośnie życia: idee stępiają się na skutek tego, młodzi ludzie również nic na tym nie zyskują.

Zaczęło mi się wydawać, że zawsze dostrzegałem to samo: ludziom podobają się ciekawe historie jedynie dlatego, że pozwalają im zapomnieć na chwilę o ciężkim życiu, z którym się pogodzili. Im więcej "zmyślenia" w opowieści, tym chciwiej słuchają jej ludzie. Najciekawsza jest ta książka, w której jest dużo pięknego "zmyślenia". Krótko mówiąc, pławiłem się w odurzających oparach.

Derenkow postanowił otworzyć piekarnię bułek. Przypominam sobie, że według najskrupulatniejszych obliczeń każdy rubel włożony w przedsiębiorstwo miał przynosić co najmniej trzydzieści pięć procent zysku. Miałem tam pracować za "podręcznego" piekarza i - jako "swój człowiek" - dawać baczenie, aby ów piekarz nie kradł mąki, jajek, masła i pieczywa.

Przeniosłem się więc z wielkiej, brudnej sutereny do małej, czystszej; utrzymywanie jej w czystości należało do moich obowiązków. Zamiast pracy w artelu złożonym z czterdziestu ludzi, miałem teraz do czynienia tylko z jednym człowiekiem. Miał on siwe skronie, spiczastą bródkę, suchą, jakby uwędzoną twarz, ciemne, zamyślone oczy i dziwne usta: małe jak u okonia, o wargach pełnych, grubych, jakby złożonych do dokonywanego w myśli pocałunku. A w głębi jego oczu igrał jakiś drwiący ognik.

Ma się rozumieć - piekarz kradł; w pierwszą zaraz noc wspólnej pracy odłożył na bok dziesięć jaj, ze trzy funty mąki i spory kawał masła.

- A to na co przeznaczone?

- Przeznaczone to dla jednej dziewczynki - odpowiedział przyjaźnie, marszcząc nos, i dodał: - Pie-ękna dziewczynka!

Spróbowałem przekonać go, że kradzież - to przestępstwo. Ale czy to nie dopisała mi wymowa, czy też sam nie byłem dostatecznie mocno przekonany o tym, czego usiłowałem dowieść, dość, że słowa moje nie odniosły skutku.

Leżąc na skrzyni z ciastem i patrząc w okno na gwiazdy piekarz mruknął zdziwiony:

- Będzie mi tu nauczki dawał! Pierwszy raz mnie widzi i - patrzcie go - już mi nauczki daje! A jest trzy razy młodszy ode mnie. Śmiech bierze...

Rozejrzał się po rozgwieżdżonym niebie i spytał:

- Tak mi się zdaje, jakbym cię gdzieś już widział... U kogoś ty pracował? U Siemionowa? To tam, gdzie się buntowali?... Ach, tak... No to cię chyba we śnie widziałem...

Po kilku dniach zauważyłem, że człowiek ten może spać w każdej chwili i w dowolnej pozycji, nawet gdy stoi oparty o łopatę. Kiedy zasypiał, unosił w górę brwi i twarz jego dziwnie się zmieniała przybierając wyraz ironicznego zdumienia. Ulubionym jego tematem były opowiadania o ukrytych skarbach i snach... Mówił z głębokim przekonaniem:

- Ziemię to ja widzę na wylot; jest ona jak pieróg skarbami nadziana; wszędzie są zakopane: kotły, kufry i żelazne garnki pełne pieniędzy. Zdarzało mi się nieraz: widzę we śnie znajome mi miejsce, na ten przykład łaźnię, a pod węgłem tej łaźni zakopany kufer ze srebrnymi naczyniami. Budzę się i idę nocą kopać; wykopałem dół na półtora arszyna, patrzę, a tu węgielki i psia czaszka. A tom ci znalazł!... Nagle - trach! szyba rozpryskuje się w kawałeczki i jakaś baba drze się wniebogłosy: "Na pomoc, złodzieje!" Uciekłem, rozumie się, boby mnie obili. Śmiech bierze.

Często słyszę te słówka "śmiech bierze", ale Iwan Kuźmicz Łutonin nie śmieje się, tylko mrużąc w uśmiechu oczy, marszczy nasadę nosa i rozdyma nozdrza.

Sny jego są niewymyślne, równie nudne i bzdurne jak jego życie na jawie, nie rozumiem więc, dlaczego Kuźmicz opowiada swoje sny z taką przyjemnością, a o tym, co się dzieje dokoła niego, mówić nie lubi *[W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia przeczytałem w pewnym piśmie archeologicznym, że Łutonin-Korowiakow znalazł gdzieś w powiecie czystopolskim ukryty skarb: kociołek arabskich monet. (Przyp. aut.)].

Całe miasto jest poruszone: zastrzeliła się bezpośrednio po powrocie z cerkwi córka bogatego handlarza herbaty przemocą wydana za mąż. Za jej trumną szły tłumy młodzieży, kilka tysięcy osób, nad grobem studenci wygłaszali przemówienia, policja ich rozpędzała. W ciasnym sklepiku obok piekarni wszyscy rozprawiają o tym dramacie, pokój za sklepem zatłoczony jest studentami, do nas, do sutereny, dolatują wzburzone głosy, ostre słowa.

- Za mało pannę za włosy targano - mówi Łutonin i zaraz potem bajdurzy:

- Niby to łowię sobie karasie w stawie, a tu nagle policjant: "Stój, jak śmiesz?" Uciekać nie ma dokąd, daję więc nurka do wody i - obudziłem się...

Chociaż rzeczywistość przepływała gdzieś poza zasięgiem jego uwagi, Łutonin zorientował się jednak prędko, że w piekarni dzieje się coś niezwykłego. W sklepie sprzedają panny niezdatne do tej pracy, czytające książki; siostra właściciela piekarni i jej przyjaciółka, rosła dziewczyna o rumianych policzkach i łagodnym spojrzeniu. Przychodzą studenci, długo przesiadują w pokoju za sklepem i głośno rozprawiają lub o czymś tam szepczą. Właściciel zagląda rzadko, a ja - "podręczny" - jestem czymś w rodzaju kierownika piekarni.

- Czyś ty krewniak starego? - pyta Łutonin. - A może upatrzył cię na swojego szwagra? Nie? Śmiech bierze... A po co się tu studenci szwendają? Do panienek... N-no tak. Może być i tak... Chociaż te panny nie takie znów apetyczne ani ładne... Studenciki na pewno wolą jeść bułki aniżeli nadskakiwać panienkom.

Prawie co dzień o piątej, szóstej rano na ulicy przed oknem naszej sutereny zjawia się krótkonoga dziewczyna; jest zbudowana jakby z półkul różnej wielkości i przypomina worek z arbuzami. Zwiesiwszy gołe nogi do wnęki przed oknem, woła ziewając:

- Wania!

Ma na głowie pstrokatą chusteczkę, spod której wymykają się jasne, kędzierzawe włosy, obsypując drobnymi pierścioneczkami jej niziutkie czoło i czerwone, wydęte jak piłka policzki, łaskocząc ją po zaspanych oczach. Leniwym ruchem odgarnia włosy z twarzy małymi rękami o zabawnie, jak u noworodka, rozczapierzonych palcach. Ciekawa rzecz, o czym można mówić z taką dziewoją? Budzę piekarza, który ją pyta:

- Przyszłaś?

- Widzisz przecie.

- Spałaś?

- Jakżeby nie?

- Co ci się przyśniło?

- Nie pamiętam...

W mieście - cisza. Chociaż już gdzieś tam szurga miotła dozorcy i ćwierkają wróble, które dopiero co się ocknęły. Przez szyby przenikają cieplutkie promienie wschodzącego słońca. Bardzo lubię te zadumane świtania. Wyciągnąwszy przez okno włochatą rękę piekarz obmacuje dziewczynie nogi, ona zaś poddaje się tej operacji obojętnie, bez uśmiechu, mrugając oczami owcy.

- Pieszkow, wyjmuj pieczywo, już czas!

Wyciągam z pieca blachy, piekarz chwyta z nich kilkanaście maślanych "pluszek", przekładańców, obarzanków i rzuca je dziewczynie w podołek spódnicy, ona zaś, przerzucając gorącą pluszkę z ręki do ręki, gryzie ją żółtymi zębami owcy, parzy się i, zagniewana, popiskuje, pobekuje.

Piekarz patrzy na nią z upodobaniem i mówi:

- Opuść spódnicę, bezwstydnico...

A po odejściu dziewczyny przechwala się przede mną:

- Widziałeś? Jak owieczka, cała w kędziorkach. Ja, bracie, jestem obyczajny, z babami nie żyję, tylko z dziewczynami. To trzynasta z kolei! To chrzestniaczka Nikiforycza.

Słuchając jego zachwytów, myślę:

"I ja miałbym żyć w ten sposób?"

Wyjąwszy z pieca biały chleb, sprzedawany na wagę, kładę na długiej desce dziesięć, dwanaście bochnów i niosę je pośpiesznie do sklepiku Derenkowa, a po powrocie ładuję dwupudowy kosz bułkami i maślanymi bułeczkami i biegnę do akademii duchownej, żeby zdążyć na śniadanie studentów. Tam stoję w przestronnej jadalni przy drzwiach, zaopatrując studentów w bułki "na książeczkę" i "za gotówkę" - stoję i słucham ich dyskusji o Tołstoju: jeden z profesorów akademii, Gusiew, jest zaciekłym wrogiem Lwa Tołstoja. Niekiedy w koszu pod bułkami leżą książki, które mam niepostrzeżenie wsunąć w rękę tego czy innego studenta, niekiedy znów studenci chowają książki i liściki do mojego kosza.

Raz na tydzień musiałem biec jeszcze dalej - do "domu wariatów", gdzie miał wykłady psychiatra Bechtieriew demonstrując chorych. Kiedyś pokazywał studentom chorego na manię wielkości; kiedy w drzwiach audytorium ukazał się ów mężczyzna - wysoki, szczupły, w białym kitlu, w kołpaku podobnym do naciągniętej na głowę pończochy - uśmiechnąłem się mimo woli, ale chory zatrzymał się przy mnie na chwilę i spojrzał mi w twarz tak, że odskoczyłem, jak gdyby pchnął mnie w serce czarnym, ale płomiennym ostrzem swego wzroku. I przez cały czas, kiedy Bechtieriew, szarpiąc brodę, z uszanowaniem rozmawiał z chorym, nieznacznie gładziłem dłonią twarz, jak gdyby ją osmalił gorący podmuch.

Chory mówił głuchym basem i czegoś żądał, groźnie wyciągając z rękawa wysmukłą dłoń o długich palcach; wydawało mi się, że jego ciało wydłuża się nienaturalnie, rośnie w nieskończoność, że nie ruszając się z miejsca szaleniec dosięgnie mnie tą ciemną ręką i chwyci za gardło. Z ciemnych oczodołów jego kościstej twarzy groźnie i władczo błyska przeszywające spojrzenie czarnych oczu. Ze dwudziestu studentów przygląda się człowiekowi w śmiesznym kołpaku, niektórzy - z uśmiechem, większość w skupieniu, ze smutkiem; ich oczy są uderzająco normalne w porównaniu z jego palącymi oczami. Jest on straszny i jest w nim coś majestatycznego, tak - majestatycznego!

Studenci milczą jak ryby; w ciszy zalegającej dokoła dobitnie brzmi głos profesora; każde jego pytanie wywołuje groźne okrzyki, wydobywające się z głuchym pomrukiem jak gdyby gdzieś spod podłogi, z martwych, białych ścian; ruchy chorego są hieratycznie powolne i dostojne.

W nocy pisałem wiersze o maniaku nazywając go "władcą nad władcami, druhem i doradcą Boga" i długo obraz jego żył w mojej pamięci, zakłócając mi życie.

Ponieważ pracowałem od szóstej wieczorem prawie do samego południa, w dzień spałem i mogłem czytać tylko w przerwach między jedną a drugą robotą: gdy zagniotłem ciasto i czekałem, nim się drugie zakwasi, albo gdy wsadziłem chleb do pieca. W miarę jak opanowałem tajniki rzemiosła, piekarz pracował coraz mniej, natomiast "uczył" mnie mówiąc z życzliwym podziwem:

- Pojętny z ciebie chłopak, za rok, dwa będziesz piekarzem. Śmiech bierze... Takiś młody, nie będziesz miał posłuchu, szanować cię nie będą.

Mojego zamiłowania do książek nie pochwalał.

- Lepiej byś nie czytał, tylko spał - doradzał mi troskliwie, nigdy jednak nie spytał, jakie czytam książki.

Sny, marzenia o skarbach i okrąglutka, krótkonoga dziewuszka pochłaniały go bez reszty. Od czasu do czasu dziewczyna przychodziła nocą, a wtedy Iwan Kuźmicz albo uprowadzał ją do sieni, na worki z mąką, albo, jeśli było zimno, mówił do mnie marszcząc nos:

- Wyjdź no gdzie na jakie pół godzinki!

Wychodziłem myśląc: "Jak bardzo ta miłość jest niepodobna do miłości, o której piszą w książkach..."

W małym pokoiku za sklepem mieszkała siostra Derenkowa; nastawiałem dla niej samowar, ale starałem się widywać ją jak najrzadziej - nieswojo czułem się w jej towarzystwie. Jej dziecięce oczy patrzyły na mnie nadal tym niepokojącym spojrzeniem, jak w czasie pierwszych spotkań, w ich głębi migotał nieuchwytny uśmiech i wydawało ml się, że ten uśmiech jest drwiący.

Wskutek nadmiaru siły byłem okropnie niezdarny; obserwując, jak zarzucam na plecy i taszczę pięciopudowe worki, piekarz mówił ze współczuciem:

- Siły masz za trzech, ale zręczności ci brak. I cóż z tego, żeś taki drągal, kiedyś i tak - wół.

Chociaż przeczytałem już wiele książek, choć lubiłem deklamować wiersze i sam je próbowałem pisać, mówiłem "swoimi słowami". Czułem, że te słowa są ciężkie, szorstkie, ale wydawało mi się, że tylko one mogą wyrazić każdą, najgłębszą nawet, zawiłość moich myśli. A niekiedy umyślnie używałem ordynarnych słów wyrażając w ten sposób protest przeciw czemuś, co było mi obce, co mnie drażniło.

Jeden z moich nauczycieli, student matematyki, oburzał się na mnie:

- Diabli wiedzą, jak wy mówicie. Nie słowami, tylko gwichtami *[gwicht - ciężarek wagowy, odważnik].

W ogóle nie byłem z siebie zadowolony, jak to się często zdarza młodym chłopcom. Uważałem, że jestem śmieszny, ordynarny: mam kałmucką twarz o wydatnych kościach policzkowych, głos - nie jest mi posłuszny.

A siostra Derenkowa poruszała się szybko, zwinnie, jak jaskółka w locie; wydawało mi się, że ta lekkość ruchów jest w niezgodzie z jej krągłą, miękką postacią. Zarówno jej gesty, jak jej chód mają w sobie coś sztucznego, jak gdyby były wyuczone. Głos jej brzmi wesoło, Maria śmieje się często; kiedy słyszę ten dźwięczny śmiech, myślę sobie: chciałaby, żebym zapomniał, w jakim stanie zobaczyłem ją po raz pierwszy. Ale ja nie chciałem o tym zapomnieć; całą duszą lgnąłem do rzeczy niezwykłych, nie mogłem obejść się bez myśli, że są one możliwe, że istnieją. Niekiedy Maria pytała mnie:

- Co pan czyta?

Zbywałem ją krótką odpowiedzią i miałem ochotę spytać: "A po co pani chce to wiedzieć?"

Kiedyś piekarz, tuląc swoją krótkonogą wybrankę, powiedział mi podpitym głosem:

- Wyjdź no na chwilkę... Ech, poszedłbyś tak do siostry naszego starego. Na co czekasz, ślamazaro? Przecież studenci...

Krzyknąłem, że rozbiję mu głowę gwichtem, jeżeli odważy się powiedzieć jeszcze słówko, i wyszedłem do sieni, na worki. Przez szczelinę nie domkniętych drzwi doleciał mnie głos Łutonina:

- Co się mam gniewać na niego? Nałykał się książek i teraz żyje niby ten wariat.

W sieni piszczą i harcują szczury; w piekarni pobekuje, pojękuje dziewucha. Wychodzę na podwórze: leniwie, prawie bezdźwięcznie mży drobny deszczyk, ale mimo to jest duszno; w powietrzu unosi się zapach spalenizny - palą się lasy. Już dawno minęła północ. W domu naprzeciwko piekarni otwarte są okna; z pokojów o przyćmionym świetle dochodzi śpiew:

 

A z góry, uśmiechnięty,

Patrzy Warłamij święty,

Złota głowa mu płonie

Z zachwytu...

 

Próbuję wyobrazić sobie, że Maria Derenkowa leży mi na kolanach podobnie jak na kolanach piekarza - jego wybrana, i całą swoją istotą czuję, że to jest niemożliwe, a nawet przerażające.

 

Pije z nimi, swawoli,

Och!... czymś jeszcze do woli

Się zabawia od zmierzchu

Do świtu...

 

Zawadiacko wybija się z chóru głosów głuche, basowe "och!". Pochylony, rękami wsparty o kolana, patrzę w okno pokoiku za sklepem: przez koronkę firanki widać kwadratową klitkę; mała lampka z niebieskim abażurem oświetla jej szare ściany; przy lampce, zwrócona twarzą do okna, siedzi dziewczyna i pisze. Podniosła właśnie głowę i czerwoną obsadką poprawia pasmo włosów na skroni. Oczy ma przymrużone, twarz uśmiechniętą. Powoli składa arkusik, zakleja kopertę dotykając jej brzegu językiem i rzuciwszy list na stół grozi mu maleńkim paluszkiem, mniejszym niż mój mały palec. Znów jednak bierze list do ręki, chmurzy się, rozdziera kopertę, czyta, wkłada do nowej koperty, pisze adres pochyliwszy się nad stołem i wymachuje listem w powietrzu jak białą chorągiewką. Potem kręcąc się w kółko i klaszcząc w dłonie idzie do kąta, gdzie stoi jej łóżko; za chwilę ukazuje się bez bluzki - ramiona ma krąglutkie jak bułeczki - bierze ze stołu lampkę i znika w kącie pokoju. Gdy obserwujemy, jak się zachowuje człowiek, kiedy jest sam, wydaje się nam, że to wariat. Chodzę po podwórzu myśląc o tym, jakie dziwne życie prowadzi ta dziewczyna, kiedy jest sama w swojej klitce.

A gdy przychodził do niej rudawy student i mówił jej coś przyciszonym głosem, niemal szeptem, kuliła się, stawała się jeszcze mniejsza, patrzyła na niego nieśmiało i chowała ręce za siebie albo pod stół. Nie podobał mi się ten rudzielec. Bardzo mi się nie podobał.

Chwiejąc się na nogach i otulając chustką idzie krótkonoga i burczy:

- Idź do piekarni!

Piekarz wyrzuca ciasto ze skrzyni i opowiada mi, jaka rozkoszna i niezmordowana jest jego najmilsza, ja zaś myślę sobie:

"Jak się ułoży moje życie?"

I zdaje mi się, że gdzieś blisko, tuż za rogiem, czyha na mnie nieszczęście.

Piekarnia prosperuje tak dobrze, że Derenkow szuka już nowego, większego lokalu i postanawia przyjąć jeszcze jednego "podręcznego". To dobrze - mam za dużo roboty, pracuję aż do otępienia.

- W nowej piekarni będziesz starszym podręcznym - obiecuje mi piekarz. - Powiem, żeby ci dali dziesięć rubli na miesiąc. Ta-ak.

Zdaję sobie sprawę, że taki pomocnik jak ja to czysty zysk dla niego. Łutonin pracować nie lubi, a ja pracuję z ochotą; zmęczenie wychodzi mi na dobre, gasi duchowe niepokoje, poskramia natarczywy głos instynktu płciowego. Ale - nie pozwala mi czytać.

- Dobrze, żeś skończył z tymi książkami... Niech je tam myszy jedzą! - mówi piekarz. - A powiedz, czy ci się nic nie śni?... Na pewno tak, tylko jesteś skryty. Śmiech bierze... Przecież opowiadanie snów to rzecz całkiem nieszkodliwa; bać się tu nie ma czego.

Jest mi bardzo życzliwy, zdaje się, że mnie nawet szanuje. Albo też - boi się jako zaufanego Derenkowa, chociaż to mu nie przeszkadza w systematycznej kradzieży produktów.

 

Umarła moja babcia. O jej śmierci dowiedziałem się w siedem tygodni po pogrzebie z listu, który napisał do mnie stryjeczny brat. W krótkim liście, bez przecinków, donosił mi, że babcia, zbierając jałmużnę przed cerkwią, upadła i złamała nogę. Ósmego dnia "przyplątał się ogień św. Antoniego" *[gangrena]. Później dowiedziałem się, że dwaj moi bracia stryjeczni a także stryjeczna siostra z dziećmi - zdrowi, młodzi ludzie - siedzieli na karku staruszki żyjąc z jałmużny, którą użebrała. Nikomu z nich nie przyszło nawet do głowy, że trzeba było wezwać doktora.

W liście pisano mi:

"Pochowano ją na Pietropawłowskim gdzie spoczywają wszyscy nasi odprowadziliśmy ją my i żebracy oni kochali ją i płakali. Dziadek także płakał nas odegnał a sam został na grobie patrzeliśmy zza krzaków jak płakał on także niedługo umrze."

Nie płakałem, tylko, pamiętam, czułem, jak gdyby mnie owionął wiatr lodowaty. Nocą, siedząc na podwórku na stosie polan, poczułem nieprzeparte pragnienie, by opowiadać komuś o babci, o tym, jaka była mądra, serdeczna dla wszystkich - jak matka. Długo nosiłem w duszy to dręczące pragnienie, ale nie było komu opowiedzieć. Nie wypowiedziane - spopieliło się we mnie.

Przypomniały mi się te dni po wielu latach, kiedy przeczytałem zdumiewająco prawdziwe opowiadanie Czechowa o dorożkarzu, który gwarzył z koniem o śmierci swego syna. I żal mi się zrobiło, że wtedy, w chwilach dojmującego smutku, nie miałem przy sobie ani konia, ani psa i że nie przyszło mi na myśl, by podzielić się swym bólem ze szczurami - było ich wiele w piekarni i żyłem z nimi na przyjacielskiej stopie.

Dokoła mnie zaczął krążyć jak sęp stójkowy Nikiforycz. Postawny, krzepki, o srebrnej szczecinie na głowie, z rozłożystą, starannie przystrzyżoną bródką, patrzył na mnie, mlaskając smakowicie językiem, jak na widok gęsi zabitej na Boże Narodzenie.

- Słyszałem, że podobno lubisz czytać - pytał mnie. - A jakie na przykład książki? No, powiedzmy, żywoty świętych czy Biblię?

I Biblię czytałem, i żywoty świętych, co wprawiało w zdumienie Nikiforycza, najwidoczniej zbijając go z tropu.

- Hm... tak? Czytanie to rzecz dozwolona i pożyteczna! A czy pisma hrabiego Tołstoja nie wpadły ci czasem do ręki?

Czytałem także Tołstoja, ale, jak się okazało, nie te utwory, które interesowały policjanta.

- To są, powiedzmy, zwyczajne książki, jakie piszą wszyscy. Ale mówią, że w niektórych to on popów gromi... Te warto by poczytać!

Te "niektóre", odbite na hektografie, również czytałem, ale wydały mi się nudne, no i wiedziałem, że nie należy o nich rozprawiać z policją.

Po kilku pogawędkach w przejściu, na ulicy, stary zaczął mnie zapraszać do siebie:

- Wpadnij kiedy do mnie do budki na herbatkę.

Wiedziałem oczywiście, czego chce ode mnie, mimo to coś mnie kusiło, aby iść do niego. Poradziłem się mądrych ludzi i zdecydowano, że jeżeli nie odniosę się przychylnie do prośby stójkowego, może to umocnić jego podejrzenie w stosunku do piekarni.

I oto jestem u Nikiforycza. Trzecią część małej klitki zajmuje piec rosyjski, tyleż - dwuosobowe łóżko za perkalową zasłoną, z mnóstwem poduszek w purpurowych powłoczkach, resztę miejsca zajmuje szafka, stół, dwa krzesła i ława stojąca pod oknem. Nikiforycz w rozpiętym mundurze rozsiadł się na ławie zasłaniając sobą jedyne małe okienko, a obok mnie siedzi jego żona, rumianolica, wysokopierśna dwudziestolatka, o szelmowskich, złych oczach, dziwnego szarobłękitnego koloru; kapryśnie wydęła jaskrawoczerwone wargi, jej głosik brzmi gniewnie, nieco oschle.

- Wiadomo mi - mówi policjant - że do was do piekarni chodzi moja chrzestniaczka Siekletieja, podła, rozpustna dziewucha. A zresztą - wszystkie baby są podłe.

- Wszystkie? - pyta jego żona.

- Co do jednej! - stanowczym głosem potwierdza Nikiforycz pobrzękując medalami jak koń uprzężą. I siorbnąwszy łyk herbaty ze spodeczka powtarza z lubością:

- Podłe i rozpustne, od ostatniej ulicznicy... aż do carowej! Królowa Saba dwa tysiące wiorst przez pustynię jechała - do króla Salomona na rozpustę. A także samo caryca Katarzyna, choć to ją Wielką nazwali...

Opowiada szczegółowo historię jakiegoś palacza pałacowego, który w ciągu jednej nocy spędzonej z carycą "dosłużył się" wszystkich stopni - od sierżanta do generała. Jego żona przysłuchuje się uważnie, oblizuje wargi i nogą trąca mnie pod stołem w nogę. Nikiforycz mówi bardzo płynnie, dobiera smakowicie słowa i jakoś niepostrzeżenie przechodzi na inny temat.

- Jest tu na przykład student z pierwszego roku, Pletniew.

Małżonka Nikiforycza dodaje z westchnieniem:

- Nieładny, a taki sympatyczny!

- Kto?

- Pan Pletniew.

- Po pierwsze, nie pan; panem będzie, jak się wyedukuje, a na razie to po prostu student, jakich mamy tysiące. Po drugie, co to znaczy - sympatyczny?

- Wesoły. Młody.

- Po pierwsze, pajac z budy jarmarcznej też jest wesoły.

- Pajac rozwesela za pieniądze.

- Cicho-sza!... Po drugie, każdy pies jest najpierw szczeniakiem.

- Pajac to coś w rodzaju małpy.

- Cicho-sza, powiedziałem ci już raz! Słyszałaś?

- No, słyszałam.

- A więc...

Ukróciwszy żonę Nikiforycz radzi mi:

- Poznaj się z tym Pletniewem, to zajmujący człowiek!

Ponieważ na pewno niejeden raz widział nas razem na ulicy, mówię więc:

- My się znamy.

- Tak? No to...

W jego słowach dźwięczy złość; gwałtownym ruchem zrywa się z ławy; pobrzękują jego medale. A we mnie budzi się czujność: wiem, że Pletniew odbija na hektografie pewne broszurki.

Kobieta, trącając mnie nogą, szelmowsko podjudza starego, on zaś nadyma się jak paw i roztacza wspaniały ogon swej wymowy. Figle jego małżonki przeszkadzają mi słuchać i znów nie spostrzegam, kiedy zmienił się jego głos, teraz jakiś cichszy, poufniejszy.

- Niewidzialna nić... rozumiesz? - pyta i patrzy mi w twarz zaokrąglonymi oczami, jak gdyby się czegoś przestraszył. - Wyobraź sobie, że najjaśniejszy pan jest pająkiem...

- Och, coś ty? - krzyknęła jego żona.

- A ty milcz! To się mówi, durna babo, dla jasności, a nie żeby ubliżyć, kobyło jedna! Sprzątnij samowar...

Mruży oczy i ściągnąwszy brwi mówi dalej z naciskiem:

- Niewidzialna nić, niczym pajęczynka, wychodzi z serca najjaśniejszego pana, imperatora Aleksandra Trzeciego i tak dalej, i tak dalej - przenika przez panów ministrów, przez jego ekscelencję pana gubernatora i poprzez wszystkich urzędników od najwyższej do najniższej rangi nie wyłączając i mnie, a nawet najostatniejszego z żołnierzy. Ta nić wszystko omotuje, wszystko jest nią związane; to właśnie jej niewidzialna siła utrzymuje w całości cesarstwo najjaśniejszego pana teraz i po wiek wieków. A Polaczki, Żydy i Rosjanie - przekupieni przez chytrą królową angielską - usiłują tę nić zerwać, gdzie się tylko da, niby to w obronie ludu!

Nachyliwszy się do mnie poprzez stół pyta groźnym szeptem:

- Zrozumiałeś? Otóż to... A po co ci to mówię? Piekarz chwali cię, żeś podobno chłopak mądry, uczciwy i z nikim się nie wdajesz. A do was do piekarni złażą się studenci i siedzą u Derenkowej po nocach. Jakby przyszedł jeden, no to nic dziwnego. Ale kiedy ich dużo przychodzi? Co ty na to?... Ja tam nic nie mówię na studentów, dziś to student, jutro - wiceprokurator. Studenci to porządni ludzie, tylko że za prędko chcieliby odgrywać wielką rolę, a wrogowie cara podbechtują ich! Rozumiesz? I to ci jeszcze powiem...

Nie zdążył jednak powiedzieć, bo drzwi się otwarły na oścież i wszedł drobny staruszek o czerwonym nosie i kędzierzawych włosach przepasanych rzemykiem; w ręku trzymał butelkę wódki i był już podchmielony.

- Zagramy sobie w warcaby? - zagadnął wesoło i w jednej chwili rozbłysnął cały, tryskając iskierkami przypowiastek, pogaduszek.

- Mój teść, ojciec żony - powiedział Nikiforycz ponuro, ze złością.

Po kilku minutach pożegnałem się i wyszedłem. Filut-baba zamykając za mną drzwi budki stójkowego uszczypnęła mnie mówiąc:

- Ale też czerwone dziś obłoki!... Jak ogień!

Na niebie dogasała jedna maleńka, złocista chmurka.

Nie chcąc uchybić moim nauczycielom, powiem mimo wszystko, że stójkowy gruntowniej i bardziej poglądowo niż oni zaznajomił mnie z mechanizmem ustroju państwowego. Gdzieś tam siedzi pająk, a od niego biegnie "niewidzialna nić" oplątując i mocno wiążąc całe życie. Prędko nauczyłem się wyczuwać zaciśnięte silnie pętelki tej nici.

Późno wieczorem po zamknięciu sklepu Derenkowa zawołała mnie do siebie i oznajmiła mi rzeczowo, że polecono jej dowiedzieć się, o czym mówił ze mną stójkowy.

- Ach, Boże! - krzyknęła trwożnie, wysłuchawszy szczegółowego sprawozdania, i potrząsając głową zaczęła biegać jak mysz z kąta w kąt. - No a piekarz nie wypytuje pana o nic? Przecież jego kochanka to krewna Nikiforycza, prawda? Trzeba go przepędzić.

Stałem, oparty o futrynę drzwi, patrząc na nią spode łba. Zbyt łatwo jakoś wypowiedziała słowo "kochanka" - to mi się nie podobało. Również nie podobała mi się jej decyzja, by wygnać piekarza.

- Niech pan będzie bardzo ostrożny - mówiła i, jak zwykle, czułem się zmieszany pod natarczywym spojrzeniem jej oczu, które jak gdyby pytały mnie o coś, czego nie mogę zrozumieć. Stanęła właśnie przede mną, z założonymi do tyłu rękami.

- Dlaczego pan jest zawsze taki ponury?

- Niedawno umarła mi babcia.

Wydało się jej to zabawne; uśmiechając się spytała:

- Bardzo ją pan kochał?

- Tak... Czy jestem jeszcze pani potrzebny?

- Nie.

Wyszedłem i w nocy napisałem wiersz, w którym, pamiętam, uparcie powtarzała się strofa:

 

Inna jesteś, niż mówią pozory.

 

Postanowiono, że studenci mają przychodzić do piekarni możliwie jak najrzadziej. Nie widując się z nimi straciłem niemal możność wyjaśniania sobie rzeczy niezrozumiałych, na które natrafiałem przy czytaniu książek, zacząłem więc zapisywać w zeszycie interesujące mnie pytania. Kiedyś, zmęczony, zasnąłem nad zeszytem i piekarz przeczytał moje zapiski. Obudziwszy mnie spytał:

- Co ty wypisujesz? "Dlaczego Garibaldi nie wygnał króla?..." Kto to jest ten Garibaldi? I czyż to można wyganiać królów?

Ze złością rzucił zeszyt na skrzynię, zaszył się we wnęce przy oknie i tam mamrotał:

- Patrzcie go! Wyganiać królów mu się zachciało. Śmiech bierze! Wybij sobie z głowy te fanaberie! W czytaka się zabawia! Pięć lat temu w Saratowie żandarmi takich czytaków łowili jak myszy, wiesz?... I tak już Nikiforycz mocno się tobą interesuje. Nie zabieraj się do przeganiania królów, to nie to, co gołębie!

Mówił to z życzliwości, a ja nie mogłem odpowiedzieć, jak bym chciał, gdyż zabroniono mi rozmawiać z piekarzem na "niebezpieczne tematy".

W mieście krążyła z rąk do rąk jakaś niepokojąca książka; czytano ją i spierano się o nią zaciekle. Prosiłem weterynarza Ławrowa, żeby mi się o nią wystarał, ale machnął beznadziejnie ręką:

- O nie, dobrodziejku, nie ma co się łudzić! Chociaż, zdaje mi się, w tych dniach czytać ją będą w pewnym miejscu, to może was tam zaprowadzę.

O północy, w dzień Wniebowzięcia, maszeruję przez Arskie Pole wypatrując w ciemnościach postać Ławrowa, który idzie o jakieś sto kroków przede mną. Na polu jest pusto, mimo to idę "z zachowaniem ostrożności", jak mi doradził Ławrow: pogwizduję, podśpiewuję udając "podchmielonego czeladnika". Nade mną płyną leniwie czarne strzępy obłoków, wśród nich toczy się księżyc niczym złota piłka; ziemię osnuły cienie, kałuże połyskują srebrem i stalą. Poza mną gniewnie huczy miasto.

Mój przewodnik zatrzymuje się przy płocie jakiegoś ogrodu za akademią duchowną, doganiam go więc pośpiesznie. W milczeniu przełazimy przez płot, idziemy przez gęsto zarosły ogród potrącając gałęzie drzew: spadają na nas ciężkie krople rosy. Zatrzymujemy się przy ścianie domu i cicho stukamy w okiennice szczelnie zamkniętego okna; otwiera je jakiś brodaty mężczyzna, widzę za nim tylko mrok, nie słyszę najlżejszego szmeru.

- Kto?

- Od Jakuba.

- Właźcie!

W nieprzeniknionych ciemnościach czuje się obecność wielu osób; słychać szelest ubrań, szurgot nóg, ciche pokasływanie, szepty. Błyska zapałka oświetlając mi twarz; na podłodze przy ścianach widzę kilka ciemnych postaci.

- Już wszyscy?

- Tak.

- Zasłońcie okna, żeby nie było widać światła przez szpary w okiennicach.

Ktoś, rozgniewany, mówi podniesionym głosem:

- Co to za mądrala wpadł na pomysł, żeby nas zebrać w nie zamieszkanym domu?

- Ciszej!

W kącie zapalono małą lampkę. Pokój jest pusty, bez mebli; są tylko dwie skrzynie, na nich leży deska, a na tej desce siedzi pięciu mężczyzn niczym kawki na płocie. Lampka stoi również na skrzyni ustawionej "sztorcem". Na podłodze przy ścianach jest jeszcze trzech mężczyzn, a na parapecie okna jeden - młodzieniec o długich włosach, bardzo delikatny i blady. Prócz niego i brodacza znam wszystkich. Brodacz zapowiada basem, że będzie czytał broszurę Rozbieżności w naszych poglądach, którą napisał Jerzy Plechanow, "były narodowolec".

W mroku na podłodze ktoś ryczy:

- Wiemy!

Tajemniczość otoczenia podnieca mnie: poezja tajemnicy - to najwyższa poezja. Czuję się jak wierzący na mszy porannej w świątyni i przychodzą mi na myśl katakumby, pierwsi chrześcijanie. Pokój wypełnia się przygłuszonym basem dobitnie brzmiących słów.

- Bz-zdura! - ryczy znów ktoś z kąta.

Gdzieś w mroku blado i tajemniczo połyskuje jakiś przedmiot miedziany przywodząc na myśl hełm rzymskiego wojownika. Domyślam się, że to wentyl pieca.

W pokoju dudnią przytłumione głosy, splątane w mroczny chaos namiętnych słów, trudno się połapać, co kto mówi. Z parapetu nad moją głową pada głośne, ironiczne pytanie:

- Będziemy czytać czy nie?

Mówi to długowłosy, blady młodzieniec. Wszyscy zamilkli, słychać tylko bas czytającego. Rozbłyskują zapałki, żarzą się czerwone ogniki papierosów ukazując na chwilę zamyślone twarze, zmrużone lub szeroko otwarte oczy.

Czytanie trwa nużąco długo, słucham z trudem, choć podobają mi się cięte, zaczepne słowa, które tak lekko i prosto układają się w jasne, przekonywające myśli.

I nagle głos czytającego urywa się niespodzianie i w tej samej chwili pokój napełnia się okrzykami oburzenia:

- Renegat!

- Miedź brzęcząca!...

- To splunięcie na krew przelaną przez bohaterów.

- Po straceniu Generałowa, Ulianowa... *[Wasilij Generałow (1867-1887), Aleksander Ulianow (1866-1887), starszy brat Lenina - członkowie terrorystycznej grupy partii Narodnaja Wola, która przygotowywała zamach na cara Aleksandra III.]

I znów z parapetu rozlega się głos młodzieńca:

- Panowie, czy nie można by zastąpić przekleństw poważnymi, rzeczowymi argumentami?

Nie lubię dyskusji, nie umiem się im przysłuchiwać, trudno mi podążać za kapryśnymi skokami niespokojnych myśli i zawsze drażni mnie odarta z osłonek ambicja dyskutujących.

Młodzieniec nachyla się ku mnie z parapetu i pyta:

- Jesteście Pieszkow, piekarz? Ja jestem Fiedosiejew. Musimy się poznać. Właściwie, nie ma tu co robić; będzie dużo gadania, a korzyści z tego mało. Idziemy?

Słyszałem już o Fiedosiejewie jako o organizatorze bardzo poważnego kółka młodzieży i podobała mi się jego blada, nerwowa twarz o głębokich oczach.

Idąc ze mną przez pole pytał, czy mam znajomości wśród robotników, co czytam, czy mam dużo wolnego czasu, i między innymi powiedział:

- Słyszałem o tej waszej piekarni; dziwi mnie, że zajmujecie się bzdurami. Po co to wam?

Od pewnego czasu sam czułem, że mi to wszystko niepotrzebne, co mu też powiedziałem. Ucieszyły go moje słowa; mocno uścisnął mi rękę i przyjaźnie się uśmiechając powiedział, że nazajutrz wyjeżdża na trzy tygodnie, ale po powrocie da mi znać, gdzie i kiedy się spotkamy.

Interesy piekarni szły bardzo dobrze, a moje osobiste - coraz gorzej. Przeprowadziliśmy się do nowego lokalu i ilość moich obowiązków zwiększyła się jeszcze. Musiałem pracować w piekarni, roznosić bułki po mieszkaniach, do akademii i do "instytutu szlachetnie urodzonych panien". Wybierając z kosza maślane bułeczki panny podrzucały mi liściki i nieraz na pięknych arkusikach papieru czytałem ze zdumieniem cyniczne słowa, pisane na wpół dziecinnym charakterem pisma. Dziwnie się czułem, kiedy czyściutkie, jasnookie panienki otaczały mój kosz wesołą gromadką i kaprysząc zabawnie, przebierały w stosie bułek maleńkimi, różowymi łapkami. Patrzyłem na nie i starałem się odgadnąć, która z nich pisze do mnie bezwstydne liściki nie rozumiejąc, być może, ich haniebnego sensu. I przypominając sobie brudne "domy pocieszenia" myślałem:

"Czyżby z tych domów aż tu sięgała niewidzialna nić?"

Jedna z panienek, brunetka o wydatnych piersiach i grubym warkoczu, zatrzymała mnie na korytarzu i powiedziała cicho, pośpiesznie: - Dam ci dziesięć kopiejek, jeżeli odniesiesz tę kartkę pod wskazanym adresem.

Jej ciemne, łagodne oczy wypełniły się łzami; patrzyła na mnie przygryzając mocno wargi, a jej policzki i uszy nabiegły krwią. Z godnością odmówiłem przyjęcia dziesięciu kopiejek, ale liścik wziąłem i wręczyłem synowi jednego z członków sądu apelacyjnego, wysokiemu studentowi z suchotniczym rumieńcem na policzkach. Chciał mi dać pół rubla, w milczeniu i zamyśleniu odliczywszy pieniądze samymi miedziakami; kiedy powiedziałem, że mi to niepotrzebne, sięgnął ręką do kieszeni spodni, by wsypać pieniądze z powrotem, nie trafił jednak i miedziaki rozsypały się po podłodze.

Patrząc z zakłopotaniem, jak dwu- i pięciokopiejkówki toczą się na wszystkie strony, zacierał ręce tak mocno, aż palce trzeszczały w stawach, i mamrotał ciężko wzdychając:

- Co teraz począć?... No, żegnaj! Muszę pomyśleć...

Nie wiem, co wymyślił, ale bardzo mi było żal panienki. Wkrótce znikła z instytutu. Po piętnastu latach spotkałem ją jako nauczycielkę w jednym z gimnazjów na Krymie; była chora na gruźlicę i mówiła o wszystkim w świecie z bezlitosną nienawiścią człowieka skrzywdzonego przez życie.

Ukończywszy roznoszenie bułek kładłem się spać, a wieczorem pracowałem w piekarni, żeby na dwunastą w nocy wypiec wyborowe pieczywo; sklep znajdował się koło miejskiego teatru i po przedstawieniu publiczność wstępowała do nas na gorące obarzanki i przekładance. Potem szedłem miesić ciasto na chleb i francuskie bułki - a wymiesić rękami piętnaście, dwadzieścia pudów to nie byle co - znów spałem dwie, trzy godziny i znów szedłem roznosić bułki.

I tak dzień w dzień.

A tymczasem trudno mi było usiedzieć, tak mnie korciło, żeby siać między ludźmi "to, co mądre, dobre, wieczne". Byłem towarzyski i umiałem żywo opowiadać; własne przeżycia i lektura rozbudziły we mnie fantazję. Niewiele mi było potrzeba, żeby z codziennego wydarzenia utkać ciekawą historię, w której osnowie przewijała się kapryśnie "niewidzialna nić". Miałem znajomości z robotnikami fabryk Kriestownikowa i Ałafuzowa; szczególnie bliski był mi stary tkacz Nikita Rubcow, który pracował prawie we wszystkich tkalniach Rosji, człowiek mądry, dusza rogata.

- Pięćdziesiąt siedem lat chodzę po tym świecie, Aleksiejku ty mój, Maksimyczu, ty mój pędraczku miły, czółenko nowiutkie! - mówił przytłumionym głosem, uśmiechając się chorymi, szarymi oczami w ciemnych okularach; ich oprawka, sklecona własnoręcznie z miedzianego drutu, zostawiała u nasady jego nosa i za uszami zielone plamy śniedzi. Tkacze nazywali go Niemcem za to, że golił brodę, zostawiając tylko sztywne wąsy i gęstą kępkę siwych włosów pod dolną wargą. Był średniego wzrostu, barczysty, zawsze pełen jakiejś żałosnej wesołości.

- Lubię chodzić do cyrku - mówił przechylając na lewe ramię łysą, guzowatą czaszkę. - Jak to potrafią wytresować konie, bydlątka, hę?... To dodaje otuchy... Z szacunkiem patrzę na bydlęta i myślę sobie: no, to i ludzi nauczyć można, żeby się posługiwali rozumem. Cyrkowcy podkupują zwierzęta cukrem, my, rozumie się, możemy kupić sobie cukier w sklepiku. Nam potrzebny jest cukier dla duszy, a takim cukrem jest życzliwość! Czyli że, chłopcze, z życzliwością trzeba podchodzić do ludzi, a nie z pałką, jak to jest u nas w zwyczaju - racja?

Sam Rubcow nie był serdeczny względem ludzi, rozmawiał z nimi niemal z pogardą, drwiąco, w sporach odcinał się jednosylabowymi okrzykami, najwyraźniej usiłując zadrasnąć przeciwnika. Poznałem się z nim w piwiarni, kiedy zamierzano go obić, a nawet już dwukrotnie uderzono; ująłem się za nim i wyprowadziłem go.

- Czy mocno pana uderzyli? - spytałem idąc z nim w ciemności pod drobnym deszczem jesieni.

- Ech, co to za bicie! - powiedział obojętnie. - Ale zaraz... Dlaczego mi mówisz "pan"?

Od tego właśnie zaczęła się nasza znajomość. Z początku Rubcow pokpiwał ze mnie dowcipnie i zręcznie, ale kiedy mu opowiedziałem, jaką rolę odgrywa w naszym życiu "niewidzialna nić", zawołał w zamyśleniu:

- Niegłupi z ciebie chłopak, niegłupi! Patrzcie go!... - I zaczął odnosić się do mnie z ojcowską serdecznością, nazywając mnie grzecznie Aleksym Maksimyczem.

- Myśli twoje, mój ty Aleksy Maksimyczu, moje ty szydło kochane, są słuszne, tylko że nikt ci nie da wiary, bo co za korzyść będzie miał z tego...

- A wy wierzycie?

- Ja - to taki pies bezdomny z króciutkim ogonem, a naród składa się z psów łańcuchowych; każdemu uczepił się niejeden rzep do ogona - żona, dzieci, łaszki, fatałaszki. No i każdy piesek uwielbia swoją budę. Nie uwierzą ci... U nas, w fabryce Morozowa, próbowano! Kto idzie na przedzie, ten po łbie bierze, a łeb - to nie zadek przecie, długo się jątrzy i piecze.

Zaczął mówić trochę inaczej, kiedy poznał ślusarza Szaposznikowa, robotnika z fabryki Kriestownikowa. Chory na suchoty Jakub Szaposznikow, gitarzysta, znawca Biblii, wprawił go w zdumienie swoim zaciekłym negowaniem Boga. Wypluwając na prawo i na lewo krwawe strzępy przegniłych płuc, Jakub argumentował namiętnie, z mocą:

- Po pierwsze: nie jestem wcale stworzony "na obraz i podobieństwo boskie" - nic nie wiem, niczego nie mogę dokonać, a ponadto nie jestem dobry, tak, nie jestem dobry! Po drugie: albo Pan Bóg nie wie, jak mi jest ciężko, albo wie i nie może pomóc, albo może pomóc, ale nie chce. A więc: Bóg nie jest ani wszechwiedzący, ani wszechmocny, ani miłosierny, najprostszy wniosek - że go nie ma wcale! To jest wymysł, wszystko to wymyślono, całe życie jest wymysłem, ale mnie - nie tak łatwo oszukać!

Rubcow oniemiał ze zdumienia, potem poszarzał na twarzy ze złości i zaczął miotać dzikie przekleństwa, ale Jakub przygwoździł go uroczystymi cytatami z Biblii i zmusił do milczenia. Rubcow nachmurzył się, skulił i pogrążył się w zadumie.

Szaposznikow był niemal straszny, gdy mówił. Twarz miał smagłą, delikatną, włosy kędzierzawe i czarne - jak Cygan; spoza sinawych warg błyskały wilcze zęby. Ciemne jego oczy wpatrywały się nieruchomo w twarz przeciwnika; trudno było wytrzymać to ciężkie, przytłaczające spojrzenie, podobne do wzroku owego obłąkańca chorego na manię wielkości.

Idąc ze mną od Jakuba Rubcow mówił ponuro: - Dotąd nikt przy mnie nie występował przeciw Bogu. Takich rzeczy nigdy nie słyszałem. Różne rzeczy słyszałem, ale czegoś podobnego - nigdy! To prawda, że on już jakby nie z tego świata. No cóż, żal mi go. Ale się rozpalił - do białości! To ciekawe rzeczy, bracie, bardzo ciekawe.

Szybko zaprzyjaźnił się z Jakubem i odtąd jakby zawrzał cały i wzburzył się do głębi; co rusz przecierając palcem chore oczy mówił z uśmieszkiem:

- A więc Pan Bóg ma iść na zieloną trawkę? Hmm! Bo co do cara, mój ty szpikulcu, to takie moje słowa: mnie tam car nie przeszkadza. Nie o carów chodzi, tylko o panów, właścicieli. Ja z każdym carem dojdę do ładu, choćby z Iwanem Groźnym: siedź sobie na tronie, rządź, jak masz ochotę, tylko daj mi ukrócić pana, ot co! Da - to go złotymi łańcuchami do tronu przykuję, modlić się do niego będę...

Kiedy przeczytał broszurę Car-Głód, powiedział:

- Wszystko to najprawdziwsza prawda!

Widząc po raz pierwszy litografowaną broszurę pytał mnie:

- Kto ci to napisał? Wyraźnie pisze. Warto, żebyś mu podziękował.

Rubcowa pożerała nienasycona żądza wiedzy. Z najwyższym napięciem wysłuchiwał druzgoczących bluźnierstw Szaposznikowa, godzinami słuchał moich opowiadań o książkach i, śmiejąc się wesoło, odrzucał głowę w tył, mocno przeginając szyję z wystającą grdyką, i zachwycał się:

- Rozumek ludzki to zmyślna sztuczka, oj, zmyślna! Trudno mu było czytać, gdyż przeszkadzały mu chore oczy, ale miał sporo wiadomości i nieraz wprowadzał mnie tym w zdumienie.

- Niemcy mają jednego cieślę, nadzwyczaj mądrego; sam król go zaprasza na narady.

Po krótkiej rozmowie wyjaśniło się, że chodzi o Bebla *[August Bebel (1840-1913) - przywódca socjaldemokracji niemieckiej, w młodości był stolarzem.]. - Skąd o tym wiecie?

- A wiem - uciął krótko, drapiąc się małym palcem po guzowatej głowie.

Szaposznikow był daleki od przytłaczającego zgiełku życia, pochłaniała go całkowicie sprawa unicestwiania Boga i ośmieszania duchowieństwa; nienawidził zwłaszcza mnichów. Pewnego razu Rubcow spytał go pojednawczo:

- Dlaczegóż to, Jakubie, wciąż tylko przeciw Bogu pomstujesz?

Szaposznikow warknął, jeszcze bardziej rozjątrzony:

- A co mi stoi na przeszkodzie, hę? Prawie przez dwadzieścia lat wierzyłem, żyłem w bojaźni bożej. Cierpiałem... Wątpić nie wolno. Wszystko jest ustanowione z woli nieba. Żyłem w okowach. Aż zacząłem rozczytywać się w Biblii i widzę: to wymysł! Wymysł ludzki, Nikito!

I wymachując ręką, jak gdyby rozrywał "niewidzialną nić", płakał niemal:

- Dlatego umieram przedwcześnie!

Miałem jeszcze kilka interesujących znajomości; od czasu do czasu zaglądałem do piekarni Siemionowa do starych znajomych, którzy przyjmowali mnie z radością i chętnie mnie słuchali. Ale Rubcow mieszkał w Admirałtiejskiej Słobodzie, Szaposznikow - w Tatarskiej, daleko za Kabanem, w odległości bez mała pięciu wiorst jeden od drugiego, bardzo więc rzadko mogłem się z nimi widywać. A do mnie przyjść nikt nie mógł, nie było gdzie przyjąć gości, w dodatku nowy piekarz, wysłużony żołnierz, utrzymywał znajomości z żandarmami; tyły podwórza komendy żandarmerii stykały się z naszym podwórzem i solidne "granatowe mundury" przełaziły do nas przez płot - po bułki dla pułkownika Ganhardta i po chleb dla siebie. I jeszcze jedno: zalecono mi, bym nie za bardzo "nawijał się ludziom na oczy", żeby niepotrzebnie nie ściągać uwagi na piekarnię.

Widziałem, że moja praca traci sens. Zdarzało się coraz częściej, że nasi ludzie, nie licząc się z interesem przedsiębiorstwa, wybierali z kasy pieniądze tak nieoględnie, że niekiedy nie było czym zapłacić za mąkę. Derenkow tarmosząc bródkę uśmiechał się smutnie:

- Zbankrutujemy...

Jemu także się nie powodziło: rudowłosa Nastia chodziła "przy nadziei" i prychała jak rozgniewana kotka, rzucając na wszystko i na wszystkich urażone spojrzenie zielonych oczu.

Szła zwykle wprost na Andrzeja, jak gdyby go nie widząc, a on uśmiechał się, skruszony, ustępował jej z drogi i wzdychał.

Niekiedy użalał się przede mną:

- Niepoważne to wszystko. Wszyscy wszystko zabierają bez ładu i składu. Kupiłem sobie pół tuzina skarpetek i w mig zniknęły!

Śmieszna była ta historia ze skarpetkami, ale ja się nie śmiałem: widziałem, jak boryka się skromny, bezinteresowny człowiek, żeby wytrwać przy pożytecznym zamierzeniu, a wszyscy dokoła odnoszą się do tej sprawy lekkomyślnie i beztrosko, podważając jej podstawy. Derenkow nie liczył na wdzięczność ludzi, którym oddawał przysługi, miał jednak prawo oczekiwać, że stosunek do niego będzie bardziej życzliwy, przyjazny; tymczasem traktowano go inaczej, niż się spodziewał. Rodzina jego szybko się rozpadała: u ojca występowały coraz bardziej objawy obłąkania na tle religijnym, młodszy brat zaczynał pić i hulać z dziewczętami, siostra czuła się w domu jak obca i według wszelkich oznak przeżywała niewesoły romans z rudym medykiem; widziałem często, że ma oczy zapuchnięte od płaczu, toteż znienawidziłem studenta.

Wydawało mi się, że jestem zakochany w Marii Derenkowej. Byłem również zakochany w sprzedawczyni z naszej piekarni, Nadieżdzie Szczerbatowej, drobnej, rumianej dziewczynie o nieodłącznym, uprzejmym uśmiechu na purpurowych wargach. Byłem zakochany w ogóle. Wiek, charakter, całe moje zagmatwane życie - wszystko to domagało się obcowania z kobietą i to pragnienie wystąpiło raczej za późno niż przedwcześnie. Odczuwałem potrzebę kobiecej pieszczoty lub przynajmniej przyjaznego zainteresowania się moją osobą, chciałem mówić szczerze o sobie, zorientować się w gmatwaninie bezładnych myśli, w chaosie wrażeń.

Przyjaciół nie miałem. Ludzie, którzy patrzyli na mnie jako na "materiał do obróbki", nie budzili we mnie sympatii, nie usposabiali do szczerości. Kiedy zaczynałem mówić nie o tym, co ich zajmowało, radzili mi:

- Dajcie spokój!

Pletniewa aresztowano i odwieziono do Petersburga do więzienia Kriesty. Pierwszy powiedział mi o tym Nikiforycz, kiedy mnie spotkał wczesnym rankiem na ulicy. Krocząc na moje spotkanie w uroczystej zadumie, obwieszony wszystkimi medalami, jak gdyby wracał z defilady, podniósł rękę do czapki i wyminął mnie w milczeniu, ale natychmiast zatrzymał się i mruknął za moimi plecami rozdrażnionym głosem:

- Gurij Aleksandrowicz został dziś w nocy aresztowany.

I machnąwszy ręką dodał ciszej, oglądając się:

- Przepadł chłopak!

Wydało mi się, że w jego przebiegłych oczach błyszczą łzy.

Wiedziałem, że Pletniew spodziewa się aresztowania, sam mnie o tym uprzedził i radził, abym się z nim nie spotykał; to samo doradzał Rubcowowi, z którym się zaprzyjaźnił równie serdecznie, jak i ja.

Patrząc sobie na czubki butów Nikiforycz zapytał smętnie:

- Dlaczego nie przychodzisz do mnie?

Wieczorem wstąpiłem do niego; właśnie dopiero co się obudził i siedząc na łóżku pił kwas; żona jego, pochylona przy oknie, reperowała mu spodnie.

- Taka to historia - przerwał ciszę Nikiforycz drapiąc się po piersi obrośniętej sierścią gęstą jak u szopa, i patrząc na mnie w zamyśleniu. - Aresztowali go. Znaleźli rondel, w którym gotował farbę na proklamacje przeciw cesarzowi.

I splunąwszy na podłogę krzyknął ze złością na żonę:

- Daj spodnie!

- Zaraz - odpowiedziała nie podnosząc głowy.

- Żałuje go, płacze - powiedział wskazując oczami na zonę. - I mnie go żal. Przecież, co może zrobić nędzny student przeciw cesarzowi?

Zaczął się ubierać mówiąc:

- Wyjdę na minutkę... Nastaw no samowar!

Żona jego nieruchomo patrzyła przez okno, kiedy jednak starzec znikł za drzwiami budki, odwróciła się szybko, wyciągnęła ku drzwiom mocno zaciśniętą pięść i syknęła ze straszną nienawiścią przez zęby:

- Uch, stare ścierwo!

Twarz jej zapuchła od łez, lewe oko gubiło się w wielkim siniaku. Zerwała się, podeszła do pieca i pochyliwszy się nad samowarem wybuchnęła:

- Zdradzę go, tak go zdradzę, że aż zawyje! Jak wilk zawyje. A ty nie wierz mu, ani jednemu jego słowu nie wierz! On chce cię złowić. Łże, ścierwo, nikogo mu nie żal... Rybak... On wszystko o was wie. Tym żyje. To jego cała przyjemność - polować na ludzi.

Przysunęła się do mnie bliziutko i głosem żebraczki powiedziała:

- Nie popieściłbyś mnie, co?

Nie budziła we mnie sympatii ta kobieta, ale jej zdrowe oko patrzyło na mnie z taką złą, dojmującą tęsknotą, że objąłem ją i zacząłem głaskać jej potargane włosy, sztywne i tłuste.

- Kogo on teraz śledzi?

- Jakichś tam ludzi przy ulicy Hal Rybnych, w umeblowanych pokojach.

- Nie znasz ich nazwisk?

Uśmiechając się odpowiedziała:

- Czekaj! Powiem mu, o co mnie wypytujesz! Idzie!... Guroczkę - to on wytropił...

I odskoczyła pod piec.

Nikiforycz przyniósł butelkę wódki, konfitury, chleb. Zasiedliśmy do herbaty. Maryna, siedząc obok, częstowała mnie z ostentacyjną serdecznością, zaglądając mi w twarz zdrowym okiem, a jej małżonek pouczał mnie:

- Ta niewidzialna nić jest w sercach, w kościach... Ano, niech ktoś spróbuje wypruć ją, wyrwać! Car to Bóg dla narodu!

I nieoczekiwanie zapytał:

- Tyle się książek naczytałeś, toś i Ewangelię pewnie czytał? No i co, według ciebie, wszystko tam jest w porządku?

- Nie wiem.

- Według mnie, podopisywano tam różne niepotrzebne rzeczy. I to niemało. Na przykład co do ubogich: "Błogosławieni ubodzy..." A dlaczegóż to ubodzy mieliby być błogosławieni? Trochę to bez zastanowienia powiedziane. I w ogóle o biedakach jest tam wiele niezrozumiałych rzeczy. Należy rozróżniać ubogiego od takiego, co zubożał. Ubogi to to samo co zły! A ten, co zubożał, to być może tylko nieszczęśliwy. Tak trzeba rozumować. To jest słuszniejsze.

- Dlaczego?

Milczał chwilę patrząc na mnie badawczo, a potem zaczął mówić dobitnie, z namaszczeniem, wypowiadając sentencje widocznie dobrze przemyślane:

- Dużo jest w Ewangelii o miłosierdziu, a miłosierdzie to rzecz szkodliwa. Takie jest moje zdanie. Miłosierdzie wymaga olbrzymich wydatków na niepotrzebnych, a nawet szkodliwych ludzi. Przytułki, więzienia, domy wariatów. Pomagać należy ludziom mocnym, zdrowym, żeby nie trwonili sił nadaremnie. A my pomagamy słabym - no, a czy słabego można zrobić silnym? Wskutek tej mitręgi mocni słabną, a słabi siedzą im na karku. Tym trzeba by się zająć! Przemyśleć na nowo wiele rzeczy! Trzeba zrozumieć, że życie dawno już odwróciło się od Ewangelii i idzie własną drogą. Jak ci się zdaje, dlaczego zginął Pletniew? Z powodu miłosierdzia... Żebraków wspomagamy, a studenci - giną. Gdzież tu rozum, hę?

Po raz pierwszy usłyszałem te myśli wyrażone w tak brutalnej formie, chociaż już wcześniej stykałem się z nimi; są one bardziej rozpowszechnione i głębiej zakorzenione, niż się na ogół sądzi. Po siedmiu latach, kiedy czytałem coś o Nietzschem, przypomniała mi się żywo filozofia kazańskiego policjanta. Nadmieniam przy sposobności, że rzadko natrafiałem w książkach na myśli, z którymi bym wcześniej nie spotykał się w życiu.

A stary "łowca ludzi" prawił dalej, postukując palcami o brzeg tacy w takt swoich słów. Jego zasuszona twarz surowo się nachmurzyła, Nikiforycz patrzył jednak nie na mnie, lecz w miedziane zwierciadło wyczyszczonego do glancu samowara.

- Już pora ci iść - dwukrotnie przypominała mu żona, ale jej nie odpowiadał, tylko nanizywał słowo po słowie na rdzeń swej myśli i nagle - w nieuchwytny sposób skierował ją w inne łożysko.

- Chłopak z ciebie niegłupi, umiesz czytać i pisać, czy to ci przystoi być piekarzem? Mógłbyś nie mniej pieniędzy zarobić na innej służbie dla dobra cesarstwa najjaśniejszego pana...

Słuchając go myślałem, jak uprzedzić nieznajomych mi ludzi z ulicy Hal Rybnych, że Nikiforycz ich śledzi. Tam w odnajętym pokoju mieszkał Sergiusz Somow, który niedawno powrócił z zesłania z Jałutorowska i o którym opowiadano mi wiele ciekawych rzeczy.

- Ludzie mądrzy powinni żyć w gromadzie, jak na ten przykład pszczoły w ulu albo osy w gniazdach. Cesarstwo najjaśniejszego pana...

- Patrz, już dziewiąta - przerwała mu żona.

- Niech to diabli!

Nikiforycz wstał zapinając mundur.

- No, nie szkodzi, pojadę dorożką. Żegnaj, bracie! Zaglądaj do mnie, nie krępuj się.

Wychodząc z budki stójkowego powziąłem mocne postanowienie, że już nigdy nie przyjdę "w odwiedziny" do Nikiforycza: coś odpychało mnie od niego, mimo że był to interesujący starowina. Jego słowa o szkodliwości miłosierdzia bardzo mnie wzburzyły i głęboko wryły mi się w pamięć. Wyczuwałem w nich jakąś prawdę, irytowało mnie jednak, że naprowadził mnie na nią policjant.

Często toczyły się dyskusje na ten temat i jedna z nich wzburzyła mnie do głębi.

W mieście zjawił się tołstojowiec - pierwszy, jakiego napotkałem: wysoki, muskularny mężczyzna o śniadej twarzy z czarną, kozią bródką i grubymi, murzyńskimi wargami. Garbiąc się, patrzył w ziemię, ale od czasu do czasu gwałtownym ruchem podrywał łysiejącą głowę i obrzucał rozmówcę namiętnym, palącym spojrzeniem ciemnych, wilgotnych oczu; coś nienawistnego płonęło w tym przenikliwym spojrzeniu. Dyskutowano w mieszkaniu jednego z profesorów, było dużo młodzieży, a między innymi szczuplutki, wytworny pop, magister teologii, w czarnej jedwabnej sutannie; na jej tle odcinała się niezwykle korzystnie jego blada, piękna twarz, prześwietlona powściągliwym uśmiechem szarych, zimnych oczu.

Tołstojowiec rozprawiał długo o wieczystej, niewzruszonej prawdzie głębokich słów Ewangelii. Mówił przytłumionym głosem, krótkimi zdaniami, ale słowa jego brzmiały dobitnie, czuło się w nich siłę prawdziwej wiary; towarzyszył im jednostajny, jakby koszący gest włochatej lewej ręki; prawą trzymał w kieszeni.

- Aktor - szeptano w kącie obok mnie.

- Tak, strasznie teatralny...

A ja niedawno właśnie przeczytałem książkę, zdaje się Drapera *[Dzieje stosunku wiary do rozumu.], o walce katolicyzmu z nauką i wydawało mi się, że oto przemawia jeden z tych fanatyków wierzących, że świat można zbawić potęgą miłości, którzy z miłosierdzia dla ludzi gotowi są ich rżnąć i palić na stosach.

Mówca miał na sobie białą bluzę z szerokimi rękawami i jakąś wyszarzałą, starą kapotę, co go również wyodrębniało spośród wszystkich. Na zakończenie swego kazania zawołał:

- A więc jesteście za Chrystusem czy za Darwinem?! Rzucił to pytanie, niczym kamień, w kąt pokoju, gdzie stłoczyła się młodzież i skąd wpatrywały się w niego ze strachem i zachwytem oczy młodzieńców i dziewcząt. Słowa jego najwidoczniej wstrząsnęły ludźmi; wszyscy milczeli pochyliwszy w zamyśleniu głowy. Kaznodzieja obrzucił wszystkich płonącym spojrzeniem i dodał:

- Tylko faryzeusze mogą podejmować próby połączenia tych dwóch nie dających się z sobą pogodzić elementów, a łącząc je okłamują haniebnie samych siebie i kłamstwem deprawują innych.

Młody pop wstał z miejsca, starannie odrzucił na ramiona szerokie rękawy sutanny i przemówił płynnie, z jadowitą grzecznością i pobłażliwym uśmieszkiem:

- Podziela pan, widocznie, wulgarne mniemanie o faryzeuszach, aczkolwiek jest ono nie tylko prostackie, ale i na wskroś fałszywe.

I ku mojemu wielkiemu zdumieniu zaczął udowadniać, że faryzeusze byli prawdziwymi i rzetelnymi obrońcami tradycji Judejczyków, a lud w swej walce z wrogiem szedł zawsze za nimi.

- Proszę przeczytać na przykład Józefa Flawiusza...

Tołstojowiec porwał się z miejsca i podcinając "Flawiusza" szerokim, unicestwiającym gestem, zawołał:

- I dzisiaj ludy idą za swymi wrogami przeciw przyjaciołom, czynią to jednak nie z własnej woli, lecz pod naciskiem prześladowań i przemocy. Co mi tam pański Flawiusz!

Pop i inni rozkawałkowali dysputę na najdrobniejsze cząsteczki - podstawowy temat rozpłynął się.

- Prawda to miłość! - wykrzykiwał tołstojowiec, a jego oczy błyskały nienawiścią i pogardą.

Słowa mówców oszałamiały mnie, nie chwytałem ich sensu, ziemia kołysała się pode mną w wichrze słów i co rusz myślałem z rozpaczą, że nie ma na świecie większego głupca i matołka niż ja.

A tołstojowiec ocierając pot z purpurowej twarzy krzyknął z wściekłością:

- Wyrzućcie Ewangelię, zapomnijcie o niej, żeby nie łgać! Ukrzyżujcie Chrystusa po raz drugi, to będzie uczciwsze!

Jak mur stanęło przede mną pytanie: Jakże to jest? Jeżeli życie jest nieustanną walką o szczęście na ziemi, to czy miłosierdzie i miłość nie stanowią jedynie przeszkody na drodze do zwycięstwa w tej walce?

Dowiedziałem się, że tołstojowiec nazywa się Kłopski, powiedziano mi, gdzie mieszka, i następnego dnia wieczorem poszedłem do niego. Mieszkał w domu dwóch panien, ziemianek, i siedział właśnie z nimi w ogrodzie przy stole w cieniu olbrzymiej, starej lipy. Był w białych spodniach i białej koszuli rozchylonej na piersi ciemnej i włochatej; wysoki, kanciasty, suchy, doskonale odpowiadał mojemu wyobrażeniu o bezdomnym apostole, głosicielu prawdy.

Nabierając z talerza srebrną łyżką malin z mlekiem, Kłopski połykał je smakowicie, cmokał grubymi wargami i po każdym łyku zdmuchiwał białe kropelki z wąsów rzadkich jak wąsy kota. Jedna z panien stała przy stole usługując mu, druga - oparła się o pień lipy i skrzyżowawszy ręce na piersiach w rozmarzeniu patrzyła w niebo, zamglone, upalne. Obie miały na sobie powiewne, liliowe sukienki i były tak do siebie podobne, że trudno je było rozróżnić.

Kłopski rozmawiał ze mną życzliwie i chętnie, mówił o twórczej potędze miłości, o tym, że należy rozwijać w swej duszy to uczucie, gdyż jedynie ono jest zdolne "powiązać człowieka z duszą świata", z miłością rozpyloną wszędzie, przenikającą całe życie.

- Tylko miłość może utrzymać w karbach człowieka! Bez miłości nie można zrozumieć życia. Ci, co głoszą, że prawem życia jest walka, to ślepcy duchowi, skazani na zagładę. Ognia nie można pokonać ogniem, podobnie zła nie można pokonać siłą zła!

Kiedy dziewczęta, objąwszy się, poszły w głąb ogrodu ku domowi, człowiek ów, patrząc w ślad za nimi przymrużonymi oczami, spytał:

- A ktoś ty taki?

I wysłuchawszy mnie zaczął mówić, bębniąc palcami po stole, o tym, że człowiek jest zawsze człowiekiem i że należy starać się nie o zmianę swej pozycji w życiu, lecz o kształcenie ducha w miłości dla ludzi.

- Im niżej stoi człowiek, tym bliżej jest najistotniejszej prawdy życia, jego świętej mądrości.

Wątpiłem nieco w jego znajomość tej "świętej mądrości", ale milczałem czując, że mu nudno ze mną; popatrzył na mnie odpychającym wzrokiem, ziewnął, splótł ręce na karku, wyciągnął nogi i z wyrazem znużenia przymknąwszy oczy wymamrotał jak przez sen:

- Pokora miłości... prawo życia...

Nagle drgnął, zamachał rękami, jak gdyby chwytał się czegoś w powietrzu, i wlepił we mnie przerażone oczy:

- Co? Zmęczony jestem... Wybacz!

Znów zamknął oczy i odsłonił zęby zaciskając je mocno, jakby z bólu; warga dolna opadła mu, górna się uniosła, granatowoczarne włosy rzadkich wąsów zjeżyły się.

Odszedłem z uczuciem niechęci do niego i z niesprecyzowanymi wątpliwościami co do jego szczerości.

Po kilku dniach przyniosłem wczesnym rankiem bułki znajomemu docentowi - był to człowiek nieżonaty, pijanica - i tam jeszcze raz spotkałem Kłopskiego. Nie spał zapewne całą noc, bo twarz miał szarą, oczy zaczerwienione i zapuchnięte; wydawało mi się, że jest pijany. Tłuściutki docent, spity do cna, siedział w samej bieliźnie, z gitarą w ręku, na podłodze pośród chaosu poprzesuwanych mebli, butelek po piwie, rozrzuconej wierzchniej odzieży i, kołysząc się, ryczał w pijackim rozrzewnieniu:

- Miłosier-rdzia!...

Kłopski krzyczał ostro, z gniewem:

- Nie ma miłosierdzia! Zginiemy z miłości albo zostaniemy zdławieni w walce o miłość; tak czy owak sądzona nam jest zagłada.

Chwycił mnie za ramię i wprowadził do pokoju zwracając się do docenta:

- Proszę, spytaj: czego on pragnie? Spytaj, czy mu potrzebna miłość do ludzi?

Tamten popatrzył na mnie załzawionymi oczami i roześmiał się:

- To piekarczyk! Jestem mu winien za bułki.

Wsunął rękę do kieszeni, zachwiał się na nogach, wyjął klucz i wyciągnął go w moją stronę:

- Masz, bierz wszystko!

Ale tołstojowiec odebrał mu klucz i machnął na mnie ręką:

- Ruszaj stąd! Dostaniesz kiedy indziej.

I cisnął przyniesione przeze mnie bułki na kanapę w rogu pokoju.

Nie poznał mnie, z czego byłem zadowolony. Odchodząc uniosłem w pamięci jego słowa o zagładzie z powodu miłości, a w sercu - obrzydzenie do niego.

Wkrótce potem powiedziano mi, że Kłopski wyznał miłość jednej z panien, u których mieszkał, i tego samego dnia wyznał miłość drugiej. Siostry podzieliły się z sobą radością i radość zmieniła się we wściekłość na zakochanego; za pośrednictwem stróża powiedziały apostołowi miłości, aby niezwłocznie wyniósł się z ich domu. Kłopski znikł z miasta.

Zagadnienie roli miłości i miłosierdzia w życiu ludzkim - straszne i skomplikowane - wcześnie stanęło przede mną; z początku w postaci nieokreślonego, ale dojmującego poczucia rozdźwięku w mojej duszy, potem wyraźnie sformułowane w jasno określonych słowach: "Jaka jest rola miłości?"

Wszystko, co czytałem, było przepojone ideami chrystianizmu, humanitaryzmu, błagalnym nawoływaniem do miłości bliźniego; głosili to również w wymownych i płomiennych słowach najlepsi ludzie, jakich wówczas znałem.

Wszystko, co zaobserwowałem sam, bezpośrednio, było niemal zupełnie wyzute z uczucia miłosierdzia. Życie przewijało się przede mną jak nieskończony łańcuch zawiści i okrucieństwa, jak nieustanna, brudna walka o zdobywanie rzeczy błahych, nieistotnych. Mnie osobiście potrzebne były jedynie książki, wszystko pozostałe nie miało w moich oczach najmniejszego znaczenia.

Dość było wyjść na ulicę i posiedzieć z godzinkę przed bramą, aby zrozumieć, że wszyscy ci dorożkarze, stróże, robotnicy, urzędnicy, kupcy - żyją inaczej niż ja i ludzie, których sobie umiłowałem, że czego innego pragną, do czego innego dążą. Ci zaś, których ceniłem, którym ufałem, są dziwnie samotni, obcy i niepotrzebni wśród większości, która swą mrówczą, przyziemną, zmyślną pracą wznosi z mozołem mrowisko życia; wydawało mi się, że życie to jest na wskroś głupie i zabójczo nudne. Nieraz widziałem również, że ludzie są miłosierni i pełni miłości bliźniego tylko w słowach, a w czynach podporządkowują się niepostrzeżenie dla samych siebie powszechnemu porządkowi rzeczy.

Było mi bardzo ciężko.

Pewnego razu weterynarz Ławrow, żółty i obrzękły z powodu wodnej puchliny, powiedział mi, z trudem chwytając oddech:

- Trzeba spotęgować okrucieństwo do tego stopnia, żeby wszyscy ludzie nie mieli już sił znosić go dłużej, żeby obrzydło wszystkim razem i każdemu z osobna, jak na przykład ta przeklęta jesień!

Była to wczesna jesień, dżdżysta i zimna, obfitująca w choroby i samobójstwa. Ławrow również otruł się cyjankiem potasu nie chcąc czekać, aż go zadusi wodna puchlina.

- Leczył bydlęta i sam zdechł jak bydlę! - pożegnał zwłoki weterynarza krawiec Miednikow, chudziutki, bogobojny człeczyna umiejący na pamięć wszystkie hymny na cześć Matki Boskiej; Ławrow odnajmował pokój od niego. Swoje dzieci: siedmioletnią dziewczynkę i jedenastoletniego uczniaka gimnazjalnego, krawiec chłostał skórzanym batem o trzech rzemykach, a żonę bił po łydkach bambusową laską i skarżył się:

- Sędzia pokoju skazał mnie za to, jakobym zapożyczył ten systemik od Chińczyków, a ja nigdy w życiu nie widziałem Chińczyka, chyba że na szyldzie albo na obrazku.

Jeden z jego robotników, posępny, krzywonogi mężczyzna o przezwisku Duńkowy Mąż, mówił o swoim pracodawcy:

- Boję się ludzi potulnych, takich bogobojnych! Gwałtowny człowiek od razu się zdradzi i zawsze jest dość czasu, żeby się ukryć przed nim, a potulny podpełza ku tobie niewidocznie, niczym podstępna żmija w trawie, i nagle ukąsi cię w serce, w najczulsze miejsce. Boję się potulnych...

W słowach Duńkowego Męża - potulnego, ale przebiegłego zausznika i ulubieńca Miednikowa - było dużo prawdy.

Niekiedy zdawało mi się, że ludzie potulni, spulchniając, niczym porosty skałę, kamienne serce życia, zmiękczają to serce i czynią je bardziej płodnym; częściej jednak, obserwując obfitość potulnych, ich umiejętność łatwego przystosowywania się do podłości, nieuchwytną zmienność i giętkość postawy duchowej, ich płaczliwe wyrzekania, nieznośne jak brzęczenie komara - czułem się jak spętany koń pośród chmary gzów.

O tym właśnie myślałem wracając od policjanta.

Wzdychał wiatr i drżały światła latarń, a zdawało się, że to drży ciemnoszare niebo rozsiewając po ziemi drobniutki jak pył październikowy deszcz. Przemoknięta prostytutka taszczyła pod górę pijaka trzymając go pod rękę i poszturchując, a on coś tam bełkotał i pochlipywał. Kobieta powiedziała głuchym, znużonym głosem:

- Taki już twój los...

"A i mnie - pomyślałem sobie - ktoś taszczy i wpycha do różnych przykrych kątów pokazując mi brudy, niedole i dziwną pstrokaciznę ludzką. Zmęczyło mnie to."

Może nie te słowa, ale ta właśnie myśl zaświtała mi w mózgu; w ów to smutny wieczór po raz pierwszy poczułem znużenie duszy i żrącą pleśń w sercu. Od tej chwili zacząłem czuć się gorzej, zacząłem patrzeć na samego siebie jakby z ubocza, na zimno, obcymi i nieprzyjaznymi oczami.

Widziałem, że niemal w każdym człowieku, kanciasto i byle jak obok siebie stłoczone, tkwią sprzeczności nie tylko słów i czynów, ale i uczuć; ich kapryśna zmienność szczególnie ciążyła mi na sercu. Dostrzegałem tę zmienność również w samym sobie i to było jeszcze cięższe do zniesienia. Pociągało mnie wszystko naraz: kobiety i książki, robotnicy i wesoła studenteria, ale nigdzie nie mogłem nadążyć i żyłem "ni tu, ni ówdzie", kręcąc się jak bąk, a czyjaś niewidzialna, ale mocna ręka dotkliwie podcinała mnie niewidzialnym biczykiem.

Dowiedziawszy się, że Jakub Szaposznikow leży w szpitalu, poszedłem go odwiedzić, ale tam otyła kobieta o krzywych ustach, w okularach i w białej chusteczce, spod której zwisały czerwone, jakby ugotowane uszy, powiedziała sucho:

- Umarł.

I widząc, że nie odchodzę, lecz sterczę przed nią w milczeniu, rozzłościła się i krzyknęła:

- No? Czego jeszcze?

Rozzłościłem się także i powiedziałem:

- Głupia baba!

- Mikołaj, przegnaj go stąd!

Mikołaj, który czyścił ściereczką jakieś miedziane pręty, chrząknął i chlasnął mnie prętem przez plecy. Wtedy chwyciłem go wpół, wyniosłem na ulicę i posadziłem w kałuży przed gankiem szpitala. Zniósł to spokojnie, posiedział chwilę w milczeniu, wybałuszywszy na mnie oczy, a potem wstał złorzecząc:

- Ech, ty psie!

Poszedłem do parku Dierżawina, siadłem tam na ławce przy pomniku poety, czując nieprzepartą chęć zrobienia czegoś złego, skandalicznego, żeby rzuciła się na mnie chmara ludzi i dała mi w ten sposób prawo do ich pobicia. Ale mimo świątecznego dnia park świecił pustkami, a i w pobliżu nie było żywej duszy, tylko hulał wiatr pędząc przed sobą zeschłe liście, szeleszcząc odklejonym od słupa latarni afiszem.

Przezroczystobłękitny, chłodny zmierzch gęstniał nad parkiem. Przede mną wznosiło się olbrzymie bożyszcze wykute z brązu; patrzyłem na nie i myślałem: "Żył na świecie samotny człowiek Jakub, całą potęgą duszy unicestwiał Boga i umarł zwykłą śmiercią... Zwykłą." Było w tym coś przygnębiającego i strasznie przykrego.

"A Mikołaj to idiota; powinien był bić się ze mną albo wezwać policję, żeby zabrano mnie do komisariatu..."

Poszedłem do Rubcowa; siedział w swojej norze przy stole, na którym stała mała lampka, i naprawiał kurtkę.

- Jakub umarł.

Starzec podniósł dłoń z igłą, jak gdyby chciał się przeżegnać, ale tylko machnął ręką i zaczepiwszy o coś nitką, zaklął po cichu na czym świat stoi.

Potem zamamrotał:

- No cóż, wszyscy pomrzemy, takie już mamy głupie przyzwyczajenie... Tak, bracie! Jakub zmarł, a tu mieszkał jeden kotlarz i też go skreślili z rachunku. Żandarmi - w tamtą niedzielę. Guroczka mnie z nim zetknął. Mądry kotlarz! Ze studentami po trosze się wdawał. A czy słyszałeś, że się studenci buntują? Czy to prawda? Masz, zszyj mi kurtkę. Nic, u diabła, nie widzę...

Podał mi swoje łachmany i igłę z nitką, a sam założył ręce do tyłu i zaczął chodzić po pokoju kaszląc i mamrocząc:

- To tu, to ówdzie zabłyśnie płomyk, ale diabeł zdmuchnie go i znowu nuda! Nieszczęsne to miasto... Wyjadę stąd, póki jeszcze statki kursują.

Przystanął i drapiąc się w głowę spytał:

- Ale dokąd pojechać? Wszędzie byłem. Tak. Wszędzie jeździłem, no i co? - tylko siebie zajeździłem.

Splunąwszy dodał:

- Ech, parszywe życie! Wojowałem, wojowałem i nic nie wywojowałem ani dla ciała, ani dla duszy.

Zamilkł i stanął w kącie przy drzwiach, jak gdyby czegoś nasłuchując, potem podszedł do mnie stanowczym krokiem i przysiadł na brzegu stołu.

- A ja ci powiadam, mój ty Aleksy Maksimyczu, na próżno Jakub zmarnował swoje szlachetne serce na zwalczanie Boga. Ani Bóg, ani car nie staną się lepsi przez to, że się ich wyrzeknę; trzeba, żeby ludzie rozzłościli się na samych siebie i obalili to swoje podłe życie - tak! Ech, stary jestem, spóźniłem się, niedługo do cna oślepnę - źle ze mną, bracie! Zszyłeś? Dzięki ci... Chodźmy do szynku na herbatę.

Po drodze, potykając się w ciemnościach, chwytał mnie za ramię i mamrotał:

Wspomnij moje słowa: stracą ludzie cierpliwość, rozzłoszczą się kiedyś, zaczną wszystko rozwalać i na proch zetrą te wszystkie marności! Wyczerpie się ich cierpliwość.

Nie doszliśmy do szynku natknąwszy się po drodze na marynarzy, którzy przypuścili szturm do domu publicznego; bramy jego bronili robotnicy z fabryki Ałafuzowa.

- Nie ma święta, żeby tu nie doszło do bójki! - powiedział z uznaniem Rubcow zdejmując okulary, a rozpoznawszy wśród obrońców domu swoich znajomych, wmieszał się niezwłocznie w szeregi walczących podszczuwając ich, judząc:

- Trzymać się, fabryka! Zdeptać te żabska! Tępić płotki! I - hajda-a!

Śmiech brał i aż dziw było patrzeć, z jakim zapałem i zręcznością lawirował sprytny staruszek przedzierając się przez ciżbę marynarzy, jak odparowywał ciosy ich pięści i zbijał z nóg pchnięciami ramienia. Bili się bez złości, na wesoło, dla fantazji, z nadmiaru sił; ciemna masa ciał stłoczyła się przy bramie przyparłszy do niej robotników fabrycznych; trzeszczały deski, rozlegały się podjudzające okrzyki:

- Bij łysego wojewodę!

Dwaj marynarze wdrapali się na dach i śpiewali składnie, od ucha:

 

Nie oszuści, nie złodzieje ani rozbójnicy,

Myśmy zuchy, jakich mało - wołżańscy rybacy!

 

Gwizdał policjant, błyszczały w ciemności jego miedziane guziki, pod nogami chlupotało błoto, a z dachu niosła się pieśń:

 

Zarzucamy nasze sieci nie w rzecznych głębinach,

Tylko w pełnych spichrzach kupców, w ich kufrach

i skrzyniach...

 

- Stój! Kto już leży, tego się nie bije!...

- Dziadku, trzymaj się ostro!

Potem Rubcowa, mnie i jeszcze pięciu innych - wrogów czy też przyjaciół - zaprowadzono do cyrkułu, a uciszone mroki jesiennej nocy odprowadzały nas zadziorną piosenką:

 

Wpadł nam w sieci szczupak gruby,

Będą z jego skóry - szuby!

 

- Nie masz to jak nasza brać na Wołdze! - mówił z zachwytem Rubcow, co rusz wycierając nos i spluwając. - A ty, zmykaj! - szepnął mi. - Upatrz właściwą chwilę - i w nogi! Po co cię mają wlec do cyrkułu!

Rzuciłem się w boczną uliczkę, a w ślad za mną jakiś dryblas, marynarz; przeskoczyliśmy przez jeden płot, przez drugi - i od tej pamiętnej nocy już nie spotkałem nigdy przemiłego mądrali i kpiarza, Nikity Rubcowa.

Wytworzyła się dokoła mnie pustka. Rozpoczęły się rozruchy studenckie; nie rozumiałem sensu tych wystąpień, niejasne były dla mnie ich motywy. Dostrzegłem tylko wesołą ruchawkę nie wyczuwając w tym dramatu i myślałem, że za to szczęście, jakim jest możność studiów na uniwersytecie, warto znieść choćby tortury. Gdyby mi zaproponowano: "Idź, ucz się, ale za to co niedziela bić cię będziemy pałkami na placu Mikołajewskim!" - z pewnością przyjąłbym ten warunek.

Wstąpiłem do piekarni Siemionowa, gdzie dowiedziałem się, że piekarczyki wybierają się na uniwersytet bić studentów.

- Gwichtami tłuc ich będziemy! - zmawiali się wesoło, ale pełni zaciekłości.

Zacząłem się kłócić z nimi i wymyślać im, nagle jednak poczułem niemal z przerażeniem, że nie mam chęci bronić studentów, że brak mi słów na ich obronę.

Pamiętam, że wyszedłem z sutereny jak z krzyża zdjęty, z nieprzemożoną, śmiertelną rozpaczą w sercu. Nocą siedziałem nad brzegiem Kubanu, ciskając kamyki do czarnej wody i w myśli wirowały mi dwa słowa, które powtarzałem nieustannie:

- Co począć?

Z rozpaczy zacząłem się uczyć gry na skrzypcach; rzępoliłem po nocach w sklepie, dając się we znaki nocnemu stróżowi i myszom. Lubiłem muzykę i zabrałem się do niej z wielkim zapałem, lecz kiedyś w czasie lekcji, gdy wyszedłem ze sklepu, mój nauczyciel, skrzypek orkiestry teatralnej, otworzył nie zamkniętą na klucz szufladę kasy i po powrocie zastałem go, jak napychał sobie kieszenie pieniędzmi. Kiedy mnie zobaczył w drzwiach, wyciągnął szyję, nadstawił wygoloną twarz bez wyrazu i powiedział cicho:

- No, bij!

Wargi mu drżały, z bezbarwnych oczu toczyły się jakieś oleiste, dziwnie wielkie łzy.

Miałem ochotę go uderzyć; żeby tego nie zrobić, usiadłem na podłodze podłożywszy pod siebie pięści, a jemu kazałem włożyć pieniądze do kasy. Skrzypek rozładował kieszenie i skierował się ku drzwiom, przystanął jednak i idiotycznie wysokim, groźnym głosem powiedział:

- Daj dziesięć rubli!

Pieniądze mu dałem, przestałem się jednak uczyć gry na skrzypcach.

W grudniu postanowiłem się zabić. Próbowałem opisać motywy tej decyzji w opowiadaniu Zdarzenie z życia Makarego, ale mi się to nie udało - opowiadanie, które napisałem, było nieporadne, nieprzyjemne, pozbawione wewnętrznej prawdy. Wydaje mi się, że właśnie całkowity brak tej prawdy stanowi jedną z zalet utworu. Fakty są prawdziwe, ale ich naświetlenia dokonał jak gdyby ktoś inny, nie ja, i opowiadanie też nie jest o mnie. Nie biorąc pod uwagę literackiej wartości opowiadania, jest w nim coś przyjemnego dla mnie - jak gdybym wyszedł poza siebie.

Kupiłem na bazarze od dobosza rewolwer nabity czterema kulami i strzeliłem sobie w pierś, mierząc w serce, ale przestrzeliłem tylko płuco i po miesiącu, bardzo zawstydzony, czując, że jestem bezgranicznie głupi, znów pracowałem w piekarni bułek.

 

Tłumaczenie Krystyna Bilska





Maksym Gorki