Jan Grabowski
Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów
2020
(...)
Dynamikę przybierających na sile niemieckich represji można prześledzić na przykładzie ograniczenia prawa pobytu Żydów na terenie GG, które w praktyce oznaczało zakaz poruszania się poza terenami gett. 13 września 1940 roku Gubernator Generalny wydał tak zwane I Rozporządzenie o ograniczeniach pobytu w Generalnej Guberni, które stanowiło wstęp do zamknięcia ludności żydowskiej w gettach. W ciągu kolejnych sześciu miesięcy utworzono i zamknięto getta w Warszawie, Krakowie, Siedlcach, Częstochowie, Kielcach i dziesiątkach innych polskich miast i miasteczek. 29 kwietnia 1941 roku ukazało się II Rozporządzenie, tym razem desygnujące getta jako jedyne dopuszczane prawem miejsca zamieszkania dla Żydów. Ludwig Fischer (szef dystryktu warszawskiego), nie chcąc pozostać w tyle za swoim przełożonym, wydał własne rozporządzenia, nakładające dalsze ograniczenia na ludność żydowską. Anordnung z 17 czerwca 1941 roku był zgodny z duchem rozporządzenia kwietniowego, lecz znacznie bardziej szczegółowy: wyliczał okolice lub rodzaje miejsc, do których Żydzi mieli wstęp wzbroniony. Żądanie dalszego zaostrzenia przepisów antyżydowskich wysunął również doktor Wilhelm Hagen, lekarz odpowiedzialny za warunki sanitarno-epidemiologiczne w Warszawie. 7 lipca 1941 roku (latem 1941 roku śmiertelność w getcie warszawskim przekroczyła pięć tysięcy osób miesięcznie) pisał do Ludwiga Fischera: "Wszystkie osoby opuszczające teren żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej winny podlegać karze chłosty, a jeśli w chwili aresztowania zostaną przy nich znalezione środki finansowe, również wysokiej grzywnie. Żydowscy włóczędzy winni zostać rozstrzelani". Idąc z duchem czasu, doktor Hagen motywował swoje postulaty chęcią ochrony ludności aryjskiej przed tyfusem. Najważniejsze, najbardziej brzemienne w skutki było jednak III Rozporządzenie o ograniczeniach pobytu w GG (dalej zwane III Rozporządzeniem), wydane przez Hansa Franka 15 października 1941 roku, które wprowadziło karę śmierci dla Żydów złapanych poza gettem, bez opaski i bez przepustki. Tą samą kwalifikacją prawną objęto również łudzi niosących pomoc ukrywającym się Żydom. W ten sposób otwarto jeden z ostatnich rozdziałów "prawnych" działań władz niemieckich przeciwko ludności żydowskiej Generalnej Guberni, III Rozporządzenie weszło w życie już w październiku, a na jego praktyczne skutki nie trzeba było długo czekać.
W miarą zaostrzania się przepisów dotyczących "pobytu Żydów w GG rosły również rola i aktywność granatowej policji. 27 września 1941 roku niemiecki gubernator Warszawy Ludwig Leist wystosował list do swego bezpośredniego przełożonego, gubernatora dystryktu Ludwiga Fischera. W liście tym donosił z troską, że codziennie spore grupy Żydów usiłują wydostać się z getta, a będące tego następstwem postępowania karne skutecznie paraliżują pracę warszawskiego Sondergerichtu. Według Leista przynajmniej kilkaset osób próbuje dzień w dzień uciec z getta, a nie mniej niż setka spośród nich wpada w ręce policji. Wielu podejrzanych zostaje zwolnionych do domu, gdzie ma oczekiwać na proces, ale ludzie ci zazwyczaj nie stawiają się potem w sądzie w dniu rozprawy i policja marnuje czas, starając się schwytać uciekinierów. Leist proponował przekazać odpowiedzialność śledczą i sądową policji granatowej, która powołałaby w tym celu specjalny Sąd Policyjny (polnische Polizeigericht), by ten sądził szybko - i surowo schwytanych Żydów. "Sprawa jest szczególnie pilna w świetle zaleceń ostatnio wydanego rozporządzenia Szefa Dystryktu" - dodawał Leist. Koniec końców z polskich sądów policyjnych nic nie wyszło, gdyż - po pierwsze - pojęcie "sądów policyjnych" nie istniało w polskiej praktyce policyjnej, a po drugie - władze niemieckie nie chciały tworzyć precedensu, który zwiększałby kompetencje prawne granatowej policji kosztem policji niemieckiej i niemieckiego wymiaru sprawiedliwości.
Aby usprawnić procedury śledcze i sądowe na początku listopada 1941 roku niemiecka Policja Porządkowa zaczęła więc przekazywać schwytanych Żydów bezpośrednio w ręce polskiej policji. Akta wysyłano do niemieckiego Sądu Specjalnego, a podejrzanych granatowi policjanci odstawiali do aresztu przy Gęsiej, w getcie. W tym samym czasie polska policja otrzymała rozkaz rozstrzeliwania na miejscu kobiet i dzieci schwytanych na próbie opuszczenia getta (podobny rozkaz dotyczący mężczyzn wydano już wcześniej). Na koniec policja granatowa przeprowadziła na polecenie władz niemieckich dwie masowe egzekucje na terenie aresztu przy Gęsiej *[Rozstrzelano wówczas dwadzieścia cztery osoby.]. Egzekucje odbyły się 17 listopada i 15 grudnia 1941 roku. W obu wypadkach ofiary wybrano spośród Żydów schwytanych bez opasek poza gettem. Żydzi ci w ten sposób stali się pierwszymi ofiarami III Rozporządzenia oraz narad niemieckich sądowników, urzędników i policji w Warszawie.
Zachował się następujący opis rozstrzeliwań na Gęsiej: "Wyrok wykonano w obecności Auerswalda [komisarza dzielnicy żydowskiej - J. G.], prokuratora, rabina i księdza (nikomu nie odmówiono ostatniej pociechy religijnej). Porządek utrzymywała żydowska Służba Porządkowa, był również ppłk Szeryński, zimny jak zawsze. Posterunkowy, który mi o tych szczegółach opowiadał, zemdlał w czasie egzekucji. Policja granatowa dostarczyła plutonu egzekucyjnego, obecny był również lekarz więzienny, nasz znajomy, z jego ust również otrzymaliśmy relacje o tej pierwszej w getcie masowej egzekucji". Nieco więcej szczegółów na temat tej samej egzekucji można znaleźć w raporcie sporządzonym dla wywiadu Związku Walki Zbrojnej. Według konspiracyjnego informatora egzekucja odbyła się o 8:35, a z ramienia polskiej policji udział w niej wzięli sam komendant Reszczyński oraz jego zastępca major Przymusiński wraz z kilkoma innymi oficerami. Pluton egzekucyjny składał się z trzydziestu dwóch granatowych policjantów, a niemieckich sądowników reprezentował prokurator Neumann. Nawiasem mówiąc, Neumann, który w latach 1940-1942 oskarżał w warszawskim Sondergerichcie, zdobył sobie smutną sławę "pogromcy Żydów" i wzbudzał postrach wśród ludzi schwytanych poza gettem. Według raportu konspiracyjnego informatora na twarzach niektórych członków plutonu egzekucyjnego "widać było przygnębienie, lecz płk Reszczyński odezwał się do nich: 'Chłopcy, głowa do góry, trzymajcie się!'. Pluton egzekucyjny ustawił się o 6 metrów od słupków, do których porządkowi żydowscy przywiązali skazańców. Szklarz Pajkus krzyczał: 'Tak robią ludzie! To robią ludzie!'. Z ust przywiązanych rozlegał się krzyk rozpaczy, widać było szamotanie się spętanych ciał, by uwolnić się z więzów. Padła komenda, rozległy się dwie salwy oraz cztery zbędne już pojedyncze strzały". Natomiast wedle tego informatora komisarz Auerswald nadjechał samochodem już po egzekucji: "[...] wyskoczył z uśmiechem i na uwagę prokuratora, że się spóźnił, powiedział: 'Schade, Sie haben es gut gemacht' ['Szkoda, dobrzeście to załatwili' - J. G.]".
Z drugiej, grudniowej egzekucji na Gęsiej nie mamy już bezpośrednich relacji, lecz w Archiwum Ringelbluma zachowały się świadectwa zgonu wystawione rodzinom piętnastu rozstrzelanych wówczas ofiar. Egzekucje na Gęsiej odbiły się szerokim echem w społeczeństwie żydowskim nie dlatego, że były czymś wyjątkowym, lecz głównie dlatego, że - jak można sądzić - Niemcom zależało na ich nagłośnieniu. Rozstrzeliwanie osób schwytanych poza gettem miało stanowić sygnał, że kurs został stanowczo zaostrzony i że rozporządzenia niemieckie będą przez okupanta egzekwowane z całą bezwzględnością.
Rozstrzeliwanie Żydów - na zlecenie Niemców - coraz częściej wchodziło w zakres szeroko pojętych obowiązków granatowej policji. W okresie poprzedzającym likwidacje gett polscy policjanci dokonali egzekucji Żydów w Warszawie, Klimontowie, Krakowie, Piotrkowie Trybunalskim, pod Ostrowią Mazowiecką i w Sokołach pod Wysokiem Mazowieckiem. Listę miast i miasteczek, w których granatowi rozstrzeliwali Żydów, można by ciągnąć dalej, gdyż gwałtowne wzmożenie terroru skierowanego przeciwko Żydom w okresie bezpośrednio poprzedzającym początek akcji "Reinhardt" dotyczyło terenu całej Generalnej Guberni. W Działoszycach, miasteczku położonym w pół drogi między Jędrzejowem a Krakowem, komendantem granatowej policji był niejaki Piotr Sałabun. Już w 1941 roku nastawienie miejscowej polskiej policji do Żydów uległo "zaostrzeniu". To wtedy doszło do aresztowania niejakiego Nissenbauma wraz z córką. Nissenbauma przykuto łańcuchem do podłogi i "skatowano prawie na śmierć" - jak wspominał po wojnie jeden z działoszyckich Żydów. Córka Nissenbauma, nie mogąc znieść widoku męki ojca, wyskoczyła z okna posterunku. W okresie poprzedzającym likwidację getta podkomendni Sałabuna dokonali wielu egzekucji. W kilku wypadkach zabito pojedynczych Żydów, ale raz polska policja wyaresztowała w getcie wszystkich ludzi noszących nazwisko Rafałowicz (a znalazło się ich trzydzieścioro), wyprowadziła ich z miasta - i rozstrzelała.
W złożonej zaraz po wojnie relacji Żyda Michała Majka z Sokołów czytamy: "Wieczorem w Święto Tygodni *[Chodzi o Szawuot, czyli Święto Żniw, przypadające w pięćdziesiątym dniu po święcie Pesach.] otwierają więzienie, wychodzi polski komisarz Janeczko z kilkoma policjantami, i wyprowadzają Berla z aresztu. Mówią mu, że jest prowadzony do Amtskommissara [komisarza - J. G.], który znajduje się teraz w pobliżu Judenratu. [...] Berl zdejmuje okulary, które nosił stale, myje szkła i idzie dalej. Z obu stron policja, dopiero przy Judenracie dostrzega szubienicę, zebranych Żydów. Amtskommissar rozkazuje związać Berlowi ręce z tyłu i go powiesić. Nakazuje wejść do Judenratu wziąć kilku Żydów, żeby pomogli powiesić Berła. Z Judenratu wybiegli wszyscy, polska policja pod nieobecność 'Rudego Aszmedaja' doprowadziła Berła do szubienicy, nałożyła pętlę na gardło, i wciągnęła go za pomocą korby na sam szczyt. Żona Berła dostała spazmów, zemdlała, dzieci rozpaczały".
Klimontów to miasteczko położone dwadzieścia kilometrów na zachód od Sandomierza. Przed wojną mieszkało w nim trzy tysiące stu Żydów, nieco ponad siedemdziesiąt pięć procent ludności. Podczas okupacji Klimontów znalazł się na terenie dystryktu radomskiego, w obrębie Kreishauptmannschaft Opatów, a liczba mieszkających tam Żydów wzrosła - na skutek przesiedleń - do czterech tysięcy. Od jesieni 1941 roku stopniowo nasilały się represje wobec ludności żydowskiej - szczególnie po wprowadzeniu kary śmierci za opuszczanie getta.
W praktyce oznaczało to, że kara śmierci groziła Żydom złapanym po prostu poza terenem miasteczka. Getto jako takie powstało w Klimontowie dopiero w maju 1942 roku, parę miesięcy przed deportacją Żydów do obozów zagłady, na rozkaz starosty powiatowego z Opatowa. W sierpniu 1942 roku jeden z klimontowskich Żydów uciekł z obozu pracy w Skarżysku-Kamiennej. W odwecie Niemcy zarządzili egzekucję wszystkich członków jego rodziny oraz kilkanaściorga innych zakładników. Także i w tym wypadku w rozstrzelaniu niewinnych ludzi udział wzięli granatowi policjanci z miejscowego posterunku. Świadkiem egzekucji był Lejb Zylberberg: "Wieczorem między godziną 6-7, gdy szedłem do domu, zobaczyłem, jak żandarmi wychodzą ze swojej kwatery z karabinami na plecach i w towarzystwie kompanii polskich policjantów udali się w kierunku placu przy synagodze, do małej bożnicy, która zamieniona została w więzienie, gdzie siedzieli nieszczęśnicy. Rozkazano wyprowadzić ich z więzienia. Policjant żydowski Putermilch wszedł po nich, związał im ręce po 6-7 osób i zaprowadził ich do dużej synagogi. Zaczęła się strzelanina. W ten sposób rozstrzelano wszystkich. Dwie siostry Alert ukryły się pod pryczą. Ponieważ do rozstrzelania nie było więcej niż 18 ludzi, polski policjant krzyknął, że w więzieniu polskim siedzą właśnie dwaj Żydzi: Mendel Mark i Dawid Zilbersztajn. Można brać. Niemiecka żandarmeria rozkazała ich przyprowadzić, a następnie zastrzelić. W tym czasie jedna z kobiet, które także chciano zastrzelić, wydała, że dwie siostry leżą ukryte pod pryczą. Wyciągnięto te dwie dziewczyny i rozstrzelano. Kilka minut później przybył polski policjant i przyprowadził tych dwóch Żydów z polskiego więzienia. Jeden z nich, Dawid Zilbersztajn, widząc, co się szykuje, zaczął prosić: - Jestem niewinny, pozwólcie mi żyć. Ale nic to nie pomogło. Zastrzelono ich".
Pierwsze getto w okupowanej Polsce powstało w październiku 1939 roku w Piotrkowie Trybunalskim. Na początku okupacji mieszkało w nim około dwudziestu tysięcy Żydów, ale w przededniu deportacji, wiosną 1942 roku, do getta dosiedlono ludność z pobliskich miejscowości, w wyniku czego w getcie znalazło się ponad dwadzieścia pięć tysięcy osób. Wtedy też - 1 kwietnia 1942 roku - piotrkowskie getto otwarte przekształcono w getto zamknięte, a każdą próbę oddalenia się poza granice "dzielnicy zamkniętej" zaczęto karać śmiercią. Także tutaj ważna rola w egzekwowaniu zarządzeń niemieckich przypadła lokalnym funkcjonariuszom PP dowodzonym przez porucznika Jana Antczaka, człowieka z długim stażem w przedwojennej policji. Od samego początku piotrkowscy funkcjonariusze "uszczelniali" getto, tępili nielegalny handel, pełnili służbę wartowniczą, nadzorowali policję żydowską - podobnie jak ich koledzy z Opoczna, Wodzisławia, Warszawy, Krakowa oraz innych wspomnianych miast i miasteczek GG. W Piotrkowie w interesującym nas okresie służbę pełniło około sześćdziesięciu polskich policjantów oraz kilkunastu Niemców z Schupo. W okresie wzmożonego terroru, który nastał po wprowadzeniu w życie III Rozporządzenia, funkcjonariusze PP wzięli udział w wielu działaniach represyjnych zainicjowanych przez Niemców. Posterunkowy Szczepan Pawlak, człowiek starszy, z długim stażem policyjnym oraz znający język niemiecki, uczestniczył we wszystkich akcjach, w czasie których Schupo potrzebowało tłumacza. Do obowiązków tłumacza Pawlaka należały wizyty u komendanta piotrkowskiego Schupo, niejakiego Muschali, któremu komendant Antczak składał raporty o wykonaniu zleconych zadań oraz od którego odbierał polecenia dotyczące planowanych akcji. Na początku sierpnia 1942 roku porucznik Antczak otrzymał od szefa Schupo rozkaz mobilizacji plutonu egzekucyjnego złożonego z polskich funkcjonariuszy. O egzekucjach tych wspomina również historyczka amatorka z Piotrkowa: "Od lipca do września 1942 w Lesie Rakowskim straciło życie co najmniej 60 osób, a 19 listopada 1942 - 100 lub 160 starszych Żydów wyprowadzonych z synagogi. Już nazajutrz rozstrzelano w lesie kolejną grupę więźniów synagogi (560 osób). Od listopada do grudnia 1942 straciły tu życie 702 osoby. [...] Od lipca 1942 do 1944 gestapo, żandarmeria i granatowa policja rozstrzelała w Lesie Rakowskim 600 Polaków i Żydów z Piotrkowa i okolic Moszczenicy" *[Anna Rzędowska, Dina Feldman, Getto żydowskie w okupowanym Piotrkowie, przeł. Dariusz Dekiert, Piotrków Trybunalski 2014, s. 186-187.].
Od połowy lutego do początku marca 1942 roku starosta powiatowy wraz z komendantem powiatowym PP w Miechowie uzgadniali wspólne stanowisko dotyczące praktycznych konsekwencji wprowadzenia w życie III Rozporządzenia. Dokument razem z towarzyszącymi mu aktami wykonawczymi, które wprowadzały karę śmierci dla Żydów schwytanych poza gettem, na terenie powiatu miechowskiego mógł być interpretowany rozmaicie, jako że większość tutejszych Żydów mieszkała w mniejszych skupiskach poza gettami. Należało zatem doprecyzować sens nowych przepisów. 5 marca 1942 roku komendant PP major Siwoń pouczył swoich podwładnych, że w wypadku Żydów pozostających poza gettami o złamaniu przepisów można mówić wtedy, gdy Żyd opuści (bez zezwolenia) teren gminy, na którym znajduje się wieś będąca jego miejscem zamieszkania.
Podobne dyskusje o właściwej interpretacji nowych przepisów toczyły także niemieckie władze okupacyjne. Za przykład wątpliwości może posłużyć sprawa niejakiego Zachariasza Goldberga oskarżonego o bezprawne wyjście z dzielnicy żydowskiej. W grudniu 1941 roku Goldberg opuścił częstochowskie getto wraz z grupą robotników, udając się do pracy pod nadzorem policji. W drodze powrotnej oddalił się od kolumny marszowej i zastukał do jednego z domów, prosząc o kawałek chleba. Częstochowski Sondergericht po rozpatrzeniu sprawy zdecydował, że Goldberg był niewinny, gdyż "nie opuścił getta, lecz jedynie oddalił się na chwilę od konwojowanej grupy". W styczniu 1942 roku, odwołując się od tej decyzji, prokurator Wille, szef krakowskiego Wydziału Sprawiedliwości, stwierdził, że "zamknięty żydowski oddział roboczy jest - na czas przebywania poza terenem dzielnicy żydowskiej - rozszerzeniem tejże dzielnicy. Wobec tego każdemu Żydowi opuszczającemu taką grupę grożą takie same kary, jak Żydowi uciekającemu z getta".
Zgodnie z wykładnią prawa przyjętą przez doktora Willego każdy Żyd - z punktu widzenia niemieckich przepisów - nosił getto w sobie.
Oprócz więziennych egzekucji oraz mordów sankcjonowanych przez lokalnych przedstawicieli administracji niemieckiej granatowi policjanci, wyczuwając "nową" politykę, coraz częściej uciekali się do mordowania Żydów na własną rękę. W Warszawie na pierwszy ogień poszli szmuglerzy, z reguły trudniący się przemytem młodzież i dzieci. I tak 11 czerwca 1942 roku polski policjant - mierząc do szmuglera - zabił przypadkowego przechodnia, a 22 czerwca inny ścigający szmuglerów granatowy policjant "przez tę samą dziurę, którą transportowano towary, wetknął rękę uzbrojoną w rewolwer i oddał kilka strzałów. Jeden ze szmuglerów został zabity na miejscu". Mordy dokonywane na Żydach w okresie przejściowym, od jesieni 1941 do lata 1942 roku, stanowiły preludium do krwawych akcji deportacyjnych, które nastąpiły bezpośrednio potem. To właśnie w tym okresie polscy policjanci w szybkim tempie oswajali się z gwałtowną deprecjacją wartości żydowskiego życia. W czerwcu 1942 roku w jednym z dokumentów Archiwum Ringelbluma odnotowano słowa niejakiego Schultza, SS-mana i kierownika placówki niemieckiej na Dynasach w Warszawie, który zwrócił się do jednego z żydowskich robotników przymusowych: "Ty nie jesteś człowiekiem, nie jesteś zwierzęciem, ty jesteś Żydem!". Trudno powiedzieć, ilu polskich policjantów zgadzało się ze słowami Schultza, ale nie ulega wątpliwości, że z biegiem tygodni i miesięcy w oczach wielu życie żydowskie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Dotyczyło to nie tylko policjantów, członków plutonów egzekucyjnych, lecz także wielu członków brygad ochotniczej straży pożarnej oraz zwykłych gapiów, którzy na różne sposoby zaczęli się włączać w niemiecki plan eksterminacji.
W miejscowości Goraj, położonej na północy powiatu biłgorajskiego, latem 1942 roku, jeszcze przed akcjami deportacyjnymi, wybuchł pożar. "Ktoś na rynku krzyknął, to pewnie Żydzi podpalili, straż pożarna i mieszkańcy osady łapali każdego Żyda czy Żydówkę i trzymając za wyciągnięte ręce przyprowadzali pod posterunek policji. Komendantem granatowej policji był niejaki Mrozik (rodzony brat jego był gestapowcem i zginął zabity przez AK w 1941 r. w Zwierzyńcu pod murami fabryki mebli). Z mieszkania wychodził komendant Mrozik i oddawał od niechcenia jeden strzał w kierunku przyprowadzonego. Postrzelonego brano za ręce i nogi, rozhuśtywano i rzucano w płomienie. Wielu z nich było jeszcze żywych". W Janowie Podlaskim granatowy policjant Andrzejczuk sam dostarczył dowódcom żandarmerii i Gestapo w Białej Podlaskiej imienną listę Żydów podejrzanych o komunizowanie. Z listy dostarczonej przez sierżanta Andrzejczuka (na której znajdowało się dwadzieścia nazwisk) Niemcy rozstrzelali dziesięciu ludzi.
Do podobnych egzekucji w ramach Kommunistenaktion doszło w Szczebrzeszynie (powiat Biłgoraj, dystrykt lubelski), gdzie dyrektorem szpitala był doktor Zygmunt Klukowski, autor wstrząsającego okupacyjnego dziennika. Badaczka dziejów zagłady biłgorajskich Żydów opisuje te wydarzenia następująco: "Niejako 'przy okazji' kaci podreperowali własną kieszeń, skoro, jak czytamy [u Klukowskiego - J. G.], 'po zakończeniu akcji [...] zażądali od Judenratu 3 kilogramów kawy, 2000 złotych za zużyte kule' ". Na tym nie skończyły się korzyści ze zbrodni: miejscowe "łaziki" (tak pobłażliwego określenia używa Klukowski, w istocie chodzi o rabusiów i złodziei, bez skrupułów żerujących na cudzym nieszczęściu) urządzały sobie wypady do dzielnicy żydowskiej, by okradać opuszczone domy. Taki scenariusz udziału miejscowych "w zyskach" - przez wykorzystanie dla własnej korzyści dokonanej przez Niemców zbrodni - miał się powtórzyć jeszcze niejeden raz i nie tylko w tym mieście. Do kolejnej masakry doszło zaledwie trzy dni później, 11 maja, w Józefowie Biłgorajskim. Wiemy z dziennika Klukowskiego, że na ulicach miasteczka i w pobliskim kamieniołomie trzech biłgorajskich gestapowców zamordowało tego dnia około stu dwudziestu osób. Nie ma dokumentów wyjaśniających szczegóły i okoliczności tej zbrodni, ale wydarzenia musiały naprawdę wstrząsnąć świadkami, skoro nawet Niemiec Becker, komisaryczny zarządca fabryki terpentyny Alwa, był w szoku: "Opowiadał potem w biurze - pisał Klukowski - że było to coś potwornego, coś, czego nie da się opisać, i nie mógł ochłonąć z wrażenia, pomimo iż zawsze pienił się na Żydów i mówił, że należałoby ich wszystkich wytępić". Inny świadek, Polak Józef Skałuba, zeznał, że w egzekucji uczestniczyła policja granatowa, gdyż to właśnie polscy policjanci na rozkaz Gestapo ujęli około stu pięćdziesięciu Żydów i zatrzymali ich w areszcie. Część zwolniono, pozostałych gestapowcy wymordowali. W maju i czerwcu zamordowano kolejnych niewinnych ludzi. Na szosie rozłopskiej zginęły od kul żandarmów dwie córki malarza Lemera, na placu przed magistratem w Szczebrzeszynie został zabity Żyd Gelernter, miesiąc później jego brat, a pięć dni potem ojciec ich obu "i jeszcze jakiś szewc".
Na koniec opisu krwawych mordów w Szczebrzeszynie i okolicy doktor Klukowski zauważył: "Ludzie [...] zadają sobie przede wszystkim pytania: Ilu Żydów zastrzelono? Na kogo był napad? To są wydarzenia absolutnie codzienne i przestają już być sensacją [podkr. moje - J. G.] ". Zwyczajność mordów, oczywistość i powszechność żydowskiego cierpienia stały się elementem codzienności - szczególnie tam, gdzie getta nie były oddzielone murami od aryjskiej strony. A właśnie w gettach otwartych i półotwartych w małych miastach i miasteczkach żyła i ginęła wówczas większość polskich Żydów. Lecz nawet likwidacje wielkich, lepiej strzeżonych gett nie odbywały się w społecznej próżni - wszystko to działo się na oczach milionów Polaków.
Bo nie ma ugody,
gdzie w jednym kraju żyją dwa żywe narody.
Pragnień im nie odejmiesz, ziemi im nie dodasz - jeden musi ustąpić! - gość lub gospodarz!
Karol Hubert Rostworowski, Antychryst (1925)
Jednym z najtrudniejszych wyzwań stojących przed historykiem Zagłady jest próba opisania mechanizmów, które doprowadziły do tego, że normalni, dalecy od fanatyzmu i ideologicznego zaślepienia ludzie przeistoczyli się w zbrodniarzy gotowych wykonywać najbardziej nieludzkie polecenia przełożonych. Historycy zajmujący się tak zwaną Tatergeschichte - historią sprawców - skupili się w sposób oczywisty na Niemcach. Mówiąc dokładniej, na niemieckich policjantach, członkach batalionów rezerwowych Policji Porządkowej, którzy w latach 1941-1942 wymordowali setki tysięcy Żydów, kobiet, mężczyzn i dzieci. Wybór ten nie był dziełem przypadku. O ile członkowie Einsatzgruppen, czyli mobilnych oddziałów śmierci, rekrutowali się spośród zdeklarowanych hitlerowców, wcześniej już wprawionych w mordowaniu lub też gotowych mordować Żydów, o tyle ludzie wcielani do formacji rezerwowych policji stanowili dość niejednorodną grupę, pochodzili z różnych warstw społecznych o bardzo zróżnicowanym profilu zawodowym. Byli to zazwyczaj mężczyźni nie najmłodsi, trzydziesto- i czterdziestoletni (młodszych brano do Wehrmachtu) i - jak zakładali badacze - mniej podatni na hitlerowską propagandę formującą młodzież w niemieckich szkołach po 1933 roku.
W Niemczech Zachodnich w latach sześćdziesiątych wielu z tych policjantów stanęło przed sądem, oskarżonych o dokonane podczas wojny mordy na Żydach. Christopher R. Browning, studiując zeznania byłych policjantów należących do 101 Policyjnego Batalionu Rezerwy (którzy działali między innymi na terenie okupowanej Polski), doszedł do wniosku, że decyzja o włączeniu się w akcję eksterminacyjną zależała zazwyczaj od nacisku grupy, chęci przynależenia, innymi słowy - od konformizmu danego policjanta. Ważne były też przykład, zachęta bądź nacisk dowódcy. Im bardziej sfanatyzowany nazista stał na czele danego oddziału, tym większe było prawdopodobieństwo, że jego podwładni dadzą się namówić na uczestnictwo w mordach. Dobrym przykładem jest Untersturmfuhrer Max Taubner, dowódca plutonu pomocniczego, którego zadaniem była naprawa ciężarówek poruszającej się na wschód 1 Brygady SS. Przed wyjazdem na front Taubner, zagorzały hitlerowiec, złożył ślubowanie, że na Wschodzie zabije przynajmniej dwadzieścia tysięcy Żydów. Istotnie, w ciągu roku działań na zapleczu frontu wschodniego Taubnerowi udało się tak "zmotywować" podległych mu mechaników samochodowych, stolarzy, ślusarzy i elektryków, że wymordowali oni - na własną rękę i bez odgórnych rozkazów - około trzydziestu tysięcy Żydów.
Napisałem, że zaangażowanie przełożonego zwiększało szanse na to, że podwładni "dadzą się namówić na uczestnictwo w mordach", gdyż wszyscy mieli możliwość wyboru. Wystarczyło po prostu odmówić - przynależność do plutonów egzekucyjnych była w zasadzie dobrowolna. Za odmowę rozstrzeliwania niewinnych ofiar nie groziły żadne poważniejsze konsekwencje. Najwyżej potępienie ze strony dowodzącego oficera, drwiny i szyderstwa kolegów, czasem przesunięcie do gorszej służby - nic więcej. Mimo to tak niewielu policjantów zdecydowało się odmówić udziału w rozstrzeliwaniu Żydów, że nigdy nie było kłopotów ze skompletowaniem z ochotników pełnego składu plutonów egzekucyjnych.
Historia nie jest nauką ścisłą (Klio była w końcu jedną z muz), dlatego też wiele w tej dziedzinie zależy od interpretacji, jaką historyk nada zebranym materiałom. Daniel Jonah Goldhagen, inny badacz Zagłady, wziął na warsztat te same akta procesowe, z których wcześniej korzystał Browning. Wnioski, do których doszedł, były jednak skrajnie odmienne.
Jeżeli chodzi o hipotezę Goldhagena, szczególne wątpliwości wzbudzała rzekoma powszechność "antysemityzmu eliminującego" jako pojęcia mającego jakikolwiek walor poznawczy i wyjaśniający. Antysemityzm - co do tego historycy byli zgodni - nigdy nie był w Niemczech ideologią dominującą. Wręcz odwrotnie, większość badaczy wskazywała raczej na to, że szczególnie głęboko zakorzeniony antysemityzm występował we wschodniej Europie i na Bałkanach - krótko mówiąc, w najostrzejszej formie uprzedzenia antyżydowskie dawały się zauważyć tam, gdzie żyły miliony wschodnioeuropejskich Żydów, czyli Ostjuden. Czy można wobec tego powiedzieć, że mordercy w niemieckich mundurach w jakiś szczególny sposób różnili się od morderców w mundurach węgierskich, rumuńskich, słowackich czy chorwackich? A czy niemieccy policjanci, mordercy Żydów, czymkolwiek różnili się od policjantów ukraińskich, litewskich lub łotewskich? Czy teoria o niemieckim "antysemityzmie eliminującym" może nam wyjaśnić, dlaczego tysiące Litwinów, Ukraińców czy Polaków, zwykłych ludzi, włączyło się w rabowanie i mordowanie swoich żydowskich sąsiadów? Gdyby "antysemityzm eliminujący" był zjawiskiem wyłącznie niemieckim (a tak twierdził autor Gorliwych katów Hitlera), to przedstawiciele innych nacji powinni być wolni od tego niebezpiecznego bakcyla. Tymczasem wiadomo, że policjanci, żołnierze i cywile wielu różnych narodowości włączyli się w niemiecki plan eksterminacji Żydów bez zwłoki, często z entuzjazmem, a na pewno bez większych oporów. Co więcej, w odróżnieniu od policjantów niemieckich, którzy mordowali nieznanych sobie ludzi daleko od domu, policjanci ukraińscy czy polscy mordowali swoich współobywateli, sąsiadów, niejednokrotnie kolegów i koleżanki z klasy, z podwórka, ze szkoły. Żeby lepiej pojąć mechanizmy, które przekształciły polskich stójkowych, przedwojennych policjantów, ojców rodzin i obrońców porządku publicznego w masowych morderców, będziemy musieli odwołać się do konkretnych przypadków. Do wielu konkretnych przypadków będących odbiciem ewolucji postaw polskich policjantów wobec Żydów w pierwszych miesiącach akcji "Reinhardt".
Późnym latem 1941 roku, po przyłączeniu dystryktu Galicja, Generalna Gubernia obejmowała obszar stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych i liczyła nieco ponad siedemnaście milionów mieszkańców. Według niemieckich szacunków dystrykt radomski zamieszkiwało 2,7 miliona osób, krakowski - 3,7 miliona, warszawski - 3,5 miliona, lubelski - 2,5 miliona, a dystrykt Galicja - 4,7 miliona. W 1942 roku na terenie Generalnej Guberni nadal żyły nieco ponad dwa miliony Żydów, przedwojennych polskich obywateli. Blisko milion polskich Żydów mieszkało na terenach wcielonych do Rzeszy, w Bezirk Białystok oraz na terenach wschodnich, znajdujących się pod bezpośrednią administracją niemiecką. Losy tych ostatnich, choć bezpośrednio powiązane z losami Żydów mieszkających na terenie GG, pozostaną jednak - biorąc pod uwagę ograniczony geograficznie zasięg działań granatowej policji - poza sferą naszego bezpośredniego zainteresowania.
Od wiosny 1942 do wiosny 1943 roku ogromna większość polskich Żydów została wymordowana w obozach zagłady, a uciekinierzy zaczęli ukrywać się, schodząc do podziemia, lub też - w nielicznych przypadkach - walczyli o przeżycie na aryjskich papierach. Stosunkowo wielu czekało na śmierć w nadal czynnych Julagach (Judenlager - obóz pracy dla Żydów) i w kilku gettach szczątkowych (Restghetto). Tak jedne, jak i drugie Niemcy stopniowo likwidowali - wiosną, latem i jesienią 1943 roku. Ta część zagłady polskich Żydów znana jest w historii jako akcja "Reinhardt". Nazwę tę nadali procesowi eksterminacji Niemcy, chcąc w ten sposób uhonorować Reinharda Heydricha, jednego z architektów "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej", który zginął od kul czeskich zamachowców w czerwcu 1942 roku. Wśród historyków zajmujących się tematem eksterminacji polskich Żydów pokutuje przekonanie, że do czasu likwidacji gett w 1942 roku ludność miejscowa oraz miejscowe polskie organizacje i instytucje nie miały nic (lub prawie nic) do powiedzenia w kwestii życia i śmierci Żydów. Amerykański historyk Timothy Snyder twierdził swego czasu, że ludność terenów wschodnich, w latach 1939-1941 znajdujących się pod okupacją sowiecką, przyłączyła się do procesu eksterminacji o wiele bardziej ochoczo niż ludność polska na zachodzie: "W okupowanym zsrr Żydów zaczęto zabijać od razu po kontakcie z wojskami niemieckimi. W okupowanej Polsce Holocaust rozpoczął się ponad dwa lata po inwazji niemieckiej i w znacznej części odbywał się w izolacji od miejscowej ludności". Amerykański historyk jest w błędzie: opis Zagłady w gettach GG nie powinien ograniczać się wyłącznie do analizy doświadczenia żydowskiego losu z kilku gett odciętych murem, takich jak getta w Warszawie czy Krakowie - choć nawet w tych wypadkach (jak wskażemy w dalszej części książki) nie było mowy o izolacji. Ogromna większość polskich Żydów żyła w gettach otwartych bądź półotwartych - takich jak opisane getto w Opocznie - gdzie fizyczne odcięcie od strony aryjskiej (drewniane płoty, drut kolczasty) było czynnikiem o wiele mniej istotnym od izolacji psychologicznej. No i trzeba pamiętać, że setki tysięcy polskich Żydów w ogóle uniknęły zamknięcia w gettach; znaleźli się oni w dzielnicach zamkniętych dopiero wiosną i latem 1942 roku, w przededniu deportacji do obozów zagłady. O izolacji tych Żydów nie było więc mowy. Co istotniejsze, deportacje polskich Żydów - czyli tak zwane akcje likwidacyjne (Aktionen) - które przeprowadzano według jednakowego scenariusza w setkach polskich miejscowości, stały się publicznym spektaklem oglądanym przez miliony Polaków. Akcje, które stanowiły orgie przemocy i w trakcie których ulice polskich miast i miasteczek całkiem dosłownie spłynęły krwią, odbyły się przy aktywnym współudziale wielu Polaków, którzy na różne sposoby przyczynili się do śmierci swoich żydowskich sąsiadów. Tysiące "gapiów" towarzyszyły pędzonym do transportów śmierci Żydom w ostatniej drodze, tysiące innych wzięło udział w przeszukiwaniach dopiero co opróżnionych gett, rabując żydowskie mienie i wyciągając z bunkrów i schowków ukrywających się przed śmiercią Żydów. A oprócz "gapiów" w proces eksterminacji w sposób bardziej zorganizowany włączyli się - lub też zostali włączeni przez Niemców pod przymusem - strażacy, junacy z Baudienstu *[Baudienst, czyli Służba Budowlana, był organizacją stworzoną przez okupanta w grudniu 1940 roku, do której siłą wcielano młodych Polaków wykorzystywanych później do różnego rodzaju prac przymusowych. Baudienst przejawiał szczególną aktywność w dystrykcie krakowskim. Junacy z Baudienstu zostali wielokrotnie użyci przez Niemców przy likwidacji gett na południu GG.] oraz - w pierwszym rzędzie - funkcjonariusze granatowej policji.
Na początku 1942 roku posterunkowy Lucjan Matusiak dostał awans na zastępcę komendanta granatowej policji w Łochowie, małym miasteczku położonym około pięćdziesięciu kilometrów na północny wschód od Warszawy. Już niebawem Matusiak - policjant z długim przedwojennym stażem - z prostego funkcjonariusza PP przekształcił się w mordercę. Transformacja posterunkowego Matusiaka była bezpośrednio związana z likwidacją niewielkiego (liczącego około tysiąca mieszkańców) getta w pobliskim Łochowie-Baczkach. W czasie pierwszej akcji granatowi policjanci - wśród nich Matusiak - towarzyszyli swym niemieckim kolegom i przełożonym z żandarmerii. Jak można wnioskować z zeznań polskich świadków, przyuczanie do mordów trwało pewien czas. Z początku granatowi policjanci wyciągali Żydów z domów oraz przeczesywali kryjówki w piwnicach i na poddaszach, szukając ukrywających się ofiar. Złapanych Żydów oddawali w ręce żandarmów na rozstrzelanie. Kilka dni później, podczas ostatecznej likwidacji Baczek, Matusiak i jego koledzy w granatowych mundurach zaczęli zabijać już na własną rękę, choć nadal w asyście żandarmów. Polscy policjanci strzelali chaotycznie i niedokładnie, tak że żandarmi niejednokrotnie musieli wkraczać i dobijać poranionych Żydów. Niemniej przeto proces przekształcania się polskich funkcjonariuszy z czeladników zbrodni w pełnoprawnych zabójców postępował szybko. Można powiedzieć, że wielu z nich tak dobrze odnalazło się w nowej roli, że jeszcze przed końcem 1942 roku wydajnością przewyższyli swoich dotychczasowych nauczycieli.
Podczas gdy posterunkowy Matusiak doskonalił swoje umiejętności w Łochowie, jego koledzy z Opoczna ładowali Żydów do transportu śmierci zdążającego do Treblinki. A kiedy pociąg opuścił już stację, granatowi policjanci - jak możemy wyczytać w Księdze stacyjnej posterunku - udali się do getta, aby uniemożliwić miejscowej ludności plądrowanie "opuszczonej własności pożydowskiej".
18 IX 1942 - W Opocznie, na Błoniu na polecenie Żandarmerii, strzeżenie mienia po wysiedlonych żydach.
28 x 1942 - Służba specjalna w byłej dzielnicy żydowskiej celem utrzymania porządku aby nie chodziła ludność cywilna.
4 XI 1942 - W dzielnicy żydowskiej zatrzymano trzech osobników. (Notatka dyżurnego) Załoga posterunku Białaczów w sile trzech ludzi zgłosili się do eskorty żydów.
W trakcie obławy na żydowskich uciekinierów, posterunek w Opocznie stał się punktem koordynacji działań łapaczy. W jednym z nielicznych zapisów dotyczących polowania na Żydów, które znalazły się w Księdze stacyjnej (zazwyczaj tego typu wydarzeń nie odnotowywano w dokumentacji urzędowej), dyżurny policjant zanotował: "29 x 1942 - o godz. 22:30 sołtys ze wsi Ogonowice powiadomił telefonicznie, że we wsi złapano żyda. Wymienionemu poleciłem wyznaczenie straży i sprowadzenie żyda do aresztu w Opocznie". Zapiski w księgach stacyjnych (a jak wspomniałem, zachowało się ich niewiele) dają jedynie fragmentaryczny obraz interesujących nas aspektów pracy granatowych policjantów. Jeżeli bowiem chodzi o działania skierowane przeciwko Żydom, funkcjonariusze zachowywali daleko idącą dyskrecję. Jak wynika z zeznań policjantów, na posterunku w Sterdyni (miejscowość położona na północy dystryktu warszawskiego, niedaleko Treblinki) doniesień o ukrywających się Żydach z zasady nie wpisywano do rejestru działań służbowych. Komendant posterunku zlecał poszczególnym policjantom "załatwienie" sprawy w sposób nieformalny, tak aby Niemcy nie żądali dalszych wyjaśnień. O mordzie na Żydzie popełnionym przez polskiego policjanta służącego w Sterdyni będzie mowa nieco dalej.
Alter Szymszonowicz, znany nam już Żyd z Opoczna, zaczął spisywać swoje wspomnienia w ukryciu pod koniec 1943 roku. Rok wcześniej, pod koniec października 1942 roku, nastąpiła likwidacja opoczyńskiego getta. Tego dnia do pociągów popędzono - jak pisze Szymszonowicz - sześć tysięcy Żydów, a setki zabito na miejscu. Kilkaset osób (jak oceniał autor - około dziesięciu procent ludności) zaszyło się w kryjówkach na terenie opróżnianego getta, skąd sukcesywnie wyciągali ich polscy i żydowscy policjanci, a następnie oddawali żandarmom z komanda likwidacyjnego na śmierć. To wówczas zaczął się ukrywać także sam Szymszonowicz. W grudniu 1942 roku "polski chrześcijanin" doniósł polskiej policji na Szymszonowicza oraz innych ukrywających się, a policja powiadomiła żandarmów. "Moritz [szef żandarmerii - J.G.] - pisał Szymszonowicz - poszedł do żydowskiej policji, rozkazał im przywieźć dwóch braci, drugi brat nazywał się Azriel. Kiedy polska policja przyprowadziła tych braci, Moritz wyprowadził ich na ulicę, po czym gdy dwaj bracia wyszli, strzelił im w kark z rewolweru, zaraz przy budynku policji. Tak dwaj bracia leżeli na ulicy, walcząc około godziny ze śmiercią. Potem morderca przeszedł się jeszcze raz ulicą i zobaczył, że wciąż żyją, i ich dobił". Na nielicznych Żydów z Opoczna, którym udało się przeżyć pierwszą likwidację, czas przyszedł w styczniu 1943 roku. Szymszonowicz tak to relacjonował: "W poniedziałek 2-go stycznia o godzinie 6-tej rano obudziłem się i wyszedłem na ulicę, widzę, że przy moim domu stoi polski policjant i czegoś pilnuje. Rozglądam się i patrzę na drugą stronę, wszędzie stoją polscy policjanci z pistoletami, kręcą się tam i z powrotem. Było jeszcze dobrze ciemno. Udaję, że nic nie widzę, i zbliżam się do jednego policjanta. Widzę, że jest to obca policja z innego miasta. Wchodzę z powrotem do domu i budzę mojego szwagra Fiszla Horowicza, i mówię mu, że jesteśmy już do końca załatwieni. Jesteśmy na zewnątrz otoczeni ze wszystkich stron przez polską policję. Za jakiś czas ponownie wyszedłem na ulicę i zobaczyłem, że ze wszystkich stron pilnują nas także żandarmi, żebyśmy nigdzie nie uciekli. Tego samego dnia (trzeciego dnia) polscy policjanci sami po cichu zabierali różne rzeczy z domów i zanosili je do swoich mieszkań. Przez szparę na strychu spostrzegłem, jak policjant niesie maszyny do szycia z mieszkania żydowskiego krawca, który mieszkał niedaleko mnie". Szymszonowiczowi, ukrytemu "na strychu, u chrześcijanina", udało się przeżyć wojnę. Ostatnie zapiski w dzienniku pochodzą co prawda z lata 1944 roku, ale już po wyzwoleniu wystąpił o przywrócenie własności rodzinnego domu. Dalsze jego losy są mi nieznane.
W oficjalnych dokumentach granatowej policji zachowało się, jak już wspomnieliśmy, stosunkowo niewiele śladów udziału polskich funkcjonariuszy w akcjach likwidacyjnych. W przypadku Brzeska Nowego pierwszy dokument nawiązujący do nadchodzących akcji pochodzi z 22 sierpnia 1942 roku, kiedy to miejscowe władze zażądały od prezesa lokalnej gminy żydowskiej (pod groźbą powiadomienia niemieckiej żandarmerii) natychmiastowego usunięcia Żydów, którzy napłynęli do miasteczka w ciągu ostatnich paru dni. Chodziło najprawdopodobniej o uciekinierów z pobliskich miejscowości, w których już wcześniej przeprowadzono akcje likwidacyjne. Dziesięć dni później zaczęto wysiedlać Żydów z Działoszyc, Miechowa, Słomnik oraz z innych mniejszych osad. W połowie sierpnia w pobliżu Słomnik, na podmokłych łąkach nad brzegiem rzeczki Szreniawy, powstał obóz przejściowy, do którego spędzono osiem-dziewięć tysięcy Żydów wysiedlonych z Miechowa, Koszyc, Proszowic, Skalbmierza, Skały i samych Słomnik. Setki ludzi zginęły, czekając na dalszy transport, niektórych skierowano do Julagów, a całą resztę wysłano do obozu zagłady w Bełżcu. W tym samym czasie (2-3 września) Niemcy wraz z oddziałami pomocniczymi oraz granatową policją i junakami z Baudienstu przystąpili do likwidacji największego w okolicy getta w Działoszycach. Tamtejszych Żydów, tak jak w Słomnikach, również spędzono na łąkę. W pobliżu Miechowa powstał w ten sposób obóz przejściowy, w którym - w koszmarnych warunkach - stłoczono ponad piętnaście tysięcy ludzi. Oprócz Żydów z Działoszyc znaleźli się tam również Żydzi z Miechowa i Książa Wielkiego. Liąuidierungskommando, którego zadaniem było zlikwidowanie getta w Działoszycach, przybyło na miejsce kolejką wąskotorową z Miechowa. Przyjechała wówczas, jak to zaobserwował polski świadek wydarzeń, "pewna ilość niemieckich żandarmów oraz granatowych policjantów jako też junaków, ściągniętych z okolicy".
Jeżeli chodzi o działania Baudienstu pod Działoszycami, to jeden z ocalałych Żydów napisał po wojnie: "Niemcy zjechali do miasteczka jak huragan, na motocyklach z przyczepami. Chaim-Lezer wszedł na strych zobaczyć, co się dzieje. Z tego to punktu obserwacyjnego ujrzał junaków, którzy otoczyli miasto. Junacy, uzbrojeni w łopaty, łomy i szpadle, ustawili się w kordon, stojąc w odstępach co 3-4 metry, tworząc w ten sposób istny mur. Nie zdziwiło nas to, że junacy ochoczo podjęli się wykonywać brudną robotę za Niemców. [...] Nieco później Żydów popędzono z Działoszyc w stronę Miechowa, gdzie kazano im się zatrzymać na podmokłej łące. Teren znów obstawili polscy junacy z Baudienstu, uniemożliwiając Żydom ucieczkę". Taką samą aktywność wykazali junacy (wespół z policją granatową i Sonderdienst) w pobliskim Książu Wielkim. Chodziło im przede wszystkim o rabunek, ale przy okazji dopuścili się na miejscowych Żydach niesłychanych gwałtów. W specjalnym Dodatkowym sprawozdaniu za miesiąc wrzesień 1942 r. szef krakowskiego Baudienstu podkreślił zresztą rolę junaków i ich udział w miechowskiej Judenaktion *[aan, Rząd GG, 111, t.490, Dodatkowe sprawozdanie za miesiąc wrzesień 1942, k. 221. "Należy podkreślić i pochwalić zachowanie 4 oddziałów sekcji 102. Baudienstu z Miechowa podczas akcji żydowskiej". Junacy (oddział 4/202 z Ratajów) wzięli także udział w akcji w Wąchocku 23 i 24 października 1942 roku.]. Żydowski pisarz i dziennikarz Mordechaj Canin odwiedził Miechów w 1947 roku. W miasteczku mieszkało wówczas dziesięcioro ocalałych z wojny Żydów. Niektórzy podzielili się z Caninem swoimi wspomnieniami: "Już dzień przed 'wysiedleniem' Żydzi wiedzieli, że przyjedzie Sonderkommando zlikwidować miasteczko, ale wszystkie drogi ucieczki były odcięte przez polskich 'junaków', którzy mieli wziąć udział w historycznym spektaklu. 'Junacy' zostali zorganizowani przez Niemców w bataliony nazywane Baudienstem. Tego dnia, o którym mówimy, otoczyli miasto. Żydzi przypadkowo dowiedzieli się o rychłym 'wysiedleniu' i rozbiegli się na wszystkie strony. Ale 'junacy' łapali ich na polach i pędzili z powrotem do miasta. Tych, którzy stawiali opór, zatłukiwali łopatami na śmierć. Na polach wokół leżało wiele żydowskich trupów. Polscy młodzieńcy urządzili sobie zawody sportowe - kto zamorduje więcej Żydów. W tej pierwszej rzezi zginęły setki ofiar".
Wróćmy jednak do bezpośredniego przebiegu akcji. Funkcjonariuszy PP w posterunkach na terenie powiatu miechowskiego postawiono w stan gotowości 30 czerwca 1942 roku. Taką przynajmniej datę nosi pismo starosty Alfonsa Kalpersa nakazujące koncentrację Żydów w dziewięciu wybranych dzielnicach żydowskich. Koniec koncentracji przewidziano na 12 lub 13 lipca 1942 roku. Równocześnie urząd niemieckiego starosty przypomniał polskiej policji o karze śmierci przewidzianej zgodnie z paragrafem pierwszym III Rozporządzenia z 15 października 1941 roku dla wszystkich Żydów uchylających się od wysiedlenia oraz dla Polaków udzielających im schronienia. Rozkazy dla policji szły w parze z akcją uświadamiającą skierowaną do polskich burmistrzów oraz sołtysów. W cytowanym wcześniej piśmie bezpośrednio poprzedzającym koncentrację Żydów w wybranych Sammelghettos (gettach zbiorczych) starosta podkreślał zagrożenia związane z epidemią tyfusu.
Do sołtysów skierowano również osobny dokument. Podkreślono w nim wprowadzenie przez policję niemiecką zasady odpowiedzialności zbiorowej w stosunku do mieszkańców wsi, na których terenie dojdzie do "aktów przemocy wobec władzy niemieckiej". Szczególnie surowo będzie się działać tam, "gdzie pojawią się osoby wałęsające się, niemeldowane, nie mające nic wspólnego z przebywaniem tu". By zapobiec takim wypadkom, policja ponowiła nakaz formowania chłopskich wart nocnych, które miały wychwytywać - i doprowadzać na policję - "wałęsających się ludzi". Polskich mieszkańców motywowano jednak nie tylko groźbami. Niekiedy wprowadzano amnestię dla tych, którzy sami wydadzą ukrywanych przez siebie Żydów w ręce władz.
Akcję likwidacyjną w samym Brzesku Nowym opisał Stanisław Cęckiewicz, jeden z polskich świadków: "[...] ukazały się obwieszczenia w wielu punktach miasteczka wzywające wszystkich Żydów w oznaczonym dniu i godzinie do stawienia się w Nowym Rynku. Można było jedynie zabrać z sobą ręczny bagaż. Na ten dzień zmobilizowano również nakazem, wszystkich członków Ochotniczej Straży Pożarnej. Nakazano również wójtowi podstawić określoną liczbę podwód (zaprzęgów konnych), które ustawiły się na poboczu drogi Lubelskiej za miasteczkiem, aż do szczytu wzniesienia w stronę Kolonii Hebdowskiej. I zaczęła się akcja. Zgromadzeni nieszczęśliwcy (całe rodziny) z Nowego Rynku ruszyli z tobołkami do podwód, a policjanci granatowi z żołnierzami wermachtu, gestapowcami i strażakami kontrolowali jedno po drugim mieszkania żydowskie. Gestapowcy wskazywali meble i sprzęt, który należy załadować na samochód ciężarowy, którym przyjechali i zawieźć do magazynu (w dawnej cerkwi), opróżnionego ze zboża na ten dzień. Czynności załadunkowe i wyładunkowe należały do obowiązku strażaków".
Warto w tym miejscu zwrócić uwagą na fakt, że akcja wokół Miechowa postawiła władze niemieckie w obliczu niespodziewanych problemów logistycznych, do których rozwiązania siły własne były najwyraźniej niewystarczające - koncentracja tak wielkiej liczby Żydów zmusiła bowiem policją niemiecką do zmobilizowania wszystkich dostępnych odwodów pp. 31 sierpnia 1942 roku o 16.40 oficer dyżurny posterunku granatowej policji w Brzesku Nowym odebrał telefonogram z komendy pp w Miechowie nakazujący wszystkim posterunkom ochronnym natychmiastowe oddelegowanie funkcjonariuszy do Słomnik. Granatowi policjanci mieli się stawić na miejscu w pełnym umundurowaniu, z bronią, w ciągu pięciu godzin - przed 22.00 tego samego dnia. Dwa dni później zmobilizowano w ten sam sposób posterunki w Igołomi, Wawrzeńczycach, Gruszowie i Kowalach - tym razem funkcjonariusze mieli stawić się na posterunku żandarmerii niemieckiej w Kazimierzy Wielkiej, gdzie również miano przystąpić do "akcji wysiedleńczej". Warto też podkreślić, że w obu wypadkach żandarmeria wydawała rozkazy "na bieżąco", do natychmiastowego wykonania.
Bezpośrednio po wysiedleniu Żydów z Brzeska Nowego dla funkcjonariuszy pp nadszedł czas szczególnie intensywnego poszukiwania zbiegów. 12 i 13 listopada granatowi zatrzymali siedemdziesięcioro Żydów nadal ukrywających sią na miejscu bądź w okolicy. Po sporządzeniu imiennej listy zatrzymanych (rzecz rzadka w czasie likwidacji gett) policjanci przekazali ofiary w ręce Niemców - na egzekucją lub do transportu. Zachowana imienna lista zdaje się potwierdzać wielokrotnie odnotowane spostrzeżenie, że wśród Żydów chwytanych podczas likwidacji getta większość ofiar stanowiły kobiety i dzieci, ewentualnie ludzie w podeszłym wieku; młodzi mężczyźni mieli większe szanse na (chwilowe) ocalenie.
16 i 27 listopada 1942 roku, kilka dni po zakończeniu polowania na Żydów w Brzesku Nowym, na miejscowym posterunku przeprowadzono kontrolę - inspektorem był starszy sierżant Mikołaj Wojdyła z posterunku w Proszowicach. Sprawdzano wszystko: stan uzbrojenia, zapas amunicji, dyscyplinę funkcjonariuszy, czystość rynsztunku oraz - rzecz jasna - wyniki bieżących zadań w pracy policyjnej. Przeprowadzający inspekcję odnotował w raporcie, że dużo jest do zrobienia: wykrywalność przestępstw pozostawia wiele do życzenia, "funkcjonariusze są przemęczeni akcjami specjalnymi", połowa z nich jest ciągle delegowana do "posterunków ochronnych" na terenie powiatu, sierżant Wójcik (szef posterunku) jest zawalony robotą urzędową, ale "warunki mieszkaniowe [policjantów - J. G.] są możliwe, szczególnie teraz, po wysiedleniu żydów". "Warunki mieszkaniowe" policjantów, o których wspominał Wójcik, polepszyły się również dzięki rabowaniu przez funkcjonariuszy pp własności żydowskiej zdeponowanej na posterunkach. Zwracał na to uwagę komendant powiatowy pp w Miechowie, pisząc do swoich podwładnych: "W ostatnim czasie, w związku z likwidacją mienia żydowskiego, wiele posterunków, a przeważnie staraniem Komendantów Obwodowych, zostało zaopatrzonych w sprzęt biurowy i umeblowanie koszarowe. Ponieważ stwierdzono, że niektórzy policjanci, przeznaczone do wyłącznego użytku posterunku meble przywłaszczali sobie, zamienili lub zawładnęli nimi w zamiarze przywłaszczenia, polecam niezwłocznie zarządzić i dopilnować aby wszystek tego rodzaju sprzęt został wpisany do spisu inwentarza danego Posterunku".
W odniesieniu do tej fazy, a więc etapu po zakończeniu akcji, gdy nastąpił okres tropienia Żydów ukrywających się po aryjskiej stronie, w dokumentach niemieckiej policji często występuje sformułowanie "Judenjagd" - "polowanie na Żydów". W celu schwytania żydowskich rozbitków powstały specjalne mieszane oddziały policyjne, tak zwane Jagdkommandos ("oddziały gończe, do polowania"), w skład których wchodzili żandarmi niemieccy oraz polska policja granatowa.
Na posterunku w Markowej
Omówione przykłady zaangażowania granatowej policji w akcje likwidacyjne dotyczyły miejscowości, w których Żydzi zostali zmuszeni do koncentracji w gettach. Akcje toczyły się wówczas zawsze w obecności niemieckiej policji (oraz innych sił pomocniczych, przeważnie ukraińskiej policji oraz tak zwanych Trawniki-Manner, Ukraińców z obozu szkoleniowego w Trawnikach, pełniących również służbę w obozach zagłady), a polska policja pełniła wobec nich funkcję usługową, zazwyczaj pomocniczą *[Wśród tak zwanych Trawniki-Manner przeważali etniczni Ukraińcy, ale było też wielu przedstawicieli innych nacji, rekrutowanych przez Niemców spośród jeńców sowieckich.]. W trakcie likwidacji gett do obowiązków granatowych policjantów należały: obstawienie getta od zewnątrz, tak aby odciąć Żydom drogę ucieczki, pomoc w spędzaniu Żydów do miejsca koncentracji (zazwyczaj był nim centralny plac getta), eskortowanie starców, dzieci oraz chorych na miejsce egzekucji (tych najczęściej dokonywali Niemcy na miejscowym kirkucie), wyszukiwanie i wyciąganie ofiar z kryjówek wewnątrz getta, eskortowanie Żydów do stacji kolejowej oraz ładowanie ich do transportów śmierci. Po zakończeniu akcji granatowi policjanci mieli patrolować teren opuszczonego getta i zapobiegać masowym kradzieżom, które w oczach Niemców stanowiły nie tylko zagrożenie dla porządku publicznego, lecz także zamach na niemiecką własność - gdyż dobra "pożydowskie" na mocy prawa należały do skarbu Rzeszy. Można w tym miejscu zaryzykować twierdzenie, że stopień zaangażowania polskiej policji w akcje likwidacyjne był odwrotnie proporcjonalny do liczebności zaangażowanych sił niemieckich. W wypadku likwidacji gett, w których siły niemieckie ograniczały się do kilku żandarmów lub gestapowców - z reguły oddelegowanych do danej miejscowości z daleka - obowiązek "ewakuacji" Żydów spadał przede wszystkim na polskich funkcjonariuszy. Tak jak to się stało w Działoszycach czy Brzesku Nowym. Wraz ze wzrostem znaczenia udziału granatowych policjantów w akcjach wysiedleńczych rosła ich sprawczość, zwiększał się stopień własnej inicjatywy.
Zdarzały się też wypadki, kiedy likwidacja skupisk żydowskich odbywała się co prawda na rozkaz Niemców, ale bez ich bezpośredniego udziału. Do sytuacji takiej doszło w Markowej i innych wioskach położonych w okolicy Łańcuta, Przeworska i Jarosławia. W Markowej oraz w okolicznych wsiach (Sietesz, Husów, Lipnik, Tamawka, Handzlówka, Albigowa i Kańczuga) żyło kilkuset Żydów - z reguły dobrze zintegrowanych z miejscową ludnością. Co ważniejsze, Żydom w tej okolicy do samego końca udało się uniknąć koncentracji w gettach. Do lata 1942 roku mieszkali w swoich domach, starając się prowadzić w miarę normalne życie. Sytuacja zmieniła się w chwili, gdy miejscowe posterunki pp otrzymały od żandarmerii rozkaz dostarczenia Żydów ze swoich rejonów na miejsce koncentracji w Łańcucie. W obliczu nieobecności we wsi policji niemieckiej oraz szczupłości sił własnych granatowej policji polskim funkcjonariuszom przyszła w sukurs miejscowa ochotnicza straż pożarna. Uczestnictwo brygad osp w wyniszczeniu polskich Żydów nie znalazło w literaturze historycznej prawie żadnego oddźwięku - a niesłusznie, bo temat jest ważny, a zachowane archiwalia pozwalają na jego lepsze rozpoznanie. Poświęcimy temu zagadnieniu więcej uwagi w dalszej części książki.
Jesienią 1942 roku Jakub Einhorn mieszkał w Husowie, wsi położonej pięć kilometrów od Markowej. Pewnego dnia dowiedział się od komendanta miejscowych strażaków, że nazajutrz wszyscy Żydzi mają się zgłosić w wyznaczonym miejscu, skąd zostaną odesłani do Łańcuta. Einhorn opłacił strażaka i postanowił - wraz z żoną i z dzieckiem - uciekać. Do podobnego wniosku doszła zdecydowana większość Żydów z Husowa, Markowej i Tarnawki, gdyż na zbiórce stawiła się ich zaledwie garstka. Tych, którzy zjawili się w miejscu koncentracji, odstawiono furmanką na posterunek Gestapo w Łańcucie, skąd następnie trafili - wraz z resztą okolicznych Żydów - do obozu zagłady w Bełżcu. Od tej chwili poszukiwanie "za zbiegłymi Żydami" stało się już wyłączną domeną polskich strażaków i granatowej policji. Trzeba podkreślić, że były to poszukiwania zakrojone na szeroką skalę, trwające miesiącami. No i toczyły się bez żadnego bezpośredniego udziału Niemców. Powtórzmy raz jeszcze: w akcjach likwidacyjnych widać wyraźnie, jak szczupłość sił niemieckich na danym terenie przekładała się na wydatne zwiększenie roli polskich policjantów i strażaków. Można tę zależność dodatkowo uściślić: niebagatelną rolę odgrywała też narodowość żandarmów i ich miejsce pochodzenia. I tak funkcjonariusze pochodzący ze Śląska, którzy posługiwali się płynną polszczyzną (a nie przypadkiem wielu z nich pełniło służbę w GG). w działaniach skierowanych przeciwko Żydom okazywali się o wiele groźniejsi od swoich kolegów pochodzących z głębi Niemiec, których kontakty z miejscową ludnością oraz z polską policją były - siłą rzeczy - bardziej powierzchowne.
Jeżeli już mówimy o samodzielnych akcjach granatowej policji, przeprowadzanych bez bezpośredniego udziału Niemców, to wypada wspomnieć o małym getcie w Adamowie pod Łukowem w dystrykcie lubelskim, które likwidowano w październiku 1942 roku. Granatowi policjanci, otrzymawszy zlecenie przeprowadzenia akcji, zgromadzili wszystkich adamowskich Żydów na rynku, skąd mieli ich eskortować dalej, do najbliższej stacji kolejowej. Żydzi, zamiast posłusznie wypełniać polecenia, "zaatakowali polską policję, odebrali im broń i uciekli do lasu". Jak można sądzić, opór Żydów naraził na szwank honor polskiej policji, która później wszczęła dochodzenie wśród pozostałych przy życiu Żydów z Adamowa. Sprawa losu adamowskich Żydów nie została zresztą do końca wyjaśniona - według innych źródeł kilkudziesięciu z nich przetrzymywano w miejscowym areszcie już po deportacji pozostałych. Z pobliskich lasów na odsiecz ruszył im oddział żydowskich partyzantów, którzy uwolnili więźniów oraz zabili Polaków pomagających Niemcom w likwidacji getta. Można przypuszczać, że wśród zabitych znaleźli się polscy policjanci, co tłumaczyłoby dochodzenia prowadzone później w getcie w Międzyrzecu Podlaskim.
Lista likwidacji przeprowadzanych rękoma granatowych policjantów (przy niewielkim lub żadnym bezpośrednim udziale Niemców) jest tak długa, że siłą rzeczy muszę ograniczyć się do egzemplifikacji, której celem jest pokazanie typologii zachowań, a nie wyczerpanie tematu. W związku z tym warto na koniec przytoczyć świadectwo Noacha Lasmana, Żyda, który do listopada 1942 roku mieszkał w getcie w Łosicach. Łosice likwidowano w dwóch rzutach. Zasadnicza, największa akcja została przeprowadzona siłami żandarmerii i komanda likwidacyjnego 22 sierpnia 1942 roku. W trakcie akcji w miasteczku zabito ponad stu Żydów, a kilka tysięcy wywieziono do Treblinki. Na miejscu, w getcie szczątkowym, pozostało kilkuset Żydów porządkujących teren. Ich koniec nadszedł 27 listopada. Noach Lasman zapisał w swojej relacji: "Weszliśmy do ziemianki 22 listopada [1942], a pięć dni później Niemcy otoczyli małe getto w Łosicach i kilkuset pozostałych w nim Żydów polscy policjanci popędzili do stacji kolejowej w Niemojkach. Ktoś, komu udało się uciec z tego marszu, opowiadał mi potem, że po drodze co lepiej ubranych mordowano i ograbiano. Widział, jak pod Zakrzem granatowy policjant 'sprzedał' Żyda jakiemuś chłopu, bo tamtemu spodobały się jego eleganckie oficerki. Uprzednio musiał oczywiście go zastrzelić, i to tak, żeby nie poplamić ubrania i butów". Jeśli wierzyć Lasmanowi, to w samej likwidacji getta szczątkowego w Łosicach brali co prawda udział żandarmi (przypuszczalnie z lokalnego posterunku), lecz dalsze konwojowanie Żydów pędzonych na stację należało już najwyraźniej do obowiązków polskich policjantów. Natomiast dokonywanie zabójstw na zlecenie (nie na zlecenie Niemców, lecz na zlecenie stojącego przy drodze chłopa), tak jak to się stało na drodze z Łosic do Zakrza, z całą pewnością wykraczało poza granice obowiązków służbowych funkcjonariuszy pp.
Bolesna kwestia nabojów: likwidacja Wodzisławia
Jedną z ciekawszych kolekcji dokumentów Polnische Polizei des Generalgouvernements zachowanych w polskich archiwach jest zespół komisariatu pp w Jędrzejowie. Komisariat, który znajdował się na terenie dystryktu radomskiego, pełnił funkcje kontrolne w stosunku do kilkunastu posterunków rozsianych na terenie przedwojennego powiatu jędrzejowskiego. Do komendanta komisariatu w Jędrzejowie napływały wobec tego raporty, rozliczenia i meldunki z posterunków w Sędziszowie, Wodzisławiu, Szczekocinach, Seceminie, Włoszczowej, Moskorzewie i Lelowie. Wśród dokumentów znajdują się rozliczenia stanu broni i amunicji przesyłane przez lokalnych komendantów do zwierzchników w Jędrzejowie.
Uzbrojenie policji granatowej stanowiło, jak wiadomo, pewien problem dla władz niemieckich. Mówiąc dokładniej, oficerowie Ordnungs-polizei, którym przyszło nadzorować polskich policjantów, ze zrozumiałym sceptycyzmem odnosili się do napływających meldunków o utracie karabinów czy też "zgubieniu" amunicji. Jak pisał komendant granatowej policji w Nowym Targu, "nie dowierzając policjantom Hitlerowcy na każdy posterunek przydzielili kilka karabinów zaledwie 'manlicherów' z kilkunastu zaledwie nabojami". Z biegiem lat na posterunkach przybyło tak karabinów, jak i amunicji, ale do rozliczenia stanu uzbrojenia Niemcy zawsze przywiązywali wielką wagę. Z czasem kontrole te stały się sprawą życia i śmierci - zarówno dla Niemców, którzy obawiali się, że "zgubiona" broń zostanie użyta przeciwko nim, jak i dla polskich policjantów, którym za utratę broni groziły surowe kary, z karą śmierci włącznie. Od drugiej połowy 1943 roku - czyli od czasu, gdy organizacje podziemne zaczęły rozbrajać policjantów - doniesienia o utracie broni pojawiały się coraz częściej. Ale jeszcze w 1942 roku raportów tego rodzaju było stosunkowo niewiele. Inaczej rzecz się miała z amunicją - granatowi policjanci potrzebowali nabojów do własnych celów, głównie do polowania, ale niewykluczone, że i na handel.
W Rozkazie numer 6 z 9 kwietnia 1942 roku wysłanym przez komendanta pp z Miechowa do komendantów posterunków na terenie powiatu czytamy: "Pozostałą na Posterunku amunicję przeliczyć i ilość wpisać do książki stacyjnej, podczas zdawania dyżuru należy każdorazowo wpisać ilość zdanej amunicji [...] za każdy nabój odpowiada Kmdt. Posterunku, który ze swej strony ma obowiązek ten przelać na każdego podkomendnego". To w związku z takimi przepisami komendant powiatowy pp w Radomsku, podporucznik Grenda, wystosował w kwietniu 1942 roku specjalne pismo do komendanta pp w Szydłowcu, w którym domagał się wyjaśnień, co też stało się z trzema nabojami nierozliczonymi przez plutonowego Andrzeja Owczarka z szydłowieckiej policji. To właśnie dlatego każdy nabój wystrzelony przez polskich policjantów musiał zostać rozliczony przez władze niemieckie. Warto w tym miejscu zerknąć na wykazy nadsyłane do Jędrzejowa wiosną i latem 1942 roku. 17 marca plutonowy Wacław Szczęśniewski z posterunku w Lelowie przy próbie aresztowania "podejrzanego osobnika" oddał kilka strzałów do uciekającego bandyty. Świadkiem zdarzenia był biorący udział w akcji starszy sierżant Józef Karyś z policji kryminalnej.
Na podstawie zeznań obu policjantów komendant komisariatu w Lelowie sporządził w języku polskim protokół zajścia i przesłał go do Jędrzejowa. W Jędrzejowie lelowski protokół przełożono na niemiecki i przesłano do akceptacji szefowi żandarmerii na Kreishauptmannschaft Jędrzejów. 23 marca, niecały tydzień po strzelaninie, Niemcy przyjęli raport do wiadomości i zlecili wysyłkę dziesięciu nabojów do Lelowa.
Podobnie wyglądały rozliczenia nabojów wystrzelonych do błąkają-cych się po wsiach psów: policjanci mieli prawo zabijać psy, jeżeli istnia-ło podejrzenie, że zwierzęta są bezpańskie lub chore. By uwiarygodnić raporty, komisariatom nakazywano przesłanie na ręce żandarmów łusek po wystrzelonych nabojach lub też okazanie ich na żądanie w późniejszym terminie. Dość typowym dokumentem tego rodzaju jest raport komendanta posterunku w Szczekocinach z 29 marca 1942 roku. Trzeba zaznaczyć, że w wypadku aresztowania "bandytów" czy też przy strzelaniu do wściekłych i bezpańskich psów w grę wchodziły zazwyczaj pojedyncze naboje. Późnym latem i jesienią 1942 roku, kiedy w powiecie jędrzejowskim rozpoczęła się likwidacja gett, polscy policjanci zaczęli strzelać nie do psów, lecz do ludzi, a liczba rozliczanych nabojów gwałtownie wzrosła.
Jak można sądzić, to właśnie z tego powodu raporty dotyczące nabojów wystrzelonych przez polskich policjantów do Żydów w czasie likwidacji gett wyglądały nieco inaczej. Dokumentów tego rodzaju nie zachowało się wiele, wobec czego te, które ocalały, zasługują na szczególną uwagę. 21 listopada 1942 roku komendant posterunku w Wodzisławiu wystosował do swojego przełożonego w Jędrzejowie raport następującej treści: "Melduję Panu Komendantowi, że w czasie likwidacji żydów w Wodzisławiu otrzymałem od Żandarmerii z Jędrzejowa 300 sztuk amunicji do karabinów, z której do uzupełnienia wystrzelanej amunicji przydzieliłem niżej wymienionym jak następuje [...]. Dalej komendant załączył imienną listę czternastu policjantów, między których rozdzielono naboje. Warto zaznaczyć, że do raportu dodano dziewięćdziesiąt jeden łusek po wystrzelonych nabojach i siedemnaście łódek nabojowych (pasków blachy łączących kilka nabojów). Dziesięć dni później wodzisławski komendant PP przesłał do Jędrzejowa kolejne żądanie uzupełnienia amunicji. W liście z 1 grudnia 1942 roku sierżant Buczek informował swojego zwierzchnika:
Proszę o przydzielenie uzupełniającej amunicji karabinowej dla tut. posterunku P. P., która została wystrzelana przez szereg[owych] tut[ejszego] posterunku do żydów w czasie ostatniego wysiedlania ich z Wodzisławia, a mianowicie:
1. Dla sierż. Buczka Władysława - 20 sztuk
2. Dla plut. Klepki Józefa - 10 sztuk
3. Dla plut. Wójcikiewicza Władysława - 5 sztuk
4. Dla plut. Szczukockiego Ludwika - 20 sztuk
5. Dla Kandydata Węckowskiego Zdzisława - 16 sztuk
Razem 71 sztuk.
Getto w Wodzisławiu było stosunkowo niewielkie, liczyło trzy-cztery tysiące mieszkańców. O jego likwidacji historycy nie mieli wiele do powiedzenia. Dość lakonicznie pisało tym niemiecki badacz Wolfgang Curilla: "23 czy też 24 września 1942 roku wysiedlono do obozu zagłady w Treblince żydowską ludność Wodzisławia. Brał w tym również udział pluton żandarmerii z Jędrzejowa. Wzięło też udział Gestapo, polska policja oraz jeden oddział ss. Deportowano około 3000 Żydów, a około 70 innych zastrzelono podczas akcji".
Nieco więcej informacji znajdziemy w encyklopedii obozów i gett wydanej przez waszyngtońskie Muzeum Holocaustu: "W mieście znajdował się niewielki posterunek granatowej policji, na którym pełniło służbę trzech, a potem dwóch policjantów: Szczukocki i Machowski. Ten ostatni brał udział w rozstrzeliwaniu miejscowych Żydów, a po wojnie został skazany przez sąd w Kielcach na karę śmierci [...]. Niemcy zlikwidowali getto w Wodzisławiu 20 września 1942 roku lub blisko tej daty. [...] Po akcji władze niemieckie utworzyły w Wodzisławiu getto szczątkowe. Na początku listopada 1942 roku żyło w nim 90 Żydów, lecz ich liczba wzrosła być może do 300 w ciągu tego miesiąca, aż do ostatecznej likwidacji. 20 listopada pozostałych Żydów przesiedlono do getta w Sandomierzu". Wpis nie zawiera wielu błędów, niemniej korespondencja granatowej policji pozwala nam na wprowadzenie kilku poprawek, które w sposób istotny uzupełnią stan naszej wiedzy, W cytowanymi raporcie sierżanta Buczka - a raport sporządzono dla dwóch akcji mających doprowadzić do likwidacji getta - czytamy, że polscy funkcjonariusze wystrzelali trzysta nabojów. W mordzie na Żydach uczestniczył nie jeden - jak czytamy w encyklopedii - lecz wszyscy polscy policjanci z miejscowego posterunku, a służbę pełniło na nim nie dwóch, lecz sześciu funkcjonariuszy. Dodatkowo wezwano posiłki z okolicznych posterunków w Nawarzycach, Oksie, Słupi i Prząsławiu. Nie ulega wątpliwości, że wspomniany w encyklopedii plutonowy Józef Machowski strzelał najczęściej, lecz jego koledzy tylko nieznacznie mu ustępowali w gorliwym wypełnianiu obowiązków. Podczas gdy Machowski oddał jednego dnia trzydzieści sześć strzałów, inni policjanci strzelali od pięciu do dwudziestu razy. Według nielicznych świadków blisko dwustu Żydów straciło wówczas życie na ulicach likwidowanego getta. Na koniec można wspomnieć, że raporty granatowej policji nie wspominają o jakimkolwiek transferze pozostałych przy życiu wodzisławskich Żydów do getta w Sandomierzu. Jeżeli do niego istotnie doszło, to dotyczył on bardzo niewielkiej grupy ocalałych z masakry. Jeden z polskich świadków pisał: "Kilka dni po niedzieli Zagłady rozpoczęły się licytacje mienia pożydowskiego. Od domu do domu chodziła komisja licytacyjna ze stołem, ustawianym na ulicy przed drzwiami, na którym licytowano dosłownie wszystko. Do opuszczonych przez Żydów lokali stopniowo zaczęli wprowadzać się nowi lokatorzy, ale wiele domów pozostało opuszczonych i popadło w ruinę [...]. Szczególnym okrucieństwem w mordowaniu Żydów odznaczał się granatowy policjant Machowski, stracony po wojnie w Kielcach. Mówiono, że niebezpiecznie jest chodzić do lasów, bo pełno tam kryjówek żydowskich i ukrywający się mogą ze strachu strzelać".
Kilka lat po wojnie Machowski - wraz z jeszcze jednym kolegą z posterunku w Wodzisławiu - rzeczywiście stanął przed sądem oskarżony o dokonanie zbrodni na Żydach i na Polakach. Według zeznań złożonych w śledztwie przez świadków Machowski miał się chwalić, że w dniu jednej z akcji "rozstrzelał około 30 Żydów". Kałm Fajrajzen przeżył wysiedlenie i po wojnie zeznawał na procesie Machowskiego. "Widziałem wówczas Józefa Machowskiego gdy bił Żydów i zastrzelił rodzinę Zalcmanów i Kleinmannów (5-7 osób), dlatego że nie zgłosili się o wyznaczonej godzinie w punkcie gdzie spędzano ludność żydowską". Sam Machowski twierdził, że strzelał, "gdy go Niemcy zmuszali", ale nawet wtedy strzelał w ziemię, a nie do Żydów. W 1950 roku Machowskiego skazano w Kielcach na karę śmierci. Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, który jednak zatwierdził wyrok, a prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok na plutonowym Machowskim wykonano w więzieniu w Kielcach 21 maja 1951 roku. Według mojej wiedzy jest to jedyny wyrok śmierci wykonany po wojnie na funkcjonariuszu policji granatowej za mordowanie Żydów.
Trudno prześledzić kolejne etapy "kariery" Machowskiego, które zmieniły tego niczym niewyróżniającego się przedwojennego funkcjonariusza pp w bezwzględnego zabójcę Żydów. Mordowanie Żydów nie oznaczało przy tym wcale, że Machowski nie mógł być - i to nie tylko we własnych oczach - patriotą. Członek miejscowej AK-owskiej konspiracji zeznawał na procesie, że Machowski kilkakrotnie dostarczał mu amunicję na potrzeby podziemia. W procesie zeznawał też komendant posterunku, sierżant Władysław Buczek. Komendant obciążył Machowskiego dokonanym pod koniec 1942 roku mordem na rodzinie Rajzmanów z Wodzisławia. Buczek wiedział o ukrywających się, gdyż niejaki Stawinoga (u którego ukrywali się Żydzi) ze wsi Piotrkowice zaczepił go kiedyś na ulicy i prosił o interwencję, "tak, żeby ktoś mu tych Żydów sprzątnął". Za "sprzątnięcie Żydów" Stawinoga miał komendantowi Buczkowi oferować dziesięć tysięcy złotych - sumę wówczas poważną, Buczek odmówił, ale Machowski miał podjąć się tego bez wahania, Oceniając wartość zeznań komendanta posterunku pp, warto jednak pamiętać, że sierżant Buczek to ten sam policjant, który w dniu pierwszej likwidacji w Wodzisławiu wystrzelał do Żydów dwadzieścia nabojów, Istniały pewne rozbieżności co do liczby ofiar policjanta Machowskiego - jedni świadkowie mówili o dziesięciu, inni o dwudziestu trupach. Sam Machowski, jak wspomniałem, miał się przechwalać, mówiąc o trzydziestu zabitych Żydach. Najlepiej podsumował to ocalały z Zagłady Abram Romankiewicz, który nie umiał co prawda określić liczby ofiar polskiego policjanta, ale zauważył, że "na to się wtedy nie zwracało uwagi bo Żydzi w tym czasie ginęli masowo w różnych miastach". Istotnie, późną jesienią 1942 roku mordy dokonywane na Żydach przestały ludzi obchodzić, a śmierć żydowska stała się rzeczą codzienną, na swój sposób oczywistą. Niewykluczone, że - jak to trafnie ujął Emanuel Rin-gelblum - w oczach wielu Żydzi zaczęli przypominać "nieboszczyków na przepustce", a odebranie życia komuś, kto i tak już jest skazany na śmierć, być może nie było dla granatowych policjantów (i dla wielu innych Polaków) ani grzechem, ani zbrodnią, ani nawet większym zmartwieniem.
Więcej na temat rozliczeń amunicji (rozliczeń, które wzbudzały uzasadnioną nieufność niemieckich żandarmów) dowiedzieć się można z raportu przesłanego przez porucznika Urbańskiego, komendanta granatowej policji w powiecie Krasnystaw, do rąk dowódcy żandarmerii w Krasnymstawie: "28 czerwca 43 r., o godzinie 14, w kolonii Felin, gmina Rybczewice [22 km na północny zachód od Krasnego-stawu - J. G.], podczas patrolu policjanci z posterunku pp w Rybczewicach ujęli siedmioro Żydów. Żydzi ci uciekli z obozu w Lublinie, a mianowicie: 1. Jakub Szapiro z Lublina, lat 43; 2. Handelman Mordko, lat 39; 3. Majer Berko-Hersz, lat 40 z Piasków; 4. Necman Herszek, lat 30; 5. Necman Sara, lat 32; 6. Necman Chana, lat 4; oraz 7. Bereschling Chaja, wszyscy z Piasków, powiat Lublin. Podczas próby ucieczki Żyd Herszek Necman został zastrzelony przez policjantów z posterunku Rybczewice, przy czym zużyto 17 pocisków, a Żyda zakopano na miejscu zdarzenia. Pozostałych sześcioro Żydów, wraz z posiadanymi pieniędzmi oraz ubraniem, doprowadzono na posterunek żandarmerii w Piaskach, powiat Lublin". Fakt, że policjanci z Rybczewic musieli strzelać aż siedemnaście razy, aby zabić uciekającego Herszka Necmana z Piasków, musiał wzbudzić u Niemców pewne podejrzenia - tak jak i pospieszny pogrzeb ofiary, który - być może - miał zatuszować sprawę słabo udokumentowanej strzelaniny.
Kończąc omawianie kwestii nabojów, warto wspomnieć o policjantach z posterunku w Staninie. Stanin to mała miejscowość położona piętnaście kilometrów na wschód od Łukowa, na Podlasiu. W styczniu 1943 roku na tamtejszy posterunek miejscowi doprowadzili "22 osoby żydowskie". Dzień później polscy funkcjonariusze rozstrzelali jedenaścioro schwytanych Żydów, ale "dalszego strzelania policjanci zaniechali z powodu złej amunicji t. j. dużej ilości niewypałów", jak informował swoich przełożonych w komendzie powiatowej pp w Łukowie plutonowy H. Mazur ze Stanina. Chciałbym przytoczyć to pismo in extenso, gdyż nie tylko ilustruje problemy związane z niepełnowartościową amunicją, lecz także dobrze oddaje metody współpracy posterunków pp z sołtysami (czytaj: chłopskimi wartami) przyprowadzeniu obław na Żydów.
Stanin, dn. 13 I 1943 r.
Pan Komendant Obwodowy Poster[unek] Pol[icji] Polskiej w Łukowie
Melduję, że w dniu 11 stycznia 1943 r. w godzinach wieczornych sołtys gromady Korzuchówka zatrzymał 6 żydów wałęsających się po wsi i żydów tych doprowadził do tutejszego posterunku. Sołtys gromady Janik doprowadził trzech żydów i jedną żydówkę. Sołtys gromady Sarnów, gmina Tuchowicz trzech żydów i musieliśmy na swoją rękę wyłapywali i doprowadzali do Zarządu Gminy Tuchowicz do aresztu, tak, że razem doprowadzono 23 osoby wtem dwie żydówki. Jeden z żydów zmarł w areszcie pozostało 22 osoby. Z liczby tej zastrzelono w dniu 12 I 1943 11 osób pozostało jeszcze 11-cie osób. Dalszego strzelania policjanci zaniechali z powodu złej amunicji t.j. dużej ilości niewypałów.
O godzinie 11-tej w dn. 12 I 1943 jadąc po odbiór karabinów do Łukowa z plutonowym Wagnerem napotkałem żyda, który na wezwanie nie zatrzymał się i zaczął uciekać, w czasie ucieczki został zastrzelony we wsi Józefów gm. Tuchowicz.
Zatrzymani i doprowadzeni żydzi zbiegli z transportu kolejowego wiezieni od strony Dęblina na Łuków. W pobliżu przystanku kolejowego Sarnów gm. Tuchowicz przy torze kolejowym znaleziono zabitych pięciu żydów i tych pochowano na miejscu.
Przy zabitych żydach znaleziono 86 złotych gotówki (osiemdziesiąt sześć zł) 10 marek (dziesięć mk) niemieckich zegarek kieszonkowy uszkodzony, trzynaście obrączek i trzydzieści cztery pierścionków z oczkami oraz jedną zapalniczkę - zebrane rzeczy załączam do decyzji p. porucznika.
[-] H. Mazur plut.
Może jednak warto by na budynku, w którym mieścił się posterunek w Staninie, albo w jego pobliżu powiesić jakąś małą tabliczkę upamiętniającą męczeństwo jedenaściorga Żydów, niewinnych polskich obywateli, rozstrzelanych przez funkcjonariuszy pp bez żadnego niemieckiego polecenia ani nadzoru?
A skoro już mowa o kwantyfikowalnych dokumentach granatowej policji, które dają nam pewne pojęcie o udziale polskich funkcjonariuszy w akcjach likwidacyjnych, to wypada w tym miejscu wspomnieć także o rozliczeniach diet. W korespondencji komisariatów z powiatu radomszczańskiego odnaleźć można druczki, na których delegowani do likwidacji gett policjanci odnotowywali przebytą odległość, wykonaną pracę oraz użyty środek transportu. Odwołam się tu bezpośrednio do badaczki, która pierwsza opisała to intrygujące źródło: "Plutonowy Stanisław Kawa z Kobiel posługiwał się w swoim opisie pełnymi zdaniami: '6 października o godzinie 2 wspólnie z żandarmerią z Radomska pojechałem samochodem ciężarowym do Żarek w cel u wysiedlenia żydów. Po wysiedleniu żydów z Żarek tego samego dnia razem z żandarmerią odjechałem do Koniecpola w celu wysiedlenia żydów z Koniecpola. Dnia 7 października 1942 r. po południu razem z żandarmerią odjechałem do Radomska, gdzie pełniłem służbę w żydowskiej dzielnicy do dnia 21 listopada 1942 r. do godziny 18'. Jego wynagrodzenie wynosiło 425 zł, przy czym za 7 dniówek naliczono mu dietę wysokości 9 zł i otrzymał zwrot kosztów za noclegi. Kapral Piotr Kipigroch z posterunku w Stobiecku Miejskim z kolei operował konkretem: 'dnia 6 października 1942 r. godzina 6 przybycie Posterunek pp Żarki; asysta przy wysiedleniu żydów. Odejście 6 października 1942 r., godzina 17, Posterunek pp Koniecpol, przybycie dnia 6 października 1942 r. godzina 19, asysta przy wysiedlaniu żydów. Odejście dnia 7 października 1942 r.' ". Podobne rozliczenia diet można odnaleźć również w raportach oddziałów Baudienstu, gdzie w długich kolumnach spisane zostały godziny i dni spędzone przez junaków na akcjach likwidacyjnych.
Na koniec warto podkreślić, że raporty o "likwidacji Żydów" w Wodzisławiu nie były odosobnione; podobne informacje napływały do komendanta powiatowego w Jędrzejowie także z innych posterunków.
29 grudnia komendant posterunku w Krasocinie zwrócił się do niego z prośbą o przesłanie trzydziestu dwóch nabojów jako uzupełnienie tych, które jego policjanci wystrzelali w pościgu za Żydami. 21 grudnia 1942 roku polscy policjanci z posterunku w Nawarzycach w pościgu za Żydami wystrzelali dwadzieścia dwa naboje, a 8 grudnia sierżant Zieliński z posterunku w Irządzach zwrócił się do Jędrzejowa z prośbą o przesłanie czterech nabojów w zamian za te, które jego ludzie wystrzelili do ukrywających się Żydów. Trzeba tu zaznaczyć, że dwa ostatnie raporty dotyczą już nie samej likwidacji gett, lecz następujących bezpośrednio potem polowań na Żydów zbiegłych do lasu.
Sierżant Franciszek Banaś służył w krakowskiej policji od początku lat dwudziestych. W czasie wojny trwał na posterunku jako granatowy policjant aż do jesieni 1943 roku, kiedy to - po masowych aresztowaniach w miejscowym dowództwie pp - zdezerterował i zaczął się ukrywać. Zaraz po wojnie Banaś złożył przed Żydowską Komisją Historyczną w Krakowie obszerny raport-zeznanie, w którym opisał to, co było mu wiadome o losach krakowskich Żydów podczas okupacji. A wiedział wiele - już choćby dlatego, że nieraz zdarzyło mu się pełnić służbę wartowniczą w getcie. Jako człowiek ostrożny, z policyjnym doświadczeniem, a przy tym konspirator z ak, Franciszek Banaś złożył zeznanie u Żydów anonimowo, posługując się pseudonimem "Stefan". Dwadzieścia pięć lat po wojnie powtórnie spisał swoje wspomnienia -wyszły drukiem w 2009 roku. Zestawienie relacji złożonej "na gorąco", w 1945 roku, ze spisanym o wiele później świadectwem jest samo w sobie ciekawe i pouczające. Według krakowskiego policjanta, jeżeli chodzi o mordowanie Żydów, to właśnie wojenny policyjny "narybek" okazał się najgorszy, najpodatniejszy na niemiecką propagandę. "Z początku - pisał Banaś - [Niemcy - J. G.] zaczęli intrygować Polaków przeciwko Żydom i odwrotnie; ciemne elementy poszły na lep i zrobiły się konfidentami lub ślepo wykonywali ich rozkazy, z wielką gorliwością. Gdy piszę te słowa mam na myśli poszczególnych polskich policjantów a szczególnie ten element, którzy w czasie wojny zostali przyjęci do policji. Właśnie ci zhańbili korpus policji". Czytając, trzeba pamiętać, że sierżant Banaś starał się bronić honoru policyjnego munduru.
Główna brama wiodąca do krakowskiego getta znajdowała się na Rynku Podgórskim, pozostałe na placu Zgody, przy ulicy Lwowskiej oraz - dwie - przy ulicy Limanowskiego. Przy wszystkich wartę pełniła granatowa policja. "Na bramie ghetta stoi polski policjant, który ma polecenie odbierać żywność powracającym Żydom z pracy. W tym wypadku muszę nadmienić, że byli polscy policjanci ludzie wyrozumiali i litościwi, ale byli i tacy, którzy odbierali powracającym Żydom żywność spełniając służbę gorliwie, ale do swojej kieszeni. [...] Dużo łez wylało się przy tych bramach na tych gorliwych granatowych, którzy w imię durnoty swojej i chytrości dokuczali ludziom". "Chytrość" policjantów miała solidne podstawy - za wpuszczenie do getta transportu mięsa granatowi otrzymywali po dwieście-trzysta złotych, czyli ekwiwalent miesięcznej pensji szeregowego funkcjonariusza. Próby niesienia pomocy Żydom, przymykania oczu na przemyt do i z getta lub inne formy niezbyt gorliwego wypełniania obowiązków wartowniczych spotykały się groźbami .jednostek zgangrenowanych w korpusie policji" - jak to określił Banaś. Jednym z tych "zgangrenowanych" był niejaki Kaczyński, który wydał Banasia w ręce Schupo. "Mały moment a byłbym rozstrzelany" - zeznał po wojnie przed Żydowską Komisją Historyczną. W opublikowanych kilkadziesiąt lat później wspomnieniach Banaś rozwinął ten temat: "Raz powiedziałem na wartowni do młodych policjantów, do gówniarzy, aby nie przyczyniali się do cierpień ludzkich, dodając, że polskiemu policjantowi nie wolno strzelać do Żydów. Niech to sobie robią Niemcy, jeżeli chcą zniszczyć Żydów. Nam Polakom nie wolno przykładać do tego ręki. Jeden gówniarz odpowiedział: 'Panie Banaś, nie wiedziałem, że pan jest wujek żydowski i staje w ich obronie' ". Natomiast "starsi" policjanci - jeżeli wierzyć Banasiowi - przymykali oko na szmugiel żywności do getta, a nawet często sami brali udział w nielegalnym procederze. W miarę upływu czasu, jak pisał Banaś, "demoralizacja zaczęła toczyć korpus policji". A potem nastąpiły trzy kolejne akcje likwidacyjne, czyli "wysiedlenia". W odróżnieniu od małych gett, które likwidowano zazwyczaj "z marszu", jednego dnia, w większych gettach przeprowadzano kilka akcji wysiedleńczych. W Warszawie miały miejsce trzy takie akcje, w Tarnowie również.
W Krakowie pierwsza akcja - w trakcie której na ulicach getta zabito ponad sto pięćdziesiąt osób, a siedemset wywieziono do Bełżca - trwała od 1 do 7 czerwca 1942 roku. "Strzelali do Żydów policjanci niemieccy, ss-mani różnego typu, gestapowcy oficerowie - pisał 'Stefan'. - Zaraz za tym pochodem jechały samochody Zakładu Czyszczenia Miasta Krakowa i polscy chłopcy, którzy przymusowo byli w tzw. 'Baudienście' zbierali trupy i wkładali je na samochody, które wywoziły na cmentarz gdzie już były specjalne groby przygotowane". Druga akcja, w trakcie której wymordowano na miejscu sześciuset Żydów, a sześć tysięcy innych wywieziono do Bełżca, nastąpiła 28 października 1942 roku. W czasie drugiej akcji - jak pisał "Stefan" - niektórzy godni zaufania policjanci uratowali od pewnej śmierci kilkanaścioro Żydów. Co cieka-we, policyjnej akcji ratowania przewodził niemiecki policjant, niejaki Oswald Bousko.
6 grudnia 1942 roku Niemcy podzielili krakowskie getto na dwie części: "A" i "B" - w pierwszej umieszczono Żydów zdolnych do pracy, w drugiej - wszystkich pozostałych. Ostateczna likwidacja getta na-stąpiła 13 marca 1943 roku. Osiem tysięcy zdolnych do pracy Żydów przewieziono wówczas do obozu w Płaszowie, a pozostałych zabito w trakcie samej likwidacji lub wysłano do Oświęcimia. Sierżant Banaś był świadkiem także tej akcji: "Z jednej ulicy Wita Stwosza było 5 samochodów wielkich ciężarowych trupów wywiezionych, więc ile może pomieścić taki samochód, który jest w Zakładzie Czyszczenia Miasta, tak zwana śmieciarka? Takich było 5 samochodów. Na ulicy Węgierskiej była brama przez którą wywozili trupy, to krew wylewała się z wozów i na ziemi formalnie zrobiło się błoto. Pomieszana krew z ziemią długo utrzymuje wilgoć. Zaś opary krwi długo było czuć w powietrzu". Edward Kubalski, obywatel Krakowa, autor pasjonującego dziennika prowadzonego podczas okupacji, zapisał 20 marca 1943 roku: "Przy opróżnianiu Ghetta odbywała się znowu orgia bestialskiego znęcania się nad żydami. Ci co widzieli z okien opowiadają niesłychane sceny okrucieństw. Ze wstrętem myśli się o tym sadystycznym krwiopijstwie -które - jak mi mówił znany lekarz - ujawniło się nawet w mordowaniu masowym chorych w szpitalu izraelickim".
Także w krakowskim getcie po ostatecznym wysiedleniu nadal ukrywały się setki Żydów. Dzień po dniu schrony i bunkry wpadały w ręce niemieckich i polskich policjantów przeszukujących teren byłej dzielnicy żydowskiej. Niebawem konający z pragnienia i głodu Żydzi sami zaczęli opuszczać kryjówki, pragnąc przemknąć się na aryjską stronę. Jednak drogę do "wolności" - bo okupacyjna polska noc była wówczas dla Żydów strefą oszałamiającej wolności, która nadal dawała możliwość życia - przegradzali granatowi policjanci patrolujący granicę likwidowanego getta. Zgodnie z niemieckim rozporządzeniem policja miała strzelać do każdego napotkanego Żyda. Polskim funkcjonariuszom uchylającym się od tego rozkazu Niemcy grozili śmiercią: "Byli więc tacy policjanci - pisał Banaś - którzy odważyli się strzelać, ale takich było tylko trzech lub czterech. Oni na pewno żałują tego czynu, ta zbrodnia na pewno gnębi ich sumienie". Rzecz bowiem w tym, jak wywodzi sierżant pp, że strzelający do Żydów polscy policjanci nie bali się Niemców - w razie zatrzymania mogli w końcu bez kłopotu wymyślić powód, dla którego nie otworzyli ognia do zbiegów. Jak wynika z relacji Banasia, nawet jeżeli Niemcy grozili śmiercią polskim policjantom uchylającym się od strzelania do Żydów, to prawie wszyscy ("poza trzema lub czterema") rozkazy niemieckie najwyraźniej ignorowali - i to bez żadnych widocznych konsekwencji. Do tego ważnego wątku wrócimy nieco dalej.
Trudno powiedzieć, ilu było "strzelających" policjantów, ale jednym z nich był na pewno Henryk Piniecki, syn Alfonsa Pinieckiego, oficera łącznikowego w komendzie krakowskiej policji. W dniu ostatecznej likwidacji getta w Krakowie młody Piniecki miał niecałe dwadzieścia jeden lat i był policjantem z zaledwie kilkutygodniowym stażem. Na czas likwidacji oddelegowano go z iii Komisariatu do wartowni na placu Zgody. Kierownikiem wartowni był sierżant Karol Gawroński, który kilka lat po wojnie w ten sposób opisał przebieg wydarzeń: "Wczesną wiosną przy likwidacji 'Geta' w r. 1943 był rozkaz, ażeby strzelać do wszystkich osób, które będą usiłowały opuścić 'Geto'. Za niewykonanie tego rozkazu groziło aresztowanie. Policja polska pilnowała na zewnątrz 'Geta', a wewnątrz 'Geta' pełnili straż policjanci żydowscy. Pamiętam, że wczesnym rankiem będąc na wartowni nr 2, na placu Zgody, usły-szałem strzał i kiedy wybiegłem z wartowni, zobaczyłem, że policjant Piniecki strzelał drugi już raz do leżącej kobiety z odległości 3 metrów. Kobieta ta usiłowała przejść koło bramy przeczołgując się pod drutami i była z małym dzieckiem liczącym około 5 lat. Piniecki oddał drugi strzał do leżącej kobiety w tym momencie, kiedy wybiegłem z wartowni i działo się to wszystko na moich oczach z odległości 10 metrów. Piniecki chciał jeszcze zabić dziecko, ale zabroniłem mu tego. W tych warunkach zawiadomiłem straż żydowską, która zwłoki owej kobiety zabrała wraz z dzieckiem. Piniecki z tego tytułu miał dużo nieprzyjemności od kolegów policjantów" - kończył swoje zeznanie kierownik wartowni.
Jak twierdził sam Piniecki, strzelać do uciekających Żydów nauczył się od innych policjantów: "W pierwszy dzień mojej służby, wieczorem, przedarła się z getta żydówka z żydem. Żydówkę tę, która przebiegła obok mnie, przepuściłem, żyd pobiegł w stronę ul. Nadwiślańskiej i został tam zastrzelony przez innego posterunkowego". O ile sierżant Gawroński twierdził, że "strzelanie do już leżącej kobiety z dzieckiem było czynem niemoralnym i hańbą dla policjanta", o tyle wyżsi przełożeni mieli na ten temat zgoła odmienne zdanie, gdyż za swoje zasługi w likwidacji getta młody Piniecki został "wynagrodzony pieniężnie oraz otrzymał buty" - co zostało ogłoszone w rozkazie Komendy Miasta pp, Sam Piniecki dodawał na swoje usprawiedliwienie, że po prostu wypełniał rozkazy, że był policjantem bez żadnego doświadczenia, a na trzymiesięczny kurs policyjny w szkole w Nowym Sączu skierowano go dopiero w kwietniu, kilka tygodni po likwidacji getta *[Za zabójstwo Żydówki Piniecki został skazany wyrokiem Sądu Apelacyjnego w Krakowie na karę dwunastu lat więzienia.].
Henryk Piniecki po wojnie wstąpił w szeregi Służby Ochrony Kolei, co nałożyło na niego obowiązek przejścia przez procedurę rehabilitacyjną - zgodnie z ustawą o byłych funkcjonariuszach granatowej policji, wprowadzoną w 1946 roku. W obszernym życiorysie Piniecki wspomniał co prawda o służbie w krakowskiej policji, ale skromnie przemilczał epizod związany z "tłumieniem narodowości żydowskiej" w getcie w marcu 1943 roku. Natomiast do podania rehabilitacyjnego dołączył zaświadczenie od rzekomych przełożonych z konspiracji, w którym czytamy: "W polu, 27 stycznia 1943 r. Sierżant Henryk Piniecki, ur. 12.7.1922, konspiracyjnie zwany Spokojny, z-ca komendanta Grupy Operacyjnej do specjalnych poruczeń, z ciągłym narażeniem własnego życia bohatersko walczył przeciwko okupantowi niemieckiemu dla dobra Państwa i Narodu Polskiego. Polska Narodowa Rada Stanu, jako konspiracyjny Rząd Polski z ramienia Polskiej Organizacji Obrony Narodowej (Chadecji przedwojennej), biorąc pod uwagę, że sierżant Spokojny jest już odznaczony i posiada srebrny Krzyż Zasługi, nadany mu zgodnie z przepisami Dz. Ust. rp Nr. 62 z dnia 23.6.1923 r. poz. 458, odznaczyła go w dniu dzisiejszym za jego dalsze zasługi na polu walki z wrogiem [dwa słowa nieczytelne - J. G.] Krzyżem Walecznych zgodnie z przepisami [...] równocześnie awansowany został na podporucznika. Podpisano: Dyktator
Konstytucyjny, Jan Bezwzględny, generał broni P. O. O. N. Niniejszy duplikat wystawia się celem przedłożenia go w Komendzie Uzupełnień. Podpisano: Marcin Stanisławski konspiracyjnie znany jako Jan Bezwzględny, obecnie zam. w Poznaniu, ul. Skarbka 16 m. 1".
Okazuje się więc, że młody Piniecki do granatowej policji wstąpił w celach patriotycznych, wiedziony poczuciem obywatelskiego obowiązku, na rozkaz przełożonych z konspiracji. Historycy okupacji niewiele wiedzą o tajemniczej Polskiej Organizacji Obrony Narodowej. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że szczupłość naszej wiedzy o wojennych osiągnięciach tej jednostki związana jest z tym, że poon najprawdopodobniej po prostu nie istniała. Natomiast na pewno rozwinęła skrzydła po wojnie, kiedy to były kapitan pp Alfons Piniecki, ojciec oskarżonego o zabójstwo Henryka, zaczął wystawiać różne kwity i za-świadczenia celem przedłożenia w organizacjach weteranów i tym po-dobnych. W zaświadczeniach wystawionych w 1950 roku Alfons Piniecki występuje już jako generał brygady oraz szef Sztabu Głównego poon. Jest w nich też "dyktator" Jan Bezwzględny, są awanse na generałów, pułkowników, nadaje się Krzyże Walecznych, ordery Polonia Restituta i Virtuti Militari. Działalność dyktatora Bezwzględnego oraz byłego kapitana granatowej policji wzbudziła jednak w 1955 roku podejrzenia milicji, która zaczęła poszukiwać dowodów "wystawiania fałszywych zaświadczeń". Możemy założyć, że poon oraz "Jan Bezwzględny" to wyłącznie wytwory bogatej fantazji obu Pinieckich, którzy zakładali, że nikt nie zweryfikuje ich konfabulacji. Poręczenie "Jana Bezwzględnego" nie odniosło jednak w wypadku Henryka zamierzonego skutku, gdyż w tym samym czasie Komisja Rehabilitacyjna uzyskała informacje o służbie Pinieckiego w krakowskim getcie oraz o toczącym się przeciwko niemu dochodzeniu w sprawie zabójstwa młodej Żydówki.
Wróćmy jednak do sierżanta Banasia. Jest wysoce wątpliwe, czy gdy były krakowski granatowy policjant zdecydował się w 1970 roku spisać swoje wspomnienia, pamiętał o tym, że ćwierć wieku wcześniej podzielił się swoimi refleksjami z Żydowską Komisją Historyczną w Krakowie. W ciągu tych lat u Franciszka Banasia nastąpiła bowiem istotna "korekta pamięci", a obraz Żydów, który wyłania się z pamiętnika, ma niewiele wspólnego z wersję spisaną zaraz po wojnie. Wspominając początki swojej kariery policyjnej, Banaś pisze na przykład o tym, jak to w 1925 roku przeniesiono go ze służby patrolowej do policji wodnej: "Chwała Bogu, bo już dosyć miałem tego Kazimierza, tych złodziei, oszustów i Żydów, a przede wszystkim dziadów i żebraków". Pamiętnik jest pełen antysemickich klisz i zjadliwości świadczących aż nadto dobitnie o uprzedzeniach policjanta. Z zapisków krakowskiego funkcjonariusza wynika, że Żydzi to łajdacy, wyzyskiwacze, masoni i krwiopijcy oraz gorszyciele i uwodziciele niewinnych polskich robotnic pracujących w żydowskich fabrykach. Niemniej przeto w czasie wojny, pełniąc służbę w krakowskim getcie, Banaś uratował kilkoro Żydów, a wielu innym niósł okazjonalną pomoc. Kończąc opis likwidacji getta, Banaś pisze: "Żydzi w Polsce dorobili się wielkiego majątku z handlu i różnych machlojek. Wszystko zostawili i odeszli na tamten świat". W 1980 roku jerozolimski instytut Yad Vashem odznaczył Franciszka Banasia medalem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Jednym z powodów było uratowanie rodziny Hoffmanów, którą polski policjant znał sprzed wojny. W pamiętniku Banaś pisał: "Hoffmanom nosiłem żywność, lubiłem tego człowieka. On nie miał charakteru Żyda. Był prawym człowiekiem, więc ratowałem jak mogłem tę rodzinę". Antysemityzm Sprawiedliwego policjanta Banasia niczego nie ujmuje jego wojennym uczynkom, wręcz przeciwnie - jest ilustracją tego, jak trudno zrozumieć historię Zagłady przy pomocy prostych założeń, a przypadki antysemitów ratujących Żydów nie są wcale tak rzadkie, jak mogłoby się wydawać.
W Kałuszynie, Siedlcach i Biłgoraju
Adam Kamienny pochodził z Kałuszyna, małego sztetlu położonego przy drodze Warszawa-Siedlce, kilkanaście kilometrów na wschód od Mińska Mazowieckiego. Dziś najbardziej charakterystycznym symbolem miasteczka jest kiczowaty pomnik polskiego ułana pomalowany złotą farbką, oślepiający odbitym światłem kierowców jadących trasą Warszawa-Terespol. Natomiast w czasie okupacji cechą szczególną Kałuszyna było getto liczące około czterech tysięcy mieszkańców. Kałuszyńskie getto prawie do samej likwidacji pozostawało gettem otwartym.
Zimą, na przełomie 1941 i 1942 roku, po dosiedleniach z okolicznych wiosek, warunki w getcie dramatycznie się pogorszyły. Wzrosła śmiertelność, tak że miesięcznie umierało około czterdziestu osób. W sierpniu 1942 roku do mieszkańców dotarły pogłoski o mającym lada chwila nastąpić wysiedleniu. Kamienny, jak wielu innych, ratunku upatrywał nie tyle w ucieczce na aryjską stronę (szanse przetrwania wśród Polaków oceniano jako niewielkie), ile do istniejących nadal obozów pracy dla Żydów. W getcie warszawskim powstała nawet na ten temat piosenka:
Wszyscy Niemcy dobrze wiedzą, że w kryjówkach Żydzi siedzą lub też jako aryjczycy zaludniają część stolicy.
Więc budujmy sobie schrony, to najlepszy znak ochrony, schron jest lepszy niż Poniatów lub kryjówka u Polaków... *[Fragment piosenki śpiewanej w getcie wkrótce przed jego ostateczną likwidacją. Pierwsze transporty Żydów z getta warszawskiego do obozu pracy w Poniatowej odeszły w lutym-marcu 1943 roku.]
Najbliższy z obozów pracy znajdował się koło Mrozów, na południe od Kałuszyna. Za przyjęcie do niego, jak pisał Kamienny, trzeba było słono zapłacić. O podobnym "wkupnym" do obozów pracy przymusowej wspominają także inni uciekający z likwidowanych gett Żydzi. Wkrótce po tym, jak dostał się tam Kamienny, do obozu w Mrozach dotarli kolejni uciekinierzy z Kałuszyna: "[Jeden z nich - J.G.] opowiadał, co za rzeczy się dzieją na mieście, jak żandarmi przeprowadzają licytację domów i ruchomości żydowskich, że za 500, 200, a nawet 50 zł sprzedają nasze domy wraz z całym zawartym w nich dobytkiem. Opowiadano, jak to strażacy polscy razem z żandarmami, albo na własną rękę chodzą z siekierami, łomami, rozwalają mieszkania, szukając schowanych jeszcze ludzi i rabując na razie co się da. Chłopstwo z całej okolicy zjeżdżało się tłumnie jak na jakieś wielkie święto na te licytacje, żeby małym kosztem móc się wzbogacić [...] często kupując za parę nędznych złotych mieszkanie znajdowali tam dobytek cały kilku rodzin, a często i pieniądze lub kosztowności ukryte. Tak jak kruki na padlinę, tak oni zlatywali się na to pobojowisko zroszone krwią 1200 niewinnych ludzi, kobiet, dzieci i starców".
W październiku 1942 roku w Kałuszynie powstało getto wtórne, jedno z kilku utworzonych wówczas na terenie dystryktu warszawskiego. Według oficjalnego rozporządzenia gubernatora Ludwiga Fischera na terenie dystryktu usankcjonowano istnienie jedynie sześciu takich "żydowskich dzielnic mieszkaniowych": w Warszawie, Sobolewie, Kosowie Lackim, Rembertowie, Siedlcach i właśnie w Kałuszynie. Chodziło o tak zwane Restghettos (getta szczątkowe, wtórne), których celem, według Niemców, było z jednej strony zagospodarowanie żydowskiej siły roboczej, a z drugiej - wywabienie "na powierzchnię" przynajmniej części ukrywających się Żydów. Około 1 grudnia 1942 roku kilkuset Żydów z obozu pracy w Mrozach (wśród nich Adam Kamienny) dotarło do Kałuszyna. Powracających przywitało ogołocone miasteczko, zdemolowane domy, z których polska ludność ukradła nawet okiennice i futryny. Niedługo potem nastąpiła druga likwidacja Kałuszyna: "Wychodząc, widzimy już ze wszystkich stron Ukraińcy, czarni *["Czarnymi" zazwyczaj nazywano pomocnicze formacje ukraińskie.], żandarmi, gestapo, policja polska i Polacy ze straży pożarnej prowadzą liczne grupy ludzi na rynek gdzie zmuszają nas do siadania na ziemi" - pisał Kamienny.
Trzeba podkreślić, że w Kałuszynie - tak jak w innych opisanych miejscowościach - polska policja brała udział nie tylko w obstawianiu akcji likwidacyjnej, lecz operowała również wewnątrz getta, biorąc udział w spędzaniu Żydów na miejsce koncentracji. W dalszej części akcji granatowi policjanci obstawiali przemarsz kolumny Żydów na odległą stację kolejową w Mrozach i pilnowali ofiar przed załadunkiem do transportu śmierci jadącego do Treblinki. Podobnie działo się w pobliskim Sokołowie Podlaskim, gdzie granatowa policja również zapędzała Żydów do pociągu. W swoim przejmującym świadectwie pisał o tym sokołowianin Simche Poliakiewicz: "Na stacji zgoniono nas z ciężarówek. Otoczyli nas uzbrojeni mordercy. Inni sprawdzali w wagonach, gdzie można by wcisnąć jeszcze kilkoro Żydów. [...] Polski policjant zapytał mnie, czy wiem dokąd jadę? Odpowiedziałem, że tak. 'Także tych, którzy mnie tam wysyłają, nie ominie ta droga'. Cios kolbą karabinu był odpowiedzią policjanta. Zaraz poprowadzono nas do wagonu, w którym mordercy znaleźli dla nas miejsce".
W liście przesłanym do Delegatury Rządu na Kraj znaleźć można niepokojące doniesienia z opisanego w poprzednim rozdziale Piotrkowa Trybunalskiego - tego samego, w którym jeszcze niedawno granatowa policja zabijała opuszczających getto Żydów. Teraz, w okresie likwidacji (która w Piotrkowie rozpoczęła się 14 października 1942 roku) i bezpośrednio po niej, do akcji włączyła się ludność cywilna: "W związku z likwidacją getta - czytamy w liście - nasi ludzie zachowują się skandalicznie, grabią, kradną, włamują się do domów pustych i wynoszą co się da". Kilkunastu polskich rabusiów "mienia pożydowskiego" zginęło z rąk polskich i niemieckich policjantów. Do podobnych scen doszło w Mińsku Mazowieckim, skąd podczas akcji 21 sierpnia 1942 roku wywieziono ponad sześć tysięcy Żydów. Polka Maria Chróścik zwierzała się zaraz po wojnie ocalałemu Żydowi: "Mówiła jak to całe miasto rozkradało co się dało po Żydach. 'Śmietanę' zabrali Niemcy, 'maślankę' - Polacy. Opowiadała, jak to ukrytych wydawano Niemcom. Jaka była zachłanność ludzka na nieszczęście Żydów".
Na koniec dwie małe scenki z Siedlec i Biłgoraja, o których nie było dotąd mowy. Na posterunku w Siedlcach pełnił służbę kapral Kokot. Ocalały z Zagłady Jakub Handlarski miał tyle do powiedzenia o granatowym policjancie i jego udziale w akcji: "Znałem policjanta Kokota w czasie okupacji niemieckiej. Wiadomo mi, że przed likwidacją getta [w Siedlcach - J. G.] Kokot brał mięso od rzeźników żydowskich bez pieniędzy, a poza tym pobierał łapówki w wypadku, gdy zastał u kogoś nielegalny handel, 23 sierpnia 1942 r. na placu przy ulicy Piłsudskiego, w dzień Kokot zabijał Żydów strzelając w tłum. To samo było następnego dnia. Przypuszczam, że w ten sposób mógł on zabić 30-50 osób. W moich oczach zabił 22 sierpnia 1942 r. brata mego Herszka i siostrę Monę. Było to zaraz po wypędzeniu na plac. Kokot zachowywał się w tym czasie gorzej od Niemców i od Ukraińców". Podobne sceny odnotował w swoich wspomnieniach leśniczy Jan Mikulski, który pojawił się w Biłgoraju 2 listopada 1943 roku, żeby wypłacić z banku pieniądze dla robotników leśnych. Tego właśnie dnia, jak się dowiedział, likwidowano biłgorajskie getto: "Na ulicach, wolnych placach i ogródkach leży wiele trupów kobiet i dzieci. Komendant polskiej policji Wiesiołowski, otoczony kilkudziesięciu dzieciakami w wieku od 6-12 lat przeszukuje podwórka, strychy, piwnice i komórki. Za każde znalezione [i - J. G.] przyprowadzone dziecko żydowskie rozdaje polskim dzieciom landrynki. Małe żydowskie dzieci łapie za kark i strzela małokalibrowym rewolwerem w głowę".
Udział polskiej straży pożarnej w Zagładzie
Analizując przyczyny zagłady polskich Żydów, Emanuel Ringelblum poświęcił wiele uwagi polskiej policji, ale wspomniał również o ochotniczych i zawodowych oddziałach straży pożarnej: "Obok granatowej policji Straż Pożarna brała czynny udział w akcjach przesiedleńczych na prowincji, blokując domy żydowskie, tropiąc ukrywających się na strychach, w piwnicach itd. Konkretnie wiadomo nam o udziale Straży Pożarnych w akcjach likwidacyjnych w Kałuszynie i w Białej Podlaskiej.
Na dobro Straży Pożarnej należy zapisać, że w Warszawie uratowała trochę Żydów w czasie tzw. kotła na ul. Niskiej. Ukrywała ich w wozach strażackich i wywoziła z zagrożonego terenu". Kiedy Ringelblum używa zaimka "nam" (jak w zwrocie "wiadomo nam"), to jego celem nie jest epatowanie czytelnika użyciem formy pluralis maiestatis, nie jest to też odniesienie do ogólnej wiedzy zgromadzonej przez społeczność żydowską. Używając zaimka "nam", Ringelblum nawiązuje do bardzo konkretnej wiedzy zgromadzonej przez członków grupy Oneg Szabat prowadzącej archiwum warszawskiego getta, wiedzy opartej na setkach raportów napływających w ciągu 1942 roku z likwidowanych gett Generalnej Guberni. W cytowanym fragmencie żydowski historyk dotknął tematu, który już wielokrotnie sygnalizowałem na stronach tej książki, czyli udziału polskich strażaków w akcjach likwidacyjnych. Z punktu widzenia naszych rozważań jest to zagadnienie szczególnie istotne, wręcz centralne - o ile bowiem rolą policji jest utrzymywanie porządku, egzekwowanie pewnych reguł współżycia społecznego, a kiedy trzeba, stosowanie przymusu, o tyle etos strażacki opiera się na podstawowym obowiązku, jakim jest po prostu ratowanie ludzkiego żyda. Analiza zachowań strażaków może więc zbliżyć nas o krok do uzyskania odpowiedzi na jedno z głównych pytań stawianych w tej pracy: dlaczego i w jaki sposób normalni, najzwyklejsi ludzie przekształcają się w masowych morderców?
Relacjonując w kolejnych rozdziałach narastanie okupacyjnego terroru, sygnalizowałem obecność polskich strażaków w czasie akcji likwidacyjnych w Brzesku Nowym, Klimontowie, Kałuszynie, Markowej, Opatowie i wielu innych miejscowościach. Próżno jednak szukać na ten temat informacji w istniejącej literaturze historycznej. Niemniej przeto obfitość zachowanych materiałów źródłowych nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, że temat powinien stać się obiektem zainteresowania badaczy. Do materiałów tych należą nie tylko źródła jakościowe, takie jak relacje pamiętnikarskie, dzienniki czy prasa podziemna, lecz także źródła kwantyfikowalne, takie jak korespondencja okupacyjnych władz niemieckich rozliczająca działania ochotniczej i zawodowej straży pożarnej oraz niezwykle ciekawe - a prawie przez historyków niedostrzeżone - akta polskich samorządów miejskich i wiejskich. To właśnie te władze sprawowały podczas okupacji pieczę nad oddziałami strażackimi, wypłacając im pensje oraz rozliczając wydatki. Lott but not least, możemy się dziś odwołać do niezwykle cennych źródeł sadowych (polskich i niemieckich) - tak z okresu okupacji, jak i z lat powojennych. Jak można więc stwierdzić na podstawie bogatej bazy źródłowej, polscy strażacy - i to jest najważniejsza hipoteza, którą będę chciał w tym podrozdziale zweryfikować - odegrali niebagatelną rolę w hitlerowskim planie "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej" na terenie Generalnej Guberni. Zanim jednak zajmiemy się rym zagadnieniem, musimy cofnąć się od epoki wcześniejszej.
Rozwój ochotniczych straży pożarnych i ich stopniowa profesjonalizacja na ziemiach polskich przypadają na koniec xtx wieku. Różnie to wyglądało w każdym z trzech zaborów, lecz tuż po odzyskaniu niepodległości rozpoczęto prace nad zunifikowaniem organizacyjnym ochotniczych i zawodowych straży pożarnych. Starania te zostały zwieńczone sukcesem, tak że w 1921 roku powołano do życia Główny Związek Straży Pożarnych rp, w którego skład weszły organizacje strażackie szczebli wojewódzkich i okręgowych ze wszystkich trzech zaborów. Najważniejszą komórką i najliczniejszą formacją w strukturach straży pożarnej była ochotnicza straż pożarna. Prócz gaszenia pożarów oraz prewencji przeciwpożarowej misja osp rozciągała się na szeroko pojętą działalność kulturalną. W wielu wypadkach osp stanowiła centrum życia towarzyskiego i kulturalnego miejscowej wspólnoty: bez strażackich orkiestr i remiz trudno było sobie wyobrazić jakiekolwiek większe uroczystości. W 1927 roku do osp należało 28 131 strażaków ochotników skupionych w 810 organizacjach strażackich. Z tej liczby 15 266 strażaków należało do osp w miastach i miasteczkach, a 12 865 - do drużyn wiejskich. Jeżeli chodzi o strukturę społeczno-klasową, to wśród strażaków zdecydowanie przeważał element chłopski przy minimalnej partycypacji inteligencji (943 strażaków inteligentów w miastach oraz 315 w strażach wiejskich).
Okupacja niemiecka otworzyła nowy rozdział w dziejach ochotniczych oraz zawodowych straży pożarnych. Jak już wiemy, Niemcy, nie dysponując wystarczająco licznymi siłami porządkowymi oraz świadomi chaosu narastającego w podbitym kraju, zdecydowali się utrzymać dwie polskie organizacje mundurowe: policję państwową i właśnie straż pożarną. Straż, podobnie jak policję, gruntownie jednak przebudowano, zachowując wszakże zasadnicze zręby przedwojennej struktury instytucjonalnej - zwłaszcza na poziomie najniższym, czyli sekcji bojowych. W październiku 1939 roku straż pożarna, podobnie jak polska policja, wznowiła działalność, z tym że poddano ją ogólnemu nadzorowi niemieckiej Policji Ochrony Pożarowej (Feuerschutzpolizei). Zniesiono także - co bardziej istotne - wszelkie więzi instytucjonalne między poszczególnymi ogniwami straży, a zwłaszcza zdelegalizowano struktury Związku Straży Pożarnych rp oraz związki osp. Równocześnie usunięto z sp i osp wszystkich Żydów oraz osoby "niepewne politycznie". Zlikwidowano też całą strażacką prasę fachową oraz zmieniono niektóre stopnie i dystynkcje służbowe. Kolejną zmianą przeforsowaną przez Niemców było ograniczenie obecności osp w miastach powyżej pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców, gdzie służbę strażacką oddano w ręce straży zawodowych. Poszczególne ogniwa osp i sp podporządkowane zostały Urzędowi Ochrony Przeciwpożarowej GG (Feuerschutzamt des Generalgouvemements), który z kolei podlegał komendantowi Policji Porządkowej. W ten sposób obie polskie formacje mundurowe - PP i SP - zostały (jeszcze przed końcem 1939 roku) podporządkowane komendantowi Orpo. W teorii oznaczało to - na terenach wiejskich - nadzór żandarmerii, a w miastach - Schupo. W praktyce polskim strażakom (tak samo jak policjantom) rozkazy mógł wydawać jakikolwiek umundurowany Niemiec. Najwyższym polskim urzędem straży stał się Urząd Komisaryczny Kierownika Technicznego Polskich Straży Ogniowych z siedzibą w Krakowie. Od 1941 roku, po wybuchu wojny ze Związkiem Sowieckim, Niemcy zaczęli ściślej wiązać jednostki straży pożarnych z instytucjami odpowiedzialnymi za obronę przeciwlotniczą - lecz ten wątek wykracza poza ramy naszych rozważań. Straże, podobnie jak policja granatowa, stały się komunalnymi służbami miejskimi (gminnymi), przy czym koszt ich utrzymania spadł na barki polskich samorządów. Na terenach wcielonych do Rzeszy - tam, gdzie w ogóle zachowano polskie sekcje bojowe straży - stopień podporządkowania strażaków władzom niemieckim był jeszcze większy niż w Generalnej Guberni.
Służba strażacka, bez względu na epokę, niesie ze sobą wiele zagrożeń związanych z samą naturą tego zawodu. W interesującym nas okresie zagrożeń tych było znacznie więcej, a łączyły się zazwyczaj ze specyfiką lat wojny i okupacji. Działania wojenne, sabotaż, zalew bandytyzmu oraz akty terroru dostarczały strażakom dodatkowych zajęć, a równocześnie wydatnie zwiększały ryzyko związane z wypełnianiem własnej misji. Praca w zawodzie strażaka w czasie wojny szła jednak również w parze z niebagatelnymi przywilejami, które wielu skłoniły do wstąpienia właśnie wówczas w szeregi osp. Po weryfikacji kadr, którą przeprowadzono już pod koniec 1939 roku (to wtedy usunięto wszystkich druhów Żydów), do straży pożarnych przyjęto sporo nowych ochotników. Po części wiązało się to ze zwiększeniem przez Niemców stanu osobowego każdej sekcji bojowej z sześciu do dziewięciu osób, po części - z seledynową legitymacją wydawaną strażakom przez niemiecką policję. Legitymacja ta chroniła przed wywózką na roboty do Rzeszy, stanowiła też obronę w razie przypadkowego zatrzymania w czasie łapanki i umożliwiała poruszanie się po godzinie policyjnej. Strażacy mogli również liczyć na dodatkowe przydziały węgla, niekiedy żywności oraz na skromne wynagrodzenie w wysokości pięćdziesięciu-sześćdziesięciu złotych miesięcznie.
W niemiecką politykę Zagłady strażacy włączali się na różne sposoby: od użyczenia motopompy, która służyła Niemcom do polewania niegaszonego wapna pod nogami Żydów wywożonych w bydlęcych wagonach (jak to było w Nowym Targu), przez ubezpieczanie granic gett w czasie likwidacji (jak to się działo w dziesiątkach miast i miasteczek) czy nadzorowanie przeładunku transportów śmierci na stacjach (jak na przykład w Miechowie), aż do aktywnego udziału w likwidacji getta (do czego dochodziło w wielu wspomnianych w tym studium miejscach oraz w jeszcze większej liczbie miejsc, które nie zostały tu omówione), zakopywania ofiar egzekucji czy wręcz urządzania na własny rachunek, często bez bezpośredniej inspiracji Niemców, obław na zbiegłych Żydów. Z punktu widzenia efektywności działań osp najistotniejszy był fakt, że straże nadal stanowiły jedno z centralnych ogniw spajających lokalne wspólnoty, cieszyły się społecznym zaufaniem oraz że nadal była to organizacja ujęta w formy paramilitarnej dyscypliny, że strażackie sekcje bojowe działały wspólnie oraz że strażacy mogli oczekiwać - i wymagać - posłuszeństwa od okolicznych mieszkańców, swoich sąsiadów.
Gdy na przełomie 1941 i 1942 roku w Generalnej Guberni rozpoczęły się przygotowania do akcji "Reinhardt", jednym z pierwszych kroków "w terenie", na niższych i najniższych szczeblach polskiego samorządu, było powołanie przez Niemców rozmaitego rodzaju chłopskich wart, których oficjalną racją bytu było zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcom oraz ochrona przeciwpożarowa, a prawdziwą - wyłapywanie opuszczających getta Żydów oraz "sowieckich niewolników", jak wówczas określano zbiegłych sowieckich jeńców wojennych". Można się tu odwołać do słów jednego z dowódców takiej chłopskiej warty, który zeznawał po wojnie: "Warty, poza chronieniem przed pożarem i rozbojami, miały za zadanie wyłapywanie Żydów". Wśród wartowników znajdowało się wielu "zakładników", czyli ludzi, na których barki złożono (chwilową) odpowiedzialność za "stan bezpieczeństwa" we wsi lub miejscowości. Ujęcie wspólnot wiejskich w ramy tego rodzaju paramilitarnej dyscypliny znakomicie ułatwiało tropienie ukrywających się Żydów. Równie istotne - z punktu widzenia okupanta oraz samych żydowskich ofiar - było włączenie do chłopskich wart sekcji osp. Działania ochronne i przeciwpożarowe miały się już niebawem stać punktem wyjścia do akcji skierowanych przeciwko Żydom. Wartownicy (co widać szczególnie wyraźnie w południowej, południowo-wschodniej i wschodniej Polsce) znajdowali wsparcie w strukturach administracyjnych straży pożarnych, korzystali z ich personelu i ze strażackiej infrastruktury. I tak w dystryktach krakowskim, lubelskim i warszawskim remizy niejednokrotnie zamieniano w tymczasowe areszty dla Żydów schwytanych poza gettem. Stało się tak na przykład w Kraśniku, we wsiach wokół Dąbrowy Tarnowskiej, w Węgrowie, Stoczku Węgrowskim czy też w wioskach pod Miechowem. W wielu miejscowościach (poszczególne przypadki zostaną omówione dalej) strażacy wraz z granatową policją stanowili istotny umundurowany element towarzyszący działaniom niemieckich komand likwidacyjnych. Można postawić kolejną hipotezę, że tak skonstruowany system nadzoru został stworzony przez Niemców głównie, jeżeli nie wyłącznie, z myślą o nadchodzącej eksterminacji Żydów. Hipoteza ta jest o tyle prawdopodobna, że system ten powstał wyłącznie w GG - nie miał odpowiedników na innych obszarach okupowanego Wschodu, nie mówiąc już o okupowanych krajach zachodniej Europy.Wiosną 1942 roku zakończyły się przygotowania do fizycznej zagłady polskich Żydów. Plany działań mieszczącego się w Lublinie sztabu Odilo Globocnika (tak zwany Einsatzstab Reinhardt) uwzględniały ogólne zarysy kolejnych akcji likwidacyjnych, ale szczegóły pozostawiono w gestii lokalnych dowódców, licząc na ich inicjatywę oraz inwencję. I to właśnie w ramach tych decyzji, podejmowanych na niższych szczeblach przez przedstawicieli niemieckiej administracji cywilnej czy też przez niemiecką policję, zdecydowano o włączeniu polskich strażaków w planowane akcje likwidacji gett. Niekiedy - jak w wypadku Grossaktion Warschau w lipcu, sierpniu i wrześniu 1942 roku oraz podczas powstania w getcie warszawskim w kwietniu i maju 1943 roku - wyznaczono im funkcję ochronną. Zadaniem strażaków było wówczas niedopuszczenie do rozprzestrzenienia się ognia i przedostawania się szalejących na terenie getta pożarów na stronę aryjską. W innych wypadkach rola strażaków wybiegała daleko poza funkcje ochronne, czyniąc z nich sprawców lub współsprawców zbrodni.
Wróćmy jednak do cytowanego niedawno akapitu z Ringelbluma: wypada sprawdzić, czy oskarżenia sformułowane przez kronikarza warszawskiego getta pod adresem polskich strażaków znajdują potwierdzenie w zachowanych świadectwach. Ringelblum wspomniał o dwóch miejscowościach (Kałuszyn i Biała Podlaska), w których polscy strażacy wzięli udział w akcjach likwidacyjnych. Nie znaczy to, że gdzie indziej strażacy nie uczestniczyli w działaniach przeciwko Żydom, lecz raczej że skrupulatny historyk, piszący w bunkrze "Krysia" książkę o stosunkach polsko-żydowskich podczas wojny, nie dysponował wyczerpującą dokumentacją źródłową, że pisał z pamięci, bazując na materiałach zgromadzonych wcześniej przez grupę Oneg Szabat. Zacznijmy wobec tego od wspomnianego w poprzednim rozdziale Kałuszyna, małego miasteczka położonego na wschód od Mińska Mazowieckiego. Jak wiadomo, na jesieni 1942 roku doszło tam do likwidacji getta. O okrucieństwie kałuszyńskiej osp wspominał cytowany kilkakrotnie Adam Kamienny. Według niego polscy strażacy "pracowali" razem z żandarmerią, łomami i siekierami rozbijając ściany żydowskich domów w poszukiwaniu kryjówek i cennych przedmiotów. Podobnie działo się nieco później, podczas likwidacji wtórnego getta, kiedy to druhowie z osp ręka w rękę z granatową policją i żandarmerią wzięli udział w spędzaniu Żydów na rynek. Gdyby ktoś uznał świadectwo Kamiennego za nie dość przekonujące, może sięgnąć po zapiski Chila Kirszenbauma, innego ocalałego Żyda z Kałuszyna, który tak opisywał likwidację: "W getcie było jeszcze około 2 tysięcy Żydów. Dużo ludzi było schowanych na strychach. Polska straż pożarna chodziła po tych strychach i znalezionych Żydów odprowadzała do żandarmerii, gdzie ich rozstrzeliwano. Wyciągnęli ze strychów około 400 ludzi". A co z Białą Podlaską? Czy i tu możemy znaleźć potwierdzenie słów Ringelbluma? Ostateczna likwidacja getta w Białej Podlaskiej nastąpiła 30 września 1942 roku. Trzy tysiące sześciuset Żydów zginęło w miasteczku, większość rozstrzelana na kirkucie. Resztę wywieziono do obozów zagłady w Sobiborze i Treblince. Setki Żydów ukryły się w bunkrach i innych kryjówkach na terenie getta. "Przez pewien czas starczało wody i jedzenia, ale jak długo można leżeć w takich warunkach? - wspominał Mosze Józef Feigenbaum, jeden z ocalałych. - Szczególnie aktywne były polskie brygady strażackie pomagające Niemcom w odnajdywaniu kryjówek - a pracę tę wykonywali z wielkim zapałem. Czasem, kiedy podejrzewali, że kryjówki mieszczą się na poddaszach, to nawet zrywali dachy".
Jak widać, tak w jednym, jak i w drugim przypadku uwagi Ringelbluma znajdują potwierdzenie w świadectwach ocalałych z Zagłady. Pytanie, które w tym miejscu musi sobie postawić badacz, dotyczy skali wzmiankowanego przez Ringelbluma zjawiska. Czy udział polskich strażaków w brutalnych likwidacjach gett był czymś wyjątkowym, incydentalnym? Czy druhowie z Białej Podlaskiej i Kałuszyna stanowili margines, czarne owce strażackiego kolektywu? Wydaje się, że nie - a bogactwo zachowanej dokumentacji zezwala na postawienie tezy, że polska straż pożarna brała udział w niemieckiej polityce eksterminacyjnej na terenie wszystkich dystryktów GG. Idąc dalej, będę starał się pokazać, że im mniejszymi siłami policji (polskiej i niemieckiej) dysponowali na danym terenie Niemcy, tym większa rola przypaść mogła miejscowym brygadom strażackim. Wiele zależało od lokalnego przywództwa (to będzie widać szczególnie wyraźnie w Gniewczynie czy Węgrowie), ale paramilitarne wyszkolenie strażaków oraz zhierarchizowana struktura tej organizacji czyniły z osp szczególnie niebezpieczne - z żydowskiego punktu widzenia - narzędzie polityki eksterminacyjnej okupanta.
Strażacy zmobilizowani przez Niemców do akcji likwidacyjnych mieli pewien margines swobody. Pisze zresztą o tym Ringelblum, chwaląc postawę warszawskich strażaków, którzy wywozili Żydów spod niemieckich karabinów w bezpieczne miejsca. Niestety margines swobody można było wykorzystać na różne sposoby. Z tejże Warszawy zachował się następujący opis działań strażaków w czasie tłumienia powstania w getcie: "Opowiadał na przykład jeden strażak, który wraz z innymi brał udział w akcji niby przy gaszeniu pożarów z tej strony muru, a w rzeczywistości strumieniami wody wpędzali z powrotem do płonących domów ludzi, którzy chcieli wyskakiwać z okien i balkonów, i wspólnie z innymi rabowali pozostałe dobra w domach. Mawiali przy tym: 'Żydzi. I tak wszystko jedno, a mają Niemcy zrabować, więc już lepiej, żeby nam się dostało' ".
Czy warto jednak omawiać szerzej rolę osp w książce poświęconej polskiej policji? Wydaje się, że tak, gdyż działania obu instytucji wpisywały się w ten sam schemat postępowania; strażacy często towarzyszyli policjantom w wyłapywaniu Żydów, a niejednokrotnie ich w tym zastępowali. Weźmy dla przykładu posterunek pp w Mszanie Dolnej, na który latem 1943 roku nadeszło zawiadomienie o Żydach ukrywających się u jednego z gospodarzy w pobliskiej Skrzydlnej. Chodziło o braci Jumka i Joska Gryblów, ludzi dobrze znanych w okolicy, przedwojennych mieszkańców wioski. W związku z tym, że akurat tego dnia na posterunku granatowej policji zarządzono alarm i funkcjonariusze mieli zakaz opuszczania budynku, schwytanie Żydów zlecono telefonicznie strażakom. Druhowie z osp nie byli co prawda uzbrojeni, lecz pojmanie bezbronnych Żydów nie stanowiło - jak możemy się domyślać - specjalnego wyzwania ani zagrożenia dla strażaków z Mszany Dolnej. Po otrzymaniu polecenia strażacy opuścili wartownię, otoczyli wskazany w zawiadomieniu dom, pojmali Żydów i odstawili ich na posterunek pp na egzekucję. W Zagorzycach, dwadzieścia kilometrów na zachód od Rzeszowa, naczelnik osp, niejaki Paweł Nogieć, schwytał na drodze nieznajomego mężczyznę, "który prawdopodobnie miał być narodowości żydowskiej", a następnie oddał go w ręce przebywających akurat we wsi żandarmów. Niebawem okazało się, że nieznajomy nie jest Żydem, lecz Janem Byczkiem, Polakiem i katolikiem, wędrownym sprzedawcą nici. Nie przejmując się protestami i suplikacjami miejscowych, Niemcy zabrali Byczka i następnego dnia - auf der sicheren Seite bleiben' rozstrzelali go za posterunkiem żandarmerii.
Władysław Okulus, burmistrz Węgrowa, przyglądał się likwidacji miejscowego getta z przerażeniem. W ciągu kilku godzin na oczach wszystkich mieszkańców na ulicach miasta oraz na pobliskim kirkucie wymordowano od tysiąca do dwóch tysięcy ludzi. Burmistrza Okulusa przerażały nie tylko mordy dokonywane przez Niemców i Ukraińców, członków przysłanego z zewnątrz Liquidierungskommando, lecz także działania miejscowej policji granatowej, strażaków oraz zwykłych mieszkańców Węgrowa, którzy na różne sposoby przyczynili się do zguby żydowskich sąsiadów. Burmistrz nie miał żadnych złudzeń co do Niemców, ale entuzjazm, z jakim włączyli się do akcji węgrowscy strażacy, musiał wywołać w nim szok. Widać to wyraźnie w relacji, którą złożył bezpośrednio po wojnie przed Żydowską Komisją Historyczną. Uczestnictwo węgrowskich strażaków w akcji likwidacyjnej - jak zapisał burmistrz - nie wynikało w żaden sposób z nakazu Niemców, członkowie osp pojawili się w getcie z własnej nieprzymuszonej woli. Węgrowski krawiec Sewek Fishman również był świadkiem wielu okrucieństw popełnianych przez strażaków na węgrowskich Żydach. Według Fishmana w obławach i przeszukiwaniach w getcie oprócz ochotników rekrutujących się spośród gawiedzi przodowali właśnie strażacy. W pewnym momencie druhowie schwytali żonę Fishmana i gdy nie umiała dość szybko ściągnąć kolczyków, próbowali jej obciąć uszy. Uciekającej parze towarzyszył - jak opowiadał po wojnie Fishman - śmiech stojących wokół gapiów. Dla ludności żydowskiej, pisał burmistrz Okulus, "była to tragedia biologiczna - dla ludności polskiej - moralna. Rozmiary tej tragedii moralnej były oczywiście niewymierne, ale jej skutki - zastraszające". Strażacy pod wodzą swojego komendanta Wincentego Ajchla zjawili się w mundurach na terenie likwidowanego getta i "rzucili się jak sfora myśliwskich psów na zwierzynę. Od tej chwili do końca akcji 'pracowali' razem z Niemcami, a jako miejscowi i strażacy czynili to lepiej od Niemców" - pisał Okulus. Komendant straży cały dzień nosił ze sobą coraz to cięższą teczkę, do której wkładano zdobyte na Żydach kosztowności, którymi strażacy mieli się podzielić po całodziennej "pracy".
Bardzo podobnie zachowali się strażacy w Pilicy, małej miejscowości niedaleko Miechowa, gdzie - jak pisał Mordechaj Canin - "całe życie było żydowskie. Tylko straż pożarna składała się z samych Polaków. I właśnie ci strażacy pomogli później zgasić życie żydowskie w miasteczku". To "później", o którym pisze Canin, nastąpiło na początku września 1942 roku, podczas brutalnej akcji pacyfikacyjnej. "W środek powstałej paniki - pisał Canin - wkroczyli piliccy strażacy w mosiężnych hełmach na głowach, ze strażackimi toporkami w rękach i zaczęli mordować Żydów na ulicach. Wręcz wyrywali ludzi Ukraińcom, żeby ich zabijać własnoręcznie. Niemieccy bandyci tym razem 'oszczędzali broni'. Spokojnie patrzyli, jak zniewolone przez nich narody wykonują rozkazy nie gorzej niż oni sami. Pilickie uliczki były czerwone od żydowskiej krwi. W tym pogromie ponad połowa Żydów zginęła z rąk Ukraińców i polskich strażaków. [...] Po wywiezieniu Żydów strażacy zdemolowali oba cmentarze, i nowy, i stary. Przykłady można mnożyć. To, co się stało w Mszanie Dolnej, Zagorzycach, Kałuszynie, Węgrowie, Pilicy czy Białej Podlaskiej nie było niczym wyjątkowym.
W miejscowościach, w których miało dojść do likwidacji getta, nieco wcześniej przeprowadzano mobilizację granatowej policji oraz OSP. Trudno powiedzieć, jak wcześnie polskie formacje mundurowe dostawały informację o nadciągającej akcji. Według Aliny Skibińskiej, która zbadała likwidację skupisk żydowskich na terenie powiatu biłgorajskiego, niektóre urzędy administracji cywilnej oraz organizacje samorządowe dowiadywały się o akcji nawet z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. W podhalańskim Jordanowie o nadchodzącej likwidacji pierwszy dowiedział się powiatowy instruktor ochotniczych straży pożarnych, który przywiózł z Nowego Targu odpowiednie plakaty do rozlepienia. Z samego rana wręczył sygnowane przez Kreishauptmanna afisze polskiemu sekretarzowi Zarządu Miasta. O likwidacji dość szybko dowiadywali się też chłopi z okolicznych wiosek i - czując nadarzającą się okazję - ściągali w stronę wysiedlanych gett. Pisał o tym Stanisław Żemiński z Łukowa, pisał o tym doktor Klukowski ze Szczebrzeszyna, pisali o tym liczni Żydzi. Jednym z nich był Lejb Zylberberg z Klimontowa: "Tego samego dnia, 16-go października, sądząc, że nadchodzi wysiedlenie, do miasteczka przyjechali wozami Polacy, gdyż czuli już łupy. Przez cały czas wysiedlenia ze wsi przybywali chłopi, a Żydzi za nic, za kawałek masła oddawali im towar, wartościowe rzeczy". Niekiedy jednak Żydzi dowiadywali się o planowanych "przesiedleniach na Wschód" w ostatniej chwili - wtedy, gdy Judenrat wzywał określoną liczbę ludzi do stawienia się do wywózki. Niektórzy decydowali się wówczas na ucieczkę z getta - a rolą strażaków (oraz okolicznych mieszkańców) było schwytanie zbiegów.
Znane nam już Brzesko Nowe leży niecałe trzydzieści kilometrów na wschód od Krakowa. W tamtejszą akcję likwidacyjną, jak wspomniałem, także włączeni byli strażacy. Podobnie działo się w podkrakowskiej Skale, gdzie szczególnym okrucieństwem odznaczyli się polscy policjanci oraz młodzi, spojeni wódką junacy z Baudienstu. Obok nich w likwidacji getta wzięli też udział strażacy z miejscowej osp, którzy wyszukiwali Żydów w likwidowanym getcie, a następnie konwojowali swe ofiary na pobliski kirkut, gdzie Niemcy dokonywali masowych egzekucji.
Z Brzeska Nowego zachował się stosunkowo nienaruszony zespół dokumentów posterunku granatowej policji, do którego wielokrotnie odwołuję się na stronach tej książki. To właśnie z dokumentów tamtejszej pp wynika, że rola miejscowych strażaków nie ograniczyła się do działań w samym getcie (oraz do konwojowania ofiar na kirkut), lecz dotyczyła w równej mierze poszukiwania zbiegów w najbliższej okolicy. Zainteresowanie polskiej policji wzbudziło nie tyle samo łapanie Żydów - co było zgodne z zaleceniami władz - ile liczne rozboje i rabunki, które towarzyszyły obławom. Getto likwidowano 11 listopada 1942 roku. Tego samego dnia niektórzy strażacy skrzyknęli się i wyruszyli nad brzegi pobliskiej Wisły, gdyż to właśnie tam mieli chronić się uciekający przed wysiedleniem Żydzi. Wedle polskich świadków strażacy patrolowali gęste szuwary i zarośla nad rzeką. Według policyjnych raportów oraz zeznań przesłuchanych świadków strażacy nie tylko okradli schwytanych Żydów, lecz także dopuścili się gwałtów. Aron Sztarkman w następujących słowach opisał likwidację Opatowa, miejscowości położonej między Kielcami a Sandomierzem: "Biorą udział: żandarmeria, policja pomocnicza, karna ekspedycja, granatowa policja, straż pożarna. Nawet straż uczestniczy w żydowskiej śmierci! Pojawiają się we wszystkich zakamarkach".
Z kolei Stoczek to miejscowość położona na terenie powiatu węgrowskiego. Akcja w Stoczku również odbyła się przy współudziale polskiej policji granatowej i ochotniczej straży pożarnej. Udział strażaków w zbrodniach niemieckich odnotowała wówczas nawet centralna prasa podziemna. W "Biuletynie Informacyjnym" z 22 października 1942 roku opublikowano następującą notatkę dotyczącą likwidacji podwarszawskich gett: "[...] przeprowadzono mordowanie i wywożenie Żydów w Wołominie, Stoczku, Węgrowie, Radzyminie, Jadowie, [...] Siedlcach [...]. Z różnych stron nadchodzą wiadomości o masowym mordowaniu Żydów lecz żadne z nich nie są tak straszne, jak [to] co nam donoszą z Wołomina i Stoczka. Straż pożarna w Wołominie i męty społeczne spośród ludności Stoczka, które brały czynny udział w akcji niszczenia Żydów, zyskały sobie fatalną kartę w historii dopomagając w zbiorowym mordzie, wyszukując ukrywających się i przodując w grabieży". Biuletyn "Informacja Bieżąca" donosił zaś o wydarzeniach towarzyszących likwidacji getta w samym Stoczku: "[...] w wysiedleniu Żydów 24 IX wzięła haniebny udział polska Straż Ogniowa, wyciągając ich z mieszkań, rabując mienie. Katowskie pachołki doczekały się pochwały od niemieckiego Starosty". Poza doniesieniami prasy podziemnej sporo informacji o udziale strażaków w akcji likwidacyjnej w Stoczku przynoszą powojenne akta dochodzeniowo-sądowe. Choć - co trzeba podkreślić - świadkowie zeznający parę lat po wydarzeniach nie byli pewni, czy główną rolę odgrywali podczas pacyfikacji getta sami strażacy (pojawiający się w hełmach), czy też członkowie orkiestry strażackiej (występujący w rogatywkach). Jeden ze świadków zeznawał: "W Stoczku mieszkałem w czasie okupacji. Zamkniętej dzielnicy żydowskiej w Stoczku nie było. Byłem w czasie wyłapywania Żydów w Stoczku - wyłapywali Żydów Niemcy, pomagali im strażacy w rogatywkach". Inny świadek - oprócz strażaków i niemieckich żandarmów - odnotował obecność granatowej policji. W Stoczku, tak jak gdzie indziej, niektórzy Żydzi salwowali się w dniu akcji ucieczką na wieś. Lecz tam również czekali na nich łapacze. Mieszkająca pod Stoczkiem Anastazja Karapata była świadkiem interwencji strażaków: "Stałam na drodze, w tym czasie widziałyśmy członków Ochotniczej Straży Pożarnej ze Stoczka, wieźli ob. polskich narodowości żydowskiej; ob. Fajgę wraz z jej synem i córką do Stoczka. Gdy się znajdowali na przeciwko nas, to ta Żydóweczka krzyknęła do mojej siostry: 'kochana pani Witkowska, ratuj mnie!!', na co siostra odpowiedziała, 'jak ja mogę ratować?'. Na co jeden ze strażaków nazwiskiem Janiszewski Władysław krzyknął na moją siostrę 'odejdź od niej!', na co siostra się zawróciła i poszła do domu, a ci strażacy powieźli tych żydków do Stoczka i oddali w ręce niemieckiej żandarmerii, która tych żydków zaraz rozstrzelała na kerkucie, czyli na cmentarzu żydowskim".
W czasie likwidacji Stoczka Chaim Kwiatek miał siedemnaście lat. 22 września 1942 roku jego rodzinne miasteczko otoczyli Niemcy, Ukraińcy oraz granatowa policja. Według Kwiatka Niemcy i Ukraińcy zatrzymali się na zewnątrz "przy bramie", "a Polacy szukali w kryjówkach. Zresztą podali oni Niemcom listę wszystkich żydowskich nazwisk. Byli to Polacy". Spisana w jidysz relacja Kwiatka jest jedynym żydowskim świadectwem dotyczącym zagłady tej małej żydowskiej społeczności. Chaim Kwiatek nie tylko widział rozgrywającą się tragedię z bliska, lecz także świetnie znał wszystkich ludzi, którzy dosłownie w ciągu kilku godzin z sąsiadów przekształcili się w morderców i pomocników morderców. Charakterystyczne, że dołączając do swojej relacji listę strażaków i granatowych policjantów, którzy wzięli udział w mordowaniu Żydów, Chaim Kwiatek posługiwał się zdrobnieniami, wskazującymi na stopień zażyłości między katami a ofiarami. Na liście oprócz Czesława Grudziądza i Kazimierza Postka znaleźli się więc niejaki Lutek, Tomek Figler, Czesiek Jasiński, Janek Kalinowski, Staszek oraz Staszek Pigul.
Główną odpowiedzialność za zbrodnię ponosili według Kwiatka wójt Laszyński "oraz 70 innych morderców". Naturalnie chodziło tu o sąsiadów, Polaków, bo to, że mordercami są Niemcy, było w oczach siedemnastoletniego Chaima Kwiatka oczywiste. Oczywiste ani możliwe do zaakceptowania nie było natomiast, że do mordu przyłączyli się koledzy i sąsiedzi. W swojej krótkiej relacji Kwiatek pisał: "Stoczkowski rabin Konszar wygłosił przemówienie, w którym pocieszał i wzywał ludzi do poniesienia śmierci męczeńskiej. W tym czasie ukrywałem się u chłopa w szopie, skąd widziałem cierpienie ludzi. Wójt Laszyński chodził z kijem i bił płaczących. Z mojej kryjówki słyszałem, jak Figler Tomek i Grudziądz Czesław szukali u nas w domu i gadali między sobą: 'Starą Kwiatek (moją matkę) i jej córkę już złapaliśmy i zaprowadziliśmy tam. Starego i synów nie ma'. Dalej zauważyłem, jak Tomek Figler i Pigul złapali Żyda Mendla Motla Oszcega, bili go i zabrali mu zegarek i pierścionki, zbili go i zaprowadzili do grupy. Gdy z kryjówki uciekło małe dziecko Sukienik Dowid, złapał go stary Dzieciątek i oddał Kazimierzowi Postkowi. Ten go męczył, aby Dowid pokazał mu, skąd wyszedł. Dziecko doprowadziło go do miejsca, gdzie ukrywały się trzy żydowskie rodziny. Na miejsce przyszło pięć rodzin z kijami i batami i bili ich bez przerwy, i zaprowadzili do [tamtej - J. G.] grupy. Gdy już wszyscy zostali zebrani, Niemcy wsadzili ich na fury i wysłali na dworzec w Sadownem, a stamtąd do Treblinki. W sumie wywieziono u nas pół tysiąca ludzi. Niemcy wyjechali z miasteczka. Zostali tylko Polacy. Wielu spośród strażaków biegało po miasteczku, szukało i tropiło Żydów, a gdzie znaleźli Żyda, aresztowali go i okradali. W międzyczasie mój brat z ojcem i swoją żoną uciekli do lasu" - kończył swoje dojmująco smutne świadectwo Kwiatek.
Dwóch strażaków ze Stoczka, Władysław Janiszewski i Wacław Zasłonka, wzięło udział w grzebaniu zamordowanych podczas akcji. W czasie jednego z wypadów na cmentarz Janiszewski zobaczył zwłoki Żydówki: "Zdjąłem trupowi kolczyki i pierścionek i oddałem je komendantowi [policji granatowej - J. G] Pawłowskiemu, a za to otrzymałem pozwolenie zatrzymania dla siebie butów zdjętych z nóg trupa zabitej żydówki. W butach tych - dodał strażak Janiszewski - chodziła później moja żona". Innym razem strażacy powalili szpadlem rannego Żyda, który - wydobywszy się z grobu - usiłował uciec z miejsca kaźni. W Stoczku, tak jak i w Węgrowie, pojawili się również miejscowi "dentyści", jak nazywano ludzi handlujących na ulicach złotymi zębami wyrwanymi żydowskim trupom. Wspomniany strażak Janiszewski zauważył raz, że "obok trupa leżała szczęka kauczukowa [zapewne chodziło o protezę - J. G] ze złotą koronką, od której szpadlem odrąbałem koronkę i schowałem do kieszeni". "Dentysta" koronkę zgubił, gdyż - jak zeznał po wojnie, podczas rozprawy - miał dziurę w kieszeni.
W cytowanych zapiskach leśniczego Mikulskiego (dotyczących okolic Biłgoraja) znajdujemy następujący opis: "Było coś w pierwszych dniach grudnia 1942 r. Zawodowy sierżant wojsk polskich w Dylach zorganizował ze strażą pożarną obławę na dzieci żydowskie, przeważnie chłopców w wieku od 10-14 lat, chowających się w sąsiednich lasach. Obława udała się. Na wielki parokonny wóz z drabinami załadowano około piętnaścioro dzieci. Czterech strażaków w błyszczących hełmach z toporkami przy pasach stało na wozie na czterech rogach drabin. Dzieci te błędnymi oczyma patrzały gdzieś daleko w przestrzeń. Może też nie widziały nawet krajobrazu, zamyślone wiedziały, że to już ostatnia godzina ich życia, że czeka ich śmierć niechybna. Stałem wtedy w furtce leśniczówki, wszyscy czterej strażacy [z - J. G] tryumfalną miną dziarsko mi salutowali. Mimo woli powtórzyłem: o tempora". Opis Mikulskiego dotyczy działań druhów ze straży pożarnej w Dylach, lecz dzieci żydowskie będące celem obławy pochodziły najpewniej z pobliskich sztetli likwidowanych pod koniec 1942 roku. Dyle leżą w środku trójkąta, którego północno-zachodni kraniec wyznacza Frampol, na południowym zachodzie położony jest Biłgoraj, a wschodni wierzchołek opiera się o Zwierzyniec. Likwidacja Frampola nastąpiła 2 listopada 1942 roku, Zwierzyńca - dwa dni później, Według polskich świadków wyłapywanie żydowskich uciekinierów w pobliskich lasach trwało wiele dni: "Niemcy sami bali się chodzić do lasu, dlatego wysyłali strażaków, część szła 'z musu', inni ochoczo i dobrowolnie [...] przygnali z lasu do szkoły ze 30 Żydów. [...] Wśród nich był podobno rabin Frampolski". Na szczególne podkreślenie zasługuje informacja, że w akcji łapania Żydów - jak pisze Mikulski - przynajmniej część strażaków uczestniczyła na ochotnika. A to, że Niemcy woleli na "niebezpieczne" poszukiwania bezbronnych ofiar posyłać granatową policję i strażaków, to fakt znany z wielu ówczesnych przekazów. Natomiast akcja strażaków w Dylach stanowiła przykład oddolnej, samodzielnej inicjatywy osp. I nie jest to przykład w jakikolwiek sposób wyjątkowy. Oprócz wyłapywania ukrywających się Żydów druhowie z miejscowych sekcji osp dokonywali również grabieży mienia żydowskiego. Jak pisze cytowana Alina Skibińska: "Zarówno z akt procesowych, jak i z relacji wiemy o bardzo dużym zaangażowaniu straży pożarnych, tak było w każdej miejscowości, gdzie przeprowadzono akcje, ale szczególnie 'zasłużyć' się musieli strażacy z Frampola i Krzeszowa, o nich bowiem relacjonuje wielu świadków. Jeden z oskarżonych, Władysław Bełżek, podał imiona i nazwiska piętnastu członków straży z Krzeszowa, którzy brali udział w łapaniu Żydów, co jednak nie wystarczyło do wszczęcia przeciwko nim postępowania karnego i osądzenia, i tak było we wszystkich innych przypadkach". W Węgrowie likwidacja getta szczątkowego nie przebiegła zgodnie z niemieckim planem: Żydzi, nie mając już nic do stracenia, nie mając najmniejszych złudzeń co do czekającego ich losu, świadomi krwawego tłumienia powstania trwającego równocześnie w niezbyt odległym getcie warszawskim, stawili opór. Był to najczęściej opór bierny - bezbronni Żydzi barykadowali się w otoczonych przez policję (i gapiów) domach. Podobnie jak w broniącym się getcie warszawskim okupant - chcąc uniknąć strat własnych - przystąpił do podpalania domów. O ile jednak w getcie warszawskim podpaleniami zajmowały się niemiecko-ukraińskie Brandkommandos, o tyle w getcie szczątkowym w Węgrowie zadanie to przypadło miejscowym strażakom. Wspominał to polski obywatel Węgrowa: "Strażacy pomagali Niemcom podpalać budynki getta szczątkowego, a potem bosakami wyciągali zmoczonych Żydów z płonących domów". Następnie prowadzili Żydów na "mogiłki" (teren cmentarza żydowskiego), gdzie Niemcy rozstrzeliwali schwytanych.
Brzesko Nowe, Stoczek, Węgrów, Skała i Biłgoraj to tereny dystryktów krakowskiego, warszawskiego i lubelskiego, co wcale nie oznacza, że udział osp w akcjach eksterminacyjnych ograniczał się wyłącznie do tych trzech dystryktów Generalnej Guberni. Nie inaczej działo się w dystrykcie radomskim. Klimontów jest niewielkim miasteczkiem położonym dwadzieścia kilometrów na zachód od Sandomierza. Zagłada lokalnej społeczności żydowskiej nastąpiła w piątek, 30 października 1942 roku, gdy o świcie getto zostało szczelnie otoczone przez komando likwidacyjne, w którego skład weszli: ss, niemiecka policja, ukraińscy policjanci z Trawnik oraz Schupo. Jak odnotował żydowski świadek, zjawili się też: "polska policja z okolicznych miasteczek, strażacy ze swoim komendantem Piotrem Lasotą, żydowska policja i Judenrat". Brutalna pacyfikacja Klimontowa przypominała wiele innych akcji trwających równocześnie w bliższej i dalszej okolicy. W czasie akcji likwidacyjnej funkcjonariusze z posterunku w Klimontowie wzięli udział w rozstrzelaniu dwadzieściorga dwojga Żydów, a kolejnych trzynaścioro zabili w pobliskim lesie.
Wysiedleniom przez cały czas towarzyszyły mordy - najczęściej ginęli ludzie starzy, kobiety i dzieci, wszyscy ci, którzy nie mogli podołać trudom marszu na miejsce zbiórki. A mordom towarzyszył rabunek: "Przybyli ze wsi chłopi i zabrali się za rabowanie - pisał Lejb Zylberberg. - Niemcy zastrzelili jednego Polaka, którego znaleziono w żydowskim domu. Po półgodzinie przybył na cmentarz strażak i przyprowadził starszą kobietę. Kobieta odeszła ze strażakiem na stronę, podniosła spódnicę i wcisnęła mu coś w rękę. Potem chciała odejść, umówiła się z nim, że będzie mogła odejść, ale on jej nie puścił. Tymczasem przyszedł bandyta Teiser [żandarm - J. G.] i rozstrzelał kobietę. W sobotę 31 października 1942 przybiegł jeden, który zbiegł z transportu. Dwaj Polacy dostarczyli go do Klimontowa i przekazali go w ręce strażaków". Scena z kirkutu w Klimontowie nie była niczym niezwykłym: podobne zachowania strażaków odnotowano w czasie akcji w podkrakowskim Wolbromiu. Doprowadzaniem Żydów na miejsce egzekucji zajmowali się też strażacy w Miechowie. Na uwagę zasługuje nie tylko fakt, że strażacy w Klimontowie eskortowali Żydów na miejsce rozstrzelania, że wydawali ich w ręce Niemców i że grabili swoje ofiary, lecz również że po likwidacji getta to właśnie w ręce strażaków miejscowi Polacy przekazywali schwytanych przez siebie Żydów. Jak można z tego wnioskować, w opinii współmieszkańców sekcje osp miały (razem z miejscową żandarmerią i granatową policją) - po wyjeździe niemieckich komand likwidacyjnych - nadzorować i wcielać w życie politykę eksterminacyjną okupanta.
Akcje likwidacyjne w większości gett w Generalnej Guberni zostały przeprowadzone między wiosną a zimą 1942 roku. Jak wiemy, w nielicznych przypadkach na miejscu likwidowanych gett Niemcy utworzyli tak zwane getta wtórne. Do nich należało między innymi getto warszawskie po masowych wywózkach do obozu zagłady w Treblince z lata 1942 roku. Należało też do nich getto szczątkowe w opisywanym Węgrowie. Getta wtórne Niemcy likwidowali jedno po drugim od zimy do późnego lata 1943 roku. Ostateczna likwidacja getta w Węgrowie (w którym przebywało około trzystu Żydów) nastąpiła 30 kwietnia 1943 roku. Podobnie jak podczas poprzedniej akcji likwidacyjnej - z września 1942 roku - teraz także niebagatelną rolę w wymordowaniu żydowskich współobywateli mieli odegrać strażacy z węgrowskiej osp. Pomoc strażaków była o tyle istotna, że - w odróżnieniu od pierwszej likwidacji - tym razem siły niemieckie były nader ograniczone, w zasadzie składały się wyłącznie z miejscowych żandarmów i szupowców. A jak kilkakrotnie już wykazałem, im mniejsze były siły niemieckie, tym większa rola w likwidacji przypadała Polakom: przede wszystkim granatowej policji - i właśnie strażakom. W skrajnych wypadkach - tak jak w niektórych miejscowościach na Podkarpaciu (między innymi w Markowej i okolicy) strażacy wzięli na siebie główny ciężar wyszukiwania, aresztowania, wydawania, a niekiedy także mordowania Żydów.
Bywało też i tak, że strażacy włączali się w akcje eksterminacyjne bez wyraźnego polecenia Niemców, samorzutnie i ochotniczo. Trzeba jednak dodać, że działali wówczas u boku Niemców oraz ich ukraińskich pomocników. Przy czym nie ma większego znaczenia, czy robili to z przyczyn religijnych, ideologicznych (na przykład jako uświadomieni endecy nienawidzący "wroga rasowego"), ze strachu, z lojalności wobec strażackiego kolektywu, czy też napędzani wizją "żydowskiego złota". Z punktu widzenia mordowanych Żydów nie stanowiło to najmniejszej różnicy. Natomiast na szczególną uwagę zasługują te przypadki, gdy strażacy nie tylko włączyli się samorzutnie w akcje eksterminacyjne, lecz dokonali tego zamiast Niemców, praktycznie na własną rękę. Przykładem takiego postępowania jest Podkarpacie, a mówiąc dokładniej - okolice Markowej, gdzie dziś mieści się Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas ii Wojny Światowej.
O ile w miastach i miasteczkach (tam, gdzie stacjonowały i funkcjonowały inne formacje, takie jak pp czy niemiecka żandarmeria) rola osp w likwidacji skupisk żydowskich była pomocnicza, o tyle na wsiach, gdzie strażacy niejednokrotnie stanowili jedyną umundurowaną, zorganizowaną i zdyscyplinowaną siłę, rola ta odpowiednio rosła. Co istotniejsze, w warunkach okupacyjnego rozprzężenia norm współżycia społecznego członkom straży łatwo było uzyskać - za przyzwoleniem Niemców - pewną władzę nad wiejskimi wspólnotami. Proces konsolidacji tej władzy, który można też nazwać procesem bandycenia się członków straży pożarnych, formowania się nowej "elity", stopniowego przejmowania przez nią kontroli nad życiem wiejskiej wspólnoty i podporządkowywania sobie sąsiadów, można prześledzić na przykładzie Gniewczyny, podkarpackiej wioski położonej niedaleko Łańcuta. Według polskiego świadka wydarzeń "w maju 1942 roku, miejscowi, koalicja, a może lepiej powiedzieć: spółka gromadzkiej 'elity', mianowicie szef Ochotniczej Straży Pożarnej (z mandatu społecznego) i zarazem gminny inspektor straży pożarnej (prawdopodobnie z mandatu okupacyjnego) oraz aktywiści straży i zarazem najbliżsi sąsiedzi żydowskiej rodziny Trynczerów, sołtysi i ich pomocnicy zwani pachołkami (teraz z mandatu okupacyjnego) z obu części wsi, łańcuckiej i trynieckiej, oraz bezideowe skrzydło ruchu oporu (może dzika partyzantka, z samozwańczego mandatu) urządzili obławę na miejscowe rodziny żydowskie, wyłapując większość osób dorosłych i dzieci z ośmiu rodzin. Wsadzili nieszczęśników na wozy, jak świnie i cielęta wiezione na jarmark, teraz z uzbrojoną obstawą, i dowieźli ich do domu Leiby i Szangli Trynczerów w środku wsi, w bliskim sąsiedztwie kościoła i plebanii, niedaleko szkoły". W ciągu kolejnych dni "gromadzka elita" gwałciła pojmane Żydówki i torturowała mężczyzn, chcąc uzyskać informacje, komu Żydzi powierzyli na przechowanie meble, sztućce, ubrania i inne cenne przedmioty. A na koniec - gdy ofiary nie miały im już nic więcej do zaoferowania - strażacy zadzwonili do Jarosławia po żandarmów, którzy przyjechali i rozstrzelali schwytanych Żydów na oczach mieszkańców wioski.
Podobny proces formowania się "bandyckiej elity", której trzon stanowili druhowie z osp, nastąpił w innych okolicznych wsiach: Markowej, Husowie czy Sieteszy. Tak jak w Gniewczynie, tak i tutaj głównymi członkami nowej "elity" stali się strażacy, synowie średnio zamożnych rodzin. Także tutaj członkowie strażackiego komanda z okupacyjnego nadania i na mocy okupacyjnej sytuacji podporządkowali sobie resztę mieszkańców - przynajmniej w tych działaniach, które skierowane były przeciwko miejscowym Żydom. Akcja likwidacyjna w Sieteszy rozpoczęła się 3 sierpnia 1942 roku. Kreidla Frieder, mieszkanka wioski, ukryła się wraz z rodziną na polach rzepaku. Natomiast inni Żydzi - zeznała parę lat po wojnie - zbiegli do pobliskiego lasu gromadzkiego. Wszyscy ci ludzie zostali wyłapani przez "pospolite ruszenie", którego główną część stanowili właśnie druhowie z osp z Markowej, Sieteszy i Kańczugi. Złapanych Żydów Polacy już niebawem wydali w ręce Niemców, na śmierć. Ocalał wówczas jedynie "mały chłopiec Natan Goldman, obecnie przebywający w Palestynie, który dosłownie spod kul zdołał się wyrwać i schronić w lesie" - zeznawała Kreidla Frieder. W uzasadnieniu aktu oskarżenia przeciwko jednemu ze strażaków prokurator sądu w Przemyślu pisał: "Sołtys Teofil Ryznar natychmiast po przybyciu wymienionych policjantów zarządził zbiórkę Ochotniczej Straży Pożarnej i zakładników [członków chłopskiej warty - J. G.] z Sieteszy.
To zarządzenie podał do wiadomości strażakom i zakładnikom przez posłańca gminnego 'posłusznego'. Na skutek tego zarządzenia stawili się strażacy i zakładnicy w liczbie kilkunastu, którzy natychmiast udali się do lasu gromadzkiego Sietesz, celem ujęcia ukrywających się Żydów. Schwytanych Żydów poddano wymyślnym torturom, a jeden ze strażaków uderzył Arona Silbermana grabowym kijem po głowie, tak że głowę roztrzaskał i oko wypłynęło".
Podobnie rzecz się miała w pobliskiej Markowej. Tutaj też zarządzono zbiórkę Żydów celem odtransportowania ich do Łańcuta, gdzie czekali na nich Niemcy - i śmierć. Nie wiemy dokładnie, w jakiej formie zakomunikowano miejscowym Żydom polecenie koncentracji i deportacji. Zapewne rozkaz niemiecki trafił na ręce sołtysa, jak to zazwyczaj bywało, za pośrednictwem granatowej policji. Nie ma to zresztą większego znaczenia - istotny jest fakt, że w żadnym świadectwie nie wspomniano o obecności Niemców w czasie akcji. Żydzi z Markowej - podobnie jak ci z Husowa i Sieteszy - w ogromnej większości odmówili stawienia się na miejscu zbiórki i szukali schronienia w pobliskich lasach. Jeszcze tego samego dnia przed zachodem słońca w ślad za zbiegami udało się komando złożone z polskich strażaków. W strażackiej obławie wzięło udział - według żydowskich świadków - trzydziestu ośmiu druhów z lokalnych sekcji bojowych. Obława zakończyła się wielkim sukcesem, gdyż łapaczom udało się pojmać trzydzieścioro pięcioro spośród około czterdzieściorga Żydów, którzy usiłowali ujść deportacji. Schwytanych dotkliwie pobito i zamknięto w gminnym areszcie, pod strażą członków osp z Markowej. Można w tym miejscu postawić kolejną hipotezę: w mniejszych miejscowościach, w których Żydzi uniknęli wcześniejszej deportacji do gett (takich jak Markowa czy Sietesz), wysiedlenia odbyły się wyłącznie siłami polskich służb mundurowych - w tym wypadku ochotniczych straży pożarnych.
Zakończeniem, a zarazem podsumowaniem fazy akcji likwidacyjnych był rozkaz wydany przez Ferdinanda von Sammerna-Frankenegga, dowódcę ss i policji na dystrykt warszawski, który nakazywał natychmiastowe rozstrzeliwanie wszystkich Żydów przechwyconych poza kilkoma poprzednio wzmiankowanymi gettami szczątkowymi. Rozkaz, skierowany do żandarmerii i Schupo, zaczął również obowiązywać polską policję.
Dowódca ss i Policji
Warszawa, dnia 10 grudnia 1942 r. w Okręgu Warszawa la 3218. L.dz. 6383/42
Dotyczy: zarządzenia przeciw żydom przebywającym bez zezwolenia poza obrębem żydowskich dzielnic mieszkaniowych w okręgu warszawskim.
Do Dowódcy Policji Porządkowej w Okręgu Warszawa w Warszawie
Na podstawie rozporządzenia policyjnego o utworzeniu żydowskich dzielnic mieszkaniowych w Okręgach Warszawa i Lublin z dnia 28.10.42 r. winno być przesiedlanie żydów ukończone z dniem 30.11.42 r. Według §2 tego rozporządzenia nie wolno żadnemu żydowi bez policyjnego zezwolenia przebywać poza obrębem żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej lub dzielnicę tę opuszczać. Od obowiązku przebywania w żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej wyjęci są żydzi, którzy są zatrudnieni w zakładach gospodarczych lub zbrojeniowych i umieszczeni są w zamkniętych obozach. W myśl § 3 żydzi niestosujący się do postanowień § 2 karani będą śmiercią. Wobec tego należy żydów napotkanych poza obrębem dzielnicy żydowskiej mieszkaniowej, bez posiadania na to zezwolenia, natychmiast bez wszczęcia jakiegokolwiek dochodzenia zastrzelić. To samo dotyczy żydów schwytanych podczas zwalczania band. Dowódcom plutonów żandarmerii, którzy winni dbać o jak najściślejsze wykonanie tego rozkazu, należy wydać stosowne polecenia. Do dnia 30 każdego miesiąca należy mi meldować, ilu żydów zastrzelono na podstawie tego zarządzenia.
Dowódca ss i Policji w okręgu Warszawa
[-] Sammern
Ostatnim, logicznym krokiem na drodze zbrodni było dostarczanie Żydów wprost do obozów zagłady. I tak właśnie postąpili polscy policjanci z Włodawy, którzy latem 1943 roku dowieźli swoich żydowskich sąsiadów na furach bezpośrednio pod bramę obozu zagłady w Sobiborze.