Holocaust, Niemcy, Żydzi...
Zapowiedziana jesienią ubiegłego roku przez wydawnictwo Pipera publikacja pracy Finkelsteina ściągnęła na pomysłodawców gromy. Przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech Paul Spiegel twierdził, że wydanie książki "przekracza moralne granice", a inni przedstawiciele żydowskiej społeczności mówili o "wodzie na młyn antysemitów". Szef oficyny bronił się, że wydawcy nie traktują bezkrytycznie opinii autorów publikowanych książek, ale też przebąkiwał pod adresem swoich oponentów o typowym dla totalitaryzmów "duchowym terrorze" i poprawności politycznej, która tworzy w głowie cenzorskie nożyce.
Kulminacją rozgorzałego jesienią sporu była
niedawna wizyta Finkelsteina na prezentacji książki w Berlinie - na konferencję
prasową autora przyszło 200 dziennikarzy, a na otwartym spotkaniu z nim słuchaczy
było pięć razy tyle. Wznoszono nazistowskie okrzyki, a zwolenników i
przeciwników Finkelsteina, którzy wdali się w bijatykę, rozdzielała
policja.
Niedźwiedzia
przysługa
Wydawało by się, że przedstawiciele
niemieckiego establishmentu i przemysłu, którzy z trudem ściubią obiecane 5
miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników niewolniczych i
przymusowych w III Rzeszy (dotąd zebrali około dwóch trzecich tej kwoty),
mogliby - przynajmniej w duchu - przyklasnąć przybywającemu zza oceanu z
odsieczą Finkelsteinowi. Rzecz jednak nie w czerpaniu zysków z tragedii
holocaustu i zawyżaniu w tym celu liczby uprawnionych do odszkodowań, co autor
- zresztą syn polskich Żydów, którzy przeżyli holocaust - zarzuca żydowskim
organizacjom. Znacznie groźniej brzmi w Niemczech głoszona przez Finkelsteina
teza o dokonywanej przez Żydów ideologizacji, czy wręcz
"sakralizacji", holocaustu, w której Niemcy łatwo mogą doszukać się
również własnego stosunku do nazistowskiej przeszłości. W dodatku
Finkelsteinowi wtórują inni żydowscy autorzy.
"Ideologia holocaustu", o której pisze Finkelstein, opiera się na założeniu
wyjątkowości mordu dokonanego przez nazistów na Żydach i niewspółmierności
tej tragedii do innych masowych zbrodni popełnianych w przeszłości (Finkelstein
przywołuje tu cierpienia amerykańskich Murzynów i Indian oraz wymordowanie na
początku XX wieku ponad pół miliona Ormian przez Turków).
Również cytowany przez niemiecki dziennik Die Welt izraelsko-amerykański
publicysta Adi Ophir pisze o namiastce religii, w którą - jego zdaniem -
zamienia się pamięć o holocauście: z własnymi "kapłanami" (dla
Finkelsteina głównym z nich jest Elie Wiesel), przykazaniami (typu:
"nigdy nie porównuj", "nie będziesz miał innych holokaustów
przede mną") i rytuałami (jak pielgrzymki Żydów do
wschodnioeuropejskich miejsc pamięci).
Według Petera Novicka z University of Chicago, którego książka The Holocaust
in American Life ukazała się w Niemczech równocześnie z pracą Finkelsteina,
dopiero po wojnie sześciodniowej w 1967 roku wśród amerykańskich Żydów
zakorzeniło się przekonanie, że jako naród są ofiarami największej w
dziejach ludzkości zbrodni. Novick uważa, że powodem tego było zagrożenie
egzystencji Izraela ze strony państw arabskich i związana z tym obawa przed
powtórką holocaustu. Jednocześnie próbowano znaleźć nowy punkt odniesienia
dla żydowskiej tożsamości zbiorowej, by zapobiec asymilacji Żydów w amerykańskim
społeczeństwie.
"Tylko data się zgadza" - polemizuje z
Novickiem Finkelstein. Jak twierdzi, po ataku Izraela na kraje arabskie, a następnie
szybkiej i zwycięskiej wojnie z nimi, Amerykanie zaczęli wspierać państwo żydowskie,
uznając je za silnego sojusznika. I właśnie do uzasadniania tej polityki
potrzebowali "ideologii holocaustu". "Holocaust jest strategią,
za pomocą której można każdą krytykę wobec Żydów dyskredytować: krytyka
może być motywowana tylko antysemityzmem" - argumentuje autor. Według
niego, obecne znaczenie holocaustu to skutek "propagandowej indoktrynacji,
której celem nie jest lepsze zrozumienie przeszłości, a manipulacja teraźniejszością".
Zbrodnia i kara
Wnioski Finkelsteina są dla Niemców trudne do
przyjęcia. Tak jak Żydzi opierają swą zbiorową tożsamość na poczuciu
przynależności do narodu ofiar bezprecedensowego w historii ludobójstwa, tak
Niemcy fundamentem swojej demokracji uczynili pamięć o tej zbrodni i potrzebę
jej odkupienia. Dobrze obrazują to napisy na transparentach, które na
spotkaniu z Finkelsteinem rozpostarli jego przeciwnicy: "Niemieccy sprawcy
nie są żadnymi ofiarami", "Holocaust-Industry - Siemens, Deutsche
Bank, IG Farben" (firmy, które czerpały zyski z nazizmu).
Jednak budowanie ideowych podstaw niemieckiej demokracji na poczuciu winy za
zbrodnie nazizmu nie od razu było tak oczywiste. Wraz z powstaniem RFN w 1949
roku zmierzano raczej do ograniczenia rozliczeń z przeszłością, a skazani
przez aliantów na wieloletnie, czasem dożywotnie kary naziści przedwcześnie
wychodzili z więzienia. Byli członkowie NSDAP zasilali też aparat urzędniczy
demokratycznych Niemiec.
Jednocześnie pojawił się problem odzyskania międzynarodowej wiarygodności
Niemiec, a jedną z dróg do tego była wypłata odszkodowań. W 1953 roku rząd
Konrada Adenauera podpisał w tej sprawie porozumienie z Izraelem. Niemiecki
historyk Peter Steinbach pisze, że w latach 50. Niemcy byli wdzięczni Żydom
za przyjmowanie odszkodowań, bo płacąc, "mogli wrócić do kręgu
cywilizowanych narodów". Steinbach przypomina jednak, że ówcześnie
Niemcy wciąż jeszcze chętnie zaliczali nazistowskie ludobójstwo do zbrodni
wojennych i porównywali do "terrorystycznych ataków" alianckiego
lotnictwa na Hamburg, Kolonię czy Drezno. Ci, którzy nie wytrzymywali
rzeczywistości systematycznego ludobójstwa, akceptowali później milsze dla
ucha, bo obco brzmiące pojęcia, jak holocaust czy shoah.
Ważnym wydarzeniem kształtującym nową społeczną świadomość i refleksję
historyczną był szeroko komentowany w Niemczech proces Adolfa Eichmana w
latach 1961-62. Do głosu zaczęło też dochodzić nowe pokolenie. Jednym z
elementów protestu niemieckich studentów w końcu lat 60. był bunt dzieci
przeciw przeszłości swoich rodziców.
Gdy w 1969 roku władzę w Niemczech przejęli na
czternaście lat socjaldemokraci, doszło do przewartościowania niemieckiej świadomości.
Symbolicznym tego wyrazem było uklęknięcie kanclerza Willy'ego Brandta przed
pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie w 1970 roku. W końcu - jak pisze
Steinbach - pedagogiczną konsekwencją zbrodni stała się obietnica:
"Nigdy więcej". "Przysięgi zostały złożone, obchody ku czci
urządzone, pomniki wzniesione. To wszystko nie było reakcją na oczekiwania Żydów,
lecz odpowiadało gotowości do odbycia pokuty przez społeczeństwo sprawców"
- komentuje historyk niemieckie rozliczenia.
Próbę nowego zdefiniowania świadomości historycznej Niemców, już bez odwoływania
się do kompleksu winy, podjęła po wyborczym zwycięstwie w 1983 roku
chadecja. Towarzyszył temu rozgorzały w połowie lat 80. spór historyków wokół
postulatu Ernsta Noltego, by nazistowskie ludobójstwo "odideologizować"
- przenieść na płaszczyznę historyczną, mierzyć zwykłą skalą nauk
historycznych i porównywać - choćby ze zbrodniami stalinizmu. Jednak za sprawą
tezy Noltego, że nazizm był reakcją obronną na stalinizm, łatwo było cały
problem zdyskredytować. Ugruntowało to dogmat: kto porównuje holocaust z
innymi zbrodniami, zaprzecza jego wyjątkowości i kwestionuje niemiecką
odpowiedzialność.
Bycie Żydem nie chroni przed głupstwami
Jak głęboko kultura publicznego samobiczowania
tkwi w niemieckich, przede wszystkim lewicowych, elitach, świadczy dyskusja
wywołana cztery lata temu przez Daniela J. Goldhagena. Amerykański politolog
żydowskiego pochodzenia dowodził w książce Gorliwi kaci Hitlera: zwyczajni
Niemcy i holocaust, że przyczyną nazistowskiego ludobójstwa był "właściwy
narodowemu charakterowi Niemców" antysemityzm nastawiony na eksterminację
Żydów. Tę tezę roztrząsano w Niemczech z masochistyczną wręcz satysfakcją.
I choć nie brakowało sprzeciwów wobec przypisywania Niemcom zbiorowej winy,
Goldhagen został wyróżniony prestiżową niemiecką Nagrodą Demokracji, a na
spotkaniach autorskich w Niemczech witały go owacjami rzesze zwolenników.
Z gorszącą niemieckie elity tezą występuje teraz Finkelstein. Co gorsza, jak
sam przyznaje, chroni go szczególny immunitet - przynależności do
"narodu ofiar". "W kwestii odkupienia win jesteście w stosunku
do Amerykanów o lata świetlne do przodu" - przekonuje Niemców
Finkelstein. Również jego kąśliwa uwaga o tym, że w USA liczba muzeów i
pomników holocaustu dorównuje niemal liczbie barów McDonald's, nie brzmi w
Niemczech szczególnie obco.
Nic więc dziwnego, że dziennik Berliner Zeitung pisze o "werbalnym
zamachu na ultima ratio" niemieckiej republiki, a wspomniany już Peter
Steinbach o problemie, który "porusza nerw życiowy" powojennego
niemieckiego społeczeństwa. Niektórzy wróżą już wybuch nowego sporu
historyków. Jednak przepytywani jeszcze w ubiegłym roku przez agencję DPA
historycy - jak twierdził jeden z nich, Michael Wolffsohn - "w obawie o
kariery i przez polityczną poprawność boją się podejmowania tematu niczym
diabeł święconej wody". A jego koledzy po fachu argumentują: "To
sprawa Amerykanów. Dlaczego mamy zajmować stanowisko w sprawie, która nas nie
dotyczy?".
Publicyści wolą raczej skupić się na oskarżeniach Finkelsteina dotyczących
finansowego wykorzystywania holocaustu przez organizacje żydowskie niż na
kwestii stosunku Niemców do ich własnej przeszłości. Dziennik Tagesspiegel,
nawiązując do lewicowych poglądów Finkelsteina, ironizuje: "Najbardziej
mętna w książce jest obrona niemieckiego i szwajcarskiego przemysłu i banków.
Biedni, bezradni bankierzy!". Ta sama gazeta nazywa książkę "hucpą"
i prowokacyjnie tłumaczy, dlaczego nie należy dyskutować z jej autorem:
"Bycie Żydem nie chroni przed głupstwami".
Media chętnie odwołują się do opinii Petera Novicka, który zarzuty
Finkelsteina wobec żydowskich organizacji nazywa "głupim
oszczerstwem", a jego książkę - "tandetą". Doszukują się też
osobistych motywów w twierdzeniach autora Holocaust-Industry, przypominając,
że Finkelstein porównuje trzy i pół tysiąca dolarów odszkodowania, jakie
jego matka dostała za kilkuletnie cierpienia podczas wojny, z wysokimi
honorariami "kapłanów holocaustu".
Równie często posądza się Finkelsteina o snucie teorii spiskowych i paranoję,
a jego książkę porównuje do antysemickich Protokołów mędrców Syjonu. Sam
Finkelstein bagatelizuje oskarżenia o wspieranie antysemityzmu argumentami.
Zapytany, co by powiedział neonaziście, któremu podoba się jego książka,
żartował: - O ile wiem, większość neonazistów nie czyta żadnych książek.
Według niego, to właśnie "przemysł holocaustu" i dokonywana przez
niego "sakralizacja" tragedii Żydów wywołują antysemityzm.
Nie budzić upiorów przeszłości
Teza Finkelsteina o finansowym
"dojeniu" Niemców przez zabiegające o odszkodowania żydowskie
organizacje odpowiada stereotypowi "pazernego Żyda" i może dlatego
tak łatwo zaakceptowało ją dwie trzecie niemieckiego społeczeństwa. Media,
skupiając się na wyśmiewaniu tego wątku, mimowolnie go nagłośniły - z
efektem, który rodzi pytanie o ich wiarygodność.
Jednoczesna ucieczka niemieckich elit przed nową debatą nad własną przeszłością
wynika zapewne z obawy, że kryje ona w sobie zbyt wiele niebezpieczeństw. -
Jakie podejrzenia budzi człowiek, mówiąc, że Niemcy są teraz normalnym
narodem, zwykłym społeczeństwem? - pytał przed trzema laty znany niemiecki
pisarz Martin Walser. - Jeśli każdego dnia w mediach wytyka mi się przeszłość,
czuję, że coś się we mnie buntuje przeciwko ciągłej prezentacji naszej hańby
- mówił. Pisarz przestrzegał, że Oświęcim nie nadaje się do tego, by stać
się "zrutynizowaną groźbą" i "moralną maczugą". Nieżyjący
już przywódca niemieckiej społeczności żydowskiej Ignatz Bubis nazwał
wtedy wystąpienie Walsera "kulturą odwracania głowy".
Niemiecka pamięć o holocauście zamienia się jednak w rutynę znaczoną
kolejnymi rocznicami, przemówieniami i publicznym kajaniem. Tłumienie dyskusji
o pozbawionym emocji i martyrologicznego zadęcia stosunku do przeszłości może
budzić wśród "zwykłych Niemców" podejrzenia, że "jest coś
do ukrycia". Stąd dość blisko do zakwestionowania nazistowskiego ludobójstwa.
Norman Finkelstein urodził
się w 1953 roku w ortodoksyjnej żydowskiej rodzinie w nowojorskim Brooklynie.
Jego rodzice byli podczas wojny w warszawskim getcie i w obozie na Majdanku.
Ojciec trafił później do Oświęcimia, a matka - do obozów pracy w Częstochowie
i Skarżysku Kamiennej.
W Holocaust-Industry Finkelstein twierdzi, że pieniądze, które JCC otrzymała
na mocy zawartej w 1952 roku umowy z Niemcami, zamiast na pomoc ofiarom nazistów,
w tym robotnikom niewolniczym i przymusowym, przeznaczono na wspieranie wspólnot
żydowskich w krajach arabskich i finansowanie edukacji na temat holocaustu. Według
niego, odszkodowania otrzymali tylko rabini i czołowi przywódcy żydowskiej
wspólnoty.
Autor pisze, że organizacje żydowskie, zanim wystąpiły do amerykańskich sądów
ze zbiorowymi skargami przeciwko Niemcom, na Szwajcarii wypróbowały mechanizm
skargi, by zdobyć odszkodowania za pieniądze pozostawione w tamtejszych
bankach przez zamordowanych podczas wojny Żydów. Przewiduje, że następnymi
adresatami żydowskich roszczeń będą kraje Europy Środkowej i Wschodniej, zwłaszcza
Polska, Węgry i Słowacja, które przejęły po wojnie nieruchomości należące
do Żydów.
Według Finkelsteina, do tej pory żyje nie więcej niż 25 tysięcy więzionych
w obozach koncentracyjnych Żydów, a nie 135 tysięcy, jak utrzymują żydowskie
organizacje. Zawyżanie liczby tych, którzy przeżyli holocaust, jest
niebezpieczne, bo może prowadzić do podważania rozmiarów nazistowskiego
ludobójstwa - uważa Finkelstein.
Przedstawiciele organizacji żydowskich dowodzą z kolei, że pieniądze
otrzymane w latach 50. od Niemców nie były przeznaczone dla robotników
niewolniczych i przymusowych. Według Karla Brozika z JCC odszkodowania
przekazano tym, którzy odnieśli uszczerbek na zdrowiu w wyniku pobytu w
nazistowskich obozach; sfinansowano też program odbudowy żydowskiej społeczności,
przesiedlenie Żydów z Europy i edukację w zakresie holocaustu. Brozik, pytany
przez Berliner Zeitung o postulat Finkelsteina, by niemiecki rząd przekazywał
odszkodowania uprawnionym bez pośrednictwa żydowskich organizacji, zapewnia: -
Nasze programy komputerowe są tak fantastycznie precyzyjne, że jeśli dziś
otrzymamy pieniądze, jutro możemy dokonać wypłat.
W wywiadzie dla tej samej gazety historyk Wolfgang Benz z Instytutu Badań nad
Antysemityzmem berlińskiego Uniwersytetu Technicznego potwierdza, że celem
dotychczasowych niemieckich wypłat nie było zadośćuczynienie robotnikom
niewolniczym i przymusowym. Jeśli chodzi o liczbę żyjących do tej pory ofiar
mówi, że "prawda leży pośrodku". Uważa, że sprawa odszkodowań i
ich wykorzystania "nie jest całkiem przejrzysta". |
Holocaust Industry