Fantastyka - marzec 1991 r.
Szczeciński Zjazd Związku Pisarzy w styczniu 1949 roku po raz pierwszy postawił otwarcie problem walki z formalizmem i kosmopolityzmem oraz walki o sztukę realizmu socjalistycznego, jako problem walki o twórczość, która w treściach swoich obejmie cały głęboki proces przeobrażeń naszego kraju, a w celach swoich stanie się wychowawcą nowego, socjalistycznego człowieka.1
WŁODZIMIERZ SOKORSKI
Jacek Inglot
Soc Fiction
Tak oto po blisko dwóch latach od owego pamiętnego zjazdu komentował jeden
z prominentów ówczesnego życia kulturalnego cele i zadania zwrotu w sztuce i
literaturze, który dokonał się w końcu lat czterdziestych, a do historii
przeszedł jako okres realizmu socjalistycznego, w skrócie: socrealizmu.
Nasilający się stalinizm obejmował coraz to nowe obszary życia społecznego;
w styczniu 1949 roku przyszedł czas na kulturę.
Sam socrealizm - jak wszystko, co najlepsze w owych latach - był wynalazkiem
radzieckim. Kształtował się tam (w ZSRR) stopniowo od początku lat
trzydziestych, po stłumieniu względnego pluralizmu artystycznego cechującego
lata dwudzieste, czyli okres NEP-u. Ofiarą czystki padła przede wszystkim
awangarda, jako, zdaniem partii, nie potrafiąca we właściwy sposób zaspokoić
potrzeb tzw. kultury proletariackiej. Na placu boju pozostali zwolennicy kierunków
realistycznych, których ujęto w żelazne karby realizmu socjalistycznego.
Sprawę przypieczętowano na l Wszechzwiązkowym Zjeździe Pisarzy Radzieckich
(sierpień 1934), gdzie przemówienia formułujące założenia nowego kierunku
wygłosili sekretarz KC WKP(b) Andriej Żdanow i wybitny pisarz Maksym Górki.
Na czym to nowe miało polegać? W warstwie najogólniejszej na stworzeniu
nowego typu kultury, przeciwstawnej dawnej, elitarnej kulturze burżuazyjnej,
zwanej przez marksistów "sztuką dla sztuki". . Sztuka socjalistyczna
miała być dostępna dla najszerszych rzesz proletariatu, co oznacza, że
powinna być tworzona z punktu widzenia tej klasy. A ponieważ klasa ta znajduje
się w rewolucyjnym ruchu, tedy i sztuka powinna ten ruch i życie odzwierciedlać
i pokazywać, a także w nim uczestniczyć. W teorii miało to polegać na twórczym
wykorzystaniu dorobku dziewiętnastowiecznego realizmu, który winien służyć
jako podstawa ku ewolucji w kierunku realizmu socjalistycznego. Najkrótszą
definicję nowej sztuki dał Stalin, twierdząc, że ma być ona proletariacka
w swej treści, narodowa w formie. Definicja
ta była na tyle nieprecyzyjna, że posługując się nią można było za to
samo otrzymać nagrodę stalinowską bądź dożywocie w łagrze. W praktyce nowe oznaczało podporządkowanie Literatury, a wraz z nią innych
dziedzin sztuki, ideologicznej linii partii bolszewickiej. Pisarz stracił swą
autonomię, stając się "inżynierem dusz ludzkich", a jego praca zaczęła
być traktowana jako działalność produkcyjna, którą można poddawać
administracyjnym dyrektywom. Miał możność działania jedynie w systemie z góry
narzuconych norm, takich jak partyjność, narodowość, typowość bohaterów i
sytuacji, historyczność i rewolucyjny romantyzm. Były to kryteria na tyle ogólnikowe,
że sprzyjały powielaniu w nieskończoność wzorców
raz sprawdzonych i zaakceptowanych - każde wyjście poza schemat mogło zostać
zinterpretowane jako akt wrogi wobec jedynie słusznej ideologii, a tym samym
skończyło się dla autora zgoła tragicznie.
Ten wzorzec kultury doskonałej zdecydowano narzucić polskim twórcom w
ramach dalszej centralizacji i unifikacji życia społeczeństw bloku
wschodniego, którą to akcję przeprowadzono równocześnie we wszystkich
zagarniętych przez Stalina krajach. W przypadku Polski było to szczególnie
niewdzięczne zadanie - samo Słońce Narodów parę lat wcześniej wspominało,
że wprowadzanie do Polski socjalizmu to jakby siodłanie krowy. Mieli tę świadomość
także główni wykonawcy w terenie: Przyjmując
założenia ideologiczne realizmu socjalistycznego jako historyczne i główne
zadanie, traktujemy jednocześnie ten postulat jako proces historyczny, szczególnie
trudny do rozwiązania w dziedzinie sztuki, gdzie nie tylko rozumowe, lecz często
emocjonalne przesłanki oddziaływują na sam proces twórczy silniej może niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia.2
Ogólne założenia teoretyczne uległy zaraz konkretyzacjom, tak np. Henryk
Markiewicz stwierdza, że zasadnicza cecha realizmu socjalistycznego to
konsekwentnie dialektyczne widzenie rzeczywistości
- toteż (...) zjawiska negatywne winny być ukazane w konflikcie z siłami postępu,
w perspektywie swego cofania się, klęski i likwidacji.3 Stąd
naturalny temat sztuki socrealizmu to walka starego z nowym, tzn. formacji
kapitalistycznej z nadchodzącym socjalizmem, który w wyniku rewolucyjnego
rozwoju rzeczywistości zwycięża. A zwyciężając, wykształca nowe typy
zachowań i osobowości.
Tak rozumiana nowa literatura narzuca swój rodzaj bohatera, który, w
przeciwieństwie do bohaterów epok przeszłych, dysponuje nowym rodzajem, jeśli
można tak rzec, wrażliwości. Traktuje on problemy i konflikty społeczne jako swoje
osobiste, prywatne sprawy. Najważniejsza jest aktywność społeczna, praca i
walka o socjalizm. Na pierwszy plan wysuwa się masą i kolektyw, bohaterami
utworów zostają nawet grupy (tak jak przewidywał Witkacy w
"Nienasyceniu"). Kolektyw jest źródłem siły i rozwoju duchowego, jego
brak - klęską.
Bohater socrealistyczny to osoba skupiająca w sobie najlepsze cechy: socjalistyczny
patriotyzm i internacjonalizm, ofiarne oddanie sprawie narodu, bohaterstwo pracy,
prawość i czystość moralna w międzyludzkich stosunkach.4 Tak
pojętemu bohaterowi pozytywnemu towarzyszy oczywiście w każdej wzorcowej
powieści socrealistycznej jego negatywny odpowiednik, charakteryzujący się
cechami dokładnie odwrotnymi niż wyżej przytoczone - bardzo często jest też
fizycznie odpychający, jak to burżuj.
Przygody tych osobników musiały być osadzone w konkretnym miejscu i
czasie. l tu były określone preferencje: Tematyka współczesna
i w jej granicach tematyka produkcyjna są najważniejszym, najpilniejszym
naszym zadaniem 5,
stwierdza Jerzy Putrament. Wszystko to razem daje nam ideowy wzorzec tak
popularnej w owych latach "powieści produkcyjnej".
Jak się miała do tej sytuacji odradzająca się po wojnie, a właściwie
powstająca od podstaw, polska fantastyka? Stało się z nią to samo, co z
innymi dziedzinami twórczości artystycznej - aby istnieć, musiała udowodnić,
że też jest częścią socrealizmu. Wbrew powszechnej opinii sam termin
fantastyka nie był napiętnowany, choć pojmowano go dość nieraz osobliwie: Dziś
zdaje się dla wszystkich nie ulegać wątpliwości, że fantastyka jest
elementem jeśli nie nieodzownym, to bardzo pożądanym w literaturze dla dzieci
i młodzieży. Sedno sprawy leży w tym, aby była to fantastyka zgodna z
zasadami realizmu socjalistycznego, czerpiąca z bogatych źródeł twórczości
ludowej, bajki i folkloru ludowego. Chodzi o to, aby w fantazji, w marzeniu nie
przemycać pierwiastków wstecznej ideologii, idealizmu, aby marzenie związać
z rzeczywistością, aby wprząc je w służbę twórczego działania 6, stwierdza
Hanna Kirchner, swą "pozytywną" definicją mordując samą
istotę fantastyki.
Udowodnienia zaś związków fantastyki, a dokładniej fantastyki naukowej, z
realizmem podjął się Stanisław Lem w artykule "Imperializm na
Marsie".7 Stwierdza tam wręcz, że literatura fantastyczno-naukowa
jest w gruncie rzeczy swoiście
kształtującą się gałęzią realizmu. Jeśli nawet (...) nie jest realizmem
we właściwym sensie tego słowa, to jednak, wbrew intencjom twórców, daje świadectwo
o swojej epoce i wyraża bardzo realne treści.8 Dalej
tłumaczy, że pisarz fantastyczny widzi problemy lepiej nawet od pisarza współczesnego,
ponieważ przenosząc w przyszłość zalążki obecnych problemów może je
obejrzeć pełniej i jak gdyby w powiększeniu.
Każda z dziedzin ówczesnego życia
dzieliła się na sferę słuszną i niesłuszną. Tak na przykład słusznym światopoglądem
był materializm, a niesłusznym idealizm. Słusznym krajem był ZSRR, a niesłusznym
USA. W literaturze słusznym kierunkiem był socrealizm, a zupełnie błędnym
formalizm i awangardyzm (także naturalizm, psychologizm, egzystencjalizm, tak
na oko 90 proc. ówczesnej światowej literatury zostało pozbawione uświęcającego
nimbu słuszności). Każdy, kto chciał cokolwiek zrobić, musiał pierwej
wykazać słuszność swego zamierzenia, a także wykazać niesłuszność
zamierzeń czy prac podobnych, ale wrogich nam ideowo. Na terenie fantastyki
literaturą absolutnie niesłuszną była amerykańska science fiction, co Lem
tak udowadnia: Autorzy amerykańskich
"sci-fi" traktują elementy otaczającej ich kapitalistycznej rzeczywistości
jako po wiek wieków dane, stałe i niezmienne. Jednym z takich świętych,
nienaruszalnych "tabu" jest własność prywatna, tak tedy podnoszą ją
do rangi absolutu i rzutują w najdalszą przyszłość, na jej podstawach usiłując
wznosić swoje wymarzone utopie. Wynik tego eksperymentu już nie zależy od
nich i jest całkowicie jednoznaczny: otrzymujemy w taki sposób obłędne,
przerażające, makabryczne wizje, a dzieje się tak dlatego, ponieważ egzystujący
w stadium agonalnym imperializm nie ma przed sobą żadnych w ogóle dróg
rozwoju i przedłużanie w przyszłość jego stosunków społecznych prowadzi
donikąd.9
Zgodnie z socrealistyczną logiką Lem rozumuje dalej, że literatura SF
wyrosła na kapitalistycznym podłożu nie może dać jakiejkolwiek "godnej człowieka"
wizji przyszłości - ponieważ, jak wykazano wyżej, sam kapitalizm nie ma żadnej
przyszłości. Co innego w przypadku socjalizmu: Całkowicie
odmiennie przedstawia się rzecz w społeczeństwie budującym socjalizm. Z
niego wszystkie drogi prowadzą w przyszłość i dlatego przed pisarzem-twórcą
fantastyki naukowej otwierają się tu oszałamiające swym bogactwem horyzonty.
Gdy jednak pisarz stara się być głuchy na głos konieczności historycznej i
los klasy rządzącej państwa imperialistycznego utożsamia z losem ludzkości,
pojawiają się obrazy walczących z sobą planet, martwych, zrytych kraterami
bombowymi globów, zboczeń seksualnych na wszystkich możliwych światach,
obrazy społeczeństwa rządzonego terrorem i przekupstwem, przed którego
potwornością zbawić może tylko ucieczka w obłęd lub śmierć... Ale to
przecież wcale nie jest fantazja, to przecież znowu - jeszcze raz - dzisiejsza
Ameryka... i czy nie mam racji, mówiąc o realnych treściach fantastyki
naukowej?10 Zaiste,
miał rację, sprzedając czytającej publiczności tyle ekscytujących wiadomości
o amerykańskiej science fiction. Uczynił to w sposób dość przewrotny,
wykorzystując obowiązującą w czasach stalinowskich zasadę, że o Ameryce,
owszem, można sobie pisać do woli, z jednym małym warunkiem: byle źle. W ówczesnej
praktyce recenzenckiej komentowano nowości wydawnicze na Zachodzie potokami
ideologicznych pomyj,
wciskając między wersy istotne, a wielce dla ówczesnego czytelnika atrakcyjne
treści. Zresztą, Lem jest tu o tyle uczciwy, że jego niechętny i pełen
rezerwy stosunek do amerykańskiej SF utrzymał się i później, czego
"Fantastyka i futurologia" najlepszym dowodem. Tak tedy rozdzieliwszy słuszne ziarna od niesłusznych plew można było w
spokoju zasiąść przy biurku i zacząć tworzyć tę właściwą, zgodną z
socrealistycznym kanonem fantastykę. Nie było tego dużo, raptem kilka książek
rozsianych na przestrzeni kilku lat. Mimo braku oficjalnego zakazu, ten rodzaj
tematyki nie był popierany, a to w ówczesnych warunkach znaczyło, że tak czy
owak z publikacją mogą być problemy. Ten brak poparcia czy ignorowanie SF
przeszły ze stalinizmu do następnych "etapów rozwojowych" PRL.
Nie pisano tedy wiele - zaważył też zapewne brak poważniejszych tradycji
przedwojennych, odcięcie od SF amerykańskiej, przeżywającej wtedy swój złoty
wiek, i błędne decyzje w rodzaju "zapółkowania" książki Romana
Gajdy "Ludzie ery atomowej" (która, zdaniem wielu, miała szansę znacząco wpłynąć na oblicze gatunku). W
rezultacie dorobek fantastyki
polskiej tego okresu przedstawia się nad wyraz ubogo. Ale nawet w tej niewielkiej
puli książek udało mi się wyróżnić grupy, hołdujące trzem odmiennym
sposobom traktowania socrealistycznej metody.
Do pierwszej zaliczyłbym książki zawierające w sobie jedynie pewne
elementy nowej ideologii, na tyle jednak słabe, że nazwałbym je elementami
"presocrealistycznymi". Zresztą, książki je zawierające napisano
jeszcze przed zjazdem szczecińskim.
Do drugiej grupy przynależą dzieła autorów doskonale już wiedzących, na
czym powinien (w teorii, rzecz jasna) polegać literacko uprawiany socrealizm,
ale z tych czy innych względów usiłujących wykręcić się od tego
szczytnego obowiązku, poprzez umieszczanie w tekście utworu, na poboczu właściwej
akcji, fragmentów, myśli czy wypowiedzi o ideowo deklaratywnym charakterze, które
jednak można by spokojnie usunąć i książka w swych istotnych treściach nic
by nie straciła, a nawet zyskała. Takie wtręty można by nazwać
socrealistycznymi serwitutami, które pisarz świadczył na rzecz jedynie słusznej
ideologii i pod ich przykrywką starał się robić swoje.
Trzecią wreszcie grupą są dzieła poczęte z ciała i krwi socrealizmu,
starające się w możliwie najpełniejszy sposób realizować jego ideowe założenia.
Z rozmaitym skutkiem.
Reprezentantem pierwszej, presocrealistycznej formacji jest niewielka książeczka
Zygmunta Sztaby zatytułowana "Giełda przestaje notować", wydana już w
1947 roku. Rzecz jest szalenie osobliwa, stanowiąca krzyżówkę powieści
szpiegowskiej a la Marczyński z motywem fantastycznym, a wszystko to okraszają
psioczenia na Wielki Kapitał, będący główną zmorą współczesnego świata.
Akcja ogniskuje się wokół niezwykłego wynalazku,
mianowicie syntetycznej benzyny o nazwie "Wisła", wynalezionej przez
polskiego inżyniera Dobrzańskiego. Syntetyk ów powoduje przemianę wody w
benzynę, przy czym tajemniczy charakter tego procesu wiele ma wspólnego z
cudem w Kanie Galilejskiej - tak jak i tam nie wiadomo, jak to się właściwie
dzieje. W każdym razie nagle Polska zostaje potentatem naftowym, zagrażającym
potędze dotychczasowych koncernów angielskich i amerykańskich. Oczywiście te
nie czekają bezczynnie, agenci obu państw dwoją się i troją, aby tajemnicę
syntetyku kupić, ukraść lub zniszczyć, do akcji wkracza angielska Mata Hari
o imieniu Nelly, w której Dobrzański się z wzajemnością zakochuje;
tymczasem agenci organizują napad na fabrykę sztucznej benzyny, który
udaremnia Nelly, powiadamiając dzielną armię polską. Do sprawy mieszają się
z kolei amerykańskie związki zawodowe, paraliżujące akcją strajkową inwazję
anglo-amerykańską na Polskę, opiekę nad wynalazkiem obejmują Narody
Zjednoczone, kartele naftowe bankrutują, a tytułowa giełda przestaje notować.
Elementem presocrealistycznym w tej fabule
są ukazane bez ogródek knowania międzynarodowego kapitału, który w obronie
własnych zysków nie cofa się przed żadną podłością. Autor demaskuje się
też jako sympatyk syndykalizmu - i, co dziwne, nie ma w tym wszystkim
komunizmu, ba, tak potężne państwo jak Związek Radziecki zdaje się w ogóle
nie istnieć. Polska występuje wobec Anglii i Ameryki jako zupełnie
samodzielny i równorzędny partner, w pełni kontrolujący swe poczynania.
Prawdopodobnie autor był związany z tą grupą PPS, która nadal uważała
ZSRR za państwo imperialistyczne, za co zresztą wystawiono jej później
rachunek. Świadczy to też o czymś innym - ze w 1947 roku jeszcze można było
nie pisać peanów pochwalnych na cześć Wielkiego Brata.
Inną wydaną w tym okresie pozycją są "Zaziemskie światy" weterana
Władysława Umińskiego. Dość naiwna i infantylnie dydaktyczna książka
przedstawia dzieje wyprawy na Wenus, ukazane jako przejaw inicjatywy prywatnej
grupy znudzonych ziemską rzeczywistością amerykańskich milionerów - z
punktu widzenia poetyki socrealistycznej rzecz zupełnie nie do przyjęcia.
Autor podejrzewał coś złowrogiego w nadciągającym wichrze dziejów, ponieważ
usiłował złożyć ofiarę złemu Mzimu w postaci niesympatycznych
przedstawicieli rządu Stanów Zjednoczonych, pułkownika Croopsa i urzędnika
Hippinga, którzy udają się na Wenus w celu owładnięcia nią jako kolonią
USA, czego bynajmniej nie tają. Niemniej niewiele to pomogło, dlatego zapewne
wydrukowana w 1948 roku książka przeleżała do 1956 w magazynach. Dziełem poczętym w nowym, socrealistycznym kanonie jest niewątpliwie
"Bakteria 078" Mariana Bielickiego, rzecz będąca jakby prekursorem
obecnej political fiction. Akcja dzieje się w Japonii w roku mniej więcej
pięćdziesiątym. Wiedzę o tym egzotycznym kraju czerpał autor zapewne z
jakiegoś dość kiepskiego bedekera, skoro co i rusz zdarzają mu się zupełnie
koszmarne "sypnięcia" w realiach, tak np. pewien Japończyk woła: Niech
nas szinto strzeże 11, niczym jakaś babcia na
pielgrzymce do Częstochowy. Japończyk nie mógłby tak zawołać, ponieważ shinto to nazwa systemu religijnego, a nie jakiś konkretny bóg, których jest tam bodaj kilkuset; w innym miejscu Pułkownik Crosby otworzył podłużną bańkę z piwem
12 - chodzi zapewne o puszki, o których autor widocznie coś słyszał; wreszcie jeden z Japończyków jest przedstawiany przez narratora jako "młody brunet" - jak wiadomo, wśród rodzimych mieszkańców Tokio roi się
od blondynów. Owe bzdurne tło obyczajowo-przedmiotowe to tylko jedna strona zagadnienia; realizując socrealistyczną receptę autor na przykładzie losów doktora Fukudy, skomunizowanego Japończyka usiłującego zdemaskować prowadzone pod Tokio amerykańskie badania nad bronią bakteriologiczną, prezentuje bogatą galerię wrogów ludu. Tak np. infiltrujący partię komunistyczną
prowokator to "człowieczek o sępiej twarzy", którego cechują "małe, świdrujące oczka". Jakim cudem osobnik wyglądający tak paskudnie zdołał cokolwiek
zinfiltrować, pozostaje tajemnicą autora. Dalej mamy ścigających zacnego doktora Amerykanów:
Mężczyźni w mundurach ściskając obnażone kobiece ramiona wołali głośno do
barmenów (sic!), żądając jeszcze wódki. Kobiety chichotały i śpiewały, usiłując zdusić pijacką czkawkę.13 Oczywiście tak
amoralne istoty bluźnią prawom boskim i ludzkim: Dla nas rzucić komuś bombę na głowę, to tyle, co raz splunąć, a dla nich to cały problem moralny... Zresztą, teraz musimy wypić. I już!
14 - stwierdza bez mrugnięcia okiem porucznik Rooge. Oczywiście w walce z takimi bestiami doktor Fukuda odnosi błyskotliwe zwycięstwo (przy pomocy towarzyszy takich jak Kosuke, u którego
świadomość, że jest potrzebny, że służy partii, że służy tylu tysiącom towarzyszy, nie dopuszcza doń zmęczenia 15), demaskując ludobójcze plany Amerykanów, a potem ucieka do komunistycznych Chin. Książeczka jest przygnębiająco źle napisana, sensacyjny wątek ciągnie się ślamazarnie, przetykany ideowymi deklaracjami bohaterów, psychika zarówno postaci pozytywnych jak i negatywnych jest równie skomplikowana co budowa śrubokrętu - oto opis jednej z nich, generała japońskiej policji:
Kanadzawa nienawidził. Nienawidził ludzi zwanych robotnikami. Nienawidził ich i bał się.16 Dobrze ten passus ilustruje też stylistyczną sprawność autora. Słowem: "Bakteria 078" to klasyczny przykład schematyzmu, będącego genetyczną chorobą socrealizmu. W książce Bielickiego schematyzm ten jest widoczny w sposób niejako kliniczny. Przygody dzielnego doktora Fukudy kontynuuje autor w napisanej parę lat później powieści "Dżuma rusza do ataku". Tu Amerykanie przestają bawić się w laboratoria i przystępują do rozpętania na
szeroką skalę wojny bakteriologicznej przeciwko Północnej Korei, dzielnie walczącej z amerykańską agresją. Doktor Fukuda, jako specjalista bakteriolog, organizuje obronę epidemiologiczną, a jego wróg, pułkownik Crosby, zarzuca koreańskich wieśniaków tonami zadżumionych szczurów i pcheł. l, o dziwo, jest to książka o niebo lepiej napisana niż "Bakteria 078". Przede wszystkim realia wyglądają na wiarygodne - widać tu efekt wycieczki autora do Korei; autor też najwyraźniej przemyślał sobie wyniki stoczonej w 1951 i 1952 roku walki ze schematyzmem, co zaowocowało w budowie postaci. Oczywiście komuniści nadal przypominają koturnowe Zbiornice Cnót Wszelakich, ale obraz wrogów przestał być jednowymiarowym plakatem. Nawet zimny i wyrachowany Crosby ni stąd ni zowąd zakochuje się w pięknej Koreance o imieniu Mary. Dręczony wyrzutami sumienia pilot (zrzucający
bomby z bakteriami) Lionel Mac Donald popełnia samobójstwo, rzucając się z samolotem w
może. Rzecz jasna ogólny obraz pozostaje nadal ten sam, zwłaszcza w oczach Koreańczyków:
W Somion nigdy przed wojną nie widziano "białych ludzi". Zetknięto się z nimi dopiero podczas krótkotrwałej okupacji amerykańskiej i w pojęciu każdego biały człowiek był zły, rzucał bomby, zabijał dzieci.17 Mimo tego typu zapewnień autor starał się zindywidualizować postacie, dodać im życia i ludzkich uczuć, co mu się w znacznej mierze udaje. Nie poradził sobie jednak z warstwą fabularną, znowu rozwlekłą i roztopioną w ideowych deklamacjach. Czasami zdarzają się fragmenty zgoła profetyczne, tak np. pilot Mac Donald dowiedział się teraz, że na świecie był kiedyś faszyzm,
który na szczęście zlikwidowano, jest także komunizm, którego na nieszczęście nie zlikwidowano, i wreszcie jest demokracja, której najszczytniejszym powołaniem jest zlikwidowanie komunizmu.18
W podobnie socrealistycznym duchu i temacie jest utrzymana powieść Wandy Melcer "Statek 1092" - też historia antycypująca political fiction. Tu z kolei mamy przedstawioną dobitnie walkę klas - owe podziały społeczne na tytułowym statku szpitalnym przebiegają pokładami; na górnym, popijając koniak i podmacując pielęgniarki, siedzą oficerowie i lekarze; na dolnym cala reszta międzynarodowej hałastry składającej się na załogę, w dusznych kubrykach i maszynowniach. Amerykańscy oficerowie to znowu krwiożercze bestie, jak np. dowódca Bollow:
Marynarze ujrzeli straszną, czerwoną twarz, zwężone ze wściekłości oczy, złote zęby wynurzające się spoza drgających warg i drobniutkie kropelki potu występujące coraz wyraźniej na czole.19 Na tej samej stronie komunista
Oluf przeciwstawia mu rozumne, przenikliwe oczy o ciężkim wejrzeniu. Ale to Duńczyk - jedyny dobry Amerykanin nazywa się Dobrey i jest oczywiście zakamuflowanym komunistą. Pielęgniarka Ama ujmuje to w prosty sposób:
John Dobrey jest komunistą. Komunista, to po prostu uczciwy człowiek.20 A
taki na przykład pastor to już z definicji nie był w porządku: Pastor stanął za stolikiem, przeżegnał się i złożył ręce. Był to drobny człowieczek o odstręczającej powierzchowności.21
Poza tym, miast myśleć o zbożnych powołaniach, kombinował cały czas, jak tu się dobrać do siostry Konstancji. Podobnie odpychająca jest i reszta, zwłaszcza cyniczni lekarze gadający tylko o pieniądzach, wojnie i kobietach. Okazuje się, że pływający u wybrzeży koreańskich statek-szpital jest w istocie tajnym laboratorium, mającym testować bakcyle chorobotwórcze na pochwyconych jeńcach z armii ludowej. Przy okazji mają być też sprawdzane nowe lekarstwa, za co chciwi lekarze wzięli już pieniądze od
koncernów farmaceutycznych.
Wszystko pewnie by się jakoś ułożyło, gdyby nie komuniści, którzy objawiwszy uczciwej, proletariackiej załodze całą ohydną prawdę, postanawiają działać.
Koledzy, odstawimy statek nr 1092 do koreańskich wojsk ludowych 22 - woła Oluf na zakończenie wiecu. Tako też i czynią, co upewnia nas, że mamy rzeczywiście do czynienia z science fiction. Dzieło powyższe jest z racji koszmarnego schematyzmu bliźniaczo podobne do "Bakterii 078"; podobna drętwota akcji, jednowymiarowość bohaterów, mozolne i sztywne dialogi, czasem tylko trafia się zdanie mogące wywołać żywsze bicie serca u ówczesnego czytelnika, jak na przykład to:
Widziałem niedawno na lądzie trupy kilku chińskich komunistów i daję słowo, że mam ochotę powtórzyć za biednym Macem: ten widok raduje moje stare oczy.23 Ów biedny Mac to oczywiście generał Mac Arthur, głównodowodzący wojsk ONZ w Korei.
Innym przykładem tej osobliwej "marynistycznej" wersji
socrealistycznej fantastyki jest popełniona przez Romana Hussarskiego i Stanisława
Lema sztuka sceniczna w czterech aktach pt. "Jacht 'Paradise' ". Tu również
podziały klasowe przebiegają pokładami, dokładnie jak u Wandy Melcer.
Przemysłowiec Morris wraz z przyjaciółmi i zaproszonymi gośćmi odbywa tytułowym
jachtem spacerowy rejs po Pacyfiku. Zajmują się głównie prawieniem sobie
komplementów i ubijaniem interesów, związanych z przyszłą wojną z
komunistami. Wiele sobie po niej obiecują zwłaszcza generał i Morris - z
uciechy zabierają się do odstrzału białych gołębi puszczanych jako ćwiczebne
cele ze specjalnej klatki - jak pamiętamy, całe chmary takich gołąbków
pokoju jeszcze zupełnie niedawno latały przyćmiewając słońce nad krajami
przodującego systemu.
Z niesmakiem obserwują to z dolnych pokładów członkowie załogi; jeden z
nich wpada na pomysł odegrania przed pasażerami pewnej dość perfidnej
komedii; owo odcinają łączność i oznajmiają, że najprawdopodobniej wybuchła
wojna, co tłumaczy ciszę w eterze. Pasażerowie wpadają w panikę, zwłaszcza
po oświadczeniu generała, że ten rejon oceanu ma być w razie wojny opylany
pyłem radioaktywnym. Marynarze potęgują grozę, dostarczając coraz to nowych
fałszywych informacji; a to widząc podejrzany samolot, to znów prześwietlając
kliszę w kamerze (promieniowanie). Goście, przekonani, że to koniec,
przechodzą "godzinę szczerości", skacząc sobie do oczu, po czym
uciekają na najbliższą wyspę. Jacht "Paradise", pozbawiony klasowo
zbędnego balastu, lekko zdąża ku świetlanej przyszłości.
Sam pomysł z komedią "wojny urojonej" jest w gruncie rzeczy niezły,
Lemowski w swej przewrotności, niestety, został fatalnie zrealizowany. Raz,
zawiniło Mzimu socrealizmu, któremu trzeba było oddać blisko połowę
zasadniczego tekstu sztuki, dwa - brak doświadczenia u młodych autorów, którzy
najwidoczniej informacje o życiu wyższych sfer w Ameryce czerpali ze starych
roczników pism ilustrowanych. W efekcie dało to dziełko nad wyraz
schematyczne, choć zapewne kuszące przez swą "amerykańską" egzotykę.24
Aby ostatecznie zakończyć wątki marynistyczne, należałoby wspomnieć o
dość dziwnej książce nestora polskiego futuryzmu, Anatola Sterna, "Ludzie
i syrena". Powieść tę napisał Stern w roku 1944, w kraju zaś
opublikował w jedenaście lat później. Jest to historia niemieckiej wyprawy
archeologicznej, przebywającej w czasie wojny na terenie Grecji; celem
ekspedycji jest udowodnienie germańskich źródeł kultury starogreckiej.
Oczywiście można tak absurdalną tezę udowodnić tylko za pomocą
prymitywnego oszustwa, w które zostaje wciągnięty szef, profesor Wulf. Rzecz
jest realistyczną powieścią aż do momentu, kiedy profesor natyka się na
syrenę, istotę mityczną i nie istniejącą. Niestety, dla Wulfa ona istnieje
naprawdę, co staje się przyczyną wywrócenia na nice nazistowsko-racjonalnego
światopoglądu profesora.
W książce brak bezpośrednich realizacji socrealistycznych, choć istnieją
one w sposób, jakby tu rzec, niezamierzony. Nacięte mowy nazistów przypominają
przemowy komunistów, wystarczyłoby zamienić teorię niższości rasowej walką
klas. Także profesor Wulf, dumający nad aryjskością syreny, gdyby nazywał
się np. Wołczkow, w identyczny sposób dumałby nad jej klasową przynależnością.
Jedynie słuszną ideologię reprezentują w powieści greccy partyzanci i peany
przerażonych Niemców na cześć Armii Czerwonej.
Wracając zaś do Stanisława Lema - jest on niewątpliwie jednym z
najinteligentniejszych "serwitutowcow" w literaturze polskiej tego
okresu. Mimo oficjalnych pień nt. wyższości socrealizmu nad innymi rodzajami
literatury, robił co było możliwe, aby w swej praktyce literackiej uniknąć
bezpośredniego zaangażowania w ów przodujący kierunek. Przykładem niech będzie
powieść "Astronauci", pisana już po szczecińskiej deklaracji.
Zasadniczym wątkiem narracyjnym książki jest międzynarodowa wyprawa na
Wenus, nie zaś walka nowego ze starym. Stan ten co prawda usprawiedliwia fakt,
że wiele już lat mijało od upadku ostatniego państwa kapitalistycznego
25,
stąd autor mógł uczcić panującą ideologię jedynie pojedynczymi wtrętami
w wypowiedzi bohaterów, np. epoka wyzysku, nienawiści i walki skończyła
się wreszcie kilkadziesiąt lat temu zwycięstwem wolności i współpracy
narodów 26. Symptomatyczne są też niektóre sytuacje, jak fakt,
że wszystkie ważniejsze ośrodki naukowe znajdują się w Leningradzie lub
Berlinie. W międzynarodowej załodze "Kosmokratora" nie ma
przedstawiciela USA (państwo to, sądząc po powieści, nie istnieje), zastępuje
go osobnik o dość dziwnej proweniencji. Dziadek mój, Hannibal Smith,
przyjechał do Związku Radzieckiego w roku 1948, do końca tęsknił za Ameryką, chociaż nie zaznał od niej nic prócz złego, był bowiem komunistą
i Murzynem, grzech podwójny, za który przyszło mu wycierpieć niejedno 27
zwierza się pilot wyprawy, Robert Smith. Są to jednak historie incydentalne,
funkcjonujące na zasadzie kwiatka do kożucha i nie wpływające na
fantastyczno-przygodową treść książki.
Najbardziej bulwersująca jest niewątpliwie rzucona jakby mimochodem
sugestia profesora Czandrasekara, że za zagładę cywilizacji wenusjańskiej może
odpowiadać kapitalizm. Czy to nie maszyna posyłała ludzi na wojnę -
szalona,
chaotycznie działająca maszyna ustroju społecznego, kapitalizmu?
28
-
pyta. Ta w gruncie rzeczy poboczna uwaga nie zadowoliła recenzentów, żądających
wyłożenia kawa na ławę, iż źródłem wszelkiego zła w kosmosie jest
kapitalizm.29
Podobnie, choć nieco jednak inaczej, ma się sprawa z pierwszym zbiorem
opowiadań Lema pt. "Sezam". Sam autor uważa ten tom za swoją najgorszą
książkę i nigdy poza latami pięćdziesiątymi nie pozwalał jej wznawiać 30, niezupełnie, moim zdaniem, słusznie. Na dobrą sprawę jedynym całkiem
niestrawnym opowiadaniem jest początkowe, pt. "Topolny i Czwartek", nie
tyle z powodu socrealizmu, co niezdarnej i schematycznej narracji - serwituty na
rzecz realizmu socjalistycznego w postaci narzekania młodych polskich fizyków
na amerykańską cenzurę w tym kontekście po prostu śmieszą.
Bardziej oddaje cześć socrealizmowi opowiadanie następne, gdzie mamy do
czynienia z klasycznym już wątkiem knowań światowego imperializmu wokół
wojny bakteriologicznej, przy wykorzystaniu owadów jako nosicieli zarazków.
Ale i tu ten wątek ginie przytłoczony fascynującą historią królestwa białych
termitów. Poza tym rzecz jest wcale nieźle napisana. Opowiadanie tytułowe to
w istocie popularnonaukowy wstęp do cybernetyki, choć sama ta nazwa oczywiście
nie pada, jako wymysł nauki burżuazyjnej. Utwór następny, opowiadający o
amerykańskim profesorze padającym ofiarą wynalezionej przez siebie maszyny
prawdy, a także tekst pt. "Hormon agatropowy" o wyspie, gdzie pędzą z
kaktusa eliksir miłości bliźniego (ofiarą eliksiru pada w końcu sam czołowy
amerykański komunożerca, minister obrony Dulles) - to przecież zwiastuny tego
tak charakterystycznego "zęba" Lema, ujawnionego w pełni w "Pamiętniku
znalezionym w wannie" i "Kongresie futurologicznym". W
"Sezamie" po
raz pierwszy pojawiają się odcinki przygód Ijona Tichego, później jednego z
głównych bohaterów polskiej fantastyki.
Ostatnią książką, zamykającą u Lema okres socrealistycznych serwitutów,
jest "Obłok Magellana". l w tym wypadku autor, podobnie jak w
"Astronautach", wyłgał się od walki klas przenosząc akcję w daleką
przyszłość, wiele wieków po ostatecznym zwycięstwie komunizmu. Zarysowany na początku obraz jest sielski i anielski - Ziemia kroczy naprzód
drogą postępu naukowo-technicznego, nie ma granic i narodowości, każdy
robi co chce, ale zawsze są to zajęcia zgodne z rozumem i logiką, a do
tego społecznie użyteczne. Własność prywatna nie istnieje, dobra
wszelakiego jest tyle, że dla każdego wystarcza; wyrugowano przy tym rozpasany
konsumpcjonizm. To jest jednak tło, na którym egzystuje główny wątek,
historia ziemskiej wyprawy do układu Centaura na gigantycznym statku "Gea",
przetykana tu i ówdzie socrealistycznymi wstawkami, w znacznie, niestety, większej
niż w "Astronautach" ilości. Pobieżna nawet lektura ujawnia trzy główne
wtręty tego typu. Pierwszym jest bajka Callarli o Atlantach, złowrogich
ludziach żyjących kiedyś na Ziemi; marzeniem ich było zniszczyć drugą połowę świata, która wyswobodziła się
spod ich władzy: W tym celu gromadzili
jady do zatruwania powietrza i wody, trucizny promieniotwórcze i środki
wybuchowe.31 Wszystko to ma zdziałać specjalnie wybudowana maszyna,
zwana Turingiem, która zamiast tego narzucone przez jednego z Atłantów
pytanie "Po co my żyjemy?" odpowiada demonicznym śmiechem. l sam ten
śmiech jest jakoś zupełnie niesocrealistyczny.
Drugą daniną tego rodzaju jest opowiedziana ku pokrzepieniu serc
sfrustrowanej załogi przez Ter Haara historia pewnego człowieka z przeszłości,
Martina. Martin był jednak człowiekiem, nie maszyną, miał rodziców, brata,
dziewczynę, którą kochał, i pojmował, że jest odpowiedzialny za wszystkich
ludzi na Ziemi; za losy zabijanych i zabijających tak samo jak za najbliższych.
Tacy ludzie nazywali się wtedy komunistami.32 Wszystko jasne.
Do strasznych Atlantów wracamy, gdy załoga "Gei" natyka się w układzie
Centaura na zagubioną w przestrzeni amerykańską stację bojową, wypakowaną
bombami uranowymi i bakteriami. Okazuje się, że pochodzi z końca XX wieku i zabłądziła
aż tutaj, wytrącona swego czasu z orbity. Odwiedzającymi ją ludźmi z "Gei"
najbardziej wstrząsają rozkładówki z "Playboya"; świadczy to o tym,
że komunizm przyszłości będzie równie purytański, co stalinowski. Sam
zagubiony satelita jest tym bardziej ohydny, że na ostatek dosięga swymi
wirusami jednego z członków załogi "Gei".
Oprócz tych historii są rozsiane w tekście inne drobiazgi, np. zdarza się
kosmonautom po zebraniu, ot tak sobie, odśpiewać "Międzynarodówkę" 33,
burżuazyjna zaś cybernetyka nazywa się mechaneurystyką. Mimo to trzeba
jasno stwierdzić, że główne akcenty położono gdzie indziej: na samą podróż
kosmiczną i jej techniczne i psychologiczne uwarunkowania. Postacie bohaterów
są wyraziste, ukazane w ruchu, psychologicznie wiarygodne. Po raz pierwszy
ujawnia się w pełni narracyjny talent Lema, co sprawia, że "Obłok
Magellana" jest niewątpliwie najlepszą książką fantastyczną tego
okresu.
Inną kosmiczną epopeją ukazującą podróż do układu Centaura jest
wydana po raz pierwszy w formie książkowej w 1954 roku "Zagubiona przyszłość"
Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki. W jakże jednak innym stylu!
Do wzmiankowanej gwiazdy podróżuje amerykański satelita "Celestia",
z około pięcioma tysiącami dusz na pokładzie. Tworzą oni społeczeństwo złożone
z trzech klas: Murzynów, "szarych" i "sprawiedliwców".
Nietrudno się domyślić, iż jest to przeniesiona w kosmos struktura społeczna
Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza że całością zarządza prezydent, niejaki
Summerson. Najgorzej oczywiście mają Murzyni: Bóg stworzył ludzi na obraz i
podobieństwo swoje, aby władzy państwowej, z jego łaski ustanowionej, posłuszni
byli i szczęśliwie żyli w " Celestii". Aby im ulżyć w pracy, darował
im Murzynów w niewolę po wsze czasy.34 Tak przynajmniej głosi
rozpowszechniana na "Celestii" Biblia, jak się okazuje, od wieków fałszowana
przez rządzącą klasę "sprawiedliwców".
Biblia tłumaczy także, skąd się w ogóle "Celestia" wzięła w
kosmosie - owo w zamierzchłej przeszłości Ziemię opanowały istoty zwane
Czerwonymi Diabłami i uczyniły z niej piekło. Bóg jednak nie opuścił
swoich sprawiedliwych i nakazał im budowę stacji, na której mają dolecieć
do Juventy, cudownej planety obiecanej im przez Niego w układzie Centaura.
Nietrudno dostrzec w tym zniekształconą wersję mitu Noego.
Tak tedy mieszkańcy "Celestii" mają sfałszowaną przeszłość, żyją
w państwie autorytarnym, ale dość dziwny to autorytaryzm, skoro mamy tam
niezależną od władzy stację telewizyjną, czyli że istnieje wolność
informacji; wśród "sprawiedliwców" działa też oficjalna opozycja
tak, że domyślający się fałszerstwa filozof Horsedealer żyje swobodnie,
co prawda odsunięty od rządowych dostatków. Później jednak autorzy
zorientowali się, że chyba przesadzili, wprowadzając postać innego uczonego,
Rosenthala, zamordowanego przez Summersona. Sam prezydent zresztą nabiera w
miarę rozwoju sytuacji cech coraz bardziej demonicznych.
Na szczęście nie jest tak źle, ponieważ istnieje wśród "szarych"
związek Nieugiętych, coś w rodzaju partii prekomunistycznej - przed
dialektyką nie można, ot tak po prostu, uciec w kosmos. Na dodatek do "Celestii"
zbliża się pojazd kosmiczny "Astrobolid", pełen przybyłych z Ziemi
Czerwonych Diabłów...
Innym godnym uwagi socrealistycznym motywem jest postać głównego bohatera,
rządowego konstruktora Kruka, ilustrująca tezę o konieczności ukazywania
bohaterów w ewolucji od negatywnych stron rzeczywistości ku pozytywnym. Tak więc
Kruk ma co prawda słuszne pochodzenie (jest z "szarych"), ale jest też
grubą fiszą w administracji technicznej, został ponadto wybrany przez
Summersona do arcyważnego zadania przebudowy miotaczy dezintegrujących, którymi
ten ostatni chce zniszczyć "Astrobolid". Kruk jednak, częściowo sam,
częściowo podbechtany przez Nieugiętych, dochodzi na własną rękę do
prawdy i przechodzi na stronę buntu, który wywołują ciż Nieugięci. Bunt
ten ma wszelkie znamiona rewolucji społecznej - zatem "sprawiedliwców"
dopadło to, przed czym z Ziemi swego czasu uciekli.
Rewolucja się udała dzięki braterskiej pomocy załogi "Astrobolidu",
gromady anielskich naukowców, także zdążających do układu Centaura. Nowe władze
przeprowadzają, ehm, referendum (skądś to znamy), w wyniku którego
postanawiają zawrócić "Celestię" ku Ziemi.
"Zagubiona przyszłość" w wersji z 1954 roku to krew z krwi i kość
z kości socrealizmu - nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Wskazuje na to
stylistyka, nastawiona na ukazanie w maksymalnie złym świetle warstw rządzących,
a ubolewająca nad losem "szarych" (białych robotników) i Murzynów.
Poza ewoluującym pod dyktando Krukiem postacie są statyczne, płaskie,
motywowane komunałami - "sprawiedliwcy" myślą tylko o pieniądzach, a
Nieugięci o szczęśliwości rodzaju ludzkiego. Na dobrą sprawę wszystkie
wymienione uprzednio "błędy i wypaczenia" ówczesnej literatury skupiają
się u Borunia i Trepki niczym w soczewce. Motyw podróży kosmicznej został
zepchnięty na plan dalszy przez klasowe i polityczne rozgrywki. Tu Boruń i
Trepka zostali nieświadomie protoplastami nurtu social fiction - przypomnijmy
sobie choćby podobne ujęcie w "Non stopie" Briana Aldissa i w
"Sennych zwycięzcach" Marka Oramusa. W wydaniu drugim, zmienionym, z 1957 roku, autorzy w zamieszczonej notce tłumaczą,
że kształt wersji z 1954 roku jest wynikiem zmian redakcyjnych. Dopiero to
wydanie ma być zbliżone do pierwowzoru - rzeczywiście, poczyniono szereg
zmian, mających osłabić socrealistyczną zjadliwość powieści. Przede
wszystkim w opowieściach o wyznawanej w "Celestii" pseudoreligii
zamieniono Boga na Pana Kosmosu, co nieco tępi ich antychrześcijańską wymowę.
Poczyniono też pewne zmiany i uzupełnienia stylistyczne, np. tam gdzie w
wersji z 1954 roku mamy "ciemna, brudna trzoda" i "czarno-białe
stado" (tak Summerson wyraża się o "szarych" i Murzynach), w
wydaniu drugim mamy tylko "ciemny tłum". Zmieniono także nieco fabułę,
dopuszczając w pewnym momencie do koalicji Nieugiętych z częścią
wrogów Summersona z obozu "sprawiedliwców". Zmiany te nie zlikwidowały
jednak socrealistycznych korzeni w powieści jako całości.
l na tym jakby koniec - rok 1955 rozpoczął stopniowy demontaż socrealizmu,
który to proces w roku następnym przybrał charakter lawinowy. Odkryto
wreszcie, że postulowanego modelu literatury nie sposób zrealizować - każde
ścisłe trzymanie się kanonu doprowadzało do coraz koszmarniejszych książek.
Nie powinno to nikogo dziwić, ponieważ socrealizm był od samego początku ideą
wewnętrznie sprzeczną. Jego inspiratorzy i teoretycy, proponując ściśle
określony model, żądali, aby wewnątrz niego tworzono całe kosmosy nowej
literatury. Przypominało to dążenie do zmieszczenia oceanu w kąpielowej
wannie. Narzucając schematy, psioczyli jednocześnie, kiedy je dokładnie
realizowano. Nic zatem dziwnego, że ta sztuczna konstrukcja musiała się
rozlecieć.
Wraz z całą literaturą zmieniła się też fantastyka. Uwolniona od
konieczności oddawania czci socrealistycznemu Mzimu, stawała przed nowymi
problemami. Tak to ujmował Stanisław Lem: Nie stoję za światem przyszłości,
jako rajem o złotych bramach, wiodących do wiekuistej szczęśliwości i w
kosmonautyce nie widzę żadnego panaceum na ludzkie troski. Technologia, nie będąc
jednak kluczem do bram raju, nie może być też źródłem zwątpień. (...)
Technologia stawia istotne pytania - nie metafizyczne, lecz bardzo konkretne,
domagające się pracy myślowej i odwagi rozstrzygnięć - ale o tym już chyba
innym razem.35 W polskiej science fiction zaczynała się "era
Lema".
Jedno jest tylko zastanawiające - co skłaniało ludzi do udziału w tym
literacko-politycznym obłędzie? Na ile była to kwestia prawdziwej wiary,
ideologicznego uwiedzenia, koniunkturalnej uległości bądź prowadzonej z
wyrachowaniem gry na przetrwanie? Dzisiaj nie potrafimy już określić, jakim
naciskom kto ulegał, ile w tym wszystkim było zwykłego strachu czy
uwielbienia. Tajemnicza mgła okrywająca owe czasy, którą usiłowałem tu na
chwilę rozjaśnić w przypadku jednego małego wycinka literatury, tak naprawdę
przez nas, ludzi urodzonych i żyjących dziesiątki lat po tych zdarzeniach,
nie zostanie nigdy przenikniona do końca. Co naprawdę myślał Lem, gdy pisał:
Wielkie, piękne, szczęśliwe społeczeństwo komunizmu dopiero się rodzi.
Nie zapominajmy, z kim musimy o nie walczyć. Droga jest trudna, ale dojdziemy
na pewno. Kierunek wyznaczy nowy, pięcioletni plan Związku Radzieckiego? 36
Że tak naprawdę jest? Albo że będzie? Wybaczcie, ale w to nie
uwierzę.
PS. Specjalnie chciałbym
podziękować panu Jackowi Izworskiemu za pomoc w zebraniu materiału do
niniejszego artykułu.
Przypisy:
1. Włodzimierz Sokorski: Literatura i sztuka Polski Ludowej "Wiedza i Życie", z. 2/1951. 2. Włodzimierz Sokorski:
Nowa literatura w procesie powstawania (Referat wygłoszony na Zjeździe Związku Zawodowego Literatów). "Odrodzenie" nr 5/1949. 3. Henryk Markiewicz:
O typowości w dziele literackim, "Nowa Kultura" nr 23/1952.
4. Henryk Markiewicz: O marksistowskiej teorii literatury,
Ossolineum, Wrocław 1952, s. 81.
5. Jerzy Putrament: Zadania literatury polskiej w okresie planu 6-letniego i walka o pokój, "Nowa Kultura" nr 3/1951.
6. Hanna Kirchner: Marzenie - organizator dziecięcego bohaterstwa,
"Nowa Kultura" nr 32/ 1952. 7. Stanisław Lem:
Imperializm na Marsie, "Życie Literackie" nr 46/1953.
8. Tamże.
9. Tamże.
10. Tamże.
11. Marian Bielicki: Bakteria 078, Wydawnictwo MON, Warszawa 1952, s. 7.
12. Tamże, s. 14.
13. Tamże, s. 46.
14. Tamże, s. 48.
15. Tamże s. 40.
16. Tamże, s. 107. 17. Marian Bielicki: Dżuma rusza do ataku, Wydawnictwo MON, Warszawa 1955, s. 395-396.
18. Tamże, s. 85.
19. Wanda Melcer: Statek 1092, Wydawnictwo MON, Warszawa 1953, s. 37.
20. Tamże, s. 167.
21. Tamże, s. 42.
22. Tamże, s. 148.
23. Tamże, s. 56
24. Por. Stanisław Bereś: Rozmowy ze Stanisławem Lemem, WL. Kraków
1987, s. 28-29.
25. Stanisław Lem: Astronauci, "Czytelnik", Warszawa 1951, s.
17.
26. Tamże, s. 44.
27. Tamże, s. 107.
28. Tamże, s. 333.
29. Por. Stanisław Bereś: Rozmowy..., s. 27.
30. Tamże, s. 27-28.
31. Stanisław Lem: Obłok Magellana, "Iskry", Warszawa 1956,
s. 235.
32. Tamże, s. 273.
33. Tamże, s. 289.
34. K. Boruń, A. Trepka: Zagubiona przyszłość, "Iskry",
Warszawa 1954, s. 166.
35. Stanisław Lem: Obrona pisarza, "Życie Literackie" nr
6/1956.
36. Stanisław Lem: Technika a wyzwolenie człowieka. W świetle wielkiego
planu, "Nowa Kultura" nr 41/1952.