Przekrój nr 7, 2005
Cezary Łazarewicz
Instytut Przeczyszczenia Narodowego
Z teczek w IPN-ie można się
dowiedzieć, kto był wielki, a kto mały. Kto zwodził SB, a kto ubijał z nią
interesy. Wystarczy tylko uważnie wczytać się w akta.
Instytut Pamięci Narodowej jest jak
wielki magazyn z butami. Z tym że w kartonach zamiast obuwia leżą życiorysy.
Jakie? Nikt tego do końca nie wie. Trzeba zajrzeć do środka, by się o tym
przekonać. Każdy sam decyduje: zdjąć pokrywę i uwolnić zmory przeszłości
czy żyć w nieświadomości.
Można tak jak Andrzej Ostoja-Owsiany, były senator z województwa łódzkiego,
zajrzeć do wewnątrz i po lekturze swojej teczki stracić przytomność. - Miałem
w życiu tylko jednego przyjaciela - wyszeptał potem. - Traktowałem go jak
brata. I właśnie się dowiedziałem, że to on na mnie przez te wszystkie lata
donosił. Teraz wiem, skąd miał pieniądze na te drogie cygara.
Tajnym współpracownikiem o pseudonimie "Wacław" okazał się zmarły
przed laty szanowany łódzki socjolog i opozycjonista doktor Andrzej Mazur, po
którym w archiwach IPN-u pozostały setki meldunków.
Można tak jak profesor Leon Kieres, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, który
do dziś pamięta bladą twarz Ostoi-Owsianego i woli się trzymać z dala od własnej
teczki. Boi się bólu i zawodu, który mógłby go spotkać, gdyby dowiedział
się, że ktoś z bliskich zachował się niegodnie. - Kto tam zajrzy, nie będzie
miał spokoju do końca życia - mówi.
Jak wejść do teczki
Jeśli już jesteś pewny, że chcesz poznać swoją przeszłość, musisz osobiście
złożyć kwestionariusz w jednym z 10 oddziałów IPN. Do swojej teczki może
zajrzeć tylko osoba pokrzywdzona, czyli taka, przeciwko której SB gromadziła
dokumenty. Gdyby Czesław Kiszczak nie kazał spalić na przełomie lat 80. i
90. archiwum bezpieki, sprawa byłaby prosta, bo każda osoba rozpracowywana
przez SB miała teczkę figuranta, w której mieściła się cała zebrana
wiedza o niej: raporty tajnych współpracowników, podsłuchy, przechwycone
listy, intymne kontakty, opinie z zakładu pracy, uczelni - wszystko, co mogło
się przydać w łamaniu człowieka. Takie same teczki mieli też tajni współpracownicy,
którzy pomagali SB w niszczeniu figuranta.
Ale że teczek zostało bardzo mało, to z chwilą złożenia kwestionariusza
rozpoczyna się poszukiwanie dokumentów we wszystkich 10 oddziałach IPN-u w
Polsce.
Jeśli figurant działał na przykład w ruchu Wolność i Pokój, trzeba
sprawdzić prowadzone przez SB, a związane z WiP-em SOR-y (Sprawy Operacyjnego
Rozpracowania), SOS-y (Sprawy Operacyjnego Sprawdzenia), SO (Sprawy Obiektowe),
SOO (Sprawy Obserwacji Operacyjnej) oraz OZI (osobowe źródła informacji).
Praca ta zajmuje archiwistom IPN-u zwykle kilka miesięcy i jest to znaczny postęp,
bo gdy w roku 2001 rozpoczęto udostępnianie dokumentów, niektórzy czekali
nawet dwa lata.
Jeśli IPN odmawia przyznania ci statusu pokrzywdzonego, może to znaczyć, że
albo nie znaleziono żadnych o tobie dokumentów, albo dokumenty świadczą, że
byłeś tajnym współpracownikiem lub funkcjonariuszem SB.
Pokrzywdzony dostaje kopie, na których wszystkie nazwiska są zamazane na
czarno. - Wtedy jest jeszcze czas, by się zastanowić, czy chce się znać
prawdę - mówi Paweł Machcewicz, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN. -
Prawdę można poznać za cenę rozpadu przeszłości. To są sprawy bardzo
bolesne, bo najczęściej donosili przyjaciele i znajomi.
Jednak na życzenie pokrzywdzonego wszystkie kryptonimy tajnych współpracowników
i funkcjonariuszy SB mogą być odtajnione. To pracochłonne zadanie. Kryptonimy
się powtarzają. Najwięcej jest Nowaków, Biedronek i Słowików. Trzeba uważać,
by nie pomylić jednego Nowaka z drugim. Pokrzywdzonego o danych osobowych jego
prześladowców IPN informuje osobnym pismem.
Tadeusz Wołyniec, opozycjonista z Koszalina, jako pierwszy przedstawił
dziennikarzom całą odtajnioną przez IPN listę osób, które niszczyły mu życie.
Wśród nich znalazł się Maciej Kobyliński, prezydent Słupska, dyrektor
wydziału słupskiego ratusza, znany na Pomorzu adwokat i dwóch prokuratorów.
Ale dopiero sprawa Małgorzaty Niezabitowskiej, na którą natknął się w
swojej teczce były redaktor "Tygodnika Solidarność" Krzysztof
Wyszkowski, ze względu na głośne nazwisko rozpoczęła wielką debatę o
ujawnianiu agentów.
- I będzie się pojawiać coraz więcej takich nazwisk - mówi Paweł
Machcewicz. - W ciągu najbliższych miesięcy ludzie zaczną dostawać masowo
swoje teczki i tego się nie da już zatrzymać. A pokrzywdzeni mają prawo
ujawniać nazwiska.
- Będą przypadki ujawniania nazwisk autorytetów, o których ja już wiem, a
inni się dopiero dowiedzą - mówi Bernadetta Gronek, dyrektor Biura Udostępniania
i Archiwizacji Dokumentów IPN. - Na początku lat 90. wiedza płynąca z tych
dokumentów mogłaby zmienić Polskę, a teraz to tylko może wzburzyć ludzi.
Są w IPN-ie materiały, które mogą dotknąć spraw świętych dla Polski -
przyznaje Leon Kieres. - Pytają mnie, czy po tym wszystkim nie będziemy
musieli pisać od nowa historii Solidarności. Czy nie zostanie pogrzebany cały
etos Solidarności. Odpowiadam wtedy, że nie, bo my wtedy walczyliśmy o prawdę
i co najwyżej dotkną nas boleśnie informacje, że niektórzy szli z nami, nie
mając do tego prawa. Teraz trzeba będzie przeorać świadomość, by dłużej
nie tłumić prawdy.
Otworzyć teczki
Archiwum IPN to prawie 80 kilometrów akt, z czego zaledwie 15 kilometrów to
teczki przekazane z UOP. Z nich pochodzi wiedza na temat agentów i
funkcjonowania SB. Do teczek mają dostęp nie tylko pokrzywdzeni, ale też
historycy i dziennikarze. Ci ostatni nie mogą jednak w żaden sposób ujawniać
ani tajniaków, ani esbeków, którzy działali po lipcu 1983. Tajemnica państwowa
wieczyście chroni dane osób, które udzieliły pomocy organom państwa powołanym
na mocy ustawy. W tej definicji mieści się również SB. Jest jeszcze zbiór
zastrzeżony, stworzony na wniosek szefów służb specjalnych, w którym
tajemnicą pozostaje nawet to, co jest w tym zbiorze. Wiadomo, że są to jakieś
dokumenty zastrzeżone ze względu na bezpieczeństwo państwa i poza prezesem
nikt nie wie, co tam jest.
- Nie mogę nawet powiedzieć, co te dokumenty zawierają - mówi profesor
Kieres. - Mogę tylko powiedzieć, że nie chronimy tam tajnych współpracowników.
Teczek zamknąć się już nie da. A też nie można ich trzymać, tak jak
teraz, uchylonych. Leon Kieres mówi, że nie można dopuścić, by
pokrzywdzeni, upominając się o prawdę, byli oskarżani o krzywdzenie swoich
prześladowców. Uważa, że zamiast tych, którzy produkowali dokumenty SB, a
dziś występują w roli ekspertów, lepiej dopuścić do archiwum więcej
instytucji.
To, o czym profesor Kieres wspomina nieśmiało, historyk Antoni Dudek mówi głośno.
Choć ma dopiero 38 lat, przeciwnicy lustracji już go okrzyknęli stalinowskim
propagandzistą, bo opowiedział się za szerokim otwarciem archiwów. - Niech
każdy zajrzy i sam sobie wyrobi zdanie, czy ktoś, kto donosił, był czy nie
był agentem. IPN nie powinien się zajmować wyrokowaniem w tej sprawie, tylko
udostępnianiem dokumentów - mówi Dudek. - Kiedy otworzy się archiwa i miną
pierwsze emocje, tylko historycy będą się nimi później interesować.
Vademecum agenta
To nie w czasach stalinowskich, ale za ministra Czesława Kiszczaka liczba
tajnych współpracowników SB sięgnęła szczytu. Pod koniec 1988 roku było
ich 98 tysięcy. Do Kiszczaka należy też kolejny rekord z roku 1984, w którym
udało się zwerbować prawie 19 tysięcy nowych współpracowników (dwa razy
więcej niż przez całe lata 60.). Być może w ten sposób bezpieka chciała
uniknąć powtórki z roku 1980, gdy niespodziewanie wybuchła Solidarność.
Wtedy na 19 tysięcy komisji zakładowych udało się wsadzić agenta tylko w co
dziesiątej - a generał Kiszczak wyznawał zasadę Berii, że jedyna skuteczna
metoda kontroli nad społeczeństwem to rozwój agentury.
Do zasobów IPN powinny trafić wszystkie dokumenty SB sporządzone do końca
1989 roku, nawet teczki agentów i TW, którzy potem przeszli na służbę Urzędu
Ochrony Państwa. Proces przekazywania materiałów oficjalnie się zakończył.
Choć na przełomie lat 80. i 90. spalono około 60 tysięcy teczek agentów, ślad
ich pracy pozostał. - Wszystkiego zniszczyć nie można. Jeśli TW spotkał się
z oficerem prowadzącym, to spisany raport wkładano do teczki pracy TW, a kopie
wędrowały po rozgałęzionej maszynerii, trafiając niekiedy w dziesiątki
teczek innych osób rozpracowywanych przez SB - tłumaczy Antoni Dudek. - Na
podstawie tych rozsianych raportów, konfrontowanych z innymi danymi, można w
wielu przypadkach ustalić personalia agenta skrywającego się za pseudonimem.
Poznać jego imię, nazwisko czy rok urodzenia. Wiadomo wówczas, kto donosił,
choć teczka pracy, która jest swoistą duszą agenta, za czasów Kiszczaka
została spalona. To zwykle za mało, by Sąd Lustracyjny uznał kogoś za
agenta, ale dociekliwy historyk czy pokrzywdzony często nie ma wątpliwości.
Tropem może być zapomniana drobnostka, jak chociażby prośba oficera prowadzącego
o dodatkowy przydział reglamentowanej wówczas benzyny dla tajnego współpracownika.
Tak było z Krzysztofem Sidorkiewiczem, byłym wojewodą bydgoskim, którego
oficer zapewniał, że zniszczył jego teczkę pracy. Rzecznik Interesu
Publicznego wydobył z urzędu paszportowego dokument, który wskazywał na współpracę
z SB. Choć Sidorkiewicz skarżył się, że został przez SB oszukany,
zrezygnował z urzędu. - Nikt, kto zachował się wtedy szkaradnie, nie może
spać spokojnie - mówi Grzegorz Majchrzak, który w 1990 roku przyszedł
pracować w archiwach MSW i razem z nimi zawędrował do Instytutu. Ale nie
podoba mu się pomysł ujawniania listy agentów w Internecie. Bo na taką listę
mógłby trafić konsultant, który w roku 1973 raz udzielił SB pomocy i potem
trzymał się od służb z daleka.
- Gdybyśmy zrobili stronę "agenci online" - mówi Kieres - to do
jednego worka wrzucimy tych, którzy za pieniądze niszczyli innych, i tych, których
złamano. Bywało, że ktoś podpisał współpracę, ale widać z teczki, że ją
pozorował, nie szkodził innym i chociaż był osaczony, to w końcu odmówił.
Potrafił się zerwać, choć bardzo się bał.
Godność w cenie średniej krajowej
Antoni Dudek uważa, że wiele spraw jest mitologizowanych. Na przykład to, że
większość teczek dotyczy opozycji politycznej.
- Opozycjoniści są w zdecydowanej mniejszości - mówi Dudek. - Do lat 80. SB
znacznie więcej uwagi poświęcała artystom, naukowcom, stowarzyszeniom i zakładom
pracy niż słabiutkim środowiskom opozycyjnym. Teczki dotyczą przede
wszystkim inteligencji. W połowie lat 70. cztery procent Polaków miało wyższe
wykształcenie, a wśród TW aż 38 procent. - SB chciała wiedzieć, co się
dzieje w środowiskach opiniotwórczych, a nie co knuje rolnik z małej wioski -
mówi Dudek. Jeśli chodzi o zawód, najwięcej donosicieli było wtedy wśród
techników (2973), inżynierów (2321) i księży katolickich (2155). - To
prawda, że współpracę wymuszano szantażem - mówi Paweł Machcewicz. - Ale
większość pracowała dla pieniędzy. Zwykle godność ludzką można było
kupić już za połowę średniej krajowej, czasem dorzucano paszport. I to jest
porażająca wiedza.
Z teczki
Działacz KPN Maciej Gawlikowski z Krakowa podzielił tajnych współpracowników
SB ze swojej teczki na dwie grupy: złamanych i oddelegowanych. Do pierwszych
należy TW "Winiarski", któremu po aresztowaniu w 1982 roku SB
zaproponowało paszport w jedną stronę, na co ten przystał z ochotą.
Poproszono przy tej okazji, by opisał swą działalność w KPN-ie. Mając już
odręcznie spisany raport, SB zamiast paszportu zaproponowała współpracę,
szantażując chłopaka tak długo, aż się zgodził. - On już pewnie wie, że
się wszystkiego domyślam, ale wobec niego można zastosować taryfę ulgową.
W każdym jego raporcie widać, że się bardzo szamocze i nie chce nikomu
zaszkodzić - mówi Gawlikowski.
Co innego TW "Janek", jeden z sześciu tajnych współpracowników
wprowadzonych do krakowskiego KPN-u w roku 1988, gdy Konfederacja zaczęła
funkcjonować półjawnie. Przyjechał do Krakowa z prowincji, bezpieka załatwiła
mu studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej i aż do rozwiązania SB spłacał ten
dług. Potrafił wyliczyć kilkadziesiąt osób biorących udział w
zakonspirowanym spotkaniu. Nie znał wszystkich, więc opisywał ich kolor włosów,
szczegóły garderoby i stanowisko zajmowane podczas dyskusji. - Z tych notatek
widać, jak ta gnida pławi się w tym kapowaniu i próbuje się podlizać
ubekowi swą spostrzegawczością - mówi Gawlikowski, który, by mieć absolutną
pewność, czeka na decyzję IPN-u w sprawie odtajnienia agentów. Choć, jak
przyznaje, do ich identyfikacji nie jest to konieczne. - Bo jeśli raz w życiu
spotkałem się z Henrykiem Karkoszą, rozmawialiśmy w cztery oczy, a z tego
spotkania znalazłem w swojej teczce szczegółowy raport podpisany przez
"Monikę", to nietrudno się domyślić, kto jest kapusiem.
Ale nawet gdy IPN potwierdzi Gawlikowskiemu to, czego się on domyśla, i tak
nic nie może z tym zrobić. - Co najwyżej splunę przez ramię, gdy spotkam
takiego "Janka". Niech mu łydki drżą ze strachu - mówi Gawlikowski.
Prawie 17 tysięcy osób złożyło już w IPN-ie wnioski, by ubiegać się o
status pokrzywdzonego.
- Chcą poznać prawdę - mówi o nich dyrektor biura udostępniania i
archiwizacji Bernadetta Gronek, której podlegają wszystkie IPN-owskie archiwa.
Choć po lekturze jest trochę uodporniona na podłości, wertując akta SB, wciąż
jeszcze się dziwi. Na przykład, gdy czyta o znanej przed laty aktorce, która
prosi swojego oficera prowadzącego, by pomógł tak wszystko zorganizować, żeby
mąż zostawił jej samochód po sprawie rozwodowej.
Paweł Machcewicz zapamiętał kobietę, która dostała od esbeka nazwisko
kolejnej osoby do rozpracowania. - To będzie łatwe - ucieszyła się - bo
jestem z nią blisko zaprzyjaźniona.
Z lektury teczek profesor Ryszard Terlecki dowiedział się, że jego ojciec
Olgierd był nie tylko znanym literatem, ale też tajnym współpracownikiem o
pseudonimie "Lachowicz" i przez 35 lat dostarczał SB cennych informacji.
W teczce było nawet pokwitowanie na zakup wieńca, który oficer prowadzący
kupił, idąc na pogrzeb swojego TW.
Lustracja i materiały archiwalne