"Rzeczpospolita" - 1995.11.04

 

Zbigniew Florczak

Niby są, a jednak ich nie ma

 

 

Wracając z wystawy "Inteligencja polska XIX i XX wieku"

 

 

Wyniesione z Zachęty wrażenia miały sens nie tylko sentymentalny czy estetyczny. Zdawał sobie z tego sprawę tłum zgromadzony w holu i słuchający objaśnień organizatorów. Czuło się w tym próbę samookreślenia warstwy ustępującej nie tylko fizycznie, dla której lada chwila zabraknie miejsca. Tę bardzo piękną wystawę ogląda się w nastroju psychicznie niewygodnym, bo podwójnym, rozrzewnienia podmytego depresją. Bardzo podobnie było na krakowskim "Polaków portrecie własnym" w 1979 roku. Wystawę warszawską można odczytać jako ciąg dalszy tamtego eksperymentu, zresztą głęboko typowego dla tego narodu: niepewnego spojrzenia na własną tożsamość.

 

Dlatego, gdy spotkanie w holu zagaił prof. dr Jacek Staszewski (prezes Towarzystwa Historycznego) ocena jego wydała się nazbyt bezfrasobliwa. Inteligencja nasza ma się dobrze! - oświadczył, mniej więcej. Idea rozciągnięcia przeglądu tych dokumentów fotograficznych przez całe dwa wieki, aż do 1981 r. , zdaje się ten optymizm potwierdzać. Czyżby nic nigdy nie targało korpusem i jednostkami inteligencji w ciągu tego ogromnego czasu? Przedstawienie jej dziejów jako niewzruszonego kontinuum jest unikiem przed oczywistością. W pewnej mierze równowagę sądu przywracają artykuły naukowe w folderze, interesująco pomyślanym jako czterostronicowa płachta gazety ilustrowanej eksponatami. O programowej degradacji i pauperyzacji inteligencji po 1945 r. kompetentnie informuje Krystyna Kersten. Stawia najważniejsze pytanie: "Czy ponad milion osób white collars tworzy jeszcze grupę społeczną, która stanowi przedłużenie inteligencji zaborów i międzywojnia? (. .. ) Czy we własnym mniemaniu, jak i w postrzeganiu społecznym zachowała ona miejsce elity"?

Oczywiście nie. I ta refleksja jest główną zasługą imprezy w Zachęcie. Byłoby głupstwem utrzymywać, że inteligencji dziś nie ma. White collars wypełniają kilka pięter społecznego domu. Tylko że to już ludzie inni gatunkowo, którzy wprowadzili się do poprzedniej nazwy, bo język nie nadążył za gruntownymi przeobrażeniami. Współczesny inteligent polski odznacza się cechą niczym nie zastąpioną: jak rękawiczka do dłoni pasuje do swojej epoki. Wiadomo jakiej.

Epoka mass mediów ma takich inteligentów, jakich potrzebuje

Przyszedł właśnie list z Wrocławia, a jego autorka jakby odgadła, o czym tu mowa: "Odnoszę dziwaczne wrażenie, jakby prześladowało nas głuche poczucie samozwańczości czy też bycia intruzami".

Inteligenci niby są, a jednak ich nie ma. Brzmi to nieco zagadkowo, więc najpierw może parę słów o tamtych, z głębi specyficznej tradycji. Zdefiniować się tego nie uda, lepiej się posłużyć znacznie swobodniejszą formą - opisu. Warstwa wewnętrznie niesłychanie rozmaita, pochodzeniem, stopniem wykształcenia i zawodowo. Wyrastająca głównie z rosochatego pnia Rzeczypospolitej szlacheckiej. Ale także - z niedorozwiniętego krzewu mieszczaństwa. Genealogia szlachecka zostawiła do dziś, choć niejednemu trudno w to uwierzyć, ślady żywe. W dodatku "Plus Minus" opublikowano wiosną rozmowę z Jackiem Woźniakowskim. Już sama postać Woźniakowskiego, intelekt, kulturowe kompetencje i temperament są świadectwem czynnej obecności byłych ziemian w polskim życiu. Obecność już tylko cząstkowa. Ale jak w kropli wody zawiera prawdę o dawnym morzu. W swojej gawędzie Jacek Woźniakowski użył zwrotu kapitalnego: "private gentleman" Pięknie. Dżentelmen prywatny, czyli człowiek nie obnoszący się ze swoją godnością, który ma ją na własny codzienny użytek.

W kompozycji polskiej inteligencji przykuwa uwagę ogromna liczba nazwisk obcego pochodzenia. Więc mieszczańskich. Żałować należy, że nie ma odpowiednich statystyk. Wacław Havel w rozmowie z Adamem Michnikiem zauważył: "Jak wiesz, pochodzę z rodziny burżuazyjnej i wiem, że burżuazja nie znaczy tylko, że ktoś jest bogaty. Jest to też pewien etos, styl, sposób zachowania, jakiś rodzaj twórczego podejścia do świata, partycypacji w sprawach publicznych. To wreszcie duma, że jest się człowiekiem honoru i ma czyste ręce". Choć Havel mówił tylko o mieszczaństwie, prawie każde słowo przyda się w opisie inteligencji, mimo całej jej złożoności. Havel dostarczył niezbędnych pojęć i nazw do tego opisu. Oczywiście ostrożność, jak w każdej syntezie, jest w dalszym ciągu bardzo zalecana.

Stawiam tezę, że polska inteligencja jako kategoria moralna i obyczajowa dokonała wielkiej i wspaniałej sprawy:

inteligencja polska zrehabilitowała złą sławę szlachetczyzny

w jej jaskrawie zdegenerowanym, powiedzmy saskim, wydaniu. Odkupiła owe siedem grzechów głównych i cały ten czerep rubaszny. Oratorsko ludyczny patriotyzm będzie odtąd kierowany w głąb rzeczy samej. Infantylna umysłowość nabierze cech dyskursywnych.

Nawet w dzisiejszej sceptycznej retrospektywie cześć i podziw wywołuje tamten poryw umysłów, od czasów Konarskiego. Szlachta kijowska łoży 100 tysięcy rubli na liceum krzemienieckie. Czacki. Adam Czartoryski, kurator Uniwersytetu Wileńskiego. W 1802 r. , w znacznej mierze dzięki S. Sołtykowi powstaje Towarzystwo Przyjaciół Nauk, otwiera je odczyt Jana Śniadeckiego o Koperniku. Rozkwita pod przewodnictwem Staszica. Warszawę naśladują Płońsk, Lublin, Kraków. Nieocenione prace Izby Edukacyjnej w Księstwie Warszawskim: powiększa liczbę szkółek elementarnych do prawie 1500, wydaje podręczniki. I tak - aż do wczorajszych Siłaczek i Judymów. Do latających Uniwersytetów z Radlińską, Sempołowską, Śniegocką, Szumską. .. Mnożą się w każdym dziesięcioleciu stowarzyszenia oświatowe i naukowe. W sumie jest to rwąca przez kamienie fala aktywności cywilnej i społecznikowskiej, która okazuje się żywiołem naturalnym inteligenta. Portret jego - to nie tylko konfederatka i pistolet za pasem. Nie można pominąć prowincji, wręcz przeciwnie! Tam siedzieli samotnicy-erudyci, zresztą różnych zawodów. Pomocnik bibliotekarza opracowuje zbiór dokumentów kultury materialnej, średniozamożny ziemianin, małomiasteczkowy inteligent, drobny przedsiębiorca, antykwariusz (w ówczesnym szlachetnym sensie tego słowa! ), kupiec, nauczyciel, ksiądz szperają po dworskich i klasztornych zakamarkach, kościelnych strychach szukając druków i rękopisów. Tę metodę podpowiedział już Linde wykonujący zamówienie Ossolińskiego. Setki pracowitych mrówek gromadzących wiedzę po źdźble, wydających teksty źródłowe, opisujących i fotografujących miasteczka, wieś, cały konglomerat ludności kresowej. Zaczerpnąłem tu dużo z książki Juliusza Garzteckiego z 1972 roku o zapomnianym mistrzu starej fotografii, Michale Greimie. "W wieku XIX - pisze Garztecki - kwitł na ziemiach polskich szczególnie sympatyczny gatunek człowieka: prywatny uczony. " Prywatnym uczonym był arystokrata Emeryk Hutten-Czapski, któremu Michał Greim pomagał w pracy nad pięciotomowym Katalogiem Monet Polskich. Finansista Mathias Bersohn. Pionier ambitnej fotografii Karol Beyer (autor słynnego zdjęcia "Pięciu poległych" z 1861 r. ). Chirurg i literat Antoni Józef Rolle. Prace Greima publikowały warszawskie "Kłosy". To nas przenosi na kolejny tor: "Kłosy", "Wędrowiec" i rozwój czasopism literackich, ważny zarys na warstwicowej mapie, gdzie szukamy inteligenta.

Ci ludzie wnosili swój styl reakcji na życie, ale przy tym i zewnętrzny wdzięk, fason postępowania i znalezienia się.

Zapodziało się dawno ważne dla tamtej formacji słowo: kindersztuba

W Wilnie od ponad stu lat znana była rodzina Sumoroków. Bodaj jeszcze Stanisław Morawski o nich wspominał. Moja rodzina korzystała z wiedzy lekarza domowego, kochanego dr Sumoroka. Z jego synem, ze strzelbą w ręku, chadzaliśmy w jesiennych bruzdach wypatrując przepiórek. Stanisław Mianowski. Wileński sędzia z lat 1930, opowiada w pamiętniku, że "trudno było uprzedzić prezesa izby adwokackiej Sumoroka, który zawsze na ulicy pierwszy zauważył i pierwszy zdjął kapelusz". Błahostka, decorum. Po wojnie okazało się, że nawet i to obraża dobre samopoczucie nowego ustroju. Gdyby nie bezmyślność peerelowskiej propagandy, kurtuazja pozostałaby kurtuazją, zachowując swoje proporcje. A tak - na prawach rewanżu - urosła do wyżyn symbolu. Dobre wychowanie stało się kryterium politycznym. W fabrykowaniu wierutnych nonsensów ustrój nie miał sobie równego. (Wiadomo skąd to szło: kto żywi wątpliwości, niech zajrzy do genialnego Zoszczenki) .

Bez odwołania się do tej narodowej archeologii fenomen inteligenta nie będzie pojmowalny. Zanim określił się w życiu publicznym, czerpał z domu rodzinnego. Tam były jego gniazda, na różnych wysokościach uczepione. Aby i pojęcie to i całe jego środowisko stało się lepiej widoczne, przydałby się jakiś ekstrakt historii, obyczajowości, literatury, przede wszystkim poezji. Pisarze zrobili wszystko, aby jego zapis utrwalić. Czy jednak wciąż jest czytelny: np. dla młodzieży? O młodzieży nie ryzykowałbym żadnego stanowczego twierdzenia. Mają oni między sobą własny rodzaj pokoleniowego porozumienia, szyfr - niełatwy do odsłonięcia. Faktem jest, że gniazda inteligencji zostały złą ręką wybrane. Może są jeszcze jakieś przypadkowe skanseny. Najmniej w Warszawie, demograficznie przeinaczonej po wojnie i powstaniu. Dlatego teraz w holu Zachęty takie wrażenie robiła ta setka rozbitków o interesujących twarzach. Jest co prawda Kraków. Mam pewną skłonność do idealizowania tego miasta. Żywię nadzieję, że przechowało ono - mimo wszystkich Nowych Hut - pewne cechy matecznika inteligencji. Nie przypadkiem tu właśnie, przy ulicy Wiślnej, skonsolidowała się grupa rozumnego odporu.

Trzeba się wystrzegać idealizowania tamtej warstwy, to jasne

Zbyt łatwo to przychodzi. Skłonność zresztą naturalna i - sprowokowana. Po lekcji PRL człowiek ma powyżej uszu innego rodzaju idealizowania - plebejskości. Tak zwanego, z faryzeuszowskim namaszczeniem "proletariatu". Człowiek ma absolutnie dość populizmu, który nawet w ustach osób o najrzetelniejszych intencjach tak często zakrawa na zwykłe schlebianie. Sprowadza się to nieuchronnie do schlebiania prostactwu. Proletariusza trzeba wszystkimi możliwymi i niemożliwymi sposobami windować wzwyż, na poziom kultury. Tam jego szansa. Nie wolno, nie ma sensu mu kadzić: to jest jak wydzieranie dywanika spod nóg.

23 października w PEN-Clubie był niezwykle ciekawy wieczór, poświęcony "Obyczajności w życiu publicznym". Może szkoda, że debatę zepchnięto w stronę paszkwilu politycznego. Rozumiem, że to nadzwyczaj na czasie. Jednak - czy nie zanadto pozwalam się hipnotyzować przez politykę? To, co zostało nazwane "zdziczeniem obyczajności" zaczyna się gdzie indziej, na całkiem codziennej płaszczyźnie. Rzecz wciąż nie dość dostrzegana, a nieobliczalna: telewizacja społeczeństwa. Telewizacja stępia wrażliwość swojego masowego klienta. W ogóle go pomniejsza. Dezorientuje. Uruchamia łańcuch nieautentycznych reakcji. Zbudowano tam niesłychany parnas wzorców: futbolista, piosenkarz, zheroizowany bandzior z elektronicznym sprzętem. Po raz pierwszy w dziejach gatunku naturalne uczucie miłości zostało zademonstrowane jako seks, rodzaj męsko-żeńskiego happeningu. W tym systemie coraz większe miejsce zajmuje reklama: niby nic, ale to cały blok edukacyjny. Proszą przyjrzeć się dzieciom i małolatom: jakże się cieszą tą reklamą. Nie tylko oni! Tymczasem reklama, co do czego nie można mieć najmniejszych wątpliwości, to najszybszy i gwarantowany środek na kretynizację umysłów.

Dla inteligenta nie ma już miejsca

nie tylko w wyniku katastrof i ustrojowego przemiału i wszystkich związanych z tym dyslokacji, których sobie nie życzył. Których nikt sobie nie życzył. Eliminuje go dodatkowo zły smak, histeria, ryk epoki. W tych warunkach nie miał żadnych możliwości zachowania autorytetu. Jego zmiennik przynależny do white collars z natury swej i samej definicji do żadnego autorytetu pretendować nie chce i nie może.

Wszystko to zaledwie skróty, karkołomne skróty. Nie rozwijam zasługujących na to wątków, tylko je tu markuję. Nie z "braku miejsca", bo to zwykły wykręt. W swoim repertuarze mądrości Francuzi mają i tę "Le plus grand defaut est de vouloir tout dire". Największa wada to chcieć wszystko wypowiedzieć.

Jest książka, którą wciąż czytam, do której wciąż zaglądam, choć wyszła dopiero w 1992 r. To "Sto lat, gawęda o kulturze środowiska" Zofii z Gawrońskich Kozarynowej. Zacytuję mały fragment. Wiosna 1945. Z wyszabrowanego mieszkania przy Brackiej 3 pani Zofia wynosi na sprzedaż jedyną pozostałą własność: trochę książek. Chłopi zwozili wtedy do Warszawy mnóstwo produktów. Książki sprzedawało się na krawężnikach i w rynsztoku Nowogrodzkiej, Żurawiej, Wspólnej. Tak jak na Szpitalnej i Wareckiej szły rzeczy gospodarskie. Mając już pieniądze szło się na zupę do jednej z rządka budek na Kopernika. Tekst autorki: "Tam raz poszliśmy z prof. Borowym po uradowanym spotkaniu na uniwersytecie. Baba podpasana fartuchem na kożuchu nalewała do miseczek sporą porcję tęgiego krupniku, siedziało się na desce opartej o paliki, od drugiej takiej jadłodajni oddzielało przepierzenie z łat oklejonych wielkimi arkuszami papieru. Borowy odwrócił się i zaczął odcyfrowywać. Była to korekta. Szesnastkowe arkusze rewizji wydania Mickiewicza przez Kasę Mianowskiego. Budy były blisko Pałacu Staszica, więc źródło bliskie. Borowy przeczytał łagodnym dramatycznym półgłosem: >>Walka z najeźdźcą, gdy raz się zaczyna - z krwią ojca spada na syna<<".

"Gawęda o kulturze środowiska": bezbłędny, nostalgiczny tytuł. A ten obrazek z zupą, po sprzedaniu książek! Gdyby zjawił się tam wtedy znający się na rzeczy fotograf i zrobił zdjęcie tych dwojga, Kozarynowej i Borowego czytającego korekty Mickiewicza, byłby to niezrównanej wymowy eksponat na wystawę "Inteligencji polskiej" w Zachęcie.






Czy zmierzch inteligencji?