Fantastyka - maj 1987 r.
Mirosław P. Jabłoński
CZAS WODNIKA
I
Od kilku dni panował ciężki upał. Powietrze stało w miejscu i Hoover ze zbolałą miną snuł się od rana po domu nie wiedząc, co począć. Wmawiał sobie, że jego stan jest wynikiem pogody, ale to nie była prawda. Także z powodu urlopu czuł się podle. Inspektor nie znosił urlopów i nie potrafił na to poradzić. Nie wykształcił w sobie umiejętności spędzania wolnego czasu, co teraz mściło się na nim okrutnie. Inspektor Edwin Hoover umiał tylko pracować, a z kolei charakter pracy nie przysparzał mu ani przyjaciół, ani kolegów. Oczywiście, nie licząc kolegów z pracy, ale na ich towarzystwo nie miał najmniejszej ochoty.
Hoover nie założył rodziny. Uznał, że charakter jego pracy nie pozwala na posiadanie żony i dzieci. Przyjaciółki miewał rzadko. Seks - zdaniem Hoovera - był śmieszny, a uprawianie go - poniżające, toteż jego dziewczyny szybko rezygnowały z uczynienia go otwartym i spontanicznym. W końcu Hoover doszedł do wniosku, że akt kupna i sprzedaży czyni miłość fizyczną mniej śmieszną i mniej poniżającą. Jedyną w ogóle możliwą do przyjęcia i uczciwą. Kupując był pewny, że jego godność w tej transakcji nie tylko nie ucierpi, ale nawet nie uczestniczy, jak podczas zakupów w markecie.
Dopracowawszy się tej filozofii, Hoover poczuł się niemal szczęśliwy. Najgorszy problem został rozwiązany. Inspektor pracował cały tydzień, weekend spędzał w wiadomy sposób i wszystko to funkcjonowało do czasu, gdy wreszcie kazano mu wykorzystać zaległe urlopy. To był cios. Urlopów uzbierało się tyle, że Hoover mógł się obawiać, iż na urlopie doczeka emerytury. Chodził po domu i nudził się, bo nie wykształcił w sobie żadnych zainteresowań poza zawodowymi. Nie polował, niczego nie kolekcjonował, nie uprawiał sportów poza strzelaniem do tarczy i walką wręcz. Przemyśliwał nad tym, że przecież ciągle zdarzają się odwołania inspektorów z urlopów. Cała literatura sensacyjna jest takimi przypadkami wprost naszpikowana! Dlaczego wiec jego nie wzywają? Czy mają dość ludzi? Na pewno nie, ale zawzięli się, by wreszcie można było zamknąć statystykę firmy.
Wyszedł przed dom. Parne powietrze niemal go ogłuszyło. Odetchnął raz i drugi czując, że prawie się dusi. Powoli przychodził do siebie po wyjściu z klimatyzowanego wnętrza. Postał chwilą przy drzwiach nasłuchując zbawczego dzwonka holofonu, a nie usłyszawszy go powlókł się na basen. Na brzegu długo myślał, czy warto skoczyć do ciepłej jak zupa wody. Ostatecznie ruszył do nastawni, by włączyć urządzenie wytwarzające fale. Wrócił, stanął na słupku i właśnie przymierzał się do skoku, gdy usłyszał stłumiony terkot. Chcąc się zatrzymać, wykonał niezgrabny krok w powietrzu i runął do wody. Wściekłymi wymachami rąk wydobył się na powierzchnie, chwycił się brzegu basenu i wykasłując wodę podciągnął się w górę. Pognał do domu. Drzwi nie zdążyły się przed nim całkowicie otworzyć, wiec dopadł aparatu poturbowany. Przed ociekającym wodą Hooverem zmaterializował się Szef Inspektoratu, Kenzo Akado. Hoover zamierzał zasalutować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i niezdarnie odgarnął mokre włosy z czoła.
- Witaj, chłopcze - powiedział Akado poprawiając się. w swoim skórzanym fotelu.
Towarzyszyło temu znajome skrzypienie i Hoover dopiero teraz poczuł się jak w domu. Akado był stary, siwy, pomarszczony jak zleżałe jabłko i sympatyczny jak gnom.
- Witam pana - powiedział grzecznie Hoover, a w duszy narastał mu radosny niepokój.
- Przepraszam, że cię niepokoje podczas wypoczynku - Akado przeleciał wzrokiem po stojącym w kałuży wody inspektorze - ale zaszły pewne sprawy...
Hoover wypuścił ze świstem powietrze przez zaciśnięte usta.
-... które zmusiły mnie do tego. Nadeszła prośba o wysłanie jakiegoś inspektora w dość odległe miejsce, na Ampis. Wiesz gdzie to jest?
Hooyerowi było to obojętne. Ważne jest co innego - jest zadanie, jest praca, jest przydział.
- Nie mam pojęcia - powiedział nad miarę radośnie. Akado spojrzał nań badawczo.
Hoover postanowił ograniczyć swój entuzjazm. Szef włożył palec za ściśnięty krawatem kołnierzyk koszuli i odkleił go z ulgą od szyi.
- Upał - stwierdził Hoover bez sensu.
- Ampis to zapadły kąt - powiedział Akado z westchnieniem, jakby to była jego wina. - Nie ma tam żadnych zakładów superhigh-tech, nie ma bogactw, w ogóle niczego. Poza tym daleko od głównych szlaków komunikacyjnych, stuprocentowe zachmurzenie, prawie ciągłe opady, niska kultura materialna. Planeta żyje z deszczu w przenośni i dosłownie. Hodują tam kopratę, która wymaga wilgoci. Tak to w skrócie wygląda. Oczywiście, jest tam kosmoport, stolica, a w niej gubernator, ale jak to działa w praktyce, nie mam pojęcia.
Hoover też nie miał pojęcia, ale w tej chwili był tylko ciekaw, po co ma lecieć. Akado nie kwapił się z wyjaśnieniami. Sapał pod nosem bawiąc się - tak przypuszczał Hoover - niecierpliwością inspektora. Szef miał swoje słabości, które jako szefowi właśnie należało mu wybaczyć. W końcu Hoover nie wytrzymał.
- Proszę powiedzieć, co się tam dzieje, na tej Ampis?
Akado posapał jeszcze chwile. Potem westchnął, skrzywił się i wytarł czoło chusteczką.
- Przeklęty upał - powiedział i zamilkł.
Hoover przestąpił z nogi na nogę nie odważając się ponowić pytania.
- Wprost nie wiem, co ci powiedzieć, chłopcze - Akado schował chusteczkę do kieszeni. - Nie mam pojęcia, co się tam stało. Dostaliśmy pełną ozdobników prośbę o przysłanie kogoś kompetentnego, ponieważ, słuchaj uważnie, "na planecie dzieje się coś dziwnego, co może być niebezpieczne dla całej Federacji". Koniec cytatu.
- Nic więcej?
- Podpis. R. R. Rolison, gubernator. I jeszcze jego sekretarz o dziwnym nazwisku.
- Kiedy mam lecieć?
Akado zafrasował się.
- Nic pilnego, nic pilnego - wyrzucił z siebie pośpiesznie. - Jeżeli chcesz jeszcze wypocząć...
- Pan wie, że nie chcę! - zdenerwował się Hoover. - Za dwie godziny będę u pana!
- Nic pilnego - powtórzył Akado z rezygnacją i pewnym roztargnieniem, a potem zebrał się w sobie, jakby podjął ważną decyzje. - Jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi o to, że dobrze by było, gdybyś to potraktował jako sprawę prywatną. Nieoficjalne śledztwo, rozumiesz?
Hoover nie rozumiał.
- To proste! - zapalił się Akado. - Jesteś przecież na urlopie! Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś pojechał zwiedzić Ampis, piękną, deszczową planetę. A przy okazji dowiesz się tego i owego. Na miejscu będziesz działał, jak się to mówi, z otwartą przyłbicą, ale tu u mnie nie dostaniesz żadnego zlecenia, żadnych diet, rozkazu wyjazdu, nic! Masz do wykorzystania dwa lata urlopu i oficjalnie nie wolno mi cię nigdzie wysyłać, nawet gdyby cały Rząd Federacji został porwany. Jasne?
Inspektor skinął głową i Akado zniknął.
*
Hoover nawet nie pofatygował się do Inspektoratu. Nie było takiej potrzeby. Udający się na wycieczkę pracownik nie ma podstaw do pobierania sprzętu, zaliczki ani taśm pamięciowych. Pracownik na urlopie jest wolny i niezależny. Taka sytuacja męczyła Hoovera, który nie lubił żadnych niejasności. Ale jednocześnie wiedział, że upieranie się nic nie da. Zadzwonił do "Space Travel Center" by zapytać o połączenia z Ampis. Bezpośrednich linii nie było. Za to następnego dnia odlatywał w tamte okolice próżniowiec pasażerski. Jeszcze dwie przesiadki i będzie mógł się rozkoszować deszczami do woli.
Następnego dnia Hooyer stawił się na kosmodromie z pustymi rękoma. Wędrujące w powietrzu holonapisy zaprowadziły go do statku. W kabinie próżniowca rozgościł się nadzwyczaj szybko, właściwie prócz paczki papierosów (którą położył na stoliku) i paska bankowego (którego nie wyjmował), nie miał nic do wypakowania. W czasie podróży nic więcej nie było mu potrzebne. Koszt posiłków wliczony był w cenę biletu, rozrywki zaś oprócz alkoholu i panienek - bezpłatne. Hoover przestudiował dokładnie wszystkie propozycje, na czas podróży rezerwując sobie rudowłosą Grace. Innych zmartwień na razie nie miał, bo miejsca na dwóch kolejnych statkach, mających zawieźć go do celu, zamówił wcześniej.
II
Transportowiec przebił grubą powłokę granatowych od wilgoci chmur i osiadł na środku smaganego deszczem pola startowego. Hoovera opuszczono starą windą na ziemie i pozostawiono własnemu losowi. Dotkliwość deszczu odczuł natychmiast. To nie był zwykły deszcz, ale raczej bombardowanie ogromnych, oleistych kropli, z których jedna tylko mogła zalać całą twarz. Oślepiony Hoover obracał się w całkowitej ciemności, nie wiedząc, w którą stronę się udać. Każda wydawała się jednakowo zła. Najmniejsze światełko nie zdradzało obecności ludzi. Klnąc pod nosem ruszył na chybił trafił przed siebie i potykając się w ciemności brnął uparcie naprzód. W końcu wydało mu się, że widzi przed sobą jakiś ognik. Nie dowierzając sobie stanął, wytarł twarz i osłaniając ją od spadających kropli złożonymi dłońmi, wpatrywał się w mrok. Światełko było. Hoover z nową nadzieją ruszył w jego kierunku i z zadowoleniem stwierdził, że zbliża się ono nadspodziewanie szybko. Po chwili przystanął znowu, bo od zwiększającego się światła doszło go mechaniczne dudnienie. W następnym momencie dwie przeraźliwie jasne lampy przemknęły obok inspektora i pojazd ochlapawszy go błotnistą mazią zatrzymał się kawałek dalej z piskiem hamulców. Hoover zgarnął błoto z twarzy tylko po to, by ujrzeć spełnienie marzeń i najgorszych obaw jednocześnie: miał przed sobą spowity parą i spalinami samochód! Z wrażenia nie ruszał się z miejsca, więc pojazd jazgocząc tajemniczymi wewnętrznymi mechanizmami podjechał do niego tyłem. Błysnęło czerwienią i samochód znieruchomiał.
Szyba w drzwiach opadła nieco i przez wąską szczelinę doleciał męski głos.- Inspektor Hoover? Niech pan siada.
Drzwiczki wozu odskoczyły i zdrętwiały inspektor znalazł się w suchym i ciepłym wnętrzu. Rozbłysło światło. Hoover dostrzegł długiego i szczupłego mężczyznę z wysoką łysiną czołową na wąskiej, ptasiej głowie; Kierowca ubrany był w fałdzistą, szeleszczącą szatę z opuszczonym na plecy kapturem. Czując jak strużki wody płyną po jego plecach i spływając z łydek gromadzą się w butach, Hoover pozazdrościł obcemu praktycznego stroju.
- Nieco pan przemókł, prawda? Ale u nas to normalne, przyzwyczai się pan.
- Słaba pociecha - odezwał się inspektor. - Przysłał pana gubernator?
Obcy uruchomił silnik i pojazd ruszył przed siebie rozchlapując kałuże.
- Tak. Zabiorę pana do rezydencji, tam dostanie pan wszystko, czego potrzeba, by żyć tutaj.
Zapadło milczenie. Hopver szczekał zębami, a kierowca wpatrywał się uważnie w drogę wydobywaną z mroku światłami reflektorów.
- Jestem Scopolicky. John Scopolicky. Sekretarz gubernatora.
Hoover skinął głową. Poza tym cały dygotał. Scopolicky obserwował go spod oka.
- Zimno panu? Ogrzewanie jest włączone.
- Czemu... czemu jeździ pan czymś takim? - wystękał inspektor uważając, by nie przygryźć sobie jeżyka.
Kierowca roześmiał się.
- Wiedziałem, że pan o to zapyta. Nawet założyłem się sam ze sobą, jak szybko to się stanie. I wygrałem!
- A na co pan postawił? - zaciekawił się Hoover.
Tak naprawdę, to umierał z zimna i było mu wszystko jedno.
- Że stanie się to przed przyjazdem do rezydencji. Odpowiem panu, ale myślę, że już sam pan to pojął. Tutaj nie da się latać, jest ciągle ciemno i ciągle pada. Na całej planecie żyje tylko kilkanaście tysięcy ludzi, wiec nie opłaca się wprowadzać komputerowego systemu sterowania ślizgo- czy błyskolotów. To za drogie, a poza tym większość ludzi mieszka w stolicy. Ci co żyją dalej, wybrali takie rozwiązanie właśnie dlatego, by być z dala. Sprowadziliśmy wiec samochody, to zupełnie wystarcza, a w naszych warunkach jest bezpieczniejsze niż śmigłowce czy awionetki.
- Jak można tu żyć? - spytał odruchowo Hoover, zanim naprawdę ugryzł się w język.
Pomyślał, że mógł tym pytaniem obrazić Scopolickiego. Tamten nie poczuł się jednak urażony. Musiał sobie zdawać sprawę, w jak dziwnych warunkach mieszka. Wzruszył ramionami.
- Już dojeżdżamy, ale zdążę opowiedzieć panu skróconą historie Ampis. Od jej odkrycia, do chwili przybycia pierwszego osadnika minęło sto lat, a i ten pierwszy nie zagrzał tu miejsca. To był jakiś szaleniec, który umyślił sobie, że z tutejszego deszczu będzie pędził bimber. Ale tego co wyprodukował nie chciał pić nawet on sam, a ten facet niczym nie gardził.
- Nawet on sam - powtórzył bezmyślnie Hoover.
- W końcu bimbrownik zwinął interes. Nastąpiła kilkuletnia przerwa, aż nagle zjawiło się kilka rodzin, które zwabione zostały możliwością uprawy kopraty, rośliny wymagającej ciemności, ogromnej ilości wilgoci i będącej podstawowym składnikiem wszystkich leków odmładzających. Niewiele jest miejsc w znanym nam wszechświecie nadających się do uprawy tej rośliny. To był rzeczywiście dobry interes, bo wszędzie indziej trzeba było kopracie stwarzać nakładem wielkich środków warunki, które tutaj były za darmo.
- Tylko że teraz ludziom trzeba było stworzyć warunki, które wszędzie są za darmo - uzupełnił Hoover.
Dreszcze i szczekanie zębami minęły, i czuł się na siłach do podjęcia rozmowy. Scopolicky skinął głową.
- Tak. Rząd obiecał uruchomienie regularnej linii promowej na End, a stamtąd można wszędzie dalej, jeżeli tylko są pieniądze. A forsa była, znaleźli się tacy, co myśleli, że mieszkać będą na sąsiedniej planecie, a na Ampis będą latać tylko do pracy. Ale linii promowej jak nie było, tak nie ma, ludzi zaś nieco przybyło. Trochę się urodziło, i tak powstało Rainy City, Deszczowe Miasto. Nikt o nas nie dbał, sami je zbudowaliśmy, wyposażyliśmy, stworzyliśmy władze, a nawet mianowaliśmy gubernatora, bo wiadomo było, że i tak nikt przy zdrowych zmysłach nie przyleci tu rządzić, a "zesłańców" nie chcieliśmy. Wszelkie władze i urzędy funkcjonują jak w całej Federacji i nasz gubernator został przez nią zatwierdzony. Prawdę powiedziawszy, nie byliśmy Federacji do niczego potrzebni, ani ona nam. Jedyny kontakt, to wysyłka kopraty i przywóz magnetycznych sejfów odwrotną pocztą.
- A teraz? Co się stało teraz, że zwróciliście się do Rządu?
- Już dojeżdżamy - powiedział Scopolicky - najlepiej będzie, jak wyjaśni panu to sam gubernator.
III
Pałac gubernatora był bardzo jasno oświetlony jak na stosunki panujące na planecie. Hoover zdążył się już do nich przyzwyczaić, więc musiał zmrużyć oczy, gdy samochód wtoczył się na podjazd. Wysiadł i stojąc pod daszkiem przypominającym muszlę, czekał na swego przewodnika. Siedziba gubernatora przypominała swą architekturą budowle wieku kolonialnego. Być może była nawet wierną kopią posiadłości jakiegoś wicekróla.
- Niech pan wejdzie - rzekł podchodząc Scopolicky. - Tutaj wszystko jest otwarte, a etykieta nad wyraz swobodna. Niech pan tylko nie pluje na podłogę i wszystko będzie w porządku. Zresztą teraz zaprowadzę, pana do apartamentu, musi się pan przebrać, wysuszyć. Spotkamy się na kolacji, przyjdę po pana.
- Tylko że ja nie mam w co się przebrać. W podróży wystarczył mi pasek bankowy, kupowałem jednorazówki.
- W szafie znajdzie pan wszystko, co potrzeba - uspokoił go Scopolicky, otwierając przed inspektorem drzwi apartamentu. - Niech pan się czuje, jak u siebie w domu.
Hoover został sam. Przez chwile stał na środku pokoju i oglądał wnętrze godne najwybredniejszego sybaryty. Białe, złocone meble, ciężkie, aksamitne obicia i zasłony, lustra i mnóstwo dziwnych przedmiotów niewiadomego przeznaczenia. Za to nigdzie najprymitywniejszego nawet odbiornika holo. Tylko zwykły telefon, który inspektor i tak z trudem rozpoznał. Był zamaskowany w porcelanowej figurce psa. Hoover odetchnął, jasne że tutaj ptahoo-delic go nie dopadnie. Choć, kto wie ta straszna muzyka może byłaby w stanie przegnać nawet ampisańskie deszcze.
Zajrzał do szafy. Była pełna ubrań, garniturów, swetrów, kurtek, na półkach koszule, bielizna, na drążku krawaty, a w osobnej przegrodzie kilka kombinezonów takich, w jaki ubrany był Scopolicky. Widać podejmowano tu gości hołdujących najrozmaitszym modom. Kombinezony były w różnych kolorach, i Hoover wybrał dla siebie granatowy ze złotymi lampasami i naramiennikami. Do tego wysokie buty. Dorzucił do tego bieliznę i tak wyekwipowany poszedł się wykąpać. W przeciwieństwie do obfitości wody na zewnątrz, ta ujarzmiona w rury nie chciała płynąć obficie i nad wyraz smętnie sączyła się z prysznicowego sitka. Hoover zaintrygowany tym spędził nieco czasu, usiłując organoleptycznie dociec jej właściwości. Nie stwierdził nic ponad to, czego dowiedział się moknąc na płycie kosmodromu - że woda jest oleista, przezroczysta, bez zapachu, za to ma dziwny mdławy i zarazem cierpki smak, przypominający sok owoców brungo. Inspektor westchnął i zabrał się do mycia. Po skończonej toalecie ubrał się i zastanowił, czy iść samemu na poszukiwanie gubernatora, czy też czekać na znak od Scopolicky'ego. Wreszcie złapał za łeb porcelanowego kundla i odczekawszy, aż w jego łaciatym, biało-brązowym uchu rozlegnie się sygnał, powiedział do ogona:
- Zero!
- Centrala! Słucham? - odezwał się piskliwy głosik.
- Z sekretarzem Scopo... Nie, dziękuje, już nie trzeba - przerwał Hoover widząc, że drzwi jego apartamentu otwierają się i staje w nich Scopolicky.
Odstawił telefon na miejsce.
- Jestem gotowy - powiedział.
Ruszyli korytarzem wyłożonym chodnikiem z szorstkiego tworzywa. Hoover odniósł wrażenie, że. to naturalny materiał i przez cały czas przyglądał mu się, podejrzliwie patrząc pod nogi.
- To włókno kopraty - rzucił mimochodem Scopolicky, otwierając przed inspektorem drzwi.
Znaleźli się w obszernej, białej i prawie pustej sali, jeżeli nie liczyć wielkiego podłużnego stołu, senatorskich krzeseł z wysokimi oparciami i szczupłej szatynki w kanarkowym kombinezonie. Właśnie ku tej kobiecie sekretarz poprowadził Hoovera, a gdy zatrzymali się przed nią, powiedział:
- Inspektor Hoover, gubernatorze. Gubernator Roma Ridley Rolison.
Dokonawszy prezentacji usunął się na bok, a zdziwiony inspektor przywitał się z panią gubernator. Dłoń miała małą, ciepłą i niespodziewanie mocną.
- Proszę siadać - odezwała się Roma Rolison. - Kolacja stygnie!
W trakcie posiłku nie rozmawiali i Hoover odniósł wrażenie, że pomimo zapewnień Scopolicky'ego o swobodzie obyczajów, dopytywanie się o cel własnej misji byłoby nietaktem.
Barbarzyństwo! - ocenił w myśli ten stan rzeczy.
Przyzwyczajony był działać w pośpiechu i nie oglądając się na dobre obyczaje. Ale odezwał się dopiero, gdy otarł usta serwetką.
- To też koprata? - zażartował pod adresem jedzenia.
- Czy było aż tak złe? - zaniepokoiła się gubernator, jakby sama sterczała nad garnkami w kuchni.
Hooyer wzruszył ramionami. Widocznie okazywanie poczucia humoru również nie należało tutaj do dobrego tonu.
- Inspektor żartował, Threear - powiedział pobłażliwie Scopolicky ratując Hoovera przed palnięciem następnego głupstwa. - Wprowadziłem go już nieco w nasze sprawy, głównie mówiliśmy o historii.
- Ach, tak - odparta z roztargnieniem gubernator. Znać było, że nie zrozumiała związku, ale widocznie już się do tego przyzwyczaiła, bo nie pytała dalej. Hoover westchnął.
- Przejdźmy do gabinetu - zaproponowała Roma Rolison. - Przy kawie porozmawiamy.
W gabinecie kawę podała im owa piskliwa osóbka z centrali łączności i zostali sami.
- Sprawa, dla której wezwaliśmy pana, jest nietypowa - zaczął Scopolicky, chcąc ułatwić zadanie pani gubernator.
Hoover potulnie skłonił głowę, choć w duchu pomyślał, że pan sekretarz gówno wie, jakie sprawy są dla inspektorów typowe, a jakie nie. Zmilczał jednak, nie chcąc opóźniać rozwoju wypadków.
- Tak - podjęła wprowadzona w ten sposób w temat gubernator. - Ta sprawa nie będzie prawdopodobnie wymagała od pana żadnych z waszych osławionych umiejętności, nie będzie pan musiał walczyć, posługiwać skomplikowanym sprzętem, kamuflować, skradać, et cetera...
Hoover powtórnie pokornie skłonił głowę na znak zgody, chociaż z dużo większym trudem przyszło mu powstrzymać się od wyrażenia zdania na ten temat. Pogodził się z myślą, że w oczach Romy Ridley Rolison jest on skrzyżowaniem Indianina Chytrego Lisa z Supermanem.
- Najdziwniejsze, a zarazem najgroźniejsze jest to - ciągnęła - że rzecz dzieje się najzupełniej jawnie, nikt nie kryje się z przynależnością do stowarzyszenia, a zarazem jest ono chyba groźne dla całej Federacji. Tak sądzimy.
Gubernator spojrzała wyczekująco na Scopolicky'ego i ten połapawszy się, skinął potakująco głową. Hoover pomyślał, że w końcu mniej więcej wie, o co chodzi. Kolejna organizacja, która nie lubi Rządu, uwiła sobie gniazdko w błotach Ampis.
- Oni zachowują się tak, jakby wiedzieli, że są nie do pokonania, że są silniejsi i nic im nie grozi. A jednocześnie oficjalnie niczego nie pragną, nie żądają - po prostu spotykają się i medytują. To wszystko co robią.
- Może zróbmy tak: ja będą zadawał pytania,
a wy będziecie odpowiadać. To system sprawdzony od stuleci. Pytanie pierwsze:
jakie to stowarzyszenie?
- Nazywamy je "Stowarzyszeniem Tysiąc".
Oni...
- Chwileczkę - przerwał Hoover. - Jak są
zorganizowani, jaka jest struktura tej grupy?
- To jest właśnie najtrudniejsza kwestia -
powiedział wahając się Scopolicky - bo z jednej strony niby wszystko o nich
wiadomo, a z drugiej zaś... Zresztą, sam pan zobaczy. Na czele stowarzyszenia
stoi Wielki Wąż, który ma pod sobą - choć to wyrażenie niczego nie tłumaczy
- dziewięciu Wodników, ci z kolei "przewodzą" dziewięćdziesięciu
Smokom "wybranym" spośród około dziewięciuset Adeptów. W sumie jest
to około tysiąca ludzi, stąd nazwa.
- I co pan w tym widzi niezwykłego? - nie
wytrzymał Hoover. - Zasada stara jak świat i istniejąca od starożytnego
Egiptu po dzisiejsze Wojska Galaktyczne. Tylko liczby różne.
- Ma pan racje, ale nie w tym jest niezwykłość
"Tysiąca". Nie wiem, czy będę umiał panu wytłumaczyć, na czym to
polega. Najkrócej rzecz ujmując, w każdej wymienionej przez pana formacji
zasada przekazywania poleceń jest prosta - dowódca wydaje rozkaz swoim
oficerom, ci podoficerom, a dalej są żołnierze, którzy rozkaz wykonują i
meldunek o tym wraca do głównodowodzącego tą samą drogą. Dla uproszczenia
załóżmy, że "Stowarzyszenie Tysiąc" jest strukturą wojskową. Otóż
wtedy mielibyśmy armię, w której poborowi rozkazują oficerom, a nawet marszałkowi!
- Anarchia! - prychnął z pogardą i oburzeniem Hoover.
- Właśnie, że nie! - wykrzyknął Scopolicky.
- "Stowarzyszenie" trzyma się dobrze i jest zdyscyplinowane. Moje porównanie
z wojskiem nie jest najszczęśliwsze, bo wziąłem je z drugiego bieguna. U
nich nie ma "dowódców", nie ma "rozkazów", tylko mnie brakuje słów
na określenie tego, co się tam dzieje. To jest nowa struktura władzy! Nie możemy
jej pojąć, chociaż każdy z tych ludzi zapytany z osobna, stara się nam wytłumaczyć
wszystko i dokładnie. Wszyscy oni mówią to samo, tylko my nie rozumiemy. Im
też brakuje słów. Żeby ich zrozumieć, trzeba być jednym z nich. Ale ja się
boję, mnie oni przerażają i nie wstąpię tam. To jest właśnie pana zadanie.
- Kto jest Wielkim Wężem? - zapytał spokojnie
inspektor.
- Kevin Shore, plantator kopraty.
- Porozmawiam z nim - zdecydował Hoover.
Scopolicky westchnął.
- To nic nie da. Myśmy już z nim rozmawiali. Mówił
chętnie i... nic z tego nie wiemy.
- Ale jak ja...
- Nie - przerwała Roma Rolison. - Scopolicky ma
racje. To nic nie da. Pan po prostu nic nie zrozumiał. I trudno się temu dziwić.
To nie jest mafia, masoneria czy inny tajny związek. Raczej coś zbliżonego do
buddyzmu lub lamaizmu, tylko bez ich hierarchii. Fakt, że Wielkim Wężem jest
jakiś tam plantator, nie znaczy, iż jest ich przywódcą w pańskim rozumieniu
tego słowa. Równie dobrze najważniejszą dla nich decyzję może podjąć najmłodszy
Adept. Zresztą... John panu coś opowie.
Hooyer spojrzał na sekretarza. Czuł się jak w
domu wariatów, ale postanowił wytrwać do końca.
- Słucham - powiedział oschle.
- Widzi pan - zaczął niepewnie Scopolicky - my
się z nimi liczymy... wiec sam pan rozumie, na wszelki wypadek...
Inspektor skinął głową. Rozumiał. Rozumiał
doskonale, że gubernator Roma Rolison i jej sekretarz panicznie boją się
"Stowarzyszenia", choć ono nic złego na razie nie czyni. Czują się
także odpowiedzialni przed Federacją, czego dowodem obecność tutaj
inspektora. Zapalili wiec Federacji świeczkę, a "Stowarzyszeniu"
ogarek. Lub może nawet na odwrót.
- ... no, jednym słowem, powiedzieliśmy im o
panu - wyrzucił wreszcie z siebie sekretarz.
- Im, to znaczy komu?
- Właśnie o to chodzi - ucieszył się
niespodziewanie Scopolicky. - Ja napisałem do Shore'a, że choć jego
stowarzyszenie trudno uznać za tajne czy spiskujące przeciw Federacji, to
jednak gubernator czuje się w obowiązku poinformować Rząd o jego istnieniu,
gdyż nie chce za nie brać na siebie odpowiedzialności. W związku z tym należy
się spodziewać, że na Ampis przybędzie ktoś, najpewniej inspektor, w celu
zbadania tej sprawy. Spytałem
- I co? - nie wytrzymał Hoover.
Scopolicky popatrzył na niego uważnie, wyraźnie grając na efekt.
- Ano właśnie. Niech pan sobie wyobrazi, że po kilku dniach pojechałem po pocztę gubernatorską i pucybut - w urzędach jest tu taka profesja, to konieczne przy naszej pogodzie - powiedział do mnie: "Panie sekretarzu, zgadzam się. Ten inspektor może nawet być z nami". Da pan wiarę?! Ten chłopak, który jest Adeptem zaledwie od tygodnia, zgodził się w imieniu Shore'a - Wielkiego Węża! I nie była to drwina, czy przejęzyczenie! Oni tak mówią, tak jakby byli jednym... no, jednym, czy ja wiem... jednym ciałem, nie to pompatyczne, jedną jaźnią, jednym człowiekiem... A, niech to cholera!
Scopolicky umilkł. Zapadła cisza, bo Hoover nie śpieszył się z wyrażeniem swojego zdania, a Threear od jakiegoś czasu popijała małymi łyczkami swoją wstrętną kawę.
- A co oni jako "Stowarzyszenie" w ogóle robią? - spytał po chwili inspektor.
- Nic - powiedziała Roma Rolison odstawiając filiżankę. - Doskonalą się - wycedziła ze złością.
- Jednak porozmawiam z tym Shore'em - zdecydował Hoover. - Gdzie go można znaleźć?
IV
Hoover jechał w zupełnej ciemności, bo światła reflektorów grzęzły w deszczu na kilka metrów przed maską wielkiego wozu. Jechał powoli, przechylony w przód nad kierownicą, i wytrzeszczając oczy usiłował przebić się wzrokiem przez zwartą zasłonę wody. Trzy wielkie wycieraczki włączone na największą szybkość z trudem tylko utrzymywały szybę w stanie umiarkowanej przejrzystości. Duża lepkość i napięcie powierzchniowe tutejszej wody czyniły ją mało podatną na ludzkie i mechaniczne zabiegł.
Na siedzeniu obok Hoovera leżała rozpostarta mapa, a po niej turlała się włączona latarka. Drogi ubywało rozpaczliwie wolno, i Hoover zaczynał żałować, że nie zabrał Scopolicky'ego, który wręcz się narzucał, by zostać jego kierowcą. Było to rozsądne, Scopolicky znał doskonale teren i jako urodzony tutaj, przywykł do tych nieludzkich warunków. Ale inspektor uparł się, że pojedzie sam. I teraz, mimo że według obliczeń i zapewnień pana sekretarza powinien być już od godziny na farmie Shore'a, kręcił się beznadziejnie gdzieś na pustkowiu, bez nadziei na trafienie do celu.
Drogi w ścisłym tego słowa znaczeniu w ogóle nie było; to, po czym jechał, zasługiwało najwyżej na miano polnej dróżki. Jej jedyną zaletą było to, że trudno ją było zgubić, gdyż nie tyle ją zbudowano, co wydeptano na nasypie podobnym do kolejowego. Dzięki temu woda umykała w dół, nie tworzyły się nawet większe kałuże. Hooyer jechał więc na czymś w rodzaju grobli otoczonej zewsząd wodą. Od czasu do czasu od tego ziemnego wału odchodziły prostopadłe ramiona prowadzące do zabudowań, poszczególnych farmerów. Jedynym więc zadaniem inspektora było nie przegapić odpowiedniej odnogi i uważać cały czas, by w ciemności nie zjechać z nasypu. To zakończyłoby jego podróż bezapelacyjnie.
Przestrzeganie tych dwóch prostych warunków bardzo zmęczyło Hoovera. Byłby gotów zawrócić, gdyby nie to, że do celu pozostało mu mniej drogi niż do Rainy City. Nagle dostrzegł błyskające pomarańczowe światło zapowiadające kolejny rozjazd i kolejny drogowskaz. Według mapy powinna to być właściwa droga. Dodał niecierpliwie gazu i po chwili z poślizgiem zahamował przed słupem dźwigającym sygnalizator i tablice z odblaskowym napisem:
COPRALAND
Farma Mr Shore'a
Inspektor z trudem wycofał wóz w lepkim błocku i skręcił w lewo. Przyspieszył, gdyż droga była w lepszym stanie. Miękkie pacnięcia kropel wody o dach samochodu przyśpieszyły swoje staccato i Hoover poczuł mdłości. Wyobrażał sobie, że to nie woda tłucze o blaszane nadwozie, ale nieprzerwany grad ślimaków, małży, meduz i innych amorficznych tworów wydających ohydny, mlaszczący dźwięk. Po chwili odgłosy zmieniły się, wóz wpadł na wyasfaltowany odcinek drogi i Hoover jechał w sapiąco-świszczącym poszumie rozcinanej galarety. Wręcz czuł opór, jaki spadająca z czarnego nieba i lepiąca się do karoserii maź stawia ruchowi maszyny.
Wokół pojaśniało, ukazał się rząd latarń zawieszonych nad drogą i inspektor zaczaj gwałtownie hamować. Samochód wjechał łagodnie wznoszącą się pochylnią na podjazd w kształcie tunelu. Tunel był jasno oświetlony, szeroki i jednocześnie pełnił funkcje garażu i parkingu. Ślimaki przestały spadać z nieba, wszystko ucichło, i Hooverowi minęły mdłości. Zjechał na wolne miejsce i wysiadł z wozu. Ruszył do drewnianych, zamczystych wrót odcinających się czernią od prawej strony tunelu, będącej jednocześnie ścianą wielkiego, ponurego domu.
Bunkier - z niechęcią ocenił go w myśli Hoover i poszukał obok drzwi sygnalizatora.
Nic takiego nie było, tylko na czarnych dechach błyszczała głowa złotego lwa z ciężkim kółkiem w kształcie węża połykającego własny ogon. Inspektor poruszył kółkiem, ale bez specjalnego efektu akustycznego. Jednak po chwili coś zaskrzeczało nad nim. Podniósł odruchowo głowę.
V
- Czego się pan napije? - zapytał Shore. - Gin, whisky, brandy?
Shore był niskim, chudym mężczyzną koło pięćdziesiątki. Miał rzedniejącą czuprynę nieokreślonego koloru, wydatny nos, bladobłekitne oczy i rude wąsy. Poruszał się zdecydowanie, sprężyście, a uścisk jego dłoni był mocny i krótki. Pomimo swej chudości, z powodu której przypominał zagłodzonego niewolnika, znać po nim było niepospolitą siłę fizyczną i dynamizm. W rozchełstanej, kraciastej koszuli, spranych spodniach i gumowych butach przypominał pierwszych osadników Dzikiego Zachodu.
- Whisky - powiedział Hoover. - Bez lodu.
Rozglądał się wokół. Gabinet gospodarza był ogromny, wysoki, pełen skórzanych, przepastnych kanap i foteli, z ciemnym biurkiem, obrazami i bronią na ścianach. Na podłodze znalazły dla siebie miejsce cztery różne dywany. Nie było tu ani jednego nowoczesnego sprzętu, za to pod ścianą stały wielkie oszklone szafy biblioteczne pełne książek. W pomieszczeniu nie było okna.
- Sam pan tu mieszka? - spytał inspektor przyjmując drinka.
Gospodarz skinął głową. Usiadł na fotelu naprzeciw Hoovera i nogą wsunął pomiędzy nich niski stolik. Upił mały łyk trunku i odstawił szklaneczkę. Inspektor nie poszedł w jego ślady, łyknął najpierw połowę i czując miłe ciepło, bawił się przetaczając szkło miedzy dłońmi.
- Sam - powiedział Shore. Założył obie ręce za głowę i świdrował inspektora swoimi bladymi oczkami.
- Kawaler?
- Żona mieszka w Rainy City, ale wybiera się na End, a może dalej. Nie wiem dokładnie.
- Dzieci?
- Brak.
- Pojedzie pan w ślad za żoną? - zapytał Hoover zły na siebie, że grzęźnie w prywatnym życiu tamtego.
Shore nie czuł się tym w najmniejszym stopniu zażenowany czy obrażony.
- Nie. Tu jest moje miejsce, tu mam dom, który sam zbudowałem. Nie, nie chce wyjeżdżać.
- Nie chce pan, czy nie może? - inspektor przypuścił atak.
- Co pan ma na myśli mówiąc: "nie może"? - zapytał spokojnie Shore.
- Stowarzyszenie. Jest pan przywódcą, Wielkim Wężem. Nie sądzę, żeby mógł pan stąd wyjechać.
- Dlaczego nie?
- Nie puściliby pana.
- To niezupełnie tak. Pan nie rozumie - rzekł Shore podnosząc szklaneczkę.
Wypili obaj.
- Właśnie po to przyjechałem. Żeby zrozumieć. Więc puściliby pana, czy nie? Ja twierdzę, że nie.
- Może ma pan racje... Tak, w pewien sposób.
- W pewien sposób?
- Ja czuje, że jestem im potrzebny. I oczywiście odwrotnie. Inaczej nie da się tego powiedzieć.
- Ale pan podobno jest szefem. Załóżmy, że wzywa pan do siebie swoich dziewięciu Wodników i mówi im, że wyjeżdża. I co się dzieje dalej?
Shore uśmiechnął się pobłażliwie.
- Nic. Po pierwsze nie wezwałbym ich, bo nikogo wezwać nie mogę. Nawet najmłodszego Adepta. To zresztą nie jest potrzebne. Prędzej oni mogą wezwać mnie.
Hoover zacisnął szczeki.
- A dalej? Gdyby jednak?
- Dalej? Jeżeliby wszyscy chcieli, żebym wyjechał i gdybym ja tego chciał - to tak.
- Chcieli, czy pozwolili? Nazywajmy rzeczy po imieniu!
- Chcieli. Ale ja nie chcę.
Inspektor westchnął, kółko się zamknęło.
- Zacznijmy jeszcze raz - powiedział z rezygnacją - jest pan szefem i...
- Panie Hoover! - przerwał mu gospodarz. - Niech pan zrozumie, że przykłada pan złą miarkę! Nie jestem niczyim "szefem", jak pan to nazywa. Jutro może się okazać, że jestem jednym z dziewięćdziesięciu Smoków lub Adeptów!
- Degradacja? - zapytał żywo inspektor.
Shore wybuchnął śmiechem.
- Nic pan nie rozumie, drogi inspektorze. Uważa pan stowarzyszenie - zostańmy przy tej nazwie, chociaż my się tak nie nazywamy - za formację typu wojskowego, hierarchicznego, trwałego jak piramidy i doskonale panu znanego. Zwłaszcza to ostatnie jest ważne, bo przez to utożsamia pan formę z treścią. Nie winię pana o to, bo nasza forma, forma "stowarzyszenia" sugeruje to. Jest "przywódca" - Wielki Wąż, są (w pana pojęciu) - "zastępcy" - Wodnicy, dalej Smoki i Adepci. Słowem klasyczna piramida. Czyż nie tak?
Zgnębiony Hoover skinął głową.
- Właśnie. I tu tkwi błąd pańskiego rozumowania. Nie potrafi pan pojąć, że pod tą znaną formą kryje się twór całkowicie amorficzny. Jak plazma. Gdy zdjąć z niej foremkę, to rozlezie się we wszystkich kierunkach, a w nieważkości przyjmie kształt kuli - i dalej jest sobą, dalej funkcjonuje!
- Po co wiec wam foremka?
- Nam? - Ależ inspektorze! Nam ona wcale nie jest potrzebna. To wy jej potrzebujecie i wtłoczyliście nas w nią. Wy jesteście tą formą!
- A pańskie stowarzyszenie to "treść"?
- Zaczyna pan rozumieć. Tak. Jak ten deszcz padający na zewnątrz. Ujęty w rowy, zbiorniki, rurociągi, rury, zdławiony zaworami, kranami i sitkami pryszniców nadal jest tym samym deszczem. Mówić, że jestem przywódcą jakiegoś stowarzyszenia, to to samo co twierdzić, że woda w garnku jest szefem deszczu tylko dlatego, że ona jest jedna, a kropel tysiące!
Zapadła cisza. Hoover wpatrywał się w Shore'a, a potem otrząsnął się jakby właśnie wyszedł spod owych "tysięcy kropel".
- Pan jest szalony - powiedział spokojnie i z przekonaniem.
Shore podniósł się, wziął obie szklaneczki, dopełnił je alkoholem i wróciwszy wręczył jedną inspektorowi.
- Woda? Dlaczego właśnie woda? - zapytał Hoover.
Łyk whisky przywrócił mu jasność myślenia.
- To proste - odparł Shore zakładając znowu ręce za głowę. - Woda to jest coś najbardziej naturalnego i od początku swego istnienia wtłoczonego w zbiorniki. Zbiorniki oceanów, mórz, jezior, et cetera. Woda to kolebka życia, słyszał pan o tym? Powstałe życie było równie wolne i amorficzne jak ona, potem zaczęło się wspinać na wyższe stopnie organizacji, później jeszcze wylazło z trudem na ląd. A potem stworzyło sobie foremkę - cywilizację!
Inspektor odetchnął z ulgą. Był w domu. Nawet odczul zawód graniczący z rozczarowaniem. A wiec kolejna grupa propagująca powrót do natury i zwalczającą cywilizację w ogóle, a Rząd Federacji w szczególności! Zaczął szukać w myśli łagodnych środków prewencyjnych, gdy Shore odezwał się znowu.
- Chyba wiem, o czym pan myśli - powiedział. - Myli się pan. Nie jesteśmy kontestatorami, nie zamierzamy niczego rozwalać, nie chcemy cywilizacji wysadzić w powietrze. To nie ten etap. Jesteśmy już dalej, czy może wyżej. Oczywiście, podważamy od środka naszą foremkę - cywilizację, ale uwalniamy umysły, a nie ręce. Chcemy, by ludzkość stała się jak woda - amorficzna i jednorodna. Wszyscy rządzą i nikt nie rządzi. Demokracja amorficzna - tak to nazwę na pana użytek, bo chyba musi pan złożyć jakiś meldunek czy sprawozdanie? Prawda?
Hoover skinął głową.
- Tak - powiedział. - Ale niestety muszę także zakazać wam dalszej działalności dopóki rzecz nie zostanie dokładnie zbadana. Pańskie poglądy uważam za wysoce niebezpieczne. Jeżeli dobrze zrozumiałem, zamierza zatrzymać pan rozwój cywilizacji, a nawet cofnąć ludzkość do stanu praameby!
- Zamierzamy dać ludzkości to, co sama utraciła. Powiem inaczej, nie podważamy foremki, tylko zrywamy kajdany z naszych umysłów. Umysłów, powtarzam. Doskonalimy się, staramy wznieść na poziom, na którym cywilizacja pojmowana tak jak dotąd, cywilizacja techniczna, jest bez znaczenia. Niechże pan wreszcie zrozumie - do tej pory ludzkość była larwą, poczwarką - widocznie było to konieczne! - a teraz następuje przemiana w motyla. Motylowi niepotrzebny jest kokon!
- Motyl krótko żyje - przypomniał Hoover.,
- Zgoda. Dla nas krótko. Ale i tak dłużej, niż trwa nasze istnienie wobec czasu wszechświata. A życie naszego motyla może trwać miliardy lat! Pan wie, że byli już wcześniej tacy, którzy dążyli do tego. Niech pan wspomni filozofie i religie Wschodu. Tajemne praktyki, medytacje, itp. Cała mitologia hinduska jest oparta na opowieściach o ludziach, którzy przez medytacje (wedle legend trwających i tysiąclecia!) stawali się równi bogom. Można powiedzieć, że to byli nasi prekursorzy, choć tak naprawdę, to rzecz tyczy ludzi, u których odzywały się reliktowe, atawistyczne cechy życia w morzu, cechy zgubione i stłamszone przez rozwój materialny, a nie duchowy. Ale powtarzam, może tak trzeba było, może najpierw ludzkość, a ogólnie wszelkie wysokozorganizowane życie musi zbudować sobie kokon i przeżyć w nim wszelkie plagi, by wreszcie móc rozwinąć skrzydła!
- Tamte systemy jednak upadły.
- Jak wszystko dobre, co przychodzi za wcześnie. Może jednak nie tyle upadły, co zostały przysypane gadżetami cywilizacji. Pod spodem, pod warstwą cywilizacyjnego popiołu, tli się jednak cały czas żar. Pan wie, że na Ziemi po dziś dzień Dalaj Lama ma swych wyznawców i tajemnice Lhasy nie zostały zgłębione? Pan przyleciał tu, na Ampis, ale równie dobrze mógłby pan zwiedzać Tybet czy hinduskie świątynie. Czemu im nie zakazuje pan działalności? Zresztą i nam nie ma pan czego zabraniać, bo nie prowadzimy żadnej działalności w pańskim rozumieniu. Nie agitujemy, nie rozrzucamy ulotek, nie wysadzamy w powietrze pałacu gubernatora. Nic. Co prawda, spotykamy się od czasu do czasu, ale nawet i to nie jest konieczne.
- Telepatia?
- Coś w tym stylu. Może raczej empatia, bo i to polega na przekazywaniu uczuć i stanów emocjonalnych, a nie myśli. My to nazywamy po prostu "czuciem". Nie spotykamy się, tylko "czujemy". Ale to najmniej ważne, to tylko wstęp. Czujemy, co myślą inni.
- Ja też? Czyta pan w moich myślach? - przeraził się Hoover.
- Oczywiście, że nie. W ogóle nie "czytamy w myślach", jak pan to nazwał, a nasze czucie zachodzi tylko pomiędzy tymi, którzy tego chcą. Jeżeli ktoś nie chce mieć z nami nic wspólnego, to jego umysł jest dla nas zamknięty jak magnetyczny sejf. To sprawa dobrowolności, nie sądzi pan chyba, że budujemy boski świat przemocą.
- Były już precedensy.
Shore skinął głową.
- Wiem.
- Zastanawiam się - zaczął z wahaniem inspektor - dlaczego pan mi to wszystko mówi? Tak otwarcie? A może to nie jest wszystko, może to tylko pierwsza warstwa, pod którą czają się kolejne "prawdy"? Taka "cebula" dla przygłupich inspektorów Federacji?
- Pan sądzi wszystko i wszystkich po sobie. Po pierwsze wiem, że nawet jeżeli nie pan sam w tej chwili, to Federacja jest w posiadaniu środków, które wydobędą z każdego każdą prawdę. Nie gram jednak na zwłokę, mówię z panem szczerze z tych samych przyczyn, o których już wspominałem. Nic nie budujemy na przemocy, lub fałszu. To słabe fundamenty, wzniesiony na nich choćby najsolidniej gmach, zawsze się w końcu rozleci. Zresztą, nie musiał pan wcale rozmawiać ze mną. To samo powiedziałby panu każdy Adept. Zaoszczędziłby pan sobie drogi. Pan po prostu odcisnął na mnie formę "mojego przywództwa".
Hoover zamarł. Zdawało mu się, że nareszcie odkrył słaby punkt.
. - Nie sądzi pan - zaczął ostrożnie - że to co pan proponuje, zaprowadzi ludzkość do zguby? Do zatraty? Posłużę się pańskim porównaniem z wodą. Wszak takie amorficzne społeczeństwo jeden człowiek, lub jedna istota, może ująć w karby. Jak wodę. Kazać jej płynąć betonowym korytem i obracać łopatki generatorów. Za darmo. To samo z pańskimi ludźmi. Widzę społeczeństwo doskonałych niewolników. Doskonałych, bo nie wiedzą, że są niewolnikami i dlatego się nie buntują! A chyba pan słyszał o odkryciu Obcych? Czy nie sądzi pan, że stworzył pan tutaj "piątą kolumnę"? To woda na ich młyn - że powiem dosadnie i obrazowo.
Shore uśmiechnął się.
- Myśli pan wciąż tymi samymi, ciasnymi kategoriami. Obcy to też woda. Inna, ale woda.
Hooverowi opadła szczeka.
- Utopia - wyszeptał. - Utopić się można!
- A poza tym - ciągnął Shore nie zważając na oszołomienie inspektora - woda może też być groźna. Wie pan, jak wygląda powódź lub przerwanie tamy? Nikt wtedy nie odmawia wodzie siły i niszczycielskich zdolności.
- Do tego jednak potrzebna jest "forma" - otrząsnął się Hoover. - Ktoś musi pokierować, spiętrzyć, ująć w koryto. Musi być przywódca wydający rozkazy. Kto? Pan?
- Nikt. Albo potrzeba. Warunki zewnętrzne. Ktoś, kto chce odcisnąć nową formę. To powoduje, że pojawia się reakcja, ciśnienie, napór. Boi się pan, że staniemy się niewolnikami kosmitów? Żeby tak było, muszą ująć to nasze nowe społeczeństwo w ramy. To forma. My te ramy rozerwiemy. To treść. Każdy układ hierarchiczny, jakiego pan jest reprezentantem, zagorzałym wyznawcą i orędownikiem, jest do zburzenia. Jak piramida, z której wziął wzór. Z trudem, ale można ją rozbić. Układu amorficznego nie. Nie "zburzy" pan oceanu, nie zniszczy chaosu. To prawo natury - entropia stale wzrasta, chaos rośnie, a my cały czas staraliśmy się działać na przekór - porządkować i budować. Chcieliśmy przeciwdziałać niepodważalnym prawom natury. Zamiast brać z niej przykład. To nielogiczne, stąd nasze niepowodzenia.
- A my? A człowiek? Przecież nie można istnieć bez formy?
- Kto to wie? Może człowiek to forma przejściowa do... bo ja wiem, skupisk wolnej woli? Człowiek też idzie na przekór entropii i płaci za to śmiercią, którą jest naznaczony od poczęcia. Wysoka organizacja stworzona kosztem skomplikowanej sieci i dużej energii musi się kiedyś rozpaść. My robimy dopiero pierwszy krok, nie wiemy co będzie dalej, podejrzewamy tylko. Więc "medytujemy", pracujemy, niczego nie burzymy, bo i tak samo zniszczeje, a nawet budujemy, bo kokon ciągle jeszcze jest potrzebny. Jesteśmy poczwarkami, a tu, na Ampis zaczął się proces przemiany. Ja na niego czekam. Wie pan, ile mam lat?
- Pięćdziesiąt? - zaryzykował Hoover.
- Osiemdziesiąt pięć - wyznał Shore. - To koprata. Odmładza. Ja zaczekam.
VI
To wszystko bzdury, szaleństwo i rojenia chorego umysłu - myślał Hoover przewracając się po posłaniu i daremnie starając się zasnąć.
Pomimo zmęczenia sen nie nadchodził. Inspektor był tak poruszony rozmową ze Shorem, że myśli kłębiły się w nim jak wir wodny.
Co, do cholery, z tą wodą? - zdenerwował się. Czy ja też już zwariowałem? To ta przeklęta planeta, ten deszcz. Boże jedyny! Od samego deszczu padającego latami bez przerwy można oszaleć, a co dopiero w takim zakazanym miejscu! Tych wszystkich ludzi trzeba leczyć. Wyłapać, wywieźć w jakieś suchsze miejsce i samo im przejdzie! Byle nie mieli za dużo kontaktów z wodą. Z piaskiem też nie! Bo to podobne, jak każde przeciwieństwo, a poza tym piasek stanowi równie wdzięczny obiekt do porównań. Gotowi jeszcze pozamieniać się w wydmy!
Uspokajał się w ten sposób, lecz czuł, że nie o to chodzi. Nie szaleństwo ogarnęło tych ludzi, tak jak nie uważał za szaleńców wyznawców różnych praktykowanych jeszcze religii. To było coś podobnego. Wiara. Wiara zaprawiona domieszką w nowy sposób pojmowanego adwentyzmu, masoństwa i naturalnej filozofii. Pomimo zapewnień Shore'a czuł pod tym wszystkim wywrotowe zapędy. Nie wierzył mu.
"Niech pan się sam przekona" - powiedział plantator. "Niech pan otworzy swój" umysł, pozwoli czuć innym, i sam niech pan czuje".
Hoover przeraził się wtedy. Nigdy! Uznał propozycję za bezwstydną. Miałby pozwolić, by inni ludzie, obcy i niebezpieczni, najpewniej wrogowie Federacji, której był jednym z milionów strażników, mieli dostęp do jego mózgu! Do jego wiedzy, tajemnic służbowych? Mieliby wpływać na niego, by zaraził się tym samym niebezpiecznym szaleństwem? Nie.
A jednak leżąc teraz w jednym z pokoi niesamowitego domu Shore'a czuł obrzydliwie pociągającą chęć spróbowania, sprawdzenia na sobie samym, jak jest naprawdę. Co jest tą prawdą. W pewien sposób było to nawet jego obowiązkiem, bo inaczej nie mógłby złożyć obiektywnego meldunku. Czy jednak po takim doświadczeniu jego sąd pozostawałby nadal bezstronny? Bardzo w to wątpił. I bał się. Bał się, że wtedy nie byłby już sobą. Buntował się przeciwko propozycji plantatora, bo była przeciwna całej historii ludzkości, której i Hoover był spadkobiercą.
Wstał. Przeszedł się po bezokiennym pokoju. Dotknął ściany i wstrząsnął nim dreszcz. Nie wiedział dlaczego. Ściana nie była wilgotna ani specjalnie zimna, wewnątrz niej szły rury ogrzewające. To raczej jego wyobraźnia podsuwała mu widok wielkiego, betonowego, bezokiennego bloku o zaokrąglonych kantach i płaskim dachu, po którym ciągle spływają tony wody. Inspektorowi wydało się nawet, że słyszy jak ta lepka ciecz spływa z szelestem po ścianach. Jak się tam ślini i mlaszcze.
Przemierzył jeszcze raz pokój i wrócił na posłanie. Położył się i przykrył. Był zdecydowany. Zdecydował się, chociaż wszystko się w nim buntowało przeciwko uznaniu, że ten zwariowany Shore może mieć racje.. Przeciw niemu świadczyło wszystko - cały z trudem wzniesiony gmach jego wiedzy, wielusetletnia praktyka, wychowanie, dążenia, marzenia, a nawet wiara. Nawet ludzkie niebo miało strukturę, hierarchiczną. I nagle okazuje się, że to z czego ludzkość była tak dumna, jest jedynie okresem przejściowym, prowadzącym ku wyższym szczytom.
Hoover przewrócił się na bok. To, że podjął decyzje, choćby nawet miała okazać się błędną, uspokoiło go na tyle, że mógł próbować zasnąć.
Rano, gdy zjawił się w jadalni, plantator kończył śniadanie. Przywitali się.
- Dobrze, że pan wstał - powiedział Shore. - Chciałem zapytać, kiedy zamierza pan wracać? Nie wypraszam pana, ale nie mogę dotrzymywać mu towarzystwa. Mam robotę, nazwijmy ją polową, choć to raczej zajęcie dla nurka. Jeżeli zamierza pan zostać u mnie na dłużej, to może się pan "okopać" w domu lub zapraszam ze sobą. Nie jest to, co prawda, zbyt interesujące i można nieźle zmoknąć, ale zawsze stanowi jakąś rozrywkę.
- Chętie pójdę z panem, jeżeli to nie przeszkadza.
Hoover pośpiesznie zjadł śniadanie, ubrał się według wskazówek plantatora i ruszyli do wyjścia. Jednak Shore poprowadził inspektora nie w stronę podjazdu, na którym został krążownik szos Romy Rolison, lecz do podziemi swego bunkra i w przeciwnym kierunku. Znaleźli się w czymś w rodzaju wewnętrznej przystani, betonowej, wilgotnej i ponurej. Stąd Hoover po raz pierwszy zobaczył jak wygląda dzień na Ampis. Nie był to miły widok.
W szarym, meczącym półmroku rozjaśnianym przez nieliczne lampy mieszczące się w betonowych niszach wsiedli do łodzi uzbrojonej w przedziwne oprzyrządowanie. Jego zastosowanie Hoover miał poznać dopiero za dobrą chwile. Płaskodenna łódź zahuczała silnikiem i wypłynęła na "pole" kopraty. Shore włączył reflektory i wycieraczki rozmazujące wodę po szybach nadbudówki, dzięki czemu Hoover po raz pierwszy w miarę wyraźnie zobaczył tajemniczą roślinę. Nie była imponująca i chociaż przywieziona z odległej planety, zdawała się nieodłącznie należeć do Ampis. Czarne, sękate i pokrzywione jak palce rachityka gałęzie ozdobione seledynowymi listkami wyrastały prosto z wody. Shore zatrzymał łódź i inspektor zobaczył wtedy jeszcze coś. Z większości rozgałęzień zwieszały się moknąc na deszczu ciemne, dosyć grube i gęste nici. Cały krzew sprawiał upiorne wrażenie, a ich plantacja mogła wstrząsnąć najodporniejszym miłośnikiem horrorów. Inspektor nie zaliczał się do nich.
- Zbieracie te listki? - spytał Hoover, żeby w ogóle coś powiedzieć, i głośno, z wysiłkiem przełknął ślinę.
Shore włączył silnik i najbliższe krzaki wyciągnęły po nich swe gruzłowate ręce topielców. Gałęzie skrobnęły po nadbudówce. Hoover zamknął oczy.
- To nie są listki - wyjaśnił Shore. - To kwiaty. Koprata właśnie zaczęła kwitnąć. Za miesiąc, dwa nie poznałby pan plantacji. Wszystko tu będzie seledynowe, nawet woda, bo w niej się będą odbijać kwiaty. Każdy ma około pół metra średnicy i podobny jest do goździka. Wtedy je zbieramy. A liście, to owe "nici", które jak zauważyłem, nie zrobiły na panu najlepszego wrażenia.
Hoover chciał odruchowo potwierdzić, ale ugryzł się w jeżyk.
Płynęli wiec w milczeniu po "lesie topielców", jak inspektor nazwał w myślach plantacje i nie było widać końca uprawom. Co jakiś czas drogę zagradzała im ziemna grobla niosąca na sobie drogę podobną do tej, którą wczoraj nadjechał Hoover i dzieląca teren na szachownice płytkich basenów. Wtedy Shore zatrzymywał łódź, z jej burt wysuwało się sześć metalowych, szczudlastych nóg i pojazd przekraczał przeszkodę. Inspektor dziwił się takiemu rozwiązaniu do chwili, gdy przybyli na miejsce i okazało się, że "nogi" nie służą wyłącznie przekraczaniu grobli, ale są napędem podczas pracy. Shore oczyszczał spory akwen ze starych krzewów. Polegało to na tym, że specjalny siłownik, tak zwana łapa śmierci zamocowana na rufie łodzi wyrywała krzaki z podłoża. Szło to dosyć opornie i łódź musiała być podczas tego zabiegu stabilnie zakotwiczona. Czasami nie dawało się jednak wyrwać jakiegoś bardziej wyrośniętego "topielca" i Shore, w gumowym stroju, wskakiwał do wody sięgającej mu do pasa i zakładał pod korzenie mały ładunek wybuchowy. Wracał na łódź, detonował ładunek i "topielec" wylatywał w powietrze.
- Nie używamy tu kół ani gąsienic - odpowiedział Shore na nie zadane pytanie inspektora. - Dla dojazdu są zbyt powolne, a na plantacji niszczą ziemie, ubijając ją zanadto.
Hoover skinął głową. Miał dosyć i nic go to nie obchodziło. Obiad zjedli w ciasnej nadbudówce łodzi, która najwyraźniej była przeznaczona dla jednej osoby. Potrącali się co chwile łokciami, rozlewali napoje i przepraszali co kilkanaście sekund.
Po obiedzie nic się nie zmieniło. Shore nadal wyrywał swoje krzaki, a Hoover mając dość jego milczącego towarzystwa wyszedł na pokład. Stanął pod małym daszkiem nadbudówki i patrzył na pracującą "łapę śmierci". Co jakiś czas Shore nie patrząc na niego wyskakiwał z łodzi do wody i zakładał ładunki. Wybuch, mlaszczące bicie wody o burty, kołysanie i spokój. Potem znów kilka kroków i operacja się powtarzała. Shore już za każdym razem musiał zakładać ładunki, bo dotarli do najstarszych krzewów. Tempo pracy spadło i Hoover zaczął się zastanawiać, czy nie pomóc plantatorowi choćby w prowadzeniu łodzi, by nie musiał za każdym razem wracać za stery, gdy po kolejnym wybuchu coś uderzyło go w ramie.. Niezbyt mocno. Popatrzył odruchowo na ramie, a potem poszukał wzrokiem wokół siebie. Jest. Koło jego obutych w gumowce nóg leżał odłamany wybuchem kawałek gałęzi. Nie dłuższy niż pięć cali. Hoover schylił się, podniósł znalezisko i przyjrzał mu się ciekawie. Zanim jeszcze na dobre zrozumiał co widzi, żołądek podjechał mu do gardła. Czarny, krótki i lekki patyk miał różowo-jasny przełom, w którym perliły się czerwone kropelki soków rośliny. Z obu końców odłamanego fragmentu zwisały, czy też może - jak się wydawało Hooverowi - wiły się białe włókna kojarzące się nieodparcie z nerwami. Stanął mu przed oczami chodnik z kopraty. Rucił histerycznym gestem ułomek za burtę i sam za nią zwymiotował. Teraz rozumiał, dlaczego hydrauliczny siłownik nazywa się poetycznie "łapą śmierci". Zrzucił z głowy kaptur pozwalając, by deszcz zmoczył mu głowę. Umył twarz i wrócił do sterówki.
- Niech pan włazi do wody - powiedział do Shore'a. - Poprowadzę łódź.
VII
Wieczorem siedzieli w jadalni wielkiego domu. Skończyli posiłek i przeszli do gabinetu Shore'a. Plantator napełnił kieliszki, nie pytając już Hoovera, co podać.
- Jutro rano wracam - powiedział inspektor pociągając pierwszy łyk.
Shore skinął głową.
- Dziękuje za pomoc. Sam nie skończyłbym dzisiaj.
Hoover nie odpowiedział, wolał nie rozwijać tematu,
- Chciałem też powiedzieć, że zdecydowałem się.
Shore podniósł brwi w geście wyrażającym uprzejme zdziwienie i umiarkowaną ciekawość.
- Zdecydowałem się spróbować - brnął dalej inspektor - czuć. Nie wiem tylko, jak to zrobić. Chciałbym, żeby pan jako Wielki... to znaczy, żeby mi pan wyjaśnił co mam robić...
- Nic. Jeśli pan naprawdę chce, to nic więcej nie trzeba robić. Ale ponieważ to pierwszy raz, wiec dam panu radę: proszę iść do swojego pokoju i położyć się lub usiąść wygodnie. Na początku, żeby nawiązać kontakt, potrzebne jest odosobnienie i zamkniecie, brak wszelkich dźwięków i widoków. Potem to bez znaczenia, chociaż izolacja wzmaga doznania.
Hoover potoczył wzrokiem wokół.
- To dlatego - powiedział.
Plantator skinął głową.
- Właśnie. A dalej już nic. Jeżeli się pan odreaguje, uwolni od zahamowań, poczuje pan. I to wszystko.
Hoover bez słowa dopił swoją whisky i ruszył na górę. W pokoju nie zdejmując ubrania ułożył się. wygodnie na posłaniu. Przymknął oczy. Czuł lekkie napięcie i zdenerwowanie, które rosło wraz z tym, jak myślał, że to właśnie ono przeszkodzi mu w kontakcie. Nie bardzo wiedział, jak ma sam sobie pomóc. Zaczął równo oddychać i rytmicznie naprężać mięśnie jak w treningu izostatycznym. Przerwy pomiędzy kolejnymi skurczami robił coraz dłuższe, aż wreszcie poczuł, że jest pusty i spokojny. I w tej pustce coś się wykreowało. Nie wiedział jeszcze co, bo niewyraźne. Pierwsze doznanie przypominało muśnięcie skóry skrzydłem motyla.
Dlaczego właśnie motyla? - zastanowił się. - Kto mówił o motylu?
Drugie wrażenie było wyraźniejsze i zdecydowanie nieprzyjemne. Nieprzyjemne, bo po raz pierwszy odczuł w sobie obecność kogoś innego. Nie jednego, kilku istnień. Przeraził się, zastanowił, czy nie pora się cofnąć. Potem może być za późno i goście pozostaną w nim na zawsze. Wrażenie momentalnie minęło. To go uspokoiło, pomyślał, że w razie potrzeby zawsze może się wyłączyć. Mimo oczekiwania i spokoju wrażenie nie wracało.
Zastanawiają się - pomyślał.
Zaczął sobie wyobrażać wodę - równy jak stół, jednorodny ocean otaczający planetę. Ślizgał się po jej mokrej powierzchni nie mogąc w nią wniknąć. I nagle zanurzył się. Krzyknął z przestrachu i bólu. Poczuł w sobie już nie kilka istnień, ale setki. Wrażenie było nie do opisania i opanowania, jak orgazm i jak śmierć. Po pierwszych skurczach psychiki przyszło rozkołysane uspokojenie, obce jaźnie rozgościły się w nim nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Na razie czuł jedynie ich obecność, czuł w całkowitej ciemności, że nie jest sam, a właściwie, że jest jednocześnie częścią i całością, mieścił w sobie wszystkich i sam był wchłonięty przez setki umysłów. Poczuł, że jego zachwyt był też ich udziałem. Zaniepokoiło go to. Czyżby dlatego? Czy to stowarzyszenie wampirów polujących na takie psychiczne dziewice jak on?
Wrażenie bliskości nieco zbladło, zrozumiał, że wszystkie jego wahania i wątpliwości zamykają mu drogę w głąb. Musiał oddać bez reszty i przyjąć bez reszty. Gdy to zrobił, zaczął widzieć. I to nie ponury ciemny pokój, w którym ktoś leżał na posłaniu z zamkniętymi oczyma, tylko pochmurny dzień plantacji kopraty po drugiej stronie planety, czuł wodę i ładunek wybuchowy w ręce, ładunek na długiej, ostrej, aluminiowej żerdzi przypominającej oszczep. Wbijał go głęboko pod korzenie jednocześnie tańcząc w nocnym lokalu Rainy City z atletycznym, łysiejącym blondynem. W pałacu gubernatora łączył rozmowę z namiestnikiem Endu, gdy z hukiem wywaliło mu oponę na drodze do Rainy Village, gdzie czekała na niego żona z kolacją. Poczuł pieczenie ręki, gdy sparzyła się promiennikiem. Umierał na resid w nędznym szpitaliku w osadzie plantatorów, a zaraz potem poczuł pierwszą rozkosz młodziutkiej dziewczyny i usłyszał oklaski jakimi nagrodzono go w teatrze "Rainbow" przy Rainbow Street w stolicy. Tępy ból rozdarł mu nagle miednice, spojrzał w dół, dziecko było mokre i okrwawione, łaskotało mu pierś gdy ssało, popił wiec łykiem whisky na dole w gabinecie, i wyrżnął w pysk Scopolicky'ego, z którym szamotał się na ulicy. Nagle, jakby ktoś przekręcił włącznik, znalazł się gdzieś daleko i wysoko. Niczym bóg spoglądał z wyżyn na tysiące gwiazd i planet, a na każdej ktoś umierał, był, kochał, pracował... Zrozumiał, że jest Nadjaźnią, która choć powstała ledwo, z tysiąca umysłów, to może sięgnąć poza zasłonę tajemnicy poznania. A gdyby wszyscy... Zrozumiała, że miała rację, gdy sprzeczała się wczoraj sama ze sobą na temat wyższości wody na piramidą. Wszechświat ciągle się rozszerzał, bezwład rósł, należało za nim podążać, rozpełznąć się do jego granic. Piramida tego nie potrafi, nawet przesuwanie wciąż dalej i dalej małych piramidek granicznych, wyznaczających obszar poznania i władzy (co do tej pory robiono) nic nie da. Trzeba się rozlać od krańca do krańca, a potem przecieknąć, czy przelać do innego kosmosu!
Miałam racje - pomyślała Nadjaźń. - Jeszcze jestem za mała, za słaba by ogarnąć sobą wszystko. Za słaba, by zatopić Wielką Piramidę. Rozpuszczę ją powoli w sobie, kamień po kamieniu, głaz po głazie. Jest człowiek, który może mi w tym przeszkodzić, mały kamyczek, który nazywa się Edwin Hoover i jest jednym ze strażników Wielkiej Piramidy. Jego pierwszego chcę wyrwać z jej fundamentów!
VIII
Hoover rozsiadł się wygodnie w swoim pokoju w hacjendzie na Ptahoo i czekał na połączenie z Akado. Nawet się nie rozebrał, miał nadal na sobie te same gumowe buty, w których odleciał z Ampis. .
- A to pan, inspektorze! Już pan wrócił?
Hoover uśmiechnął się do hologramu szefa.
- Właśnie.
Bezceremonialnie zaczął z mozołem ściągać wysokie buty, aż poczerwieniał na twarzy z wysiłku.
- No i co? Chce pan złożyć meldunek?
- Tylko notatkę - wysapał Hoover. - Nie ma po co pisać raportów. Miał pan racje, tam się nic groźnego nie dzieje, a gubernator jest zbyt nerwowy. Uspokoiłem go. Kilku plantatorów kopraty, jak pan wie głównego składnika wszelkich leków i odżywek odmładzających, śni o nieśmiertelności. Trudno się dziwić, że wariują, bo toną w deszczu i nie mają na co wydać zarobionej ciężko forsy. To wszystko.
- Dobra - westchnął Akado. - W nagrodę za pomyślne wieści może pan dokończyć urlop.
Akado zniknął. Hoover postał chwile boso na środku salonu, potem włożył na powrót te same buty i pomaszerował do pawilonu z narzędziami. Wyjechał stamtąd małą koparką i zabrał się do pracy. Przez trzy godziny wrzucał ziemię do basenu, aż jej warstwa sięgnęła prawie metra. Potem wszedł tam z łopatą, wyrównał ziemie i wyjął z kieszeni pojemnik z nasionami kopraty otrzymanymi od Shore'a. Nasiona wysiał w równych rzędach i wrócił do koparki, by je przyrzucić cienką warstwą gleby. Potem odkręcił zawór wody i poszedł coś zjeść.
Po obiedzie woda stała niemal równo z brzegiem basenu i Hoover zamknął jej dopływ. Deszczownice, agregaty chłodzące i tunel zaciemniający nad basenem postanowił zrobić w najbliższych dniach. Nie musiał się śpieszyć, zanim krzewy urosną ponad lustro wody, minie kilka tygodni. Popatrzył na swoje dzieło. Był zadowolony.
Może to śmieszne, ale postanowił żyć najdłużej, jak tylko się da.
1986