JOANNA SIEDLECKA

OBŁAWA

2005

 

(...)

 

Mości Zawieyski, już czas, pora skakać!

 

Inna ofiara Marca 1968: Jerzy Zawieyski.(...) Nie możemy wykluczyć, że został zamordowany. Władza komunistyczna potrafiła bowiem obsypywać twórców dobrami i zaszczytami, jak może żadna inna. Wszelako potrafiła też ich tak skrzywdzić i niszczyć, jak żadna inna.

Profesor Jerzy Eisler, historyk IPN-u oraz Instytutu Historii PAN

 

"Resztówka reakcji"

Jerzy Zawieyski nie przeszedł do historii dzięki swojej twórczości, dziś już martwej i nieistniejącej, ale samotnej, dramatycznej mowie wygłoszonej w Sejmie 10 kwietnia 1968, po wydarzeniach marcowych, w której stanął w obronie atakowanej przez władze interpelacji katolickiego koła "Znak", protestującej przeciwko pałkom i represjom wobec studentów oraz intelektualistów, polityce kulturalnej władz, a szczególnie zdjęciu "Dziadów" w reżyserii Dejmka.

Trupio blady, a wkrótce niemalże w gorączce, z krwistymi wypiekami, mówił z wyraźnym przejęciem, łamiącym się, ale mocnym głosem wprost do siedzącego w loży Władysława Gomułki, a także, również po nazwisku, do jego prawej ręki, Zenona Kliszki, drugiej osoby w państwie, ówczesnego nadzorcy kultury. Wśród śmiertelnej ciszy sali, nieprzywykłej w tym miejscu do prawdy, szybko jednak sprowokowanej rechotem towarzysza "Wiesława", w atmosferze linczu, seansu nienawiści - gwizdów, obelg, walenia w pulpity i tupania posłów z PZPR i ZSL, a także galerii. Milczących zwykle i pustawych, tym razem wyjątkowo pełnych, nieprzypadkowo chyba Biuro Sejmowe przekazało zaproszenia "gościom" z MSW, między innymi pułkownikowi Stanisławowi Morawskiemu, dyrektorowi Skarżyńskiemu z Urzędu ds. Wyznań i wielu równie ważnym osobom.

Podobnej orgii chamstwa, złośliwości, wulgarności wrzasków z sali i galerii nie było w Sejmie od czasu, gdy posłowie PPR-u niszczyli Mikołajczyka i jego kolegów - komentował Andrzej Friszke *[Andrzej Friszke, "Triumf i śmierć Jerzego Zawieyskiego", "Więź", nr 2/1998, s. 177.].

Atakowali Zawieyskiego niemal wszyscy, najmocniej chyba poseł Stanisław Kociołek, żarliwy warszawiak na pieredyszce w Gdańsku, jak pisał o nim Machejek, oraz Józef Ozga-Michalski, który nazwał "Znak" resztówką reakcji w Sejmie PRL. Sekretarz KW w Krakowie, Czesław Domagała, mówił z kolei, że nie są, nigdy nie byli i nie będą sumieniem narodu różnego rodzaju Grzędzińscy, Słonimscy, Beynary-Jasienice czy Kisielewscy. Nie będą też sprzedajni i kosmopolityczni gracze wielkiej mafii - rewizjoniści, syjonistyczni pismacy, piewcy szowinizmu narodowego i anarchii. (...) Prawdziwym sumieniem narodu jest Polska Zjednoczona Partia Robotnicza.

Pastwili się też nad Zawieyskim koledzy po fachu, czyli posłowie-literaci: Bohdan Czeszko, a zwłaszcza właśnie Józef Ozga-Michalski, ludowiec, jak pisał o nim Marian Brandys, choć nie wymieniając jeszcze wtedy jego nazwiska: szczwany krzykacz sejmowy, który miał się za poetę chłopskiego, ale jego "chłopskość" przejawiała się głównie w tym, że tęgo popijał i od przeszło 20 lat zasiadał w najwyższych władzach państwowych z tzw. klucza ludowego. Ten rozpijaczony liliowonosy wiesiołek walił z najgrubszej lufy *[Marian Brandys, "Z dwóch stron drzwi", Niezależna Oficyna Wydawnicza "Nowa", Warszawa 1982, s. 48.].

Najbardziej oklaskiwano następujący fragment:

"Polska jak wyleniały orzeł wyleciała mi z głowy" - mówił jeden z bohaterów ostatniej powieści Andrzejewskiego. Nie ma w tym nic dziwnego dla panów, którzy w wyleniałych krzesłach mierzą w salonie swój wyleniały czas kukułką z zegara z rozparcelowanego dworu. Polska Radkiewiczów, Andersów i "Kultury" paryskiej może przedstawiać się im w takiej postaci. Pozwólcie jednak, że nasz orzeł piastowski, orzeł na czapce żołnierza Dywizji Kościuszkowskiej startujący spod Lenino do Berlina, pokryty stalowymi piórami Nowej Huty, urodzajem Puław i Kędzierzyna nie tylko nie będzie tracił piór, ale porastał w nowe *[Jerzy Eisler, "Marzec 1968", PWN, Warszawa 1991, s. 334.].

"Bracia - marksiści, bliźni - komuniści"

Interpelacje były w peerelowskim Sejmie marionetek czymś wyjątkowym i rzadkim, posłowie "Znaku" oczekiwali więc likwidacji klubu, odwołano jednak wyłącznie Zawieyskiego, ponieważ był również członkiem Rady Państwa. Już 8 kwietnia Stanisław Stomma przekazał mu decyzję Kliszki o odwołaniu, tak że wiedział o tym, wygłaszając swoje historyczne przemówienie. Zdecydował wobec tego odejść z twarzą i honorem, zrehabilitować się też za swoją zbyt częstą, wcześniejszą ugodowość, wiarę w obietnice Gomułki, co tak naprawdę zrozumiał dopiero po Marcu oraz inwazji na Czechosłowację.

I choć klamka już zapadła, oddał się oficjalnie do dyspozycji władz, z czego oczywiście skwapliwie skorzystały. "Bracia-marksiści", "bliźni-komuniści", jak ufnie ich nazywał, odwołali go natychmiast z Rady Państwa, a w czerwcu 1969 odebrali poselski mandat, organizując wcześniej "gniew ludu" - listy wyborców z jego okręgu, domagające się pozbawienia go godności posła.

Był już więc politycznie skończony, pozbawiony wszystkich atrybutów władzy, z których po latach niełaski i milczenia był tak dumny: służbowego samochodu z kierowcą, luksusowego angielskiego humbera, gosposi, która przywoziła mu obiady z bufetu Rady Państwa. Oszałamiających zawrotnych poborów - jak przyznawał w swoim "Dzienniku" - członka Rady Państwa i posła, w sumie 8500 zł miesięcznie. Odmówiono mu przyznania renty specjalnej, o którą wystąpił.

Zdjęto natychmiast grany w "Ateneum" dramat Zawieyskiego "Idziemy do wujka", cenzura zatrzymała w "Twórczości" druk opowiadania "Pomiędzy plewą i manną", a także poświęconą mu pierwszą biografię. Nie objęła go wprawdzie pełna blokada, jak Jasienicę czy Kisielewskiego, w grudniu 1968 nadano na przykład w radio słuchowisko opracowane na podstawie jego powieści "Konrad nie chce zejść ze sceny", ale zaczęły się problemy cenzorsko-wydawnicze, co przeżywał boleśnie. Wcześniej bowiem nie ceniono go zbytnio ani jako pisarza, ani dramaturga. Gdy został członkiem Rady Państwa i posłem, był blisko Kliszki, Kraśki i Gomułki, wszystkie wydawnictwa chciały go wydawać, a teatry wystawiać jego słabe, minoderyjne sztuki, miał premiery niemal w całej Polsce.

"Dowiedzieliśmy się o jego śmierci przez przypadek"

Roztrzęsiony, zhisteryzowany, ciągle żyjący wypadkami w Sejmie, jak wspominał Stefan Kisielewski, w kwietniu 1969 dostał wylewu krwi do mózgu, został częściowo, jednostronnie sparaliżowany, stracił mowę. Przysługiwały mu jeszcze uprawnienia poselskie, zawieziono go więc do kliniki rządowej Ministerstwa Zdrowia przy Emilii Plater, gdzie wcześniej się leczył. Po dwóch miesiącach, w ciągle niejasnych okolicznościach, wypadł, wyskoczył czy też został wyrzucony z okna czwartego piętra, ponosząc śmierć na miejscu.

Dowiedzieliśmy się o tym dopiero parę godzin później i przez przypadek - notował w swoim dzienniku Janusz Zabłocki, przyjaciel Zawieyskiego i wówczas poseł "Znaku", współsygnatariusz interpelacji. - Oto Frankowski, który był w jakiejś sprawie u ministra sprawiedliwości, dowiedział się o tym z telefonu, jaki ten w czasie rozmowy otrzymał. Zadzwonił więc do Łubieńskiego i stąd się o tym dowiedzieliśmy. Lecznica nie uważała za właściwe nas o tym powiadomić.

Przyjaciel Zawieyskiego, Stanisław Trębaczkiewicz, był tego dnia w Lublinie, gdzie miał wykłady na KUL-u. Trzeba go było, biorąc pod uwagę jego stan, ostrożnie o tym poinformować. Pojechali po niego autem do Lublina ambasador Gajewski i Tadeusz Mazowiecki.

Pechowy szpital

O sejmowym wystąpieniu Zawieyskiego mówiono po cichu, po wielkiemu cichu, bo nikt, poza tymi, którzy to obserwowali, nie wiedział, co się stało. Jeszcze mniej o jego śmierci, "Sztandar Młodych" z 19.06.1969 pisał na przykład że zmarł po długiej chorobie, choć stało się to dwa miesiące od chwili wylewu, a wcześniej cieszył się dobrym zdrowiem, ostatni zapisek w swoim dzienniku zrobił właśnie tego feralnego dnia.

Krążyły więc wersje najróżniejsze, między innymi nieszczęśliwego, tragicznego wypadku. W stanie niepełnej jeszcze świadomości, nadludzkim niemal wysiłkiem, ponieważ był nadal sparaliżowany, otworzył okno, wysunął się jakoś na taras, przechylił zbyt mocno za balustradę, stracił równowagę i runął w dół.

Przyszła wiadomość straszna: Zawieyski nie żyje - pisał Kisiel. - Czy wyskoczył rozmyślnie, czy wypadł w zamroczeniu - tego się nigdy nie dowiemy. Wrócił z ustępu do pokoju o piątej rano, okna są tam niskie, niechronione. Straszny koniec tego człowieka, któregośmy w końcu tak wszyscy kochali. I co za skandaliczny brak dozoru w tym wzorowym szpitalu wobec chorego wpółprzytomnego *[Stefan Kisielewski, "Dzienniki", "Iskry", Warszawa 2001, s. 243-244.].

Dziwiono się, że po tym, co się stało, Staś, jego przyjaciel, z którym mieszkał, odwiózł go do kliniki rządowej, oddając niejako w ręce tych, którzy strącili go w przepaść, a nie do najbliższego rejonowego szpitala albo też ukochanych Lasek, niemalże drugiego domu.

Klinika rządowa nie tylko bowiem nie zawiadomiła nawet o jego tragicznej śmierci, umieściła go w pokoju na czwartym piętrze, z niezabezpieczonym oknem i tarasem, ale nie udzieliła też od razu pomocy, odsyłając nieprzytomnego z miejsca na miejsce.

21 kwietnia Janusz Zabłocki notował, że po przywiezieniu do lecznicy wieczorem odtransportowano go na neurochirurgię na Oczki, gdzie po sporządzeniu diagnozy nie zdecydowano się jednak na operację. Przywieziono go na powrót do lecznicy Ministerstwa Zdrowia.

Jej lekarze bali się podejmować ryzykowne, trudne decyzje, zwłaszcza właśnie w wypadku znanych osób, unikając ewentualnej odpowiedzialności.

- Klinika rządowa przysługiwała pisarzom-posłom, członkom Zarządu Głównego, innym, dzięki protekcji, ważnemu telefonowi - mówi Lesław Bartelski. - Miała separatki, niedostępne zagraniczne leki, ale mimo to nie najlepszą opinię od strony lekarskiej. Uważano, że zatrudnia lekarzy miernych, ale wiernych, układnych, partyjnych, wazeliniarzy, choć nie wiadomo, czy nie były to opinie zawistnych kolegów po fachu, bo ci z kliniki więcej zarabiali, jeździli - za małe pieniądze - do rządowych ośrodków wczasowych w Bułgarii, Jugosławii.

To był pechowy szpital, tam właśnie zmarł Tadeusz Borowski, bo gdy go nieprzytomnego przywieziono, żył jeszcze 48 godzin, a mimo to nie został uratowany. Tam również popełnił samobójstwo, zastrzelił się, Władysław Kowalski, "pisarz proletariacki", marszałek Sejmu, członek Rady Państwa, człowiek Bieruta, który przeszedł po Październiku polityczny kryzys, ciężko przeżywał to, co napisał o nim Światło. Tam też zmarła Maria Dąbrowska, dla mnie nie taka znów stara, dopiero po siedemdziesiątce - komentuje Lesław Bartelski, rocznik 1920.

A w czerwcu 1976 Antoni Słonimski. Okoliczności wypadku samochodowego pisarza i wiozącej go Aliny Kowalczykowej pozostały niejasne. Nie obyło się bez podejrzeń, że wypadek sfingowano, ale brak na to dowodów - pisał Artur Międzyrzecki *[Artur Międzyrzecki, "Z dzienników i wspomnień", Wyd. "Sic", Warszawa 1999, s. 186.]. Dobrze czującego się Słonimskiego przewieziono najpierw na Stępińską, później zaś do kliniki Ministerstwa Zdrowia, gdzie się leczył. Zmarł kilkanaście godzin po kolizji - miał lat 81 i najprawdopodobniej organizm nie wytrzymał wstrząsu.

Zabieganie o utraconą łaskę

Prymas Wyszyński nie był obecny na pogrzebie Zawieyskiego, co potwierdzało samobójczą wersję jego śmierci. Według niej - zraniony i poniżony, nie zniósł nerwowo brutalnej nagonki, osamotnienia i braku lojalności kolegów ze "Znaku", którzy, choć gratulowali mu "historycznej mowy", łatwo i szybko pogodzili się z jego odwołaniem. Nie odeszli razem z nim, mimo że, jak twierdzi Janusz Zabłocki, rozważali możliwość grupowej dymisji, odradzał im ją jednak sam Wyszyński, przekonując, że są ostatnim katolickim przyczółkiem, którego należy bronić, walczyć chociażby o sprawy Kościoła.

A załamanie się Zawieyskiego nikogo nie dziwiło - był słaby psychicznie, wrażliwy, ufny i naiwny, nie traktował polityki jako cynicznej gry. Zaplątał się w nią właściwie przypadkowo, dzięki Edwardowi Ochabowi, którego - jako przedwojennego jeszcze komunistę - ukrywał w swoim mieszkaniu, gdy groziło mu aresztowanie. Ale dopiero po 1956 mógł spłacić Zawieyskiemu dług wdzięczności, rekomendując go Gomułce. Polecał go też Władysław Bieńkowski, który - po odsunięciu wraz z Gomułką za "prawicowe odchylenie" zbliżył się do kręgu "Tygodnika Powszechnego", głównie zaś do Zawieyskiego. Przywrócony po 1956 z Gomułką, Bieńkowski należał przez pewien czas do jego najbliższych współpracowników, a wielkim kapitałem Zawieyskiego było milczenie w latach stalinowskich, autorytet w środowisku pisarskim i katolickim, przyjaźń z kardynałem Wyszyńskim.

Został więc pierwszym katolikiem na tak wysokim stanowisku: członkiem Rady Państwa, Sejmowej Komisji Kultury i Sztuki, wiceprezesem ZG ZLP i Pen Clubu, prezesem Klubów Postępowej Inteligencji Katolickiej, przewodniczącym Rady Nadzorczej ZAiKS-u, Towarzystwa Przyjaciół KUL-u.

Był jednym z tych, którzy uwierzyli w Październik, w dobrą wolę Gomułki, długo go podziwiał, uważał za wielkiego Polaka, patriotę, męża stanu, nie wątpił w jego próbę dogadania się z Kościołem. "Gomułce II", czyli "późnemu", nie było to już potrzebne, coraz bardziej przykręcał śrubę, rozpoczynając konfrontację z Kościołem, likwidując "Po prostu", projekt pisma "Europa", choć dopiero Marzec otrzeźwił Zawieyskiego.

Przede wszystkim jednak krach jego, wydawało mu się, życiowej misji, dla której został powołany, a mianowicie mediatora między Kościołem a władzą, prymasem a Gomułką.

Boleśnie odczuł więc swoje odtrącenie, z którym nie potrafił się pogodzić i nawet jego słynne sejmowe wystąpienie było pełne uznania dla towarzysza Wiesława.

- Trudno je nazwać mową polityka, raczej moralizatora, niekierującego się rozsądkiem, ale uczuciem, łudził się, że jeszcze Gomułkę poruszy, cofnie więc dymisję, coś wreszcie zrozumie - mówi Janusz Zabłocki.

- Co więcej - kontynuuje - mimo, wydawałoby się, wyjątkowo zimnego prysznica, który otrzymał, z okazji Nowego 1969 Roku wysłał do Gomułki list, wydrukowany później w książce "Listy do I sekretarza", w którym prosił o spotkanie, wyczekiwał na odpowiedź, ale otrzymał tylko konwencjonalne zdanie, że być może, że kiedyś, do czego nigdy nie doszło.

List jest pełen słów, których ja, gdybym był na miejscu Zawieyskiego, nigdy bym nie użył - pisał 22.12.1968 Janusz Zabłocki w swoim dzienniku. - Już samo zwrócenie się w podobnej konwencji do człowieka, który go tak potraktował, wykazał tyle brutalności i chamstwa w jego sprawie, jest pomysłem szalonym, na który zdobyć się może tylko człowiek tak ewangeliczny jak Jerzy. A cóż dopiero mówić o treści, w sytuacji gdy został kopnięty i odtrącony, jak można pisać o zasługach partii i Gomułki w dźwiganiu Polski, o doniosłych, historycznych przemianach, które są nieodwracalne. Jak o tym wszystkim pisać, ryzykując, iż słowa te przez prymitywnego adresata będą źle zrozumiane. A do tego prosić, by kwietniowe wystąpienie sejmowe Jerzego chciał zrozumieć "zgodnie z jego intencjami" i obiecywać, że głębiej je przedstawi, jeśli Gomułka znajdzie dla niego chwilę czasu i zechce go przyjąć, "oczywiście, o ile uzna to za właściwe i celowe". Po co się tak poniżać, skoro wiadomo, że pozostanie to bez odpowiedzi? (...) jest niezdolny przyjąć na siebie ciężar życia w odtrąceniu i osamotnieniu, bez iluzji. (...) Widzi swój list jako akt bezinteresowności i chrześcijańskiego przebaczenia, ani mu przez głowę nie przejdzie, że może zostać odebrany jako zabieganie o utraconą łaskę.

"W Europejskim na kuropatwach ze Stasiem"

I tak to rzeczywiście odbierano, miał bowiem czego żałować. Oczywiście, do obowiązków członka Rady Państwa należały liczne, zagraniczne podróże, między innymi do Francji, Włoch, rauty i bankiety w zachodnich ambasadach, śniadania w Belwederze.

Ale i prywatnie zaczął żyć jak dygnitarz, choć reprezentował katolików i Kościół, którego cnotą winna być skromność, a jego przyjaciele błagali go, o czym wspominał w "Dzienniku", żeby zachował styl "biedniaka" i nie jeździł salonką na premiery swoich sztuk, służbową limuzyną z szoferem, zupełnie ich jednak nie słuchał. Kupił dom w Konstancinie z wielkim parkiem i ogrodem, oprócz tego, po nominacji do Rady Państwa, otrzymał mieszkanie na Starówce, na Brzozowej, z widokiem na Wisłę. Pełne ukochanych dzieł sztuki, wyposażone w przedmioty, które wypełniłyby niejeden antykwariat. Aż zazdrościli mu najbardziej prominentni literaci skupieni wokół władzy i sfer kościelnych - pisał w jego monografii Jan Brudnicki.

Jerzy Zawieyski z ówczesnym ministrem kultury, Lucjanem Motyką, 4.11.1965. Choć reprezentował Kościół, którego cnotą winna być skromność, zaczął żyć jak dygnitarz.

 

Na swój uroczysty pisarski jubileusz w Związku Literatów dostał od ministra Motyki obraz Kulisiewicza. Wieczorami jadał często ze swoim przyjacielem w najdroższych restauracjach - Bristolu, Kameralnej:

Na kuropatwach ze Stasiem w Europejskim. Najczulsze nasze we dwu kolacyjki - notował 17.10.1966, a 10.11: Zjedliśmy ze Stasiem kolację z winem francuskim i koniakiem.

Mógł też pomagać swojemu, prawie dwadzieścia lat młodszemu przyjacielowi, spowiednikowi, księdzu Romanowi Szczygłowi, do którego pisał 25.07.1961: Proszę Cię, kochany, abyś przyjął ode mnie trochę pieniędzy, które to załączam.

Jego listy do księdza, drukowane w "Kierunkach", wywołały różne komentarze, tak wiele w nich czułych słów:

14.02.1951: Bardzo Cię pokochałem, a każda miłość, która ma Boga na celu, jest twórcza, radosna i pełna. Kocham Cię też jak swego braciszka lub jak syna, jak kogoś najbliższego, kto mnie potrzebuje.

20.06.1958: Romeczku, marzę o tym, aby Cię zobaczyć, i zobaczę Cię już na pewno niedługo, bo wpadnę choćby na jeden dzień (...) Jestem teraz sam, bo mój przyjaciel wyjechał do Paryża na 2 miesiące.

25.05.1961: Romeczku kochany! Jestem przy Tobie wszystkimi myślami i całym sercem.

17.12.1960: Sama myśl o Tobie zawsze jest dla mnie pociechą i wzruszeniem duchowym *[Z listów Jerzego Zawieyskiego do księdza Romana Szczygła, "Kierunki", nr 30, 32 i 33,1982.].

Skaza, którą Bóg wpisał w jego ciało

Zdaniem Hamiltona, czyli Jana Zbigniewa Słojewskiego, jedną z szykan, które najbardziej roztrzęsły Zawieyskim po jego słynnej mowie, było poinformowanie konserwatywnego obyczajowo prymasa Wyszyńskiego o jego seksualnych dewiacjach, tzn. homoseksualizmie, o którym środowisko dobrze wiedziało *[Jan Zbigniew Słojewski, "Polityka", nr 15, z 11.04.1998.].

A w gruncie rzeczy nie było w nim starości - zawsze uważałem, że homoseksualizm konserwuje duchowo, daje jakiś niezmiernie młodzieńczy fason... - pisał Stefan Kisielewski.

Mieszka z "przyjacielem" (dopiero parę lat temu dowiedziałam się, że i on jest homoseksualistą), też już niemłodym panem - opisywała w 1960 swoją wizytę w "tym męskim domu" Maria Dąbrowska *[Maria Dąbrowska, "Dzienniki 1965", t. 4, "Czytelnik", Warszawa 1998, s. 16,17.].

- Prymas Wyszyński wiedział jednak dobrze o "skazie" Zawieyskiego, jak nazwał ją ksiądz Pasierb. Skazie, którą Bóg wpisał w jego osobowość, a raczej ciało. Nieobcej też ludziom Kościoła, kościelnym hierarchom, którzy również mają swoje tajemne strony. Wiedział, że Zawieyski bardzo ją przeżywa i nigdy nie zrobił nic, co by go dyskwalifikowało - miał jedynego, stałego przyjaciela - mówi Janusz Zabłocki.

Prymas nie mógł o tym nie wiedzieć albo się nie domyślać - był nie tylko spowiednikiem Zawieyskiego, ale też gościem jego męskiego domu, zarówno na Brzozowej, jak i w Konstancinie, który nawet poświęcił, choć trochę po pogańsku, bo gałązką zerwaną z ogrodu.

Kościół ma również swoich informatorów, tak że o "skazie" sztandarowego reprezentanta polskich katolików wiedział najprawdopodobniej sam papież Jan XXIII. Jak wspominał Zawieyski kilku przyjaciołom, a także w swoich "Dziennikach", choć bardzo ogólnikowo, podczas długo przez niego wyczekiwanej audiencji papież pytał go przede wszystkim o jego życie osobiste.

- Wbił we mnie swoje przenikliwe oczy - opowiadał potem - i spytał wprost, dlaczego się nie ożeniłem? Skonsternowany, speszony, wybąkał, że zawsze kochał się nieszczęśliwie.

Obawiał się na pewno upublicznienia swojej skazy, która - jak pisał ksiądz Pasierb - skierowała go właśnie w stronę Boga, ale żył z nią w tajemnicy, odmawiając sobie tej możliwości wyzwolenia, jaką wybrali choćby tacy pisarze katoliccy jak Julien Green czy Carlo Coccioli. Ukrywał ją wobec niezrozumienia, nietolerancji, wobec możliwości szyderstwa, generalnego potępienia a priori, zwłaszcza ze strony współwyznawców *[Janusz St. Pasierb, "Miasto na górze", "Znak", Kraków 1973, s. 105.].

A także, od dawna już wrogo do niego nastawionych, konserwatywnych kręgów Kościoła, które ucieszyłaby jego kompromitacja, bojkot z ich strony groził mu już wcześniej za postępowy katolicyzm, udział we wrocławskim Kongresie Intelektualistów, podpisanie deklaracji potępiającej wojennych podżegaczy, udział w peerelowskim Sejmie i Radzie Państwa.

Paskudny atak w "Polsce Wiernej" - notował w swoim "Dzienniku" 7.03.1968.

"Istotnie, katechumen"

Ale prymas Wyszyński nie wiedział, może nie chciał wiedzieć o wszystkim. Władza, pieniądze i przywileje zmieniły również Zawieyskiego, był więc już nie tylko Staś, ale też inni, bardzo różni, jeden z nich zmarł w niewyjaśnionych do dziś, niejasnych okolicznościach. Odsunął wtedy nawet Stasia, choć oczywiście nie myślał z nim zerwać. Miał go w domu, a innych - często z kręgów okołoliterackich - "w świecie".

Jerzy Kornacki:

(...) Telefonowała Czesława z sensacyjną wiadomością - oto prasa włoska zajęła się Zawieyskim, niedawno przebywającym w Rzymie, w Watykanie, i w sposób jak najbardziej prowincjonalny szukającym tamże przygód z chłopczykami, podobno skandaliczne rzeczy.

Tymczasem dzisiaj poczta przynosi nam 43 nr "Znaku" z rozprawą tego Zawieyskiego "Droga katechumena" *[katechumeni - w pierwotnym Kościele chrześcijańskim przygotowujący się do przyjęcia sakramentu chrztu.]. Istotnie, katechumen (...) Nie jestem katolikiem, ale przecież strułem się Zawieyskim (22.02.1958) *[Jerzy Kornacki, "Kamieniołomy" - "Przedmieście", 01.01.1958- 31.12.1958, Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, 0397/967.].

Krzysztof Mętrak:

Put (Putrament) o Jerzym Zawieyskim. Nadmiernie rozdęty politycznie i literacko. Najpierw adorował jakiegoś młodego chłopca, a potem mówił: "A teraz się pomodlimy". Chciał być 1/7 prezydenta Polski (17.02.1984) *[Krzysztof Mętrak, "Dziennik", t. 3, maszynopis.].

Roman Samsel:

(...) To było w hotelu Francuskim, w Krakowie. (...) Wszyscy wiedzieli, że przy naszym stoliku siedzi sam Jerzy Zawieyski.(...) W pewnej chwili poczułem jego rękę na moim kolanie. Myślałem, że to jakaś pomyłka. Dotknąłem grzbietu jego dłoni, on cofnął swoją. (...) Wszyscy byli podnieceni, piliśmy węgierskie wino Egri Bicaver. (...) Orkiestra zagrała jakiś kawałek do tańca i zgasło światło.(...) Zostaliśmy tylko we dwóch przy stoliku. Podniosłem szklankę z winem, kiedy poczułem jego oddech na mojej szyi. Objął mnie ramieniem. Jakiś męski głos, lekko zacinając się, wykrzykiwał: "Wszystkie pary tańczą". Przyciągnął mnie tak mocno do siebie, że nie mogłem wyswobodzić się z jego uścisku. Był kościsty i silny. Uczułem jego wargi na moich. (...) Nie zważając na moje protesty i próbę wyrwania się z objęć, coraz soczyściej mnie całował (...) Jeszcze chwila, byłbym go od siebie odepchnął, ale orkiestra przestała grać. Wypuścił mnie z objęć i trochę się ode mnie odsunął.(...) Zanim tamci wrócili do stolika, usłyszałem jego namiętny szept: "Mów mi Jurek". Wsunął mi do kieszeni swoją wizytówkę, którą mam do dzisiaj, napisane jest na niej po polsku i po francusku "Członek Rady Państwa ". Kiedy po raz drugi zgasło światło, zostaliśmy znowu sami. Ścisnął mi rękę i nie pozwolił wstać. Mówił głośnym szeptem, aby zagłuszyć dźwięki orkiestry: "Mieszkam na pierwszym piętrze, w pokoju siódmym, przyjdź koniecznie dziś w nocy. Nie możesz zapomnieć, to bardzo, bardzo ważne" *[Roman Samsel, "Szóste cudzołóż", Wydawnictwo "Jaworski", Warszawa 1997, s. 122.].

Staś płacze w kąciku

Mimo fenomenalnej brzydoty Jerzy Zawieyski był przed wojną aktorem Reduty Osterwy, a jeszcze wcześniej związał się z teatrami ludowymi, dużo podróżował i na jednej z prowincjonalnych scen zobaczył ślicznego, kilkunastoletniego zaledwie chłopca tańczącego krakowiaka, właśnie Stasia Trębaczkiewicza, swego przyszłego przyjaciela, w którym zakochał się od pierwszego wejrzenia. Zabrał go ze sobą do Warszawy na wychowanie, a skromna, wielodzietna rodzina Stasia zgadzała się, uważała, że to dla chłopca wielki awans. W swoich oficjalnych życiorysach Zawieyski podkreślał zawsze, a piszący o nim bezkrytycznie to potwierdzali, że poznał Stasia dopiero w latach 30., gdy Staś był człowiekiem dojrzałym. Napisał to również na odwrocie wszystkich zdjęć Stasia.

- Przyjaciele Zawieyskiego, niedomyślający się wtedy sedna sprawy - mówi Jego Dobra Znajoma - cieszyli się, że będzie miał wychowanka. Choćby namiastkę rodziny, dręczył go bowiem kompleks jej braku, a zwłaszcza ojca, utrzymywał, że jest dzieckiem nieślubnym, miał o to do matki wielki żal, nie pojechał nawet na jej pogrzeb. Obsesyjnie wręcz poszukiwał odpowiedzi na pytanie, kim był jego prawdziwy ojciec, miał bowiem ojczyma. Jeździł do swoich rodzinnych stron, szukał papierów - metryk urodzenia, ślubów, ale choć wiele z nich poginęło, stworzył najprawdopodobniej piękny mit, że był nim bogaty arystokrata, któremu nie pozwolono się z jego matką ożenić. Może dlatego - już po wojnie - przyjął wyszukany pseudonim Zawieyski przez y, choć nazywał się wcześniej Henryk Nowicki, tak że zmienił również imię.

Staś chciał być początkowo aktorem, Jerzy jednak, świadomy swej odmienności, uciekł z Reduty, gdzie panowała homoseksualna atmosfera, jak w wielu tego typu środowiskach. Urządził więc Stasia (co lubił podkreślać) inaczej. Staś skończył psychologię na Wolnej Wszechnicy, zrobił nawet doktorat, choć nie wiem, czy te studia do tego upoważniały, nie lubił zresztą swego tytułu używać. Pracował jako psycholog, a także, dzięki Jerzemu, który przewodniczył Towarzystwu Przyjaciół Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, prowadził tam zajęcia. Wyjeżdżał na zagraniczne stypendia, między innymi do Francji, mimo że nie znał języka.

Jerzy Zawieyski ze swoim przyjacielem Stanisławem Trębaczkiewiczem.

 

Ale nie był szczęśliwy, skarżył się, choć oględnie, nie wprost, że wolałby życie w swoim małym miasteczku, gdzie pracowałby jako zwykły nauczyciel, założyłby rodzinę. Nie męczyłby się na KUL-u, gdzie jego studenci wiedzą więcej niż on, miałby lżej niż u Jerzego, bo do nocy są u niego goście - literaci, aktorzy, dyskusje, on natomiast nie potrafi się włączyć, podaje więc tylko do stołu i zmywa, a rano musi iść na ósmą do pracy.

Gdy Zawieyski, już jako członek Rady Państwa - kontynuuje Jego Dobra Znajoma - otrzymał mieszkanie na Starówce, Staś chciał od niego odejść, zostać w ich starym mieszkaniu przy Ursynowskiej, ale Jerzy klękał przed nim, płakał, błagał, żeby został, szantażował, że nic już bez niego nie napisze i nie zrobi. Nie będzie w stanie pełnić swojej dziejowej, apostolskiej misji mediatora między Kościołem a władzą. Po prostu się załamie. I nie kłamał. Jerzy Zawieyski dręczony kompleksem brzydoty, niewiadomego pochodzenia, seksualnej odmienności, potrzebował oparcia, uznania, bałwochwalczej, bezgranicznej wręcz akceptacji, którą właśnie Staś mu zapewniał, dlatego też spędził z nim życie, mimo swoich najróżniejszych fascynacji, między innymi młodym Zbigniewem Herbertem, krótkotrwałej i platonicznej, bo - nad czym bolał - Zbyszek za bardzo utył, stawał się coraz bardziej złośliwy, szyderczy i okrutny.

Dręczył Stasia, czytając mu ciągle swoje utwory, notując w "Dzienniku", że ten "był wzruszony", "pod wrażeniem", Staś tymczasem nie zawsze wszystko pojmował, ale chwalił dla świętego spokoju, rozumiejąc, jakie to dla Jerzego ważne.

Nie potrafił z nim zerwać, był mimo wszystko bardzo mu oddany, a poza tym zbyt słaby, bierny, zdominowany. Zniszczony po prostu przez Jerzego, który zawładnął dzieckiem i zdawał sobie z tego sprawę, bo gdy pytaliśmy, co u Stasia, mówił - jak zwykle, to znaczy płacze w kąciku. Swoje poczucie winy zabijał jednak przekonaniem, że go urządził. Gdy ktoś prosił Stasia do telefonu, poprawiał z naciskiem - doktora Trębaczkiewicza!

Stanisław Trębaczkiewicz.

Jerzy Zawieyski nie nazywał nigdy swojej odmienności wprost, ale bardzo nad nią bolał, cierpiał. Mówił czasem, że ma o to żal do Pana Boga. Dlaczego "skonstruował" go inaczej? Czy na pewno jest miłością? Właśnie ze względu na swój grzech, bo tak to wtedy traktowano, był - jak podkreślał - wobec Boga w pozycji horyzontalnej. Sam mówił o sobie, że jest człowiekiem mitu, maski, że zabiłaby go prawda o nim. Wstrząsnął nim występ słynnego mima, Marcela Marceau, który nakładał różne maski, a gdy zdjął wszystkie, padł na scenę, niczym martwy. Najlepszy, najbardziej autentyczny był w swojej pierwszej powieści, potem pisał coraz gorsze, bo już się uwikłał w nieprawdę, w rolę sztandarowego katolickiego pisarza, reprezentanta Kościoła. Po jego śmierci Staś, który był niewątpliwie najbliższą mu osobą, próbował przejąć jego prawa autorskie, ale dopiero dziś byłoby to możliwe, wtedy jednak otrzymała je rodzina Zawieyskiego, tryumfując nad Stasiem, którego zawsze się wstydziła, uważała za "grzech". Jakiś czas urządzał jeszcze wieczory ku czci Jerzego, ale wkrótce poczuł się wreszcie wolny, miał dość słyszanych za plecami żartów o "wdowie po Zawieyskim".

Jeszcze za jego życia poznał w pracy panią, z którą chciał się ożenić, ale Jerzy błagał, klękał itd. Teraz już przeszkód nie było, lecz przed ślubem kościelnym chciał się jednak wyspowiadać, wyznać swój ciężki grzech; wybrał się w tym celu do zaprzyjaźnionego księdza w swoim rodzinnym miasteczku, w Warszawie obawiał się ze względu na pozycję Zawieyskiego. Wyspowiadał się, lecz zrzucenie tak wielkiego ciężaru spowodowało taki sam wstrząs i tego samego dnia powalił go śmiertelny zawał.

Mimo że chciał się od Zawieyskiego uwolnić, nie pozwolono mu na to, pochowano w Laskach obok niego, leżą więc razem niejako w podwójnym małżeńskim łożu.

Polityczne morderstwo?

W grudniu 1961, podczas rewizji SB, z okna swego mieszkania wyskoczył czy został wypchnięty Henryk Holland, choć bardzo prawdopodobne, że wyrzucono już martwe ciało. W 1969 spadł z dachu, ponosząc śmierć na miejscu, aktor Adam Pawlikowski, uwikłany w proces Janusza Szpotańskiego. Trudno się więc dziwić, że kolejną wersją śmierci Zawieyskiego było polityczne morderstwo jego marcowych przeciwników.

Poświęcono jej dwuczęściowy telewizyjny film Dariusza Baliszewskiego z cyklu "Rewizja nadzwyczajna", w którym obok autora, głos zabierali inni historycy: profesor Jerzy Eisler, Andrzej Krzysztof Kunert, Paweł Wieczorkiewicz, Andrzej Friszke i pisarz Cezary Chlebowski.

Ten ostatni właśnie podkreślił, że wersja samobójcza budziła wątpliwości od razu, była bowiem oficjalna, rządowa i nie wierzyło się w nią programowo. Zawieyski był przecież człowiekiem głęboko wierzącym, praktykującym, zaprzyjaźnionym z prymasem Wyszyńskim, samobójstwo zupełnie więc do niego nie pasowało.

Pisano też o tym w "Sumieniu" (nr 4/1981), drugoobiegowym piśmie Komitetu Więzionych za Przekonania - przypomniał Andrzej Krzysztof Kunert. - Autor tekstu o dramatycznym tytule "Mości Zawieyski, już czas, pora skakać!" wyraźnie sugerował, że ktoś musiał pomóc mu wypaść przez okno: Jest to przecież sposób często używany przez naszych prominentów. Wystarczy przypomnieć przypadki dwóch równie tajemniczych zgonów naszych ministrów. Po prostu był czas, żeby wreszcie popełnili samobójstwo.

Profesor Jerzy Eisler zastanawiał się, jakim cudem mógł w taki właśnie sposób popełnić samobójstwo człowiek, który zaczynał dopiero wychodzić powoli z paraliżu - wstawać, poruszać się?

Zwracał też na to uwagę Janusz Zabłocki: Jest rzeczą znamienną - pisał w "Dzienniku" - że nie spadł z balkonu na wprost swego pokoju, którego okna wychodzą na Emilii Plater, przeszedł wzdłuż balkonem do rogu, a następnie za narożnik.

Czy w jego stanie był możliwy taki spacer i przesadzenie tak wysokiej balustrady?

Ktoś musiał mu w tym pomóc?

Zaprzeczył również temu, zdaniem autorów filmu, świadek najważniejszy, z racji swego zawodu wiarygodny, nad którego relacją trudno przejść do porządku dziennego, a mianowicie zamieszkały obecnie w Danii dr medycyny Tadeusz Charewicz, były lekarz kliniki rządowej. Obejrzał w telewizji "Polonia" pierwszą część filmu i odezwał się do autorów, wykluczając samobójstwo Zawieyskiego.

- Miałem dyżur w klinice właśnie wtedy, gdy zginął - mówił. - Nad ranem dostałem telefon, że ktoś wypadł przez okno i leży koło wejścia od ulicy Hożej. Zbiegłem natychmiast na dół, zobaczyłem człowieka z głową na kancie krawężnika, tak że razem z portierem zanieśliśmy go do portierni, gdzie zacząłem udzielać mu pierwszej pomocy, niestety, nie dawał żadnych oznak życia - krew leciała mu z ucha, tkanka mózgowa była na wierzchu, odstąpiłem wobec tego od dalszej reanimacji. Zorientowałem się wówczas, że to pan Jerzy Zawieyski, pacjent oddziału neurologicznego na czwartym piętrze.

Zarówno dziś, po trzydziestu latach, jak i tamtego dnia - kontynuował - byłem głęboko przekonany, że nie mógł popełnić samobójstwa. Odwiedziłem go dzień czy dwa wcześniej przed tym tragicznym wydarzeniem, widziałem, w jakim znajdował się stanie - sparaliżowany, nie mówił, dopiero zaczynał. Nie mógł więc w żaden ludzki sposób pokonać tak wysokiego parapetu, okna, wyjść na balkon, przesadzić wysokie ogrodzenie, żeby rzucić się w dół. To musiała być zbrodnia, musiał mu ktoś w tym pomóc, wyrzucono go po prostu z balkonu.

- Co więcej - kontynuował - ówczesne władze bezpieczeństwa kilkakrotnie mnie przesłuchiwały, w niedwuznaczny sposób chciały skłonić do podpisania oświadczenia, że było to samobójstwo, na co się absolutnie nie zgadzałem i nie zgodziłem. Potwierdziłem jedynie, że zastałem człowieka nieżyjącego, nie wiedziałem jednak, czy wyskoczył, czy też został wyrzucony.

Zginął, gdy już zaczynał mówić

Po emisji pierwszej części filmu, w sposób - co też znamienne - anonimowy, konspiracyjny, przekazano autorom zdjęcia z sekcji zwłok Zawieyskiego, między innymi jego prawej ręki ze śladami, jakby ktoś gasił na niej papierosa. Ale dr Paweł Krajewski z Zakładu Medycyny Sądowej nie potrafił stwierdzić na ich podstawie, że to dowody zbrodni, ustalić, czy to ślady zmian chorobowych, czy też pourazowych, na przykład po oparzeniach.

Dziwne, odbiegające od reguły wydało mu się natomiast, że były to zdjęcia robione już po sekcji, a nie, jak zazwyczaj, w trakcie jej trwania.

Pogłębił wątpliwości akt zgonu Zawieyskiego, do którego dotarli autorzy filmu; był niepodpisany, tak jakby nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności, widniała na nim tylko pieczątka Zakładu Medycyny Sądowej i jedyne, lakoniczne zdanie, podające jako przyczynę śmierci upadek z wysokości, a nie samobójstwo.

Profesor Paweł Wieczorkiewicz postawił jednak pytanie: czy w roku 1969 komuś mogłoby zależeć na zemście na Zawieyskim, pozbawionym już politycznych wpływów, odsuniętym, wyłączonym z życia politycznego?

- Po co było zabijać człowieka strąconego już w absolutny niebyt - kontynuował - który stał się nikim, a jako taki - cenną, żywą przestrogą, co czeka tych, którzy ośmielą się zbuntować, podnieść rękę na władzę ludową.

Ale taki powód właśnie był - Zawieyski zaczynał powoli wprawdzie, ale wracać do zdrowia - poruszać się, choć jeszcze sztywno, nienaturalnie i za pomocą tak zwanego balkoniku, a także mówić, choć nieartykułowanie, czytać gazety.

- Gdy odwiedzałam go - wspomina Jego Dobra Znajoma - już siadał, a na mój widok podnosił dramatycznie do góry ręce, próbował wołać "dlaczego", ale wychodziły mu tylko pierwsze sylaby - "dla, dlaaa?". I głos wiązł mu w gardle.

- Nie wiadomo, co było przyczyną udaru mózgu Zawieyskiego - mówił Jerzy Eisler - ale wiadomo, to wiemy ponad wszelką wątpliwość, że można człowieka pobić, uderzyć, skrzywdzić w taki sposób, że nie ma śladów.

- Nie ma żadnych przesłanek - kontynuował - które pozwoliłyby stwierdzić, że wylew Zawieyskiego został spowodowany właśnie pobiciem, ale nie ma też żadnych, które mogłyby z góry wykluczyć taką sytuację. Przecież w myśl relacji doktora Charewicza Zawieyski zginął wkrótce po tym, a właściwie w momencie gdy wracała mu funkcja mowy. Gdyby mógł przemówić, powiedziałby prawdopodobnie, co było przedtem? Historyk musi być bardzo ostrożny w swoich sądach, ale pytania wolno mu stawiać: co też Zawieyski mógł powiedzieć?

Zarówno zdaniem profesora Eislera, jak i Wieczorkiewicza, zemsta na Zawieyskim była prawdopodobna także ze względu na przypadek Stefana Kisielewskiego, który właśnie w marcu 1968 został brutalnie pobity przez "nieznanych sprawców", tak że miał granatowe plecy. I to za wystąpienie mniej polityczne i bolesne dla władzy niż Zawieyskiego w Sejmie.

Pobito Kisiela po przemówieniu, jakie wygłosił na pamiętnym zebraniu Związku Literatów, na którym ostro zaatakował politykę kulturalną władz, nazywając ją "dyktaturą ciemniaków", co Gomułka i Kliszko wzięli do siebie. Odważył się powiedzieć o tym w Sejmie jedynie Zawieyski. - Te pięści, które spadły na Kisielewskiego - mówił - spadły na przedstawiciela kultury polskiej. Stało się to po raz pierwszy w Polsce Ludowej.

Losu Kisiela, czy też aresztowania, obawiał się również szkalowany wówczas Paweł Jasienica, który, sądząc, że jest bezpieczny, ukrywał się u swojej przyjaciółki, nie wiedząc, że jest agentką bezpieki.

Zdaniem profesora Eislera Zawieyski zasłużył na zemstę o wiele bardziej niż Kisiel, ponieważ był nie tylko pisarzem, ale i przedstawicielem władz najwyższych - członkiem Rady Państwa, posłem. Powołując go do władzy, obsypując wszelkimi możliwymi zaszczytami i dobrami, Gomułka liczył na jego lojalność. Tym bardziej że (o czym świadczy "Dziennik" Zawieyskiego) lekceważył go, uważał za śmiesznego, słabego, euforycznego faceta, dlatego właśnie powołał na mediatora z Kościołem, aby, dzięki niemu, dogadywać się z Prymasem na korzystnych dla siebie warunkach. Nie spodziewał się zdrady Zawieyskiego, stąd niewątpliwie jego wściekłość, zaskoczył zresztą cały obóz władzy.

"Przyjaciółka Zawieyskiego"

W marcu 1968 Służba Bezpieczeństwa objęła podsłuchem telefonicznym wielu intelektualistów, w tym Kołakowskiego, Słonimskiego, Konwickiego, Dygata, pobitego Kisiela, do którego dzwonił między innymi oburzony Putrament, a Tadeusz Mazowiecki wybierał się do niego z flaszką, żeby go opatrzyć. Zawieyskiego wśród nich nie było, uważano go więc za niegroźnego, "przechodził" jednak w wielu rozmowach, świadczących, że bezpieka była nieźle o jego "skazie" poinformowana.

Przy nazwisku (znanego z homoseksualnej orientacji) rozmówcy jednego z "figurantów", sporządzający notatkę dopisał brutalnie: Jest przyjaciółką Zawieyskiego.

Podsłuchiwani komentowali żartobliwie słynne wystąpienie Zawieyskiego w Sejmie. Rozmówca właściwie tylko potakiwał, "figurant" mówił natomiast:

- Nie wiem jak ty, ale ja mam ochotę wypić z tobą za zdrowie naszego dzielnego staruszka.

I muszę się przyznać, że nawet byłem zawstydzony, bo nie oczekiwałem, że on będzie takim, proszę ciebie, silnym, że tak powiem, on robił na mnie wrażenie proroka w jaskini lwów.

(...) Nie spodziewałem się, że będzie taki (...) dawno nie widziałem czegoś, co bym nazwał, powiedzmy, taktem Gomułki. Znaczy to, co mówił o bardzo cienkich sprawach, było pełne taktu. I to jeszcze na tym tle piekielnym tej kampanii od 8 dni, to w ogóle były tony z hymenu.

(Wykonano dnia 20.03.1968. Wydział II Departament III. t. oficer S.IV. Wydział I, Szpula nr 2322).

"Zawieyski i inni"

Za utrzymywanie kontaktów ze środowiskiem będącym pod wpływem hierarchii kościelnej, znajdował się, między innymi obok Kisiela "w zainteresowaniu" V Wydziału Departamentu III MSW. Mimo to nie udało mi się odnaleźć jego teczki (choć ktoś o jego pozycji powinien ją mieć), wyłącznie pojedyncze, ale ważne materiały. Na przykład z inwigilacji klubu poselskiego "Znak" i warszawskiego KIK-u z lat 1957-1962. Świadczących, że był lekceważony, uważany za swego rodzaju "pożytecznego idiotę":

(...) Jerzy Zawieyski - jego zdaniem - nie zna się na niczym, jest zbyt uległy, imponują mu rozmowy z Gomułką - z doniesienia agenturalnego źródła "Józef" z 23.12.1958.

(...) Jako działacz katolicki jest bojaźliwy, nie posiada własnego zdania, bardzo szybko podlega wpływom osób postawionych wyżej, należy do osób klerykalnych - z notatki służbowej ze spotkania z TW "Teresa" z 1.08.1961 *[Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej - Materiały dotyczące działalności klubu poselskiego "Znak" i "KiK" - 1957-1962, 01283/1342.].

Interesowała bezpiekę nie tylko jego "skaza", która nie mogła podobać się Gomułce, surowemu w sprawach, jak mówił, "pciowych", ale przede wszystkim pochodzenie, rzeczywiście tajemnicze. Czy faktycznie czegoś się dogrzebała, czy tylko insynuowała, fabrykowała, co również dla tego okresu znamienne, w każdym razie mnożyły się materiały sugerujące, jakoby był pochodzenia żydowskiego.

15.09.1961 starszy oficer operacyjny Wydziału V Departamentu III sporządza (tajną oczywiście) notatkę służbową, w której stwierdza, że Jerzy Zawieyski wywodzi się z bardzo bogatej żydowskiej rodziny Szarskich z Krakowa. Szarscy byli fabrykantami i reprezentowali patriotyczny odłam krakowskiego mieszczaństwa. (...) O tym, że jest neofitą, świadczy również jego nieprzejednany katolicyzm, co jest charakterystyczne dla wszystkich osób narodowości żydowskiej, które przyjęły chrzest katolicki.

Zbliżał się Marzec, a tym samym marcowe weryfikacje pisarzy, nie tylko Zawieyskiego, sprawdzanie ich prawdziwych nazwisk, aryjskości, gmeranie w metrykach urodzenia rodziców i dziadków.

17.07. MSW sporządza marcową już notatkę o marcowym tytule Zawieyski i inni:

Jerzy Zawieyski vel Henryk Nowicki, faktyczne rodowe nazwisko Feintuch, ur. 2.10.1902 w Radogoszczy k. Łodzi - pochodzi z drobnomieszczańskiej rodziny żydowskiej. Ojciec jego, Feintuch, był handlowcem znanym na terenie Łodzi - zmarł w okresie wczesnej młodości Jerzego Zawieyskiego. Matka pochodzi z rodziny Szarskich, znanych fabrykantów krakowskich, wyszła za mąż po raz drugi za Nowickiego i przeszła na katolicyzm. Zawieyski w czasie okupacji ukrywał się w Laskach.

Mieczysław Rakowski notował w swoich "Dziennikach", że podczas sejmowej nagonki na Zawieyskiego, po jego przemówieniu, Jan Szydlak z Poznania zacytował fragment felietonu Słonimskiego o Żydach, handlarzach żywym towarem. Ni przypiął, ni przyłatał. Chyba tylko po to, żeby przywalić Żydom, komentował.

A może jednak nie było to przypadkowe? Może czytał już położone mu na biurku ubeckie raporty?

Zostawić nocą samego w lesie

Czy miało to wpływ na odtrącenie Zawieyskiego, trudno powiedzieć, w każdym razie próbowano się z nim porachować w sposób marcowy, przypominający zemstę na Kisielu, o czym świadczy cenna relacja Janusza Zabłockiego. Mimo że on sam uważa raczej śmierć Zawieyskiego za tragiczny wypadek. Dlaczego bowiem ci, którzy mieli o niej zadecydować, pozbawieni, jak wiadomo, skrupułów, nie zrobili tego wcześniej, a dopiero po roku, gdy sprawa już przycichła?

- Choć wcześniej próbowali go "postraszyć" - mówi - o czym wspomniał mi, oczywiście w tajemnicy, Jerzy Zandecki, ówczesny sekretarz sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Otóż, zaraz po słynnej mowie Zawieyskiego w kręgach BOR-u, służb specjalnych naciskano na kierowcę Zawieyskiego, Jana Michalskiego, który woził go wspaniałym, rządowym humberem, żeby odwożąc go nocą do domu w Konstancinie, wyprowadził pod jakimś pretekstem z auta i zostawił samego w lesie, co dla ufnego, ceniącego swego kierowcę Zawieyskiego byłoby szokiem podwójnym. Pan Michalski jednak, ku wielkiemu zaskoczeniu - wydawał się bowiem niefrasobliwym wesołkiem - zdecydowanie odmówił, za co został natychmiast ukarany, zdegradowany zawodowo i finansowo. Sprowokowano w tym celu "wypadek" - gdy wysiadł na chwilę ze swego humbera, "ogon", który go śledził, wskoczył natychmiast do wozu, odjechał, rozbijając go na pierwszym słupie, za co odpowiadał Jan Michalski, karnie przeniesiony do tak zwanej kolumny transportowej, na ciężarówkę.

Jerzy Zawieyski najprawdopodobniej o tym nie wiedział - był już strącony w przepaść i nie miał z nim kontaktu.

Bał się bardzo losu Kisiela:

(...) Dręczyły go urojone strachy, niepozbawione zresztą konkretnych podstaw w otaczającej go rzeczywistości. Bał się czarnego samochodu z długą anteną radiową, tkwiącego przez całą dobę przed jego domem, bądź towarzyszącego mu w czasie poruszania się po mieście. Bał się schodów we własnym domu, bo nie mógł uwolnić się od wspomnienia o brutalnym samosądzie dokonanym na jego koledze, Stefanie Kisielewskim. Ilekroć wpadał późnym popołudniem na Nowomiejską do moich braterstwa, Marysia musiała go później wieczorem odprowadzać do jego mieszkania na pobliską Brzozową, i to nie tylko do bramy domu, lecz na górę, do samych drzwi - wspominał Marian Brandys.

"Pilnowano" go również w rządowej klinice.

Przebywa w stanie zupełnej izolacji - notował Janusz Zabłocki. - Dopuszczany do odwiedzenia go jest dr Trębaczkiewicz. Poza nim kontakt z kimkolwiek jest zabroniony.

- Gdy usiłowałam go odwiedzić - wspomina Jego Dobra Znajoma - portier nigdy mnie nie wpuszczał, twierdził, że nie wolno! Zostawiałam więc kwiaty, każdego dnia inne, że niby od różnych osób i wychodziłam. W końcu jednak, za którymś razem, machnął ręką. - A niech pani idzie, powiedział, bo właściwie dlaczego nie wolno? Lekarze przecież nie zabraniają, a tego pana, który go pilnuje - akurat nie ma! I zadzwonił gdzieś, że idę do Zawieyskiego, a pacjenci, których pytałam o jego salę, tłumnie mnie prowadzili, mówili, że to bardzo dobrze, że nareszcie ktoś do niego przyszedł, bo jest bardzo ludzi spragniony - wychodzi powoli przed salę i stoi, wypatrując, czy nikt do niego nie idzie?

Nikogo jednak do niego nie dopuszczano, tłumacząc, że to dla jego zdrowia. Gdy chciał go odwiedzić prymas Wyszyński, powiedziano mu, że to bez sensu, że to już denat. Przez najbliższe mu osoby przekazałam więc natychmiast wiadomość, że to nieprawda, ale nie zdążył - następnego dnia Zawieyski już nie żył.

 

 

Ja w sprawie romansu

19.08.1968 (...) t.w. w dalszym ciągu będzie obserwowała, kto odwiedza P. Jasienicę. Jakie tematy są poruszane w czasie rozmów. Czy i jakie plany działania przewiduje się na najbliższy okres. Wykorzystując fakt odwiedzania Jasienicy przez J. Olszewskiego i M. Miklaszewską, TW powierzono, żeby dążyła do bliższego zaprzyjaźnienia się z Miklaszewską.

28.10.1968 (...) Rozpoznanie postaw i poglądów politycznych interesujących nas osób ze środowiska tzw. elity intelektualnej Warszawy, w związku ze zbliżającym się Zjazdem naszej Partii oraz (przy pomocy Jasienicy) - powiązań Jana Józefa Lipskiego z pracownikami UW.

Ponadto "Ewa" będzie nadal śledzić kierunek działalności Słonimskiego w Pen Clubie, dążyć także do zebrania pełniejszych danych o wrażeniach W. Bartoszewskiego z pobytu w Austrii.

Z zadań oficera prowadzącego dla TW "Ewy" *[Materiały sprawy operacyjnej Pawła Jasienicy o kryptonimie "Kołodziej" - AIPN-0204/19 (t. 1-4).]

 

Podstawionym Majakowskiemu seksotem, czyli sekretnym sotrudnikiem NKWD (numer legitymacji 15073) była jego wielka miłość, adresatka namiętnych listów - Lili Brick. Seksotem okazała się też jej siostra - Elsa, po pierwszym mężu Triolet, którą posłużono się z powodzeniem do pozyskania Louisa Aragona, stał się bowiem jednym z największych "pożytecznych idiotów" - opiewał NKWD, wygłosił niesławną mowę pochwalną na cześć Stalina.

Nie jest do końca wyjaśniona rola trzeciej żony Michaiła Bułhakowa, Heleny Siergiejewny. Zdaniem Marietty Czudakowej, najwybitniejszej biografki autora "Mistrza i Małgorzaty", była ona najprawdopodobniej jego gwarantem wobec Kremla, łącznikiem między domem Bułhakowów a policją polityczną, po śmierci Bułhakowa, co znamienne - została kochanką Aleksandra Fadiejewa, sekretarza Związku Pisarzy Sowieckich, autora sławetnej "Młodej Gwardii".

Na zlecenie KGB krytyczną biografię Aleksandra Sołżenicyna napisała jego pierwsza żona, Natalia Rieszetowska.

W NRD z kolei, podstawioną przez Stasi agentką okazała się kochanka Brechta, aktorka Maria Eich.

"Jest zdolną pisarką"

Pawła Jasienicę, znanego pisarza i przedstawiciela ówczesnej pisarskiej opozycji, dopaść było trudno. Skupiony na swojej pracy, unikał towarzystwa, zwłaszcza kolegów po piórze. W powojennym Krakowie nie zamieszkał, choć mu proponowano, w literackim "obszczeżytiu" na Krupniczej, wolał pokój na peryferiach. Jego noga nie stanęła nigdy w Oborach, powtarzał za Wańkowiczem, że nie bywa w niczyich domach pod nieobecność gospodarzy, w tym wypadku hrabiostwa Potulickich, którym zabrano pałac, przekazując go "inżynierom dusz".

Miał, na szczęście dla bezpieki, częstą męską słabość - był kobieciarzem. Flirtował z Zulą Balińską, swoją redaktorką z "Czytelnika", romansował z pełną życia i temperamentu Anną Rudzińską, którą Janusz Szpotański uwiecznił jako Amorka w swoich "Cichych i gęgaczach". Skorzystano więc z gotowych i sprawdzonych już wzorów, podsuwając mu efektowną agentkę o pseudonimie "Ewa".

Połknął haczyk i nic dziwnego - TW "Ewa", czyli Zofia z Darowskich, primo voto O'Bretenny, zwana Neną, którą sama znałam i lubiłam, robiła rzeczywiście dobre wrażenie, zdobyła sympatię wielu, między innymi Marty i Jana Olszewskich, Stanisława Stommy.

W połowie lat sześćdziesiątych bezpieka zaczęła delegować ją na wieczory autorskie Jasienicy, siadała w pierwszych rzędach, zadawała mu pytania przygotowane przez esbeckich konsultantów, starała się zwrócić na siebie uwagę, prosiła o autograf, ale zawsze otaczały go tłumy.

Po jednym z wieczorów w Klubie Księgarza zaczepiła go więc na ulicy, powiedziała: "Ja w sprawie romansu". Poprosiła o pomoc w zdobyciu materiału do przygotowywanej jakoby przez siebie książki o głośnej, siedemnastowiecznej historii miłosnej Halszki Ostrogskiej. Jasienica bardzo się zainteresował, odprowadził TW "Ewę" do domu, zaprosiła go więc na kawę i tak się zaczęło.

Nie była klasycznie ładna, ale zgrabna, z klasą - dobrze ubrana, błyskotliwa, bezpośrednia, od razu przechodziła na ty. A przede wszystkim pełna życia - nieustająco gdzieś bywała, wyjeżdżała. Ostro popijała, pędziła znakomity bimber, w celach wyłącznie towarzyskich.

Usidliła Jasienicę bardzo umiejętnie - był wielkim snobem, ona natomiast nosiła rodowy sygnet i herb, podkreślała, że jest z domu Werycho-Darowska. Jej tatuś, wysoki rangą wojskowy, popełnił mezalians, żeniąc się ze zwykłą, ale przepiękną kasjerką, która szybko jednak weszła w wielki świat. Pokazywała zdjęcia rodziców na rautach u Mościckiego, twierdziła też, jakoby jej rodzoną ciotką, która zubożyła właśnie rodzinę, zapisując wszystko Kościołowi, była beatyfikowana Marcelina Darowska.

Grała też rolę niespełnionej pisarki. Po rozmowie z Jasienicą między innymi na jej temat inwigilujące go źródło "Wojciech" donosiło 1 września 1969:

(...) Jest to jego przyjaciółka, z którą jest osobiście silnie związany. Twierdzi, że jest ona zdolną pisarką, tylko nikt nie chce z innych powodów drukować jej prac. Określał ją jako osobę o dużym zmyśle artystycznym.

Rzeczywiście, TW "Ewa" nieźle pisała - jej raporty wyróżniają się dobrą polszczyzną. Są zwięzłe, inteligentne, pełne smakowitych szczegółów, na przykład co podawała Marta Miklaszewska na ostatnim przyjęciu. Szkoda, że skończyła na uprawianiu jedynego, popularnego w PRL-u gatunku, czyli donosu.

W 1965 zmarła nagle żona Jasienicy, który jeszcze za jej życia spotykał się z Neną, a teraz związał się z nią na dobre. Wszędzie ją ze sobą zabierał, prezentował z dumą. Miała wtedy lat 40, on - 56, i jak bywa z późnymi miłościami - szaleńczo się w niej zakochał, stracił głowę, obdarzył absolutnym zaufaniem. W swoim pośmiertnie wydanym "Pamiętniku" zanotował wprawdzie, że nie jest panem ani swego domu, ani szuflady, ale pisał o losie wszystkich pamiętnikarzy państw totalitarnych, między innymi o Jerzym Kornackim, Ninie Karsov, aresztowanych za niepublikowane dzienniki. Przyznawał, że w 1948, gdy wyszedł z więzienia, sam zniszczył 11 brulionów swoich zapisków.

Chciała bywać, błyszczeć, mieć pieniądze

Usprawiedliwiano ją później, jakoby została zwerbowana za swoją przynależność do AK, a także zgodę na powrót do Polski. Rzeczywiście, co potwierdzał zaprzyjaźniony z Jasienicą pułkownik Jan Rzepecki - była w AK, brała udział w Powstaniu Warszawskim, po jego upadku została wywieziona do obozu pracy w Niemczech, gdzie poznała Irlandczyka, z którym po zakończeniu wojny wzięła ślub, urodziła syna, wyjechała z mężem do Irlandii, ale ich małżeństwo niemal natychmiast się rozpadło, wróciła do Polski.

Była w nędzy - sama, z dzieckiem, na które Irlandczyk nie przysyłał choćby centa, bez zawodu, a nawet matury, za to z ogromnymi ambicjami -chciała błyszczeć, bywać, mieć pieniądze, coś znaczyć.

Pracowała tymczasem jako chałupniczka dla "Cepelii" - robiła serwetki ze słomki, a później w sklepie z radioodbiornikami, gdzie odwiedzał ją czasem Janusz Szpotański, razem z również już dziś nieżyjącym socjologiem, Wackiem Makarczykiem, bo była niebrzydka, lubiła męskie towarzystwo i alkohol. Denna Obretenna, jak ją nazywał, miała najróżniejsze znajomości i kontakty, dzięki którym szybko ją zwerbowano, bez najmniejszych oporów z jej strony, bo chciała w końcu odbić się od dna. Awansowano Nenę od razu na dziekanicę jednej z wyższych uczelni, posadę dla zaufanych.

Donosiła początkowo na studentów i pracowników uczelni, bezpieka doceniła szybko zdobycz, załatwiła więc jej jeszcze lepszą, bardziej strategiczną, obfitującą w kontakty zagraniczne posadę recepcjonistki w Grand Hotelu. A wkrótce przeniosła na front literacki.

Jasienica był kolejnym zadaniem, które wykonała nawet za dobrze, bo nie tylko się w niej zakochał, ale i z nią ożenił.

Dzięki niemu osiągnęła wreszcie to, czego chciała. Została ważną pisarzową, brylowała na wieczorach w Pen Clubie, spędzała weekendy w Kazimierzu, miała pieniądze. Wdzięczna za to, grała znakomicie kochającą żonę, a potem wdowę i nigdy, choć bywała w sztok pijana, nie wypadła z żadnej ze swoich ról.

Kronika działalności okupacyjnej i bandyckiej

Leon Lech Beynar vel Paweł Jasienica, jak pisała o nim bezpieka, dostał się w jej łapy w czerwcu 1948, gdy wpadł w Krakowie w kocioł i został aresztowany. Był żołnierzem słynnej V Brygady Wileńskiej AK, a później - adiutantem oddziału zbrojnego majora Zygmunta Szendzielarza, pseudonim "Łupaszko". Według bezpieki - po wyzwoleniu nie ujawnił się, związał z reakcyjnym podziemiem, jako członek bandy terrorystyczno-rabunkowej NSZ, aktywnie uczestniczył w walce przeciwko władzy ludowej.

Tak że pierwszy tom jego czterotomowej zmikrofilmowanej teczki o kryptonimie "Kołodziej" to materiały ze śledztwa. Protokóły przesłuchań podejrzanego, świadków, kwit depozytowy (spinka, sznurówki, temperówka, 20 złotych). Napisany własnoręcznie życiorys, raport o jego kontaktach z członkami "bandy" po jej rozwiązaniu. Protokół zwolnienia na skutek interwencji Bolesława Piaseckiego, który wyciągnął wielu akowców, zaprzeczający marcowym pomówieniom Gomułki, oskarżającego pisarza o to, że wyszedł z "wiadomych sobie powodów", po prostu sypał kolegów.

Jest też oczywiście "Kronika jego działalności okupacyjnej i bandyckiej", wyliczająca zbrodnicze akcje bandy "Łupaszki", w których brał udział, liczby zabitych milicjantów, członków PPR-u i ZWM, sowieckich żołnierzy, rozbrojone posterunki MO i UB.

Nie jest tych materiałów zbyt wiele, bardzo długo wcale władzy nie przeszkadzały, wyciągnęła je dopiero w marcu 1968, podczas nagonki na pisarza, gdy właśnie, ze względu na swoje "zaszłości", odgrywał rolę kozła ofiarnego. Ukarano go również za wszystkich zbuntowanych wtedy pisarzy.

Zamierza kolportować swoje wrogie przemówienia wygłoszone nad grobem Cata-Mackiewicza

Po wyjściu z więzienia pozostał nadal "w zainteresowaniu" bezpieki.

Rozpatrzywszy materiały - nr archiwalny 3438 - na obywatela Beynara, proponuję jego kartę E-14 pozostawić w kartotece ogólnoinformacyjnej, stwierdza notatka z 3.08.1955.

W lutym 1959 założono mu sprawę, choć "tylko" ewidencyjno-obserwacyjną, ponieważ po wyjściu z bandy został redaktorem związanego z klerem "Tygodnika Powszechnego", wybitnie wrogo, z pozycji rewizjonistycznych, występował w Klubie Krzywego Koła. W 1960 sprawy jednak "zaniechano", bo zaprzestał tego typu wystąpień, jest już politycznie obojętny i nieszkodliwy.

Mimo to materiałów "na niego" przybywało, ale jak najbardziej standardowych, zwyczajnych. Dokumenty "Biura W", czyli korespondencja wychodząca i przychodząca krajowa i zagraniczna. Dane o kontaktach rodzinnych (córka, siostra, szwagierka), a także zagranicznych (Jerzy Giedroyc, zachodni korespondenci), źródłach utrzymania.

Kolekcjonowano też oczywiście jego "wrogie" wypowiedzi i wystąpienia, chociażby przedstawioną w całości, w punktach i omówieniach mowę wygłoszoną podczas pogrzebu 22 lutego 1966 nad grobem Stanisława Cata-Mackiewicza:

Swego czasu - mówił - "Słowo" wileńskie zamieściło nekrolog następującej treści: "ten człowiek nie miał żadnych wrogów". Mackiewicz, nawiązując do powyższego, mówił, że chciałby, aby jego nekrolog po śmierci był następujący: "ten człowiek miał tylko wrogów". I rzeczywiście, był nieugięty, walczący, ciągle znajdujący się w sytuacjach konfliktowych.

(...) Ostatnie lata, czas od chwili podpisania "Listu 34", spędził w nieustającym zatargu. Żył w walce i płacił za to. (...) Przyjechał do nas w roku 1956, aby wesprzeć front tych, którzy walczyli o wolność. Kraj zna tylko jego książki, które zostały napisane w przeciągu lat ostatnich. (...) Innych jego książek nie zna. Ale nie przepadną. Drogę na księżyc już wynaleziono, nikt nie wynalazł i nigdy nie wynajdzie sposobu uśmiercania słowa drukowanego.

Był moralnym pogrobowcem - spadkobiercą wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeczpospolitej Obojga Narodów. (...) Nie istnieją w polityce, nie ma ich na żadnej mapie. Żyją w innym wymiarze-w literaturze polskiej, w utworach Cata-Mackiewicza.

Zakończyć wypada cytatem z dzieła Słowackiego: "Stary dom / Jeszcze potrwa / Dłużej niż nas wielu".

Na pogrzebie, w którym wzięło udział około 500 osób, zauważono m.in. M. Ruth-Buczkowskiego, J.N. Millera, R Hertza, S. Kisielewskiego, A. Łaszowskiego, A. Kijowskiego - mówił raport, ostrzegając, że figurant zamierza kolportować swoje przemówienie.

Trafił więc jeszcze do jego teczki jeden z odpisów przemówienia, który wysłał do nieobecnej na pogrzebie Seweryny Orłosiowej, siostry Cata, przejęty przez bezpiekę razem z listem i kopertą.

Mówił, że w Polsce istnieje kompleks na tle wszechstronnej działalności służby bezpieczeństwa

Zbierano też donosy z jego spotkań autorskich i to, wydawałoby się, mało ważnych, na przykład z członkami Klubu Przewodników Bieszczadzkich Uniwersytetu Warszawskiego (3.02.1965) czy też z pracownikami handlu zagranicznego w klubie "Hermes" w Łodzi (17.04.1966).

Wszystkie raporty wyławiały przede wszystkim "momenty kontrowersyjne", w Łodzi narzekał na niskie nakłady swoich książek - "Polska Piastów" ukazała się w 17 tysiącach, przy zapotrzebowaniu rynku na 80 tysięcy, "Polska Jagiellonów" - jedynie w dziesięciu.

12 listopada 1963 w klubie literackim "Ognisko" w Związku Literatów, opowiadając o wrażeniach z pobytu w Wilnie, dał wyraz swemu oburzeniu na niszczenie polskiej kultury przez władze radzieckie. Niszczenie pomników, zmianę starych nazw, mówiących o historii Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

Dzięki raportom SB ocalały też fragmenty jego "wrogich" wypowiedzi w Klubie Krzywego Koła, cennych tym bardziej, że właśnie ze względów bezpieczeństwa zabroniono sporządzania notatek, protokołowania.

Mimo to wiemy, że 18.12.1958 Jasienica podkreślił w dyskusji, że w "Polsce istnieje kompleks na tle wszechstronnej działalności służby bezpieczeństwa, w przeszłości i obecnie".

22.01.1959, atakując politykę kulturalną PRL, domagał się określenia granic wolności słowa.

28.09.1961, polemizując z ocenami historycznymi kampanii i klęski wrześniowej, twierdził, że niesłusznie przedstawia się w ujemnym świetle ówczesne dowództwo wojskowe. Losy wojny mogłyby potoczyć się inaczej, gdyby ZSRR nie wkroczył na ziemie polskie 17 września 1939 r.

Wrogie akcenty nastąpiły też w wygłoszonych przez niego prelekcjach z 8.10.1955 r. "O encyklopedii PWN" i 29.09.1961 r. o książce Z. Załuskiego "Przepustka do historii".

"Chce przejąć rolę Słonimskiego w środowisku literackim"

Od roku 1964, gdy stał się jednym z inicjatorów "Listu 34", jego teczka zdecydowanie puchnie, staje się bowiem coraz bardziej dla władzy groźny. Rośnie jego autorytet pisarski - dzięki "Polsce Piastów" i "Polsce Jagiellonów", "Rzeczpospolitej Obojga Narodów", w których szukano również odniesień do współczesności, zostaje jednym z najbardziej cenionych pisarzy. Ważną postacią coraz silniejszej pisarskiej opozycji, wiceprezesem Pen Clubu. Stara się przejąć rolę Słonimskiego w środowisku literackim - stwierdzała bezpieka w październiku 1965.

Zaczyna więc coraz szczelniej go osaczać - zakłada mu PT, czyli podsłuch telefoniczny, nazwany źródłem "Kołodziej". Materiały zniszczono, ale protokół na ten temat z 11.09.1970 pokazuje skalę inwigilacji. Z roku 1964 zniszczono 299 komunikatów, czyli nagranych rozmów, w sumie 505 stron, z 1967 - 147 komunikatów (171 stron), z 1968-1969 (102 strony).

Kontrolowano go nawet na wakacjach.

8 czerwca 1965 naczelnik Wydziału Komendy Wojewódzkiej MO w Rzeszowie przesyła do Departamentu IV doniesienie o urlopie Jasienicy, spędzonym w Solinie, gdzie pracowała wówczas jego córka - Ewa, inspektor nadzoru w Przedsiębiorstwie Zapór Wodnych, która - jak donoszono - zainteresowań politycznych nie przejawia. (...) Podczas pobytu w Solinie jej ojciec, Lech Jasienica, nie nawiązywał żadnych kontaktów towarzyskich. (...) Od wczesnych godzin rannych do późnego wieczoru przebywał w górach. Innych danych zasługujących na uwagę nie uzyskano. Wymieniony opuścił Solinę 18 maja 1965 r., udając się do Warszawy.

W 1965 podsunięto mu TW "Ewę", zaczęły się jej regularne donosy, a także opracowywane na ich podstawie "raporty i notatki służbowe" na temat "Kołodzieja", które lądowały nie tylko w jego teczce, ale też w "materiałach dotyczących środowiska literackiego". Wyliczano w nich skrupulatnie "negatywne inicjatywy polityczne" figuranta:

Był aktywnym uczestnikiem, a od 1961 - prezesem rozwiązanego w 1962 Klubu Krzywego Koła. Nadal utrzymywał kontakty z jego aktywistami, zastanawiając się nad możliwością kontynuowania działalności. Został jednym z sygnatariuszy "Listu 34", inicjatorem utworzenia delegacji naukowców i pisarzy, interweniujących w Prokuraturze w sprawie zatrzymania Jana Józefa Lipskiego. Interesował się odgłosami sprawy "Listu 34" na Zachodzie. Dla zamanifestowania swego stanowiska odmówił wzięcia udziału - jako delegat ZLP - w Zjeździe Literatów w Lublinie we wrześniu 1964.

Wystąpił z gorącą obroną Antoniego Słonimskiego na otwartym zebraniu POP przy Oddziale Warszawskim ZLP z udziałem towarzysza Kliszki. W październiku 1964 mocno interesował się procesem Wańkowicza, jako delegat ZLP był na sali rozpraw. Spotykał się z zagranicznymi korespondentami, z którymi dzielił się wrażeniami z procesu. Kontaktował się często z M. Wańkowiczem. St. Mackiewiczem, J.N. Millerem, J. Braunem, P. Hertzem, J. Zagórskim, A. Rymkiewiczem, którzy konsultowali z nim swoje sprawy. Miller - czekający go proces sądowy, Wańkowicz - spotkanie z Gomułką, Mackiewicz - z przedstawicielami MSW. W prowadzonych dyskusjach zawsze zajmował stanowisko reakcyjne. Krytykował posunięcia Partii, ośmieszał jej kierownictwo.

(...) Ma nadzieję, że jeżeli władze będą miały mu coś do zarzucenia za jego działalność polityczną, opinia publiczna go obroni. Za godnych siebie partnerów uważa P. Hertza, J.J. Lipskiego, Słonimskiego, z którymi prowadzi ożywione rozmowy.

Po śmierci Cata-Mackiewicza, z którym był związany, przejął jego kontakty z Londynem i Paryżem. Kontaktuje się również z paryską "Kulturą", do której zamierza przesłać pozostałe po Mackiewiczu listy w celu ich opublikowania.

Udało się jej zagnać go w pułapkę

Apogeum jego ubeckiego dossier to marzec 1968 i lata następne, już dla niego ostatnie, gdy "awansował", zostając figurantem SOR-u, czyli sprawy operacyjnego rozpracowania o kryptonimie "Kołodziej", ponieważ aktywnie poparł wrogie wystąpienia grupy opozycyjnych literatów na zebraniu ZLP oraz antypaństwowe poczynania grupy studentów. Mimo publicznego napiętnowania jego postawy nie zmienił swych reakcyjnych poglądów.

Celem rozpracowania miało być rozpoznanie form i metod jego aktualnej, wrogiej działalności politycznej.

Lądowały więc w jego teczce kolejne materiały, jak:

- Stenogram wystąpienia na Nadzwyczajnym Zebraniu Literatów, gdy protestował przeciwko zdjęciu "Dziadów", żądał tajnego głosowania, zarzucił władzom montowanie antysemityzmu.

- Świadectwa "głosu ludu", chociażby odpis listu otwartego młodzieży Białegostoku - uczniowskiej, studenckiej i robotniczej, zebranej 13 marca na wiecu, żądającej od Związku Literatów usunięcia Jasienicy ze swoich szeregów, a także "zaprzestania zaliczania go do grona twórców kultury narodowej".

- "Życiorys" napisany przez Jasienicę, wyjaśniający jego udział w oddziale "Łupaszki" i okoliczności zwolnienia - odpowiedź na wściekły atak Gomułki, który osobiście zaangażował się w nagonkę przeciw pisarzowi. 19 marca w swoim przemówieniu, transmitowanym przez radio i telewizję, nazwał go bandytą, mordercą i podpalaczem białoruskich wsi. Atak pierwszego sekretarza pociągnął za sobą totalny zakaz druku książek Jasienicy. Mógł się tylko bronić, rozsyłając "Życiorys" do członków Zarządu Głównego, Pen Clubu i osób prywatnych "razem z listem odręcznym", jak donosiła TW "Ewa", która dostarczyła bezpiece pierwszy egzemplarz oraz nazwiska osób, do których go wysłał, a także - na życzenie SB - listę członków Sądu Koleżeńskiego ZLP, który miał zająć się sprawą wyrzucenia Jasienicy ze Związku.

Jego aresztowanie było wtedy jak najbardziej możliwe, a TW "Ewa" podgrzewała jeszcze sytuację, dolewała oliwy do ognia, strasząc, że zjeżdżają się do Warszawy autokary pełne mścicieli z Białegostoku i Narewki, którzy chcą rozprawić się fizycznie z mordercą od "Łupaszki". Udało się więc zagnać go w pułapkę, postanowił bowiem przeprowadzić się na jakiś czas do jej ciasnego pokoju z kuchnią na Wilczej, tym bardziej że była sama, bo syn poszedł akurat do wojska. Miała więc go na oku cały czas, ale on ją również, raporty musiała pisać w toalecie albo w lokalu kontaktowym, gdzie wpadała, wychodząc niby to na zakupy.

Z donosów TW "Ewy" na Pawia Jasienicę

Rok 1968:

19 marca. Od 15 mieszka u mnie Paweł Jasienica. Nastąpiło to na skutek namowy jego córki i mojej po wypadku pobicia Kisielewskiego. W zeszłym tygodniu do jego mieszkania (przekazuje to córka) przyszło szereg listów, np. naukowców oraz inteligencji z Bydgoszczy z około 130 podpisami. Telefony do domu z wyrazami sympatii były od szeregu ludzi z różnych kręgów. Stomma, Golde, Kisielewski, Wańkowicz przesłał kwiaty, Żuławski, znów Grochowiak, adwokat Siła-Nowicki, płk Zieleniewski.

(...) Olszewski przyniósł dwa kodeksy i odnalazł ewentualną klasyfikację prawną w stosunku do czynów zarzucanych Jasienicy sprzed 25 laty. Wg prawodawstwa uległy one przedawnieniu. (...) Wańkowicz niezwykle oburzony typem nagonki na Jasienicę, bez możliwości z jego strony odpowiedzi w prasie, wybiera się osobiście do tow. Gomułki i zapowiada swoje wystąpienie w Pen Clubie.

26.03. W dalszym ciągu mieszka u mnie Jasienica. Nie wychodzi, czyta kryminalne powieści, wszystkie gazety, denerwuje się mniej i ma nawet zamiar pisać, tzn. kończyć trzeci tom "Rzeczpospolitej". (...) Wtedy to, za jakiś miesiąc, wyjechałby ewentualnie do pensjonatu prowadzonego przez generała Spiechowicza w okolice Zakopanego. Obecnie jest pod moją zupełną kuratelą, dzięki czemu wiem, z kim się kontaktuje i kto do niego dzwoni i przychodzi.

14.05. Ponieważ PIW nie zerwał z Jasienicą umowy, wobec czego ma dostarczyć do 1 lipca trzeci tom "Rzeczpospolitej", dlatego przeniósł się do siebie, gdzie ma wszystkie materiały. W ostatnim tygodniu nie widział się z nikim z literatów, a nawet nikt do niego nie dzwonił. 15 maja wybiera się na imieniny Zofii Bartoszewskiej, więc stamtąd będzie z pewnością dużo wiadomości.

(Uzupełnienie oficera przyjmującego raport: t.w. "Ewa" ustnie przekazała, że Jasienica po przeniesieniu się do swego mieszkania zaczął otrzymywać telefony. Dzwoniły nieznane osoby, gdy podnosił słuchawkę, nikt się nie odzywał. A w późniejszym okresie, NN kobieta zwracała się do niego - "panie Łupaszko, ile ma pan osób na sumieniu?". Telefonów takich było kilka. (...) Bardzo go zirytowały i podnieciły nerwowo).

30.05. (...) Kończy książkę i poza rodziną kontaktował się jedynie z Bartoszewskim i Wańkowiczem. Zofia Bartoszewska powiedziała mu o wiadomości, która przyszła z PIW-u - wycofuje się z bibliotek publicznych na prowincji książki pisarzy "niebezpiecznych ", jak Andrzejewski, Jasienica, Kijowski, Kisielewski. Niestety powoduje to często wręcz odwrotny skutek, a mianowicie umacnia ich popularność.

(...) Będąc w domu Jasienicy, widziałam 2 ciekawe listy od Towarzystwa Kulturalnego Ukraińskiego w Szczecinie, zapraszające go na odczyty i spotkania w środowisku ukraińskim, w związku z jego pozytywnymi ocenami spraw historycznych Ukrainy w "Rzeczpospolitej Obojga Narodów".

3.07. (...) Jasienica przyniósł wiadomość, że telefony, które są na podsłuchu, można sprawdzić, wykręcając numer 69. Zawiadomił o tym Wańkowicza i innych.

Rok 1969

14.01. Prymas Wyszyński przyjmie na audiencji P. Jasienicę. Jaki będzie miała przebieg rozmowa, dowiem się niewątpliwie.

15.01. Audiencja u Wyszyńskiego trwała 45 minut. Z tematów ogólnych Prymas poruszył "List 34" (...). Następnie ominął aktualne sprawy polityczne, natomiast szeroko omówił, co podobno jest jego słabością, problem regulacji urodzin. (...) Jasienica był rozczarowany brakiem tematów czysto politycznych, gdyż problemy kościelne niewiele go obchodzą. Jako ciekawostkę powiedział Prymas, że na terenie Warszawy mieszka 300 niemeldowanych kleryków.

Wrócił do zajmowania się historią

TW "Ewa", licząc na podwyżkę czy tylko aprobatę swoich przełożonych, podkreślała często, że pod jej wpływem Jasienica przeszedł "pierekowkę" i znów zajmuje się tylko dawną historią. Zrozumiał, że dał się wciągnąć w "syjonistyczne knowania" i "służył za puklerz spraw żydowskich".

1.10.1968. Gdy Jasienica dowiedział się o liście Andrzejewskiego wysłanym do "Borby", oświadczył mi, że on tego typu listów pisać nie będzie i chwilowo do żadnych akcji politycznych przystąpić nie ma zamiaru.

Z zadań dla TW "Ewy": W miarę możliwości będzie prowadzić rozeznanie, jaką drogą Andrzejewski przekazał list do "Borby".

24.10.1968. onimski wystąpił z propozycją, żeby na projektowanym wieczorze Pen Clubu z okazji 59-lecia niepodległości w dniu 11 listopada, w okresie X Zjazdu PZPR, referat historyczny (obszerny) wygłosił Jasienica (...) ale zareagował dość sceptycznym stwierdzeniem, że bardziej mu zależy, by drukowano jego książki niż na wyskakiwaniu z tego typu referatami. Ten brak entuzjazmu dla publicznych wystąpień bardzo poszedł nie w smak Słonimskiemu.

Zadanie dla TW "Ewy": Będzie aktywnie rozpoznawać przygotowania ewentualnych posunięć politycznych Słonimskiego i osób z nim związanych, zarówno na terenie Pen Clubu, jak i ZLP. Pozostałe kierunki pracy "Ewy" pozostały aktualne z poprzedniego spotkania.

15.10.1969. (...) Olszewski i Miklaszewska bardzo namawiają Jasienicę, żeby przyszedł do Ziembińskiego na przyjęcie z okazji 13-tej rocznicy przemian październikowych. Mają być ludzie z dawnego "Po prostu" i Krzywego Koła.

Jasienica oświadczył, że jest przeciwny tego rodzaju zebraniom. Uznaje otwarte wystąpienia, jak są ku temu powody, ale nie chce uczestniczyć w żadnych domowo-konspiracyjnych. Wywołało to dużą niechęć na twarzy Miklaszewskiej, która stwierdziła, że choć w domu, po cichu, należy protestować, że zaprzepaszczono zdobycze Października.

Olszewski i Miklaszewska wyszli dość zgaszeni tym brakiem entuzjazmu ze strony Jasienicy. (...) Boję się, że zaczną mnie posądzać o pozytywne wpływy na Jasienicę. Już kiedyś Miklaszewska stwierdziła, że czym dłużej trwa jego znajomość ze mną, tym mniej zajmuje się polityką, a więcej pisaniem o zamierzchłej historii.

14.01.1969. Anna Rudzińska wyraziła żal, że Jasienica nie był na sylwestra, i zaczęła mu cytować fragmenty kupletów śpiewanych przez Tarkowskich, m.in. na temat polskiej okupacji w Czechosłowacji.

Jasienica ocenił piosenki jako bardziej złośliwe politycznie niż twórczość Szpotańskiego. Rudzińskiej wręcz nagadał, że robienie takich wieczorów jest idiotyzmem. (...) Nadmienił, że w sprawie "Dziadów" można było występować, natomiast zbieranie się dla wysłuchania tego typu twórczości jest bez sensu i może źle się skończyć.

23.03.1970. (...) Danuta Staszewska sama zaproponowała, czy nam nie trzeba pomóc, bo "przecież są pieniądze za granicą na te cele, nie należy się krępować, a zawsze te parę dolarów z PKO się przyda". Podziękowałam w imieniu Jasienicy, który by nie wziął grosza z żydowskich komitetów. Rozstałam się ze Staszewską w wielkiej przyjaźni, z perspektywami jak najczęstszych spotkań.

Bezpieka zaczyna śledzić swoją agentkę

Gdy Paweł Jasienica zaproponował TW "Ewie" małżeństwo, zawiadomiła o tym natychmiast swoich mocodawców, którzy wpadli w popłoch, bo ślub figuranta z rozpracowującą go agentką jeszcze się im nie zdarzył. 21.10.1968 po jej donosie na Janusza Szpotańskiego inspektor Wydziału III dopisał w uwagach:

T.w. "Ewa" poinformowała mnie także o swoim małżeństwie z P. Jasienicą, zadecyduje na początku listopada br. Stwierdziła przy tym, że kilka starszych kobiet będzie patrzyło na jej małżeństwo z zawiścią, ponieważ jako żona Jasienicy będzie miała prawo do jego książek nawet do 20 lat po jego śmierci.

Radziła się, zapewniała o lojalności, dostała więc zgodę i pozornie było tak jak dawniej, tyle że donosiła teraz na własnego męża, zmieniono jej pseudonim na Max.

Bezpieka, co widać z materiałów, pogardzała swoimi konfidentami, wiedziała, z jak marnej gliny są ulepieni, nie miała do nich zaufania, a teraz już straciła je do TW "Ewy-Max" zupełnie. Obawiała się, że jak każdy dobry agent pracuje na dwa fronty i była może podstawiona przez Jasienicę i jego otoczenie, a jeżeli nawet nie, mogła teraz już jako żona wszystko mu wyznać, dekonspirując nie tylko siebie, ale i Organy.

- Nawet gdyby padła na kolana, błagała o litość, ojciec nigdy by jej tego nie wybaczył - mówi córka Jasienicy, Ewa Beynar-Czeczott. - Brzydził się nie tylko donosem, ale nawet zakulisowymi działaniami. Gdy, dla zabawy, nagrałam go kiedyś na magnetofon, bez jego wiedzy i zgody, wpadł w szał, krzyczał, że to wstrętne, bo za jego plecami.

SB zaczęła więc sprawdzać lojalność swojej agentki, zakładając podsłuch w jej mieszkaniu. Słusznie, bo jak się okazało, prowadziła też własną grę, asekurując się na wszelki wypadek, czy też, co niewykluczone, próbując się esbecji wymknąć.

W odwecie, jak świadczą dwa raporty - z 24.12.1969 i 25.05.1970 - SB zemściła się, wystawiając ją, rozpoczynając odtajnianie jej nazwiska, pisząc o niej w tych dwóch raportach krytycznie i brutalnie, per Darowska, a później rozpuszczając pogłoski o jej roli, co się na ogół nie zdarzało - w zasadzie chroniła swoje źródła.

Jak dowiedziała się bowiem bezpieka z podsłuchów:

- To nie tylko figurant chciał żenić się z Darowska, ale to ona, za wszelką cenę i wszelkimi sposobami dążyła do tego, by wykazać wobec niego życzliwość i wielkoduszność oraz doprowadzić do zawarcia z nim związku małżeńskiego. Od lat wykazywała nieukrywane zainteresowanie jego osobą, widząc w nim odpowiedniego kandydata na męża.

- 22 stycznia 1969 roku w rozmowie z Jasienicą zachęcała go do zdecydowania się na stały wyjazd za granicę, gdzie znajdzie sobie z łatwością menedżera, bo reprezentuje solidną firmę. Skoro Leopold Tyrmand dał sobie radę, tym bardziej dobrze będzie tam Jasienicy.

- Okłamała go, że gdy przeniósł się do jej mieszkania po wydarzeniach marcowych, czterokrotnie wzywano ją do MSW. Musiała podpisać zobowiązanie, że dopóki będzie u niej przebywał - zaprzestanie on spotkań z zagranicznymi korespondentami. Pytano ją również o jego kontakty, a także o to, dlaczego nie powiadomiła ich, że się od niej wyprowadził.

- A przecież - ubolewała bezpieka - insynuacje wysuwane przez Darowską pod adresem MSW o prowadzonych z nią rzekomo rozmowach, nie polegają na prawdzie i mają charakter wyłącznie spekulatywny.

Można mniemać - kontynuowała - że Jasienica podzielił się ze swymi przyjaciółmi informacjami, uzyskanymi od Darowskiej, gdyż po pewnym okresie w jego otoczeniu różnie to komentowano. Przyjaciel Jasienicy, płk Rzepecki przestrzegał przed utrzymywaniem kontaktów z Neną, gdyż - według jego rozeznania, utrzymuje ona kontakt z pracownikami bezpieczeństwa, w związku z tym postanowiono nawet ograniczyć szczerość w rozmowach z Jasienicą.

Co więcej SB przytaczała dowody świadczące, jakoby źródło "Ewa" zostało już zdekonspirowane, może dlatego po ślubie z Jasienicą zmieniono jej pseudonim? Posługując się bowiem materiałami z podsłuchów telefonicznych i donosów, esbecja podawała nazwiska tych, którzy wiedzą już, kim jest żona Jasienicy. Przede wszystkim Adam Michnik - poinformował o tym Staszewskich i Wacława Zawadzkiego. Uzyskał tę wiadomość "swoimi kanałami". Pewne przypuszczenia miał już w swoim śledztwie, jak się później dowiedział, że to Nena, już wiedział, kto to jest.

Zarówno Staszewscy, jak też Zawadzki powątpiewali w prawdziwość tych informacji, twierdząc, że kiedyś mogło coś być, ale żeby dalej uprawiała ten proceder, nie wierzą.

TW "Tatra" i "Jot", KO "Corman" i "B.S", źródło "Wojciech"

Donosili na Jasienicę także inni, choć rzadziej niż "Ewa-Max", okazjonalnie. TW "Tatra" na przykład ze spotkań autorskich. Kontakt obywatelski "Corman" był z Jasienicą najwyraźniej w dobrych stosunkach, bo - według jego raportu z 6.08.1968 - odwiedził go w mieszkaniu, otrzymał od niego "Życiorys"- odpowiedź na ataki Gomułki.

Kontakt obywatelski "B.S." kablował (10.04.1968) z kolei o reakcjach literatów na rozprawę z Jasienicą. Jedni uważają, że to prowokacja obliczona na wykończenie zawodowe jego osoby, inni obserwują, jakie stanowisko zajmie Iwaszkiewicz - raportował.

Donosów z innych źródeł przybywa właśnie po decyzji TW "Ewy" o ślubie z Jasienicą, gdy SB zaczyna ją kontrolować.

I tak na przykład 23.01.1970 jeden z najbardziej aktywnych wtedy agentów środowiska literackiego o pseudonimie "Jot", w swoim niemalże literackim doniesieniu zatytułowanym "Dole i niedole Pawła Jasienicy", omawiał reakcje środowiska na jego małżeństwo:

Mówi się po kawiarniach, że szczęście odwróciło się od Jasienicy wraz ze śmiercią jego żony, a opuściło go ostatecznie, kiedy po raz drugi wstąpił w związki małżeńskie. Wpakował się wtedy w aferę marcową, skompromitował listem rozsyłanym do znajomych, w którym tłumaczył się ze swojej przynależności do "Łupaszki" w sposób nieprzekonywający, nawet życzliwych mu ludzi, zerwał "dobrosąsiedzkie" stosunki z Paxem. Te wszystkie sprawy wpłynęły na zmianę stosunku do niego wielu jego niegdysiejszych "towarzyszy" z Krzywego Koła, a także szerszych rzesz czytelników, do których doszły wieści o jego niezbyt fortunnych (delikatnie mówiąc) posunięciach.

Źródło "Wojciech", które pisało o Jasienicy po imieniu, w swoich dwóch relacjach - z 1 oraz 11 września 1969, upewniło bezpiekę, że TW "Ewa" namawia Jasienicę do wyjazdu do Francji na stałe:

Właśnie Nena - donosił "Wojciech" - jest zwolenniczką ich wyjazdu do Paryża i - aby nie napotykać na sprzeciw rodziny, miała wyjechać pierwsza, a Paweł do niej dołączy. Nie miał zamiaru traktować tego wyjazdu na stałe, a jedynie na pobyt czasowy, w czasie którego chciałby zawrzeć związek małżeński i poszperać w ciekawych archiwach. Nena natomiast jest gotowa wyjechać na stałe i jest zdecydowana zostawić tu nawet swego syna. Propozycja kierownictwa Biblioteki Polskiej w Paryżu dotarta do niego właśnie przez nią i sądzi on, że ona tę propozycję inspirowała. Jej chęć wyjazdu wynika w poważnym stopniu ze świadomości, że rodzina Jasienicy jest jej przeciwna, a szczególnie kategorycznie temu związkowi sprzeciwia się córka i matka. On sam chce się ożenić, bo mieszkająca z nim siostra-emerytka nie może mu już prowadzić domu i czuje się on bardzo samotny. Jak powiada, jedynie Rzepeccy popierają jego plany małżeńskie.

Kisiel życzył panu młodemu rozumu

Relację ze ślubu TW "Ewy" z Jasienicą w grudniu 1969 również zlecono już komuś innemu, nie jej. Dokładną listę trzydziestu uczestników "przyjęcia weselnego, które odbyło się w Klubie Lekarza", sporządził kontakt obywatelski o pseudonimie "Andrzej".

A byli nimi między innymi: redaktor Jerzy Turowicz, poseł Stanisław Stomma z żoną, Melchior Wańkowicz, świadek pana młodego z żoną, płk Jan Rzepecki z żoną, dziennikarka Marta Miklaszewska i mecenas Jan Olszewski, redaktor Jerzy Mikke, Bogdan Cywiński z "Więzi", pisarz Andrzej Kuśniewicz z żoną, córka Jasienicy - Ewa Beynar-Czeczott z mężem, przyjaciółki i brat panny młodej.

Przy wielu nazwiskach KO "Andrzej" dorzucał, która z obecnych par żyje na kocią łapę, kto prowadzi hodowlę norek i srebrnych lisów itd.

Doniósł też, że mimo zaproszenia nie przybyli Bartoszewscy, a także Stefan Kisielewski, który był akurat w Sopocie, skąd nadesłał kartę do pana młodego, życząc mu "rozumu".

KO "Andrzej", chwalony w wielu materiałach przez bezpiekę, należał również do bardziej aktywnych konfidentów środowiska literackiego. Wielu z nich nie było zarejestrowanymi, tajnymi współpracownikami, ale właśnie tak zwanymi kontaktami obywatelskimi lub poufnymi źródłami, literackimi konsultantami. Zostawali nimi członkowie partii, których formalnie nie można było zwerbować, status "KO" pozwalał to ominąć.

Nie brali na ogół pensji, tak jak tajni współpracownicy, przeciwnie, podkreślali nawet, że brzydzą się pieniędzmi, pracują wyłącznie z pobudek ideowych, odwdzięczano się im więc cennymi prezentami rzeczowymi, a przede wszystkim - awansami, ułatwianiem kariery, kierowniczymi posadami w redakcjach, wydawnictwach, zagranicznymi stypendiami, a także - co w środowiskach twórczych może najistotniejsze - satysfakcją z gnojenia zdolniejszych i niezależnych konkurentów.

W obecności towarzysza pułkownika TW przyrzekła poprawę

TW "Ewa" zdobyła w SB pozycję dopiero po "dotarciu" do Jasienicy, wcześniej była karnym, szeregowym pracownikiem, przywoływanym w razie niesubordynacji do porządku, co odnotował prowadzący ją oficer w uwadze po jej donosie z 6 listopada 1967:

TW przyszła na spotkanie z dwudziestominutowym opóźnieniem, tłumacząc się brakiem środków lokomocji na dojazd do lokalu kontaktowego. W toku spotkania zwrócono TW uwagę na niedopuszczalność spóźniania się na spotkanie, niedotrzymywanie zobowiązań do wykonania uzgodnionych uprzednio poleceń.

Z TW uzgodniono, że weźmie ona udział w wieczorze poetyckim zorganizowanym przez Oddział Warszawski ZLP w dniu 3.11.br. TW powiadomiła nas telefonicznie, że była nieobecna na wieczorze, ponieważ miała w tym czasie spotkanie z Jasienicą, a potem udała się do pracy.

W obecności towarzysza pułkownika TW przyrzekła, że w przyszłości takie praktyki nie będą miały miejsca. TW wspomniała także, że Paweł Jasienica nosi się z zamiarem okresowego zamieszkania u TW, dodając, że szczegóły na ten temat przedstawi, gdy tylko sprawa będzie aktualna.

"Większość przechodzących w doniesieniu pozostaje w naszym zainteresowaniu"

Wykonywała szczegółowo przedstawione jej zadania, które koncentrowały się początkowo na Jasienicy, ale gdy go "zneutralizowała", dotyczyły głównie jego kręgu, na przykład:

30.05.1968. (...) W rozmowie z t.w. omówiłem kierunki dalszego zainteresowania się literatami reprezentującymi negatywne poglądy polityczne, jak S. Pollak, J. Żuławski, A. Kijowski i inni. Będzie dążyła do rozpoznania ich sylwetek politycznych oraz środowisk, w których mają zamiar prowadzić wrogą działalność polityczną.

26.12.1968. (...) Postulowałem, by odwiedziła swego znajomego literata, Andrzeja Kuśniewicza, i uzyskała od niego dane na temat przebiegu rozmów i komentarzy niektórych literatów przebywających w domu pracy twórczej w Oborach.

Donosiła również na Pawła Hertza, Janusza Szpotańskiego, Antoniego Słonimskiego, Melchiora Wańkowicza (z okresu aresztowania i procesu) - jej donosy są w ich teczkach.

W tych "na Jasienicę" przewija się również niemal cały ówczesny opozycyjny świat literacki. Władysław Bartoszewski, Jan Józef Lipski, Marta Miklaszewska i Jan Olszewski, Stefan Kisielewski, Wojciech Ziembiński, Anna Rudzińska, Kazimierz Orłoś, Nina Frentzel (była żona Szpotańskiego).

Po raporcie "Ewy" z 1.10.1968 oficer prowadzący dopisał w uwagach, że przedsięwzięć w związku z nim nie planuje, bo większość przechodzących pozostaje w naszym zainteresowaniu.

Dzięki TW "Ewie-Max" SB nie tylko ten krąg kontrolowała, próbowała nim sterować, ale także poszerzała o nowe interesujące ją osoby, które szybko stawały się figurantami kolejnych rozpracowań. W lutym 1970 na przykład założyła sprawę operacyjną o kryptonimie "Kanał", miała bowiem przeciąć konspiracyjny kanał pomocy pomiędzy przebywającym na emigracji Romanem Karstem a krajem, konkretnie Stefanem Kisielewskim, Wacławem Zawadzkim, Antonim Słonimskim, którzy pośredniczyli w przekazywaniu inicjowanej przez Karsta pomocy dla represjonowanych pisarzy w kraju.

Jak donosiła "Ewa" 21 lutego 1970 - Roman Karst ma za granicą dostęp do pewnych funduszy, z których ma możność wysyłać w formie doraźnej pomocy paczki do Polski. (...) Na PKO dolarów nie chce wysyłać, aby nie korzystał z nich rząd Polski, ale paczki bardzo chętnie.

Zaproponowano je między innymi Jasienicy, a także możliwość tajnego przesyłania na Zachód, celem złożenia w depozycie u Karsta, każdego opracowania literackiego lub o charakterze politycznym, które nie ma w Polsce szans. (...) W każdej chwili mógłby decydować o celu i sposobie ich wykorzystania.

Próbowała też montować prowokacje, to między innymi po jej donosach SB namierzyła braci - Jacka i Michała Tarkowskich, którzy na opozycyjnym sylwestrze zorganizowanym przez Annę Rudzińską śpiewali przy gitarze polityczne kuplety o "negatywnej wymowie politycznej". SB ciągała więc na rozmowy profilaktyczno-ostrzegawcze wszystkich uczestników sylwestra, ale zaklinali się, że Tarkowscy śpiewali "z głowy", nie z kartki, a całe towarzystwo było pijane i nikt nic nie pamiętał.

"W celu rozpoznania repertuaru braci Tarkowskich" TW "Ewa-Max" miała więc zwabić ich na ponowny występ do siebie lub Marty Miklaszewskiej, ale zadania nie wykonała, bo - jak usprawiedliwiała się w doniesieniu - Marta Miklaszewska nie chciała już Tarkowskich narażać. Mimo to w przedsięwzięciach po raporcie SB planowała zebrać o "duecie" bliższe dane, głównie na uczelniach, gdzie pracowali.

Co więcej też - "Ewa" intrygowała, rozpuszczała plotki, między innymi o Wańkowiczu, który jakoby spytał umierającego Jasienicę, czy rzeczywiście sypał, jak zarzucał mu Gomułka? Napisała w tej sprawie do Wańkowicza pełen oburzenia i inwektyw list, ale - według doniesienia TW "Bartek" z 19.02.1971 - autor "Monte Cassino" wyczuł prowokację, nie wierzył, że "Ewa" byłaby w stanie sama go napisać.

Dopięła swego - wiele osób odwróciło się wtedy od Wańkowicza. Nikt nie chciał usiąść obok niego w autokarze wiozącym na cmentarz uczestników pogrzebu Jasienicy.

Choć rzeczywiście, o czym mówi doniesienie "Bartka", Wańkowicz uważał, że Jasienica powinien zareagować ostro na przemówienie I Sekretarza. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co o nim mówią. Jako przykład podawał Żukrowskiego i Przybosia, którzy nazywali go kapusiem.

Z donosów TW "Ewa-Max" na krąg Pawła Jasienicy

Na Martę i Jana Olszewskich

13.07.1968. (...) W związku z rocznicą wybuchu powstania warszawskiego towarzystwo z byłego Klubu Krzywego Koła jest umówione (wiadomość od Olszewskiego i Miklaszewskiej) o godzinie 17-tej w dniu 1.08. przy pomniku AK na cmentarzu Powązkowskim.

Zadanie dla TW "Ewy": uczestniczenie w uroczystościach przed pomnikiem AK w dniu 1.08.br.

9.06.1969. (...) Marta Miklaszewska urządziła niezwykle wystawne przyjęcie, na którym były następujące osoby - Marta Miklaszewska i mec. Jan Olszewski, Melchior Wańkowicz, Jan Józef Lipski z żoną i Paweł Jasienica oraz ja. (...) Zaskoczyła mnie jego wystawność (dużo drogich alkoholi i b. dobre, drogie jedzenie). Sytuacja w/w z jej opowiadań jest dość ciężka materialnie.

15.10.1969. (...) Jan Olszewski w dalszym ciągu jest bez pracy i z tego, co mówi, nie widać jego szybkiego powrotu do adwokatury. Natomiast jest dalej pełen zainteresowania dla spraw politycznych, zwłaszcza dla ewentualnych procesów politycznych. Wyraził żal, że nie może bronić w zbliżającym się procesie Klubu Wysokogórskiego. (...) Jedną miał konkretną i ciekawą wiadomość, a mianowicie, że u jednego z aresztowanych członków Klubu (znów bez nazwiska) znaleziono podczas rewizji taśmy magnetofonowe z dokładnymi nagraniami z przebiegu procesu Kuronia i Modzelewskiego. Nagrania zrobiono na sali sądowej. (!) (...) Jego zdaniem, jest to jakąś drogą zdobyte od władz, które niewątpliwie robiły nagrania.

Na Kazimierza Orłosia

3.10.1969. (...) W najbliższych dniach P.Jasienica będzie rozmawiał u siebie w domu z K. Orłosiem, literatem z zawodu, znajomym córki Jasienicy, kuzynem rodziny Cata-Mackiewicza, szykującym się w chwili obecnej na wyjazd do USA na prywatne stypendium literackie jednego z amerykańskich wydawnictw.

Zadanie prowadzącego: Z uwagi na to, że K. Orłoś jest w naszym zainteresowaniu, TW "Ewa" otrzyma zadanie ustalenia przebiegu rozmowy między nim a P. Jasienicą. TW zwróci szczególną uwagę na mogące nas zainteresować okoliczności wyjazdu Orłosia do USA.

(TW opracuje ponadto charakterystykę J. Sosińskiej, zatrudnionej w Pen Clubie w charakterze sekretarki).

15.10.1969. (...) Był u Jasienicy Kazimierz Orłoś. Głównym powodem wizyty było radzenie się, czy już może złożyć wniosek o przyjęcie do Pen Clubu, czy jeszcze za mało wydał książek.

Jasienica powiedział mu, że prawdopodobnie od stycznia rozpocznie się akcja odmładzania Pen Clubu i wtedy mógłby złożyć podanie, bo już ma na swoim koncie 3 książki, dwa filmy (scenariusze) i wiele opowiadań. Poza tym w dalszym ciągu K. Orłoś szuka adresów i kontaktów na ewentualny wyjazd do USA. P. Jasienica dał mu adres prof. Bromke w Ottawie, wykładowcy nauk społecznych, z pochodzenia Polaka.

22.04.1970. (...) Kazimierz Orłoś rozpoczął pracę od I-go kwietnia w Polskim Radiu. Jest kierownikiem literackim audycji teatralnych. (Wiadomość od jego żony Teresy).

Na Melchiora Wańkowicza

14.01.1969. 6 stycznia odbyły się imieniny u Melchiora Wańkowicza. Była rodzina Wańkowicza oraz szereg jego znajomych, m.in. A. Rudzińska, P. Jasienica, Kurzyna (z Paxu) i inni. (...) Rozmów o charakterze politycznym między zebranymi nie było. Wańkowicz odczytał zebranym fragment swego listu wystosowanego do W. Kraśki w sprawie wstrzymania jego książek. Był repliką na wypowiedź Kraśki w sprawie działalności cenzury, która jakoby tylko 2 książki wstrzymała na przestrzeni ostatniego okresu.

18.10.1969. (...) dąc na przyjęciu u Melchiora Wańkowicza pożyczyłam do czytania książkę wydaną w Instytucie Literackim w Paryżu - "Stan wyjątkowy" Piotra Guzy. Jest to jedna z pięciu przywiezionych przez Wańkowicza z Paryża. (...) Pozostałe są również najnowszymi wydawnictwami paryskiej "Kultury". Jak je przewoził, tego nie wypadało mi zapytać. Ale znając go, sądzę, że dość oficjalnie i nie ukrywając. Również wiem, że niedawno wracając z Włoch, przywieźli kilka wydawnictw "Kultury" Władysławostwo Bartoszewscy. Wcale się z tym nie kryją.

Na Antoniego Słonimskiego

1.04.1966. Byłam w PIW-ie, gdzie znów zaczął przychodzić w godzinach 13-14 Antoni Słonimski, Paweł Hertz i J.J. Lipski. Rozmawiałam z Lipskim, który (...) powiedział mi, że Słonimski przygotował w ostatnich dniach (całkowicie już zredagowany) nowy list do Związku Literatów Radzieckich z żądaniem odpowiedzi na I list Pen Clubu.

Zadanie dla TW "Ewy": Dążyć do ustalenia całości treści listu, osób, które Słonimski z nim zapoznał, oraz komentarzy na ten temat.

22.08.1966. (...) onimski przywitał Pawła Jasienicę słowami - "Zaczynamy sezon, panie Pawle. Dość długo panowała cisza i zastój". Następnie opowiadał swe przeżycia z podróży do Paryża i Londynu (do USA nie dostał zgody). W Paryżu widział się z Giedroyciem, a w Londynie miał wieczór poetycki w Klubie Kombatantów.

Na Pen Club

6.06.1969. Z zadań dla TW "Ewy": Ponowiłem konieczność zebrania szerszych danych na temat przebiegu ostatniego zebrania Polskiego Klubu Literackiego Pen Clubu, na którym nie przyjęto w poczet członków znanego literata W. Machejka.

14.02.1970. (...) było zebranie Zarządu Pen Clubu. Jednym z punktów sprawa rozpatrzenia przez Zarząd wniosku w sprawie wyrzucenia Żytomirskiego, Tyrmanda i innych. Zarząd powoła Komisję, która ma zebrać formalne materiały obciążające w/wymienionych i uzasadnić konieczność ich usunięcia. Na rzecznika oskarżenia zaproponował Jasienica wnioskodawcę, czyli L. Lewina. (...) Powiedział do J. Zagórskiego, że uważa za słuszne, aby Żydzi sami wyrzucali Żydów, bo inaczej znów za granicą zaczną nas posądzać o antysemicką nagonkę, a tak Lewin będzie oskarżał swego byłego przyjaciela, Żytomirskiego.

Na Pawia Hertza

3.10.1967.29.09. Byłam na obiedzie w "Budapeszcie" z Pawłem Jasienicą i Pawłem Hertzem. Doszło do rozmów o Szpotańskim i ustalenia stosunku obu panów do tej sprawy. A więc P. Hertz wyraźnie zaczął wyjaśniać swój niechętny stosunek do angażowania się, ponieważ ma plany wyjazdowe na rok 1968. Europejski Instytut Historyczny znajdujący się w Londynie i dysponujący stypendiami rocznymi dla krytyków literackich i historyków w 1968 wysyła po raz pierwszy zaproszenia do krajów Demokracji Ludowej (...) Zreferował to Jasienicy i oświadczył jasno, że nie będzie się w nic politycznego mieszać, bo to mogłoby wstrzymać jego wyjazd.

22.12.1970. Hertz opowiedział mi o reakcji na zmiany partyjne wśród niektórych literatów. (...) Stefan Kisielewski był zachwycony, że dożył końca Gomułki. Stwierdził do Pawła Hertza, że w niedzielę wieczorem sam trochę popił z radości, bo nie tylko ucieszyła go wiadomość o klęsce Gomułki, ale i Kliszki, którego osobiście nie znosił.

Na Janusza Szpotańskiego

18.04.1970. (...) J.J. Lipski wraz z M. Miklaszewską opowiadali o obecnym trybie życia Szpotańskiego. Podobno wygląda świetnie, odżywiony, dobrze ubrany i z pieniędzmi, żyje z tzw. kapeluszy.

Na pytanie zebranych, co to znaczy, wyjaśniła, że za granicą często organizują wieczory Szechter i Nina Karsov, na którym to omawiają stosunki w Polsce, a po takim "wieczorku" zbierają od zebranych w kapelusz datki na biedne ofiary reżimu komunistycznego, tzn. głównie na Szpotańskiego. (...) Część tych datków wysyłają Szpotańskiemu na PKO. Poza tym powiedział Jan Olszewski, że Szpotański otrzymuje jeszcze pomoc z puli Romana Karsta.

4.03.1971. Z notatki dotyczącej postawy i trybu życia Janusza Szpotańskiego: 30 września 1969 Szpotański po raz pierwszy po wyjściu z więzienia spotkał się w kawiarni "Antyczna" z P. Jasienicą. Głównym powodem spotkania była chęć pożyczenia pieniędzy przez Szpotańskiego. Jasienica pożyczył mu 300 złotych. Szpotański opowiadał o przeżyciach więziennych, chwaląc się, że nauczył opery cały świat przestępczy i teraz po amnestii "pójdą pieśni w lud".

Ostatnie przejścia podcięły jego zdrowie

Gdy w 1958 Borysowi Pasternakowi przyznano za "Doktora Żywago" Nagrodę Nobla, w Związku Sowieckim rozpętano niesłychaną nagonkę, która doprowadziła do tego, że zaszczuty pisarz, wykluczony wówczas ze Związku Pisarzy, zrezygnował z przyjęcia wyróżnienia. Towarzyszący tym wydarzeniom stres doprowadził, jak się powszechnie sądzi, do wytworzenia się komórek rakowych (zaatakowane zostały płuca) i następnie śmierci. Zmarł dwa lata później *[Tadeusz Klimowicz, "Przewodnik po współczesnej literaturze rosyjskiej i jej okolicach (1917-1996)", Towarzystwo Przyjaciół Polonistyki Wrocławskiej, Wrocław 1996.].

Podobnie stało się z Jasienicą. Zmarł dwa lata po skazaniu go na śmierć cywilną - 1 sierpnia 1970, w wieku zaledwie 61 lat. Skosił go błyskawiczny rak płuc, który - jak wspomina jego córka - zaczął się w maju, w sierpniu było już po wszystkim. Rzeczywiście dużo palił, ale ostatnie przejścia niewątpliwie podcięły jego zdrowie, przyspieszyły rozwój śmiertelnej choroby, którą często uaktywnia długotrwały, silny stres.

Wyróżniające się wrogimi akcentami przemówienie Andrzejewskiego

Dręczono Jasienicę także i po śmierci - ma wiele raportów i 124 ubeckich fotografii ze swego pogrzebu, o którym nie puszczono w prasie nawet wzmianki, utrzymywany był w tajemnicy, mimo to, a może właśnie dlatego, stawiła się na nim cała opozycyjna Warszawa. TW "Ewa-Max" dostała tym razem zadanie odgrywania roli wdowy, tak że ich autorami było źródło "Chłopicki" oraz "Kazik", a także ubecka wierchuszka - dyrektor Departamentu III MSW oraz zastępca naczelnika Wydziału III.

Podkreślili, że w uroczystościach pogrzebowych wzięło udział około tysiąca osób. Ze środowiska literackiego m.in. M. Wańkowicz, St. Stomma, J.J. Lipski, A. Słonimski, J. Strzelecki, B. Cywiński, J. Turowicz, W. Natanson, M. Nowakowski, K. Orłoś, A. Rudzińska, K. Koźniewski. Stwierdzili też obecność aktywnych uczestników wydarzeń marcowych, m.in. A. Michnika, E. Kloca i innych.

Źródło "Chłopicki" znające dobrze środowisko akowskie, wyliczało z kolei osoby z tego właśnie kręgu: Kazimierza Pluta-Czachowskiego, byłego szefa Okręgu V Komendy Głównej AK, "Waltera" - Zygmunta Jankę, byłego komendanta Okręgu Śląskiego AK, Franciszka Niepokulczyckiego - byłego szefa II Komendy WiN, Jana Rzepeckiego - szefa I Komendy WiN, Zygmunta Augustyńskiego - byłego działacza wileńskiej AK.

Pierwszy drażliwy temat - donosił "Chłopicki" - poruszył kolega zmarłego z czasów studiów. Mówił o jego przywiązaniu do ziemi rodzinnej, Wileńszczyzny, umiłowaniu wolności słowa i myśli.

Wszystkie "źródła osobowe" podkreślały wyróżniające się wrogimi akcentami przemówienie Jerzego Andrzejewskiego, przytoczone przez zastępcę naczelnika Wydziału III niemal w całości:

Grób, przy którym stoimy, jest dla nas szczególnie dręczący - mówił. - Lecz gdzie, jeśli nie tu, nad tym grobem powiedzieć należy, iż za swoje przekonania, za odwagę wypowiadania Paweł Jasienica zapłacił cenę wysoką. Oskarżony o czyny, których nie popełnił, i przewinienia, których nie dokonał, publicznie spotwarzony i znieważony, nie miał żadnej możliwości obrony, odjęte mu zostało prawo druku. Jego stare książki wycofano z księgarń, nowe nie mogły się ukazać. (...) Wybitny polski pisarz, twórca cennych wartości kulturalnych, cieszący się ogromnym zaufaniem i uznaniem tysięcy czytelników, w pełni sił twórczych został z początkiem roku 1968, z dnia na dzień, zepchnięty na margines życia publicznego - skazany na śmierć cywilną. (...) Wiemy, że twoje dzieło pozostanie trwałe i żywe. Ale pozostaje również twoja krzywda, ponieważ nie była i nie jest tylko twoją sprawą, przerosła ciebie samego, stając się krzywdą najcenniejszych wartości narodowych.

Pozostałe przemówienia skwitowano już krócej. Siły-Nowickiego nacechowane było - jak donosił "Chłopicki" - zarzutami w stosunku do władz. Mówił, że za swoje zamiłowanie do prawdy, zarówno historycznej, jak i współczesnej, zmarły był szykanowany, co odbiło się na jego zdrowiu. Mówił o wycofywaniu książek napisanych przez zmarłego, które stanowią klejnot pisarstwa. Wzywał obecnych na świadków jego niemalże męczeńskiego życia.

Pod koniec, zwracając się do stojącej przy grobie najbliższej rodziny Jasienicy, powiedział: A święta ziemia polska, którą tak ukochał, o której wolność i wielkość walczył przez całe życie, niech go ogarnie swoimi ramionami i przytuli jak matka, jak małżonka, jak córka i siostra, jak ramiona jego towarzyszy broni.

I wtedy właśnie TW "Ewa-Max" - w czerni i czarnych okularach - zapłakała.

Kto śpiewał hymn nad grobem Jasienicy?

Kontakt poufny o pseudonimie "Kazik", na podstawie którego relacji 25 sierpnia 1970 sporządził notatkę inspektor Wydziału III MSW, donosił wyłącznie o komentarzach środowiska literackiego.

Między innymi dotyczących decyzji podjętej głównie przez wdowę, która uważając, że pogrzeb nie powinien być demonstracją polityczną, zabroniła Wańkowiczowi odczytać pozostawiony mu przez Jasienicę jego "Życiorys" - odpowiedź na zarzuty Gomułki.

Według "Kazika" i jego informatorów to wdowa i jakoby pułkownik Rzepecki ustalili, że przemawiać będą Auderska, Parandowski i Stomma oraz dowódca kompanii, w której walczył Jasienica w 1939. Natomiast Andrzejewski i Siła-Nowicki wystąpili ze swoimi demagogicznymi mowami bez jakiegokolwiek porozumienia.

W środowisku literackim - donosił "Kazik" - uważa się, że Andrzejewski zachował się nad grobem Jasienicy jak wiecowy pyskacz, mówił o swoich sprawach, chciał kreować się na przywódcę opozycji. Wykorzystał pogrzeb do przetargu politycznego i wzmocnienia swojej pozycji. Do swego wrogiego i napastliwego przemówienia dobrze się przygotował i jako jedyny z mówców czytał z kartki.

KP "Kazik" widział też, że to Andrzejewski zaintonował hymn państwowy, a później podjął go Bartoszewski. Szereg osób w ogóle nie śpiewało, między innymi stojąca na uboczu grupa młodych pisarzy - Bereza, Krzysztoń, Nowakowski. Nie śpiewał początkowo również Rzepecki i Ruth-Buczkowski. Zdaniem "Kazika" - odśpiewanie hymnu w kontekście przemówienia Andrzejewskiego i Siły-Nowickiego było dla wielu osób wyrazem poparcia manifestacji politycznej, a nie hołdem dla Jasienicy.

KP "Kazik" dodał też, że kpi się z nekrologu Zarządu Głównego ZLP w "Życiu Warszawy", który zawierał tylko nazwisko rodowe Jasienicy i do tego błędnie wydrukowane - Bejnar. Nie wymieniono nawet jednego tytułu jego utworu.

Uzgodniono sposoby zachowania się TW w środowisku

Według notatki z 27.08.1970 TW "Ewa-Max" stawiła się w bezpiece już w tydzień po pogrzebie. Dorzuciła nazwiska kilku uczestników, którzy uszli być może uwagi jej kolegów po fachu. Wykablowała, że w organizowaniu pogrzebu aktywnej pomocy rodzinie udzielił Stanisław Stomma (sprawy kościelne) i Władysław Bartoszewski (świeckie i organizacyjne), a Melchior Wańkowicz nagrywał na taśmę magnetofonową przebieg uroczystości wraz z przemówieniami i nosi się z zamiarem przesłania ich córce w Nowym Jorku. 9 sierpnia planowana jest msza za Jasienicę w katedrze na Wawelu, którą celebrować będzie kardynał Wojtyła.

Doniosła też, jakie niedrukowane jeszcze utwory zostawił Jasienica, omówiono więc z TW sposoby ich zabezpieczenia, bo mogłyby być przekazane na Zachód. Uzgodniono również sposoby zachowania się TW w środowisku, aby nie utraciła zaufania.

Być może jednym z nich było przeniesienie przez nią prochów Jasienicy w Aleję Zasłużonych na starych Powązkach, co udało się wdowie załatwić dzięki poparciu Stanisława Stommy, który napisał list polecający do biskupa Modzelewskiego.

Ale choć tego typu akcja nie mogła się odbyć bez wiedzy i zgody bezpieki, to najwyraźniej znów swojej agentce nie wierzono - kontrolowano jej starania i spotkania w tej sprawie. Inwigilowało ją, pisząc o niej bez osłonek po nazwisku, per Beynarowa, źródło "Bartek", który był obecny przy jej rozmowie z Władysławem Bartoszewskim. Agent kontrolował agentkę.

"Po co było to przemówienie? Dla jury Nobla"

SB długo rozpracowywała pogrzeb figuranta "Kołodzieja" - zbierała komentarze z najróżniejszych środowisk. Źródło "Cz.T." (29.10.1970) donosiło na przykład o głosach redaktorów "Dziennika Ludowego" na temat nieobecności prezesa ZLP, Jarosława Iwaszkiewicza, obecności Haliny Auderskiej, sztandarowej stalinówny literackiej, czy też raczej pseudoliterackiej Warszawy, jak ją określano, a także funkcjonariuszy SB instalujących aparaty podsłuchowe.

Zawsze też, gdy się coś działo, SB włączała natychmiast PT, czyli podsłuch telefoniczny w mieszkaniu Stanisława Dygata i Tadeusza Konwickiego. Włączyła i tym razem, a konkretnie 9.10.1970, gdy Andrzejewski nie otrzymał Nagrody Nobla, tytułując ich perełki jako "Tajny, specjalnego znaczenia, wyciąg z komunikatu PT":

Konwicki: - Jezus Maria, ależ musiał tam gdzieś leżeć, słaby ten Andrzejewski pewnie, jemu dadzą w końcu, bo jak on strasznie się tak doprasza... On się tego nie wstydzi, że on chce, wiesz? Bo my, jak byśmy chcieli, to byśmy to strasznie ukrywali, a on wszystkich zawiadamia. Całą Europę.

Dygat: - On się ośmiesza, dlatego że jemu przecież nie dadzą, bo mimo wszystko tam ten "Popiół i diament" musieli przeczytać.

Konwicki: - Ale on tak agresywnie się domaga, to znaczy, że jego klaka natychmiast ogłasza żałobę, mówi, że to skandal, że to ...

Dygat: - A ty myślisz, że przemówienie nad grobem Jasienicy, to co? A w dupie Jasienicę ma, po co było to przemówienie? Dla jury Nobla.

Konwicki: - To za mało.

Dygat: - To my wiemy, że za mało, ale jemu się zdawało, że...

Konwicki: - On tak teraz tą "Miazgą" celuje, bo już mi Irena powiedziała...

Dygat: - Przecież to jest tak straszna grafomania, na poziomie "Krajobrazu po bitwie".

Konwicki: - On mówił tak, jak dawał czytać te fragmenty Józkowi, pokazywał mu i powiedział: "Słuchaj, tak w przyszłości będzie wyglądać arcydzieło".

Dygat: - I on tak powiedział? Andrzejewski?

Konwicki: - Tak, nie dzisiaj (...) ale kiedyś, za sto lat, tak będą arcydzieła wyglądać.

Dygat: - Jedyny człowiek, którego znam, który tak o sobie mówi, wiesz? Do Goldsztykera napisał. Wyobrażasz sobie, jak jemu oczy się zaświeciły, jak się dowiedział, że Jasienica umarł, co?

Konwicki: - Jak od razu uzgodnił, że on musi przemawiać.

Inwigilowano go także po śmierci

Sprawę o kryptonimie "Kołodziej" zakończono formalnie w lipcu 1970 z powodu śmierci figuranta, mimo to nadal zbierano "na niego" materiały.

Otoczyło go głuche milczenie, SB reagowała więc na każdą próbę jego przerwania:

Z notatki służbowej inspektora Wydziału IV Departamentu III MSW, kapitana Kazberuka, z 22 marca 1971:

Wspólnie z podpułkownikiem Jakubikiem uczestniczyłem w uroczystym posiedzeniu Pen Clubu dla uczczenia pamięci Pawła Jasienicy. (...) Wypowiedzi Parandowskiego, Gieysztora i Bartoszewskiego były wyważone, aczkolwiek nie pozbawione dyskretnych wątków aluzyjnych. (...) Andrzej Szczepkowski i Zofia Mrozowska odczytali fragmenty przygotowanych do druku dwóch ostatnich prac Jasienicy. (...) Ostatnia zawierała kilka aż nadto wyraźnych aluzji politycznych, między innymi - cytuję z pamięci: Pięciu rządzących narzuciło swą wolę 25 milionom obywateli. Wystawiwszy weksle bez pokrycia, dłużnicy powołali policjantów do obrony przed wierzycielami, z tym, że koszty utrzymania policjantów przerzucili na barki tychże wierzycieli.

Zebrani momenty alegoryczne kwitowali szmerem aprobaty. W spotkaniu uczestniczyło około 100 osób (...) ludzie przeważnie bardzo starzy, a ze znanych m.in. Słonimski, Bartoszewski, Pollak, Hertz i Wańkowicz. Mimo rozprowadzenia zaproszeń nie były one sprawdzane.

Z tajnej notatki kapitana Majchrowskiego z 30.06.1972:

W ostatnich dniach br. Prezes Pen Clubu - Jan Parandowski i sekretarz generalny Władysław Bartoszewski - ulegając sugestii dywersyjnej plotki o rzekomym dyskryminowaniu twórczości Jasienicy - zamieszczonej w czerwcowym numerze paryskiej "Kultury" - wystosowali oficjalny list do Jarosława Iwaszkiewicza:

Członkowie PEN zaniepokojeni pogłoskami o wstrzymaniu publikacji prac Pawła Jasienicy, wyrażają nadzieję, że dzieła tego pisarza najrychlej ukażą się w druku.

Kopię listu przedłożono również dyrektorowi PIW-u z postulatem wznowienia prac Jasienicy.

Zarówno Jarosław Iwaszkiewicz oraz dyrektor PIW-u przyjęli do wiadomości list Pen Clubu bez odpowiedzi.

Z tajnej notatki z 11 kwietnia 1972. Z wystąpienia Andrzeja Kijowskiego na zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP:

(...) Andrzej oświadczył, że chce powiedzieć szczerze, iż to wszystko, co w ostatnim okresie swego życia przeżył Jasienica, wpłynęło na jego chorobę i śmierć. Liczne troski i zmartwienia na pewno osłabiły jego organizm. Został zniesławiony, a ówczesne władze Zarządu Głównego zniesławienie to podtrzymały. Do tej pory nic się w tej sprawie nie zmieniło. Przed śmiercią skierował do Zarządu Głównego list, w którym udzielił szczegółowych wyjaśnień, obalających oskarżenie go o czyny niegodne. List ten ani na posiedzeniu Zarządu, ani gdzie indziej nie został odczytany ani przekazany. Sprawa nie została wyjaśniona i jakoś się rozpłynęła.

(...) Zejściu Andrzeja z mównicy towarzyszyły długie i burzliwe oklaski.

Szczególnej naprawy wymaga krzywda, która dotknęła Jasienicę

Za życia Paweł Jasienica nie odzyskał dobrego imienia. Zrehabilitowano go dopiero 11 lat po śmierci, w kwietniu 1981, podczas "solidarnościowego" XXI Zjazdu Literatów, który w specjalnie uchwalonej rezolucji wyraził przeświadczenie, że wśród krzywd, moralnych, które w różnych okresach spotkały członków naszego Związku, szczególnej naprawy wymaga ta, która dotknęła naszego, nieżyjącego już kolegę, Pawła Jasienicę. W roku 1968 stał się on celem insynuacji i pomówień ze strony ówczesnego sekretarza KC PZPR, a następnie prawie całej prasy i środków masowego przekazu. Zjazd uważa, iż tak jak znieważenie Jasienicy było publiczne, tak publiczne winno być potępienie ówczesnych insynuacji. Nie powinno to należeć do Związku Literatów, gdyż nie od nas pochodziły ataki, natomiast uważamy za sprawę naszego honoru domaganie się publicznego oczyszczenia, iż insynuacje te były bezpodstawne i podłe.

Ostatnie zdanie nie było do końca zgodne z prawdą, bo organizacja partyjna literatów próbowała Jasienicę ze Związku wyrzucić, a ówczesny Zarząd Główny - o czym mówił Andrzej Kijowski - nie odczytał na swoich posiedzeniach jego wyjaśnień. Ale najważniejsze, że rezolucja w ogóle powstała i przyjęto ją jednogłośnie.

Tłumaczyła, że to zemsta odrzuconego kochanka

Po śmierci "Kołodzieja" TW "Ewa-Max", być może ze względu na sygnały o jej dekonspiracji, została oddelegowana na odcinek zagraniczny, do Francji, gdzie inwigilowała środowiska emigracyjne, głównie pomarcowe, choć przyjaciołom w kraju opowiadała, że pracuje jako kuchta, pani do towarzystwa, zarabia na podróże.

Szybko się też po Jasienicy pocieszyła, związała się w Paryżu z nowym panem, którego notabene odbiła swojej dobrej znajomej. Po sześciu latach wróciła do Polski, bo czekały tu spore pieniądze za wznawiane książki Jasienicy. Grała nadal rolę biednej wdowy. - Zwłaszcza po alkoholu, choć łeb miała jak sklep, wspomina córka pisarza, Ewa Beynar-Czeczott. - Płakała, opowiadała, jak ukrywała go w marcu 1968, opiekowała się nim, chroniła.

I niczego się długo nie domyślano, mimo że - jak wspominał Janusz Szpotański - Jasienica nadal był u czerwonego na indeksie, a Denna Obretenna przeniosła jego prochy w Aleję Zasłużonych, zamieniła ich mieszkanie na ekskluzywną Starówkę, koło Barbakanu. Kolekcjonowała antyki, obrazy, bibeloty, miała perskie dywany, ale mawiała, że to jeszcze z rodzinnego domu. Myślano więc długo, że trafiła się Jasienicy wyjątkowo obrotna baba, której wszyscy mu zazdrościli.

Ale do czasu. Coraz częściej pojawiały się bowiem pogłoski o jej roli, wypuszczane być może przez bezpiekę. A w końcu ukazały się między innymi i na jej temat dwie książki, wydane w wydawnictwach niezależnych. W 1992, w "Kręgu" - "Pajęczyna" Barbary Stanisławczyk i Dariusza Wilczaka, oraz w "Spotkaniach" - "Konfidenci są wśród nas...", autora kryjącego się pod pseudonimem Michał Grocki. Nie wymieniono jej nazwiska, tylko pseudonim, ale nie było wątpliwości, że to ona jest jedną z czołowych konfidentek środowiska literackiego, inwigilując nie tylko swego męża, ale też cały jego krąg.

Gdy Marta Miklaszewska zapytała ją o reakcje, zachowała się histerycznie. Z wściekłością wszystkiego się wyparta, twierdziła, że jakiekolwiek dowody przeciw niej są sfabrykowane przez oficera bezpieki, z którym rzeczywiście była przez jakiś czas związana, ale z nim zerwała. Że to zemsta odrzuconego kochanka. Usprawiedliwiała się, że gdyby była agentką, wysłano by ją do Francji do rozpracowywania paryskiej "Kultury", choć mieli do tego wielu innych.

Grała rolę skrzywdzonej i pomówionej. Wojciech Ziembiński, który długo ufał wdowie po Jasienicy - jak wszyscy - wciągnął ją do Komitetu Budowy Pomnika Pomordowanych na Wschodzie i w krąg księdza Niedzielaka.

I u niego właśnie, na jednym ze spotkań, wypiła za dużo wina, rozpłakała się, oskarżyła Martę Miklaszewską, która zarzuca jej, jakoby donosiła. Żadna z dwóch książek nie wymieniała jednak nazwiska Neny, a świadomość, że mogłaby donosić żona Jasienicy, była tak szokująca, że sympatia zebranych znalazła się po stronie "pomówionej", a nie okrutnej Miklaszewskiej, którą udało się jej nawet wyeliminować na jakiś czas z tego towarzystwa, bo niszczyła tak miły, niepodległościowy nastrój.

Zaprzyjaźniona z Neną Zofia Kubiakowa, wdowa po poecie Tadeuszu, postawiła jednak sprawę na ostrzu noża.

- Powiedziałam jej - wspomina - że jeżeli jest niewinna, powinna natychmiast wytoczyć proces z powództwa cywilnego przeciwko autorom i wydawcom książek, nie tylko o zniesławienie swojej osoby, ale przede wszystkim Jasienicy. Inaczej straci zaufanie przyjaciół. Pomoże jej przecież Janek Olszewski, a także nasi najlepsi adwokaci.

Ale wcale się do niego nie zwróciła, żadnego procesu nie wytoczyła, przeciwnie, z furią ze mną zerwała i oczywiście vice versa. Odsunął się od niej wtedy cały nasz krąg - Olszewscy, Ziembińscy, Mikkowie, a i ona nie szukała już z nami kontaktu.

- Twierdziła, że próbuje się ją szkalować, opluwać - wspomina Ewa Beynar-Czeczott. - Że zna oczywiście wielu wysoko postawionych ludzi z SB, może pomóc, ale nigdy donosić.

Ale choć zdawała sobie sprawę, że wie lub domyśla się jej roli "cała Warszawa", mimo to, jakby nigdy nic, w marcu 1994 wystąpiła w telewizyjnym filmie poświęconym Jasienicy, obok jego przyjaciół, między innymi Stanisława Stommy, Jerzego Turowicza, Mariana Brandysa. Udział wdowy zaanonsowano w telewizyjnym programie na pierwszym miejscu.

Bezwstyd - napisał Jacek Kwieciński w "Gazecie Polskiej". - Mimo wszystko, można by pomyśleć, że ta zasłużona agentka wstydzi się nieco i stara nadmiernie nie afiszować. Przecież w Niemczech nawet sportowcy, którym dowiedziono współpracy ze Stasi, są doszczętnie skompromitowani.

Nie chodzi tylko o brak elementarnej przyzwoitości wymienionej osoby. Co najmniej charakterystyczny dla obecnej rzeczywistości Polski jest fakt, że środowisko opiniotwórcze, znając doskonale przedstawione tu dane, udaje, że wszystko jest w porządku.

Pochowano ją w Alei Zasłużonych, a jej syn został współspadkobiercą praw autorskich Jasienicy

Ale choć tak się zawsze trzymała, była porażająco wręcz młodzieńcza, żywotna, dostała nagle wylewu, z tym że niewielkiego, z którego wyszła, wróciła do swego mieszkania na Starówce. Mimo to piła nadal już od rana, widywano ją w barkach na Starówce, bywała, wyjeżdżała, skończyło się więc wylewem kolejnym, poważnym. Została sparaliżowana, straciła mowę, zmarła w hospicjum w roku 1997, w wieku 73 lat.

- Szła w zaparte do końca - mówi córka Pawła Jasienicy. - Miała przebłyski świadomości, posłałam więc do niej księdza, którego odepchnęła. Skarżył się, że nie życzyła sobie z nim kontaktu - odwracała głowę, zamykała powieki, choć przed śmiercią załamują się najtwardsi.

Miała własny, rodzinny grób na Powązkach, wiedziała, że zaczęły się na jej temat przecieki, mimo to w swojej ostatniej woli, przekazanej synowi i przyjaciółkom, kazała się skremować i pochować obok Pawła Jasienicy, w jego grobie w Alei Zasłużonych na Starych Powązkach, niedaleko katakumb, w narodowym panteonie, bo załatwiła to miejsce przede wszystkim dla siebie. Córka pisarza nie protestowała, bo wtedy jeszcze co do roli Macosi, jak kazała do siebie mówić, nie było pewności. "Po nazwisku" napisał o niej dopiero w 2002 redaktor Jerzy Morawski w "Rzeczpospolitej".

Nowa, błyszcząca tablica poświęcona Macosi jest oczywiście o wiele bardziej czytelna i widoczna od starej, spatynowanej już Pawła Jasienicy, wygląda więc, że to jej grób, nie jego. Córka pisarza myślała nawet, żeby postawić ojcu nową, ale stara współgra z całością też już nie najnowszego pomnika, a poza tym - kosztuje, zwłaszcza gdy żyje się z emerytury, ma czworo dzieci i troje wnuków.

Prawa autorskie ojca i pieniądze za wznowienie jego książek dzieliła z Macosią, a po jej śmierci, zgodnie z prawem, z jej synem z pierwszego małżeństwa, Markiem O'Bretenny (a właściwie Obretennym, bo tak uprościł swoje nazwisko), choć prawie Jasienicy nie znał, jest kierowcą, jeździ tirami i nie ma pojęcia o wadze twórczości, o której, jako drugi współspadkobierca, ma prawo współdecydować.

- Mówiłam mu - wspomina Ewa Beynar-Czeczott - że zrzekam się absolutnie wszystkiego, co po ojcu zostało - mebli, bibelotów. Zależy mi wyłącznie na dysponowaniu jego twórczością, prawach autorskich. Prosiłam, żeby się ich zrzekł, bo należą się mnie i moim dzieciom, ale się nie zgodził. Z pamiątek po ojcu wywalczyłam tylko zdjęcia, dokumenty, buty z partyzantki, maszynę do pisania. Bibliotekę ojca Macosia wyprzedawała już po jego śmierci, dzwonili do mnie zaprzyjaźnieni antykwariusze, mówili, że trafiają do nich książki z podpisami Jasienicy, dedykacjami dla niego.

Przez jakiś czas dzieliła więc z synem Macosi zyski, pieniądze za wznowienia jego dzieł, nawet spore, bo ze "Świata Książki". Ale w roku 2002 otrzymała z Instytutu Pamięci Narodowej teczkę ojca. Wprawdzie z zaczernionymi nazwiskami i pseudonimami tych, którzy na niego donosili, z treści ich raportów wynikało jednak niezbicie, że pojawiająca się od połowy lat 60-tych agentka to Macosia.

Ewa Beynar-Czeczott nie otrzymała jej teczki tajnego współpracownika, bo zgodnie z ustawą dane personalne agentów czynnych - takich jak Macosia - po roku 1983, są objęte klauzulą tajności na mocy ustawy o informacjach niejawnych.

Studiowali jednak tę teczkę historycy IPN-u, dostała więc od nich pismo o roli TW "Ewy-Max", którego potrzebowała do założonej sądowej sprawy o odebranie synowi Macosi statusu współspadkobiercy Pawła Jasienicy, bo urąga to elementarnej sprawiedliwości i kwestii smaku.

Ośmiu adwokatów, do których się zwróciła, odmawiało podjęcia się sprawy, gdy tylko słyszeli, że ma związek z IPN-em, agentami itp. Podjął się dopiero dziewiąty, polecony przez znajomą dziennikarkę, mecenas Maciej Bednarkiewicz. Jako pełnomocnik córki pisarza wytoczył sprawę o uznanie Zofii Beynarowej, a tym samym jej syna z pierwszego małżeństwa, za niegodnych dziedziczenia po Jasienicy.

Ale dwukrotnie ją przegrał. Ciągnęła się też przeszło dwa lata i trwa właściwie do dziś, bo syn Macosi nie odbierał sądowych wezwań, nie stawiał się na rozprawy, zmienił adres i telefon, ciągle zresztą jako kierowca był w trasie. Udało się go ściągnąć wyłącznie na jedną rozprawę.

Ale choć wyrok na korzyść córki pisarza wydawał się oczywisty, a mecenas Bednarkiewicz powoływał się na "szczególne okoliczności sprawy", sąd pierwszej instancji oddalił powództwo ze względów formalnych, czyli przedawnienia terminu roszczeń, które należało wnieść do trzech lat po śmierci Jasienicy. Sąd drugiej instancji wyrok potwierdził. Współpraca Macosi z SB zupełnie Wysoki Sąd nie interesowała, a jej syn twierdził, że o niczym nie wiedział, ale skoro rzeczywiście tak było, przyznał, że jest tego dziedziczenia niegodny i zrzeka się należnych mu po niej praw. Ale mimo to wyrok utrzymano, bo inne rozwiązanie "spowodowałoby utratę zaufania do Wysokiego Sądu".

Mecenas Bednarkiewicz szykuje więc podejście trzecie, wygrane, bo obiecał to córce pisarza i słowa dotrzyma, znalazł odpowiednie kruczki, których wolałby na razie nie zdradzać. Tym bardziej że sytuacja jest dramatyczna, bo - co najważniejsze - niewznawiane są książki Jasienicy. Córka pisarza nie życzy sobie bowiem podpisywania umów wraz z synem agentki. On natomiast, choć niby rzucił, że zrzeka się swoich praw, blokuje honorowe sfinalizowanie sprawy, podpisanie pozasądowej ugody, znów się złośliwie ukrywając, zapadając pod ziemię. Paweł Jasienica jest właściwie nadal w mocy bezpieki. Sprawa o kryptonimie "Kołodziej" ciągle trwa.

Córka pisarza nie lubi już więc nawet chodzić na grób ojca, gdzie panoszy się Macosia, mimo to nie myśli o jej eksmisji, bo to jednak sowieckie. Jej dzieci, czyli wnuki Jasienicy, po wygranej sprawie, planują jednak ten ruch radykalny, ale konieczny. Babcia Macosia, bo tak kazała im do siebie mówić, tak nikczemnie oszukiwała ich dziadka, a jej syn śmieje się im w twarz, że sama na to zasłużyła. Absolutnie jej tu sobie nie życzą, rodzina ma do tego prawo.