Gazeta Wyborcza - 09-10/06/2001
Corey Robin
O dwóch takich, co skręcili w lewo
Edward Luttwak był czołowym intelektualistą na dworze Ronalda Reagana - dziś uważa, że los Ameryki to "ponura przestroga" dla tych, którzy chcieliby uwolnić siły rynkowe we własnych krajach. Skąd ta zmiana?
Ale czy na pewno? Bądź co bądź, John Stuart Mill miał 63 lata, kiedy opublikował swój klasyczny dla feminizmu tekst "O poddaństwie kobiet". Diderot w ostatnich latach życia potępiał Francję jako nowe wcielenie Imperium Rzymskiego, z entuzjazmem natomiast witał rewolucję amerykańską jako akt odrzucenia europejskiej tyranii. A George Bernard Shaw napisał w 1903 r.: "Najwybitniejsi ludzie nabierają z wiekiem coraz bardziej rewolucyjnych poglądów".
Od zakończenia zimnej wojny wielu ważnych przedstawicieli konserwatyzmu postąpiło wedle zaleceń Shawa i skręciło na lewo. Michael Lind, niegdyś redaktor naczelny "The National Interest" - pisma Irvinga Kristola, intelektualnego patrona amerykańskiego neokonserwatyzmu - potępił swych dawnych sojuszników za wypowiedzenie "wojny klasowej ciężko pracującym Amerykanom". Ich teorie rynkowe uznał za "nieprzekonujące", a politykę gospodarczą za "skandaliczną". Arianna Huffington, dawna stronniczka Newta Gingricha, dziś gromi Stany Zjednoczone jako kraj, w którym większość ludzi "pozostała w tyle i krztusi się pyłem wznieconym przez galopujące byki z Wall Street". Glenn Loury, ekonomista, niegdyś ulubieniec neokonserwatystów, dziś obnosi się z dowodem na lewicowość, jakim jest zerwanie przyjaźni z Normanem Podhoretzem. Ale najbardziej malowniczy uciekinierzy z obozu konserwatystów to Anglik John Gray oraz żydowski imigrant z Siedmiogrodu Edward Luttwak.
John Gray popierał Margaret Thatcher i wypisywał poematy prozą na cześć wolnego rynku - dziś przestrzega, że globalny kapitalizm może wyrządzić ludziom tyle samo krzywdy co kiedyś ZSRR.
Jak głosi legenda, Winston Churchill powiedział kiedyś, że "jeżeli człowiek przed trzydziestką nie jest liberałem, jest pozbawiony serca, a jeżeli po trzydziestce nie jest konserwatystą, jest pozbawiony mózgu". Naprawdę wcale tego nie powiedział, ale jego autorytet sprawił, że ta zgrabna, acz niewiadomego pochodzenia formułka zyskała status aksjomatu wszelkiej politycznej biografii: radykalizm jest przywilejem młodości, a konserwatyzm - wieku dojrzałego i każdy myślący człowiek w pewnym momencie odrzuca pierwszy na rzecz drugiego.
John Gray był w latach 70. wschodzącą gwiazdą brytyjskiej Nowej Prawicy. Ten filozof polityki i wychowanek Oksfordu wypisywał istne poematy prozą na cześć wolnego rynku, raz po raz przemierzał Atlantyk, by ładować akumulatory libertarianizmu u klasyków amerykańskiej myśli prawicowej, a potem, jak wspomina jego wieloletni przyjaciel, do późnej nocy zamęczał kolegów swoimi wizjami nadchodzącej utopii "anarcho-kapitalistycznej".
Po upadku muru berlińskiego Gray zmienił front. Najpierw skrytykował zimnowojenny triumfalizm Francisa Fukuyamy z jego tezą o "końcu historii" i wystąpił w obronie publicznej służby zdrowia w Wielkiej Brytanii. W końcu, w 1998 r., gdy został profesorem myśli europejskiej w London School of Economics (LSE), opublikował książkę "The False Dawn" (Fałszywy świt) - zajadłą krytykę globalizacji gospodarczej. Potępił "oddziały szturmowe wolnego rynku" i przestrzegł, że globalny kapitalizm dorówna Związkowi Radzieckiemu co do rozmiarów ludzkiej krzywdy, jaką wytwarza. Dzisiaj Gray współpracuje z najważniejszymi brytyjskimi pismami lewicowymi - "The Guardian" i "The New Statesman". Jego przemiana jest tak głęboka, że sama Margaret Thatcher zdumiewała się ponoć: "Co się porobiło z Johnem Grayem? On przecież był jednym z nas".
A Edward Luttwak? Był jednym z czołowych intelektualistów na dworze Ronalda Reagana, wybitnym "jastrzębiem"; bezlitośnie krytykował liberalną politykę obrony, dostarczał filozoficznych argumentów na rzecz rozbudowy amerykańskich sił zbrojnych w latach 80. Liberalni krytycy nazywali go "Szalony Ed". On zaś bez trudu omijał ich argumenty i konsekwentnie realizował logikę zimnej wojny.
Ale zwycięstwo w tej wojnie rozczarowało go. Dziś uważa Amerykę za kapitalistyczny koszmar, za "ponurą przestrogę" dla tych przywódców, którzy chcieliby uwolnić siły rynkowe we własnych krajach. Z tym samym zgryźliwym humorem, z jakim kiedyś zwalczał liberalnych pacyfistów, wyszydza dziś "napoleońskie aspiracje" szefów amerykańskiego biznesu, zwalcza obiegowy pogląd, że kapitalizm i demokracja zawsze idą w parze, i demaskuje wściekłe nierówności wywołane przez "turbokapitalizm". Potępia europejskich centrolewicowców, takich jak brytyjski premier Tony Blair, za odcięcie się od własnych socjalistycznych korzeni i brak jakiejkolwiek inwencji w działaniach na rzecz "zwykłych pracowników". Nowi Demokraci Clintona i europejscy zwolennicy "trzeciej drogi" lekceważą - zdaniem Luttwaka - ludzi ubogich i przegranych, "pogardzają masami pracującymi", są więc "zdolni jedynie do uprawiania polityki prawicowej".
W swoich dawnych wcieleniach Gray i Luttwak oddawali się dwóm największym konserwatywnym namiętnościom - antykomunizmowi i wolnemu rynkowi. Odkąd jednak upadł Związek Radziecki, stawiają rynkowi pytania, na które kiedyś by się nie odważyli.
A jednak mimo wstrętu do rozpasanego kapitalizmu obaj mają kłopot z przyjęciem którejkolwiek z istniejących alternatyw. Gray określa się jako "centrolewicowiec" i nie chce pójść dalej. Również lewica nie kwapi się przyjąć ich w swoje szeregi. Recenzent "Fałszywego świtu" napisał w "Timesie", że Gray był dla dawnego porządku zaledwie wzorcowym ideologiem, którego główną motywacją był nie tyle "autentyczny gniew na nierówności, niesprawiedliwość czy ubóstwo", ile "głęboki strach przed destabilizacją polityczną". Dziś, kiedy komunizm legł w gruzach, a rynek okazał się wszechwładny, ów bojowy duch, który niegdyś był dla Graya i Luttwaka źródłem natchnienia, nie może znaleźć sobie miejsca. Są oni wygnańcami naszych czasów - padli ofiarą mechanizmu, który był ich własnym dziełem.
Gray urodził się w 1948 r. i wychowywał koło Newcastle, miasta portowego nad Morzem Północnym leżącego w regionie górniczym jakieś 80 km od Szkocji. W kraju, w którym akcent decyduje o przyszłości człowieka, mowa Graya wciąż zdradza jego północno-wschodnie robotnicze pochodzenie i on sam nie czuje się z tym całkiem komfortowo. Jego ojciec był stolarzem, cała rodzina głosowała na Partię Pracy. Do Oksfordu trafił Gray w radosnym dla lewicowców całej Europy roku 1968. Nosił długie włosy i jeździł do Londynu protestować przeciwko wojnie w Wietnamie. Ukończył studia filozoficzne, politologiczne i ekonomiczne, po czym został w Oksfordzie, by pisać doktorat o Johnie Stuarcie Millu i Johnie Rawlsie, który - tak jak z początku Gray - jest sympatykiem liberalnego socjalizmu.
Przedzierając się jednak przez "Teorię sprawiedliwości" Rawlsa, Gray znudził się próbami wyprowadzenia socjalistycznej polityki z formuł liberalnych. "Tej książki - stwierdził - właściwie nie da się czytać". Ciężki styl Rawlsa zdawał się odzwierciedlać jakieś głębsze polityczne zmęczenie socjaldemokracji. Jego dzieło, jak mówi Gray, stanowiło "transcendentalny obraz Partii Pracy w 1963 roku". Podobnie jak wielu przedstawicielom Nowej Lewicy w USA, również Grayowi państwo opiekuńcze wydało się nudne i pozbawione natchnienia niczym słaba herbatka szarego biurokraty. Uznał je za skutek "oszukańczego trójporozumienia pracodawców, związków zawodowych i rządu", za "gigantyczny aparat" odbierający ubezwłasnowolnionym obywatelom pieniądze i energię. Naczelną zasadą był letni kompromis - polityczni przywódcy starali się zadowolić wszystkich pod każdym względem. Nie "uznawali konfliktów za część rzeczywistości" ani że "jedno żądanie równości lub sprawiedliwości może wchodzić w konflikt z innym". Słowem - państwo opiekuńcze to ledwo blady cień żywotnego i radykalnego ruchu robotniczego, który dał mu początek.
W thatcheryzmie dostrzegł Gray przebłysk odwiecznej idei rewolucyjnej. "Wizja Thatcher - powiada - miała zrazu w sobie coś rewolucyjnego, wręcz bolszewickiego - wydawało mi się to i ciekawe, i potrzebne". Thatcher stanęła na czele Partii Konserwatywnej mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Gray nawrócił się na kapitalizm. Obiecała uwolnić Wielką Brytanię od dławiącej rutyny socjaldemokratycznej i wyswobodzić rynek z oków centralnego planowania. Choć nie była egalitarystką, udało się jej pobudzić ambicje wyborców z klasy średniej i robotniczej, którzy w wolnym rynku dostrzegli szansę na awans społeczny.
Jej wielka chwila nadeszła w 1980 r., po roku sprawowania rządów, kiedy zdawało się, że jej posunięcia prowadzą gospodarkę ku katastrofie. Potępiwszy swego poprzednika Edwarda Heatha za jego sławetne "w tył zwrot" - kiedy to najpierw obiecywał przezwyciężyć wpływy socjaldemokratów, ale potem uległ naciskom lewicy - Thatcher musiała oprzeć się umiarkowanym kręgom we własnej partii - tzw. mokrym torysom - którzy żądali zmiany kursu. Wypowiedziała wtedy pamiętną deklarację: "Sami skręcajcie, jeśli chcecie. Ta pani nigdzie nie skręci". Konserwatystów powaliło to na kolana. Do niedawna blisko zaprzyjaźniony z Grayem thatcherysta Norman Barry wspomina: "Kiedy uwolniła kurs wymiany funta, pomyślałem sobie: >>Zna się dziewczyna na gospodarce rynkowej. Dobra nasza!<<. A potem zaczęła prywatyzację i całą resztę i nie chciała się wycofać. Wtedy uznałem, że coś tu się dzieje na serio".
Wielu thatcherystów uważało się za rewolucjonistów wolnego rynku, a Gray nadał ich sprawie pewien romantyczny styl, którego nie zwykło się kojarzyć z ekonomią neoklasyczną. W 1974 r. zaczął czytać prace Friedricha Hayeka, ekonomisty rodem z Austrii, zajadłego krytyka centralnego planowania. Dziesięć lat później opublikował książkę "Hayek on Liberty" (Hayek a kwestia wolności) określoną przez samego mistrza jako "pierwsze studium mojej twórczości, które nie tylko zostało napisane z pełnym zrozumieniem tematu, ale wręcz stanowi rozwinięcie moich koncepcji". W książce tej Hayek wcale nie jawił się jako oschły obrońca prawa własności i niskich podatków, ale jako egzotyczny odkrywca podskórnych, pozarozumowych nurtów życia ludzkiego, jako głos z Wiednia mający więcej wspólnego z Zygmuntem Freudem i Ludwigiem Wittgensteinem niż np. z Miltonem Friedmanem. Książka "Hayek on Liberty" była namiętną odą do rynku, a Gray odegrał rolę Byrona.
Wielu konserwatystów widziało w Hayeku logiczne spełnienie spokojnej, do szpiku kości brytyjskiej tradycji ekonomii politycznej, wywodzącej się od Adama Smitha. Natomiast Gray dostrzegł w jego wizji wolnego rynku pewien rys "bezkompromisowej nowoczesności". Ferment intelektualny, polityczny ekstremizm i rozpad więzi społecznych - oto klimat Wiednia przełomu stuleci, w którym wychował się Hayek. Z tego zaczynu wyrosły psychoanaliza, faszyzm i nowoczesna ekonomia. Wszystkie trzy stanowiły wyzwanie dla dawnego porządku w nauce i polityce.
W teorii ekonomicznej - pisał Gray - Hayek jest spadkobiercą austriackiej szkoły z końca XIX w., twierdzącej, że "wartość ekonomiczna - wartość majątków lub bogactw naturalnych - opiera się na preferencjach jednostek bądź na dokonywanym przez nie wartościowaniu, a nie na żadnych obiektywnych własnościach". Klasyczni ekonomiści - od Davida Ricardo po Karola Marksa - uważali, że za tajemniczą zasłoną cen musi ukrywać się jakaś prawdziwa podstawa - przede wszystkim praca fizyczna. Hayek natomiast - że jedynym źródłem wartości towarów są osobiste preferencje jednostek. Zdaniem Graya myśl Hayeka prześladuje idea nadaktywnej podmiotowości porównywalnej z Freudowskim id, odzwierciedlająca wiedeńskie "doświadczenie nieubłaganego rozkładu".
Filozofom, którzy za najwyższą postać wiedzy uważali rozum teoretyczny - powiada Gray - Hayek przeciwstawił pogląd, że rozumowanie to tylko wierzchołek góry lodowej. Niżej znajduje się mroczna warstwa myśli "rzadko dających się wyrazić w kategoriach teoretycznych lub technicznych" - zaś szczególny geniusz wolnego rynku polega na umiejętności okiełznania tych wstępnych przeczuć i wykorzystania ich w codziennej działalności gospodarczej.
Przedsiębiorca jest najlepszym pośrednikiem owej "tajnej wiedzy", przekazuje ją innym osobom działającym na rynku. To romantyczny bohater doznający niemal poetyckich wizji. "Wyczucie bądź zmysł przedsiębiorczy" - tłumaczył Gray - to nie sprawa wiedzy książkowej, ale "szczęśliwego trafu i wrodzonego talentu", "to twórcze działanie nie dające się zawrzeć w ścisłych regułach". "Zmysł przedsiębiorczy" istnieje "poza zasięgiem kontroli naszej świadomości" i pojawia się z rzadka, atakując nagle i bez uprzedzenia. A wtedy zmienia porządek świata.
Krótko mówiąc, rynek jest sferą twórczego działania, stanowi wręcz sanktuarium radosnego antyoświecenia. Pisarze pozbawieni wyobraźni zadowalali się stwierdzeniami, że rynek pozwala na "najbardziej wydajne wykorzystywanie ograniczonych zasobów" albo że "dopuszcza interes własny jako motyw działania". Taka obrona rynku pomija jednak bardziej podstawową prawdę - rynek umożliwia ekspresję "najrozmaitszych ludzkich motywacji, w całym bogactwie i złożoności"; jest sceną, na której dochodzi do dramatycznych samoodsłonięć, a jednostki mogą realizować swoje najbardziej nieposkromione wizje i pragnienia.
Wszystkie romanse kiedyś się kończą, ale zerwanie Graya z rynkiem było wyjątkowo gwałtowne. Dziś Gray demaskuje wolny rynek jako przekleństwo współczesnej cywilizacji. W USA - twierdzi - "spowodował długi okres boomu gospodarczego, z którego większość Amerykanów nie odniosła prawie żadnych korzyści". Nękające amerykańskie społeczeństwo nierówności "przywodzą na myśl Amerykę Łacińską". Klasa średnia korzysta z wątpliwych uroków "braku ekonomicznego bezpieczeństwa, który był nieszczęściem XIX-wiecznego proletariatu". Stanom zagrażają potężne niepokoje społeczne, których dotychczas unikano jedynie dzięki "polityce masowych represji" wobec Afroamerykanów i innych kolorowych. "Prorokiem dzisiejszej Ameryki - twierdzi Gray - nie jest Jefferson (...) tylko Jeremy Bentham", któremu marzyło się społeczeństwo "na wzór idealnego więzienia".
Szczególnie oburzają Graya próby uczynienia z amerykańskiego kapitalizmu wzoru dla całego świata. Wprawdzie systemy rynkowe różnią się w zależności od kraju i kultury, ale kapłani globalizacji chcą narzucić wszystkim model amerykański: minimum opieki społecznej, minimum regulacji działania firm, mało praw ekologicznych, niskie podatki. "Zgodnie z waszyngtońskim konsensusem - pisze Gray - odwieczne zróżnicowanie kultur gospodarczych na świecie ma się stać zbyteczne. Wszystkie one zleją się w jeden powszechny wolny rynek" oparty na "ostatnim z wielkich reżimów oświeceniowych - USA".
Kiedy Gray po raz pierwszy wyskoczył z tymi herezjami, wielu jego konserwatywnych przyjaciół przeżyło szok. Norman Barry, podobnie jak Gray, jest politologiem i też zajmował się Hayekiem. Wykłada w Buckingham na jedynym w pełni prywatnym uniwersytecie brytyjskim, był świadkiem na drugim ślubie Graya, ale dziś rzadko ze sobą rozmawiają. Barry podejrzewa, że polityczny zwrot Graya podyktowany był czystym oportunizmem: "Myślę, że zerwanie z libertarianizmem mogło oznaczać lepszą karierę. Trochę tu spekuluję, ale bez przesady. Libertarianie nie mają zbyt dobrej pozycji na uniwersytetach. Fanatyk wolnego rynku nie dostanie profesury w London School of Economics". Jedyna stała cecha Graya to - zdaniem Barry?ego - skłonność do "filozoficznego promiskuityzmu". Gray "zawsze skakał od człowieka do człowieka, od filozofa do filozofa (...). Nie potrafił nawiązać trwałych więzi z żadnym myślicielem. Trochę próbował z Karlem Popperem. Potem z Hayekiem. Oczywiście w końcu rzucił i Hayeka".
Gray tłumaczy, że zmienił poglądy z dwóch przyczyn. Pod koniec lat 80. nabrał podejrzeń, że prawicowe myślenie polityczne usztywniło się i zmieniło w nieświeżą ideologię - podobnie jak nudna doktryna Rawlsa, od której uciekł nie tak dawno. Niegdyś widział w thatcheryzmie taktyczną elastyczność i polityczną przebiegłość formacji wyczulonej na powszechne nastroje, a jej przywódczyni wydawała mu się makiaweliczną wirtuozką politycznych przemian. Teraz jednak uznał, że ruch ten stracił finezję, giętka myśl popadła w rutynę. "U bolszewików - mówi Gray - zawsze ogromne wrażenie robiła ta niesamowita elastyczność Lenina. A potem nastąpiło usztywnienie i pojawił się trockizm. Tak samo usztywnił się thatcheryzm (...). To nawykowe myślenie wydało mi się absolutnie nie do przyjęcia".
Również upadek ZSRR postawił pod znakiem zapytania wiarę Graya w wolny rynek. Przed 1989 r. - twierdzi - sensowny był pogląd, że państwo to "główny wróg dobrobytu" - a takie było podejście "niewątpliwie rozgorączkowanych mózgów ówczesnej prawicy". Kiedy jednak upadło radzieckie imperium, dawna Jugosławia wpadła w wir wojny domowej, a zachodni wolnorynkowcy zaaplikowali byłym krajom komunistycznym katastrofalną w skutkach terapię wstrząsową, Gray zaczął uważać państwo za zło konieczne, a może nawet za coś pozytywnego - za jedyną siłę, która może uchronić społeczeństwo przed całkowitym chaosem, skrajnymi nierównościami i ubóstwem.
Była też jednak przyczyna głębsza - sam rynek nie mógł stanowić podpory dla tego, co Grayowi było drogie. Kiedy zabrakło ZSRR i państwa opiekuńczego, które dotąd wydawały się symbolami oświeceniowego racjonalizmu, Gray stracił dawną wiarę w rynek. Musiał przyznać, że promuje on "kult rozumu i wydajności" i "przecina więzi oparte na pamięci". Niegdyś uważał, że wolny rynek powstaje spontanicznie, a kontrola państwa nad gospodarką jest nienaturalna. Przyglądając się jednak działaniom Jeffreya Sachsa i Międzynarodowego Funduszu Walutowego w Rosji, dostrzegł w wolnym rynku "sztuczny wytwór planowania i siły politycznej". Trzeba było go stworzyć, i to często z pomocą bezlitosnej siły państwa. Dziś Gray uważa, że Thatcher zbudowała wolny rynek dzięki zniszczeniu związków zawodowych, wyjałowieniu Partii Konserwatywnej i osłabieniu parlamentu. "Zmusiła społeczeństwo brytyjskie do marszu w stronę późnej nowoczesności". Zdaniem Graya "marksizm-leninizm i wolnorynkowy racjonalizm ekonomiczny mają wiele cech wspólnych"; oba "wykazują niewiele współczucia dla ofiar postępu gospodarczego". Jest między nimi tylko jedna różnica - komunizm upadł.
Barry wyznaje, że nie jest w stanie pojąć przemiany Graya: "Może źle go rozumiałem, ale zdawało mi się, że wierzy głęboko. Nikt przecież nie byłby w stanie przeczytać tyle co on i nie uwierzyć, przynajmniej częściowo. Ciekawe, czy on wierzył kiedykolwiek". Otóż wierzył, ale inaczej niż Barry. Barry uwielbia rynek, ponieważ działa on zgodnie z "żelaznymi prawami ekonomii". Tłumaczy: "Może nie działają one równie szybko jak prawa Newtona. Jeśli wypuszczę tę dyskietkę z ręki, to spadnie od razu. Jeśli wprowadzę ograniczenia czynszów, to liczba bezdomnych zwiększy się dopiero za jakieś sześć miesięcy. Ale wszystko działa z tą samą konsekwencją". Natomiast Gray wierzył w kapitalizm właśnie dlatego, że pragnął uciec przed prawami Newtona. Kiedy zdał sobie sprawę, że rynek tłumi spontaniczną ekspresję jednostek, zmuszony był zgodzić się z Irvingiem Kristolem, że "kapitalizm to najbardziej nieromantyczna koncepcja porządku społecznego, jaka kiedykolwiek powstała w ludzkim umyśle".
Edward Luttwak, kiedy przekroczył czterdziestkę, miał już za sobą ucieczkę przed nazistami, a potem wymknął się komunistom i kulom lewackiej partyzantki w Ameryce Środkowej. Do dziś jednak jako najbardziej "traumatyczne" zdarzenie swego życia wspomina przeprowadzkę z Palermo do Mediolanu w dzieciństwie.
Urodził się w 1942 r. w zamożnej rodzinie Żydów rumuńskich; wychowywał się w południowym Siedmiogrodzie, który w 1944 r. znalazł się na krótko pod okupacją niemiecką. Kiedy miał pięć lat, rodzina uciekła przed komunistami i osiadła w Palermo. Luttwak wspomina: "Paryż i Londyn trzęsły się z zimna, były problemy z paliwem, Mediolan też się trząsł i wszystko wyglądało ponuro", ale w Palermo "opera działała w najlepsze". Była to "kraina cytryn i pomarańczy", gdzie można było pływać i jeździć na nartach prawie przez cały rok. Pięć lat później rodzina przeprowadziła się do Mediolanu. Było tam "duszno i parno" i Luttwak czuł się fatalnie. "Nie było się gdzie bawić. Parki były ohydne. Straciłem wszystkich przyjaciół z Palermo. Znalazłem się (...) w towarzystwie dzieci z bardzo mieszczańskich rodzin". Dobre czasy śródziemnomorskie skończyły się... za sprawą ponurych kapitalistów z północy.
Przez większą część dorosłego życia Luttwak angażował się w ostrą walkę z komunizmem. Natchniony strategiczną wizją, w której wojna galijska Cezara łączyła się z wojnami domowymi w Ameryce Środkowej, stał się konsultantem Departamentu Obrony USA, udzielając rad wszystkim, od młodszych urzędników po ścisłe kierownictwo. Nie był jednak tylko człowiekiem zimnej wojny. Był wojownikiem, a w każdym razie zagorzałym teoretykiem "sztuki wojennej". Generałom zdawało się, że aby osiągnąć zwycięstwo, należy skopiować styl zarządzania IBM. Natomiast Luttwak powoływał się na zapomniane manewry z czasów rzymskich. Wzywał wojskowych, by za wzór wzięli sobie cesarza Hadriana, a nie Henry'ego Forda. Nie było to łatwe - oficerowie często zachowywali się raczej jak przedsiębiorcy niż jak żołnierze. I Luttwak znów poczuł, że kultura kapitalizmu zagraża jego ukochanemu modelowi życia.
Sławę zdobył w Wielkiej Brytanii, gdzie zamieszkał po studiach ekonomicznych w London School of Economics. W 1968 r. opublikował książkę "Coup d'Etat: A Practical Handbook" (Zamach stanu. Poradnik praktyczny). Ten pełen tupetu podręcznik oszołomił czytelników, a zachwycony John Le Carre napisał: "Książka pana Luttwaka to świętokradczy przewodnik gastronomiczny po truciznach świata politycznego. Ci, którym starczy odwagi, by zajrzeć do jego kuchni, nigdy już nie będą jeść spokojnie". W 1970 r. Luttwak napisał dla "Esquire" równie złośliwy tekst: "A Scenario for a Military Coup d'Etat in the United States" (Scenariusz wojskowego zamachu stanu w USA). Dwa lata później przeniósł się do Stanów, by doktoryzować się z nauk politycznych i historii starożytnej na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Jego rozprawa, oparta na oryginalnych źródłach łacińskich, niemieckich, francuskich, angielskich i włoskich, zatytułowana "The Grand Strategy of the Roman Empire" (Wielka strategia cesarstwa rzymskiego), zyskała powszechne uznanie. Podczas tych studiów Luttwak zaczął pracować jako konsultant dla różnych działów amerykańskich sił zbrojnych. Udzielał rad dosłownie na każdy temat - jakie manewry taktyczne powinno stosować NATO i w jakie karabiny należy wyposażyć żołnierzy w armii salwadorskiej.
W 1980 r., kiedy Ronald Reagan kandydował na prezydenta, Luttwak był u szczytu kariery. Pracował w Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych w Georgetown, regularnie pisywał do pisma "Commentary"; twierdził, że USA powinny przyspieszyć technologiczny wyścig zbrojeń, wciągając ZSRR do rywalizacji, której ten nie może wygrać. Doradcy Reagana ochoczo przyjęli Luttwaka do swego grona. Tuż po zwycięstwie Reagana Luttwak pojawił się na przyjęciu w Bethesda razem z Jeane Kirkpatrick, Fredem Ikle i innymi republikańskimi prominentami Departamentu Obrony. Richard Allen, który wkrótce został głównym doradcą prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, bawił się tam w rozdawanie stanowisk w nowej administracji. Jak doniósł "Washington Post", Luttwak odmówił w tym udziału: "Takie gryzipiórki jak ja nie powinny angażować się w politykę. To jak z kawiorem: przyjemna rzecz, ale w małych ilościach". Przyciśnięty przez Allena, zażartował: "Chcę tylko być wicekonsulem we Florencji". "Czy aby nie prokonsulem?" - spytał Allen.
Ten dobry okres skończył się jeszcze za pierwszej kadencji Reagana. Luttwak mógł być bezcenny, póki nawoływał do większych wydatków na obronę, ale wrogów przysporzyła mu głośna, jadowita krytyka kierownictwa Pentagonu. W 1984 r. opublikował tekst "The Pentagon and the Art of War" (Pentagon i sztuka wojenna); napisał tam m.in., że sekretarz obrony Caspar Weinberger to raczej gładki sprzedawca używanych samochodów niż prawdziwy mąż stanu. Wojskowi politykierzy zemścili się, usuwając Luttwaka z listy honorowych konsultantów Pentagonu (nadal pracował jednak na zlecenie w innych działach Departamentu Obrony). W 1986 r. Weinberger powiedział, że Luttwak "stracił stanowisko konsultanta ze względu na całkowity brak kompetencji" ("The Los Angeles Times").
Atak na Weinbergera nie był jedyną przyczyną konfliktu Luttwaka z Departamentem Obrony. Najcięższym jego błędem była krytyka amerykańskich działań wojennych w Wietnamie. Luttwak odrzucał podawane przez wojskowych przyczyny tamtej klęski: słaba wola polityków, zdradliwe działania prasy i defetyzm opinii publicznej. Uznał natomiast, że amerykańska elita wojskowa odwykła od widoku krwi. Podczas wojny wietnamskiej - pisał - "przykuci do biurek" oficerowie zawsze tkwili "z dala od pola walki"; ich upodobanie do "pełnego komfortu" miało druzgocący wpływ na morale żołnierzy. Juliusz Cezar, co prawda, "w sztabie dowodzenia na tyłach frontu trzymał konkubiny i kochanków, jadł ze złotego talerza i pił wino samijskie z wysadzanych drogimi kamieniami pucharów", ale kiedy znalazł się na linii frontu ze swoimi żołnierzami, "jadł to samo co oni i spał tak jak oni - w namiocie, jeśli oddział miał namioty, a jeśli nie - po prostu zawijał się w koc". Natomiast amerykańscy oficerowie nie chcieli "uczestniczyć w trudach i śmiertelnych niebezpieczeństwach wojny".
Do osłabienia armii przyczynili się też - zdaniem Luttwaka - jajogłowi biurokraci. Redukując koszty, urzędnicy Pentagonu upierali się przy standaryzacji broni, maszyn i programów badawczo-rozwojowych, co czyniło wojsko znacznie bardziej bezbronnym wobec ataków nieprzyjaciela. Standardowe systemy łatwo bowiem unieszkodliwić: rozpracowawszy jeden, nieprzyjaciel mógł rozpracować pozostałe. Jeśli chodzi o wojsko - podsumowywał Luttwak - "trzeba nam więcej oszustw, marnotrawstwa i błędów w zarządzaniu".
Obsesja najwyższych dowódców na punkcie wydajności wynikała po części z tego, że zamiast sztuki wojennej nauczono ich zarządzania. Na każdego oficera specjalizującego się w historii wojskowości przypadała setka innych, "których największym osiągnięciem było magisterium z administracji, zarządzania lub ekonomii". "Po co pilotom myśliwców pełne wykształcenie akademickie? - pytał Luttwak na łamach "The Washington Quarterly". - Czy nie lepiej, żeby umieli sprawnie posługiwać się swymi maszynami, czyli namierzać cel i zabijać?".
Podobnie jak Robert McNamara, którego prezydent John F. Kennedy wziął do Pentagonu z Forda, większość sekretarzy obrony stawiała sobie "cele natury korporacyjnej". Każdy cel starali się osiągać za pomocą najmniej ryzykownych i najoszczędniejszych środków. Preferowali szare garnitury, "unikając wszelkich osobistych ekscentryzmów w ubiorze, bojąc się, że każde odstępstwo od normy może zrazić klienta czy bankowca podczas któregoś ze spotkań handlowych". Oficerowie - mówił Luttwak w wywiadzie dla "Forbesa" - byli zaledwie "menedżerami w mundurach". Tymczasem "to, co dobre w biznesie, nie sprawdza się w walce na śmierć i życie". Być może "bezpieczny i konserwatywny ubiór oraz nieagresywny, konwencjonalny styl bycia" sprawdzają się w biurze, ale na polu walki mogą okazać się śmiertelnie niebezpieczne - tłumią inicjatywę i niekonwencjonalne przebłyski geniuszu. Sugerując, że kapitalizm niszczy sfery życia społecznego niezwiązane ściśle z gospodarką, Luttwak zbliżył się niebezpiecznie do czołowych reprezentantów tradycji marksistowskiej: Juergena Habermasa, Gyoergya Lukacsa, a nawet samego Marksa.
Gdy istniał ZSRR, Luttwak mógł skanalizować swoją pogardę dla biznesowego systemu wartości, apelując o reformę w wojsku. Walka z bolszewizmem całkowicie zawładnęła jego wyobraźnią, bo odwoływała się do indywidualizmu, niezależności i godności osobistej - zasad wpojonych mu przez rodziców, żydowskich ateistów. To rodzice nauczyli go - wspomina Luttwak - że "trzeba chodzić z wyprostowanymi plecami, być panem swego losu, nie kulić się ze strachu przed karą bożą za to, że się zjadło kanapkę z szynką". "Pobożność - dodaje - traktowało się z niejaką pogardą, uważając, że nie da się jej pogodzić z godnością". A to godność "była tym, czego broniliśmy podczas zimnej wojny. To była sprawa ideologiczna. To, że zostałem Amerykaninem, bardzo mi pasowało, bo Amerykanie jako naród zawsze mieli ideologiczną naturę. Idealnie nadają się do walki ideologicznej".
Kiedy batalia przeciw komunizmowi została wygrana, Luttwak przestał się interesować sprawami wojskowymi; nie widzi już żadnego ideologicznego powodu, by troszczyć się o strategię i taktykę. "Kwestie bezpieczeństwa i inne tego rodzaju stały się dziś sprawą marginalną dla wszystkich krajów i ludzi, dla mnie również. Nie angażuję się w sprawy o marginalnym znaczeniu (...). Wtedy był imperatyw, trzeba było się angażować. Teraz nic takiego nie ma".
Zdarza mu się jeszcze poświęcić nieco energii konkretnemu projektowi. Rozmawiał kiedyś przy mnie przez telefon z jakimś urzędnikiem z Departamentu Stanu, który proponował mu pracę doradcy ds. walki z partyzantami w Kolumbii. Spytałem, czy uważa, że warto bronić rządu kolumbijskiego. Odparł z niepewną miną: "Nie wiem, czy czegokolwiek warto bronić, ale tych partyzantów warto zwalczać". Dlaczego? Ponieważ współpracują z handlarzami narkotyków, którzy "robią wszystko - od wyrzucania ludzi z restauracji (w sobotę wieczorem pojawiają się te typy i zabierają innym klientom stoliki) aż po ich mordowanie".
Walka zbrojna nie wiąże się już dla Luttwaka z żadną ideologiczną pokusą, ale dzięki swemu obecnemu dystansowi ma czas i intelektualne rezerwy na walkę z wrogiem, którego widmo zwalczał całe życie - z samym kapitalizmem. "Rynek - twierdzi - przenika do wszystkich sfer życia", co w efekcie daje "społeczeństwo diabelskie". Niegdyś wartości rynkowe zagrażały bezpieczeństwu narodowemu, dzisiaj zaś zagrażają gospodarczemu i duchowemu dobrobytowi społeczeństwa. "Optymalny system produkcji to system całkowicie nieludzki - tłumaczy Luttwak - ponieważ (...) trzeba nieustannie zmieniać liczbę pracowników, przenosić ich z miejsca na miejsce, kazać im robić różne rzeczy, a to wszystko nie da się pogodzić z daniem człowiekowi możliwości zabezpieczenia własnej egzystencji".
W książce "Turbo-Capitalism" z 1999 r. Luttwak napisał wprawdzie: "wierzę głęboko (...) w zalety kapitalizmu", ale jest tak ostrym przeciwnikiem rozrostu rynku, że na tle współczesnego spektrum politycznego postrzegany jest jako ekstremista. "Edward to strasznie przewrotny facet, intelektualnie i pod innymi względami - mówi dawny redaktor pisma "Commentary" Norman Podhoretz, który w latach 70. należał do bohaterów Luttwaka. - Ma przekorną naturę. Lubi działać wbrew powszechnym oczekiwaniom. Nie wiem, na ile poważnie traktuje to swoje najnowsze wcielenie". Luttwak zapewnia, że całkowicie poważnie. Domaga się uspołecznienia służby zdrowia. Jest zwolennikiem silnego państwa opiekuńczego i głosi, że gdyby miał władzę, "zakazałby u nas wszelkiej działalności charytatywnej", która polega na "wymigiwaniu się od odpowiedzialności" i odbiera ubogim godność.
Jedyne, co budzi w Luttwaku większy gniew niż kapitalizm bez ograniczeń, to elita owego kapitalizmu entuzjastów - intelektualiści, politycy i biznesmeni, którzy uważają, że "skoro rynek działa najwydajniej, to powinien zawsze decydować". Szczególną pogardę Luttwaka budzi Alan Greenspan: "to spencerysta, w dziedzinie ekonomii czyni to z niego faszystę". Spenceryści w rodzaju Greenspana uważają, że "ostra presja ekonomiczna" stanowić będzie "dla niektórych ludzi bodziec do ekonomicznego heroizmu. Ci zostaną, powiedzmy, wielkimi przedsiębiorcami, a przegrani mogą sobie przegrywać". Inny szwarccharakter Luttwaka to Al "Piła Elektryczna" Dunlap, wędrowny dyrektor specjalizujący się w masowych zwolnieniach, co zapewnia ogromne zyski udziałowcom wielkich korporacji. ">>Piła<< - twierdzi Luttwak - jest prymitywny i okrutny". Jego działalność to po prostu "ekonomiczny sadyzm".
Na przekór Greenspanowi i Dunlapowi Luttwak stwierdza: "Powinniśmy mieć tylko tyle wydajności, ile trzeba, bo wszystko, co cenne w życiu człowieka, należy właśnie do sfery niewydajności: miłość, rodzina, przywiązanie, wspólnota, kultura, stare przyzwyczajenia i stare wygodne buty".
Przemiany ideowe Luttwaka i Graya pokazują, jak ciężkim ciosem dla ruchu konserwatywnego był koniec zimnej wojny. Jest coraz bardziej jasne, że krucha koalicja libertarian, tradycjonalistów i entuzjastów wolnego rynku, której spoiwem był niegdyś antykomunizm, dłużej się nie utrzyma. "Upadek ZSRR pozbawił nas wroga - twierdzi Irving Kristol. - W polityce brak wroga to poważna sprawa. Człowiek rozluźnia się, traci ducha, zaczyna skupiać się na sobie". Znany dotąd z pewności siebie Kristol przyznaje się dziś do przykrego uczucia zagubienia w świecie postkomunistycznym: - To jeden z powodów, dla których ostatnio mało piszę. Po prostu nie znam odpowiedzi.
Można by sądzić, że zwycięstwo wolnego rynku uraduje intelektualistów prawicy. Ale nawet najbardziej szanowani patriarchowie konserwatyzmu niepokoją się, że sam rynek nie zdoła podtrzymać tracącego siły ruchu. Reagan i Thatcher wzywali konserwatystów do krucjaty politycznej, tymczasem uwolniona przez nich ideologia rynku podejrzliwie traktuje wszelkie przekonania polityczne. Logika rynku głosi chwałę inicjatywy prywatnej, indywidualnego działania, tego, co nieplanowe i przypadkowe. Opierając się na tym, trudno w ogóle myśleć o polityce - tym bardziej o politycznych przemianach.
William F. Buckley jr, amerykański publicysta konserwatywny, mówi: "Skupianie się konserwatystów na rynku sprawia, że konserwatyzm staje się dość nudny. Wystarczy raz usłyszeć, żeby zrozumieć, o co chodzi. Strach czemuś takiemu poświęcać życie - choćby dlatego, że jest to tak monotonne. Jak seks". Kristol dodaje: "Amerykański konserwatyzm tak bardzo ulega wpływom kultury i mentalności biznesu, że zupełnie brak mu politycznej wyobraźni, która - trzeba przyznać - zawsze była mocną stroną lewicy. Gdybyście czytali Marksa, zrozumielibyście, czego może dokonać wyobraźnia polityczna".
W przeciwieństwie do Kristola, który uciekł od lewicy i wystartował z ruchem neokonserwatywnym, Luttwak i Gray nie stworzyli spójnej filozofii politycznej, alternatywnej wobec swoich dawnych przekonań. Luttwak twierdzi: "Zamiast tworzyć całą konkurencyjną ideologię, proponuję po prostu, aby społeczeństwo świadomie stwierdziło, że pewne rzeczy należy trzymać poza zasięgiem rynku". Zarazem wciąż ma słabość do odruchów rewolucyjnych: "Wolę Marsyliankę od mszy, a Majakowskiego od krzyża św. Jerzego. Rewolucja to coś pięknego. Ludzie tak dobrze się bawią. Widziałem Paryż w 1968 roku. Miało się takie cudowne poczucie możliwości".
Corey Robin wykłada nauki polityczne w Brooklyn College należącym do Uniwersytetu Miasta Nowy Jork. Jego artykuły ukazywały się w pismach "The American Prospect", "Newsday", "Social Research" i "American Science Review". Obecnie pracuje nad książką "Strach. Dzieje pewnego pojęcia". Powyższy artykuł, który publikujemy z niewielkimi skrótami, ukazał się w nowojorskim miesięczniku "Lingua Franca"
INTELEKTUALIŚCI