Norman Davies
POWSTANIE '44
2004
Józef Retinger "Salamander" (1888-1960)
(...)
Człowiekiem jeszcze bardziej interesującym był Józef Hieronim Retinger "Recio" (1888-1960). W wojennym Londynie znano go przede wszystkim jako osobistego sekretarza generała Sikorskiego. Pod tą oficjalną funkcją kryło się jednak mnóstwo mniej publicznych powiązań, a wszystkie one prowadziły - taką czy inną drogą - ku alianckim służbom wywiadowczym. Że miał za sobą barwną przeszłość, to mało powiedziane. Urodził się w Krakowie jako poddany cesarza austriackiego, syn wybitnego adwokata; w młodym wieku wyjechał na Zachód, gdzie studiował na Sorbonie i - podobnie jak jego równolatek Lewis Namier - w London School of Economics. Był protegowanym wpływowych arystokratycznych rodzin francusko-polskich katolików, którzy zajęli się jego wykształceniem po śmierci ojca - od nich nauczył się swobodnie obracać w najwyższych kręgach społecznych, politycznych i kulturalnych. Jego najsłynniejszy wojenny pseudonim brzmiał "Salamander".
Kariera Retingera, znawcy języków, psychologii społecznej, literatury i sztuki, poszła w co najmniej trzech kierunkach. W karierze literackiej pomogły mu długoletnie powiązania z Josephem Conradem, którego poznał w 1909 roku w Londynie i który prawdopodobnie wprowadził go do brytyjskiego wywiadu. Karierę międzynarodowego negocjatora zaczął w roku 1917, kiedy po stronie państw sprzymierzonych uczestniczył w tajnych i nieudanych rozmowach dotyczących zawarcia odrębnego pokoju z Austrią. Wkrótce potem rozpoczął karierę eksperta do spraw Ameryki Łacińskiej: z niewyjaśnionych przyczyn w pośpiechu opuścił Paryż i wyjechał do Meksyku, gdzie zapewnił sobie stałą posadę jako osobisty asystent prezydenta. Później - podejrzewany kolejno o to, że jest agentem Watykanu, bolszewików, Amerykanów i masonów - wypływał od czasu do czasu w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Odegrał czynną rolę w tworzeniu międzynarodowego ruchu związków zawodowych; zaprzyjaźnił się z brytyjskimi socjalistami Ernestem Bevinem i Staffordem Crippsem. Podczas hiszpańskiej wojny domowej był w Hiszpanii. W roku 1939 wytropiono go w Londynie, gdzie żył w biedzie w obskurnym jednopokojowym mieszkaniu na tyłach Baker Street. Koło jego fortuny odwróciło się wraz z wybuchem wojny. To właśnie Retinger poleciał 18 czerwca 1940 roku do Francji i na wyraźny rozkaz Churchilla sprowadził generała Sikorskiego do Anglii.
W roku 1941 razem z Sikorskim pilnie negocjował polsko-sowieckie umowy. Nawet został w Moskwie jako charge d'affaires, aby nadzorować przygotowania do otwarcia tam ambasady rządu emigracyjnego. Wtedy też zawarł osobistą znajomość z Mołotowem.
Związki Retingera z MI-6 wciąż są utrzymywane w ścisłej tajemnicy, ale mimo to trudno jest w nie wątpić. Jego dossier nie przekazywano do publicznych archiwów przez ponad sześćdziesiąt lat. Natomiast niedawno autor pracy opartej na oficjalnych źródłach wymienia go jako "wpływowego agenta MI-6", potwierdzając w ten sposób to, co wielu jego rodaków zawsze podejrzewało *[Stephen Dorrill, MI-6: Fifty years of Special Operations, London 2000, s. 7.]. Retinger był postacią zbyt ważną i zbyt angażował się w niezliczone zadania, aby mógł pozostawać tylko szeregowym pracownikiem brytyjskiego wywiadu. Mimo to nie jest zbyt prawdopodobne, żeby podejmował w czasie wojny jakieś poważniejsze inicjatywy bez uzgodnienia ich z MI-6. Jednak ta etykietka może okazać się niewystarczająca. W oczach niektórych ludzi Retinger był chorobliwie ambitnym fantastą.
Po śmierci Sikorskiego w lipcu 1943 roku Retinger znalazł się w pewnym sensie w sytuacji wiernego psa pozbawionego pana. Podczas nabożeństwa żałobnego z okazji pogrzebu generała z pewnością uronił niejedną łzę. Był człowiekiem szukającym dla siebie jakiejś misji i w odpowiednim czasie taką misję znalazł. W styczniu 1944 roku zaangażował się w przedsięwzięcie, którego dokładny cel do dziś pozostaje zagadką. Szykował się do zrzutu spadochronowego do Polski. Jak na osobę liczącą sobie pięćdziesiąt sześć lat i niezbyt sprawną fizycznie, był to krok ryzykowny - także dlatego, że Retinger odmówił udziału w skokach próbnych stanowiących przyjętą praktykę, tłumacząc się, że mógłby od tego stracić całą odwagę. Co więcej, to zadanie było tak bardzo tajne, że zamierzał włożyć maskę, aby ukryć się zarówno przed towarzyszami wyprawy, jak i przed załogą RAF-u mającą obsługiwać lot. W oczekiwaniu na zrzut pojechał do bazy RAF-u w pobliżu Brindisi. Raz za razem kazano mu czekać, a dla zabicia czasu radzono czytać Platona. Jedyną osobą w rządzie emigracyjnym, którą poinformowano o jego wyjeździe, był premier Mikołajczyk. Tymczasem w korytarzach hotelu Rubens w Londynie zaczęła krążyć plotka, że Retinger narobił sobie zbyt wielu wrogów i wobec tego po przybyciu na miejsce zostanie zlikwidowany.
Na podstawie dostępnych dziś materiałów nie da się osądzić, jaki był udział Brytyjczyków w całej sprawie. Ale misja miała swoje znaczenie, ponieważ stanowiła jedyny sygnał świadczący o tym, że brytyjscy koledzy Pierwszego Sojusznika zadali sobie trud, aby na miejscu przeprowadzić wiarygodny wywiad. Na początku 1944 roku duże misje brytyjskie działały we współpracy z podziemiem w Jugosławii i Grecji, ale Retinger był jedynym znanym brytyjskim agentem, którego w tym czasie skierowano nad Wisłę.
(...)
Misja, z którą Józef Retinger udał się do Polski wiosną 1944 roku, stanowiła temat licznych dyskusji, ale wciąż jest to jeden z najbardziej tajemniczych epizodów w dziejach polskiego podziemia. Czytelników biografii Retingera prosi się, aby uwierzyli, że ten człowiek - super-eminence grise - był osobiście i wyłącznie odpowiedzialny za pomysł przerzucenia go do okupowanej przez hitlerowców Europy i że jego jedynym celem pozostawało zbadanie opinii publicznej w okupowanym kraju. Taka wersja nie jest w stu procentach niewiarygodna.
Wszelkie oceny muszą jednak uwzględniać kilka znanych faktów. Fakt pierwszy: Retinger wyjechał z Londynu do Bari we Włoszech w styczniu 1944 roku, ale przydział na lot do kraju dostał dopiero w kwietniu. Fakt drugi: Retinger opuścił Londyn, nie mówiąc nikomu - oprócz premiera - ani w rządzie, ani w Sztabie Naczelnego Wodza, dokąd jedzie ani co zamierza robić. Fakt trzeci: podczas lotu do Polski zorganizowanego przez SOE Retinger miał na twarzy maskę, aby ukryć swoją tożsamość. Fakt czwarty: samolot nie poleciał do żadnego z miejsc w południowej lub środkowej Polsce, gdzie zwykle przeprowadzano zrzuty, lecz do z góry ustalonej strefy położonej daleko na wschodzie (w województwie lubelskim), między Wisłą a Bugiem. Fakt piąty: znalazłszy się w Polsce, Retinger padł ofiarą nieudanego zamachu. Fakt szósty: kiedy po licznych przygodach dotarł w końcu z powrotem do Londynu, pierwszy złożył mu wizytę brytyjski minister spraw zagranicznych Anthony Eden. Fakt siódmy: z oficjalnych brytyjskich dokumentów, ujawnionych wiele lat po śmierci Retingera, wynika, że był on osobą wielce użyteczną dla MI-6 - chociaż nie został oficjalnym pracownikiem tajnych służb wywiadowczych, pracował dla nich i uważano go za cenne źródło informacji. Fakt ósmy: dzięki swojej podróży dyplomatycznej do Moskwy w 1941 roku osobiście znał najwyższych sowieckich przywódców, szczególnie Mołotowa. I fakt dziewiąty: był zwolennikiem polsko-sowieckiego pojednania.
Retinger musiał sobie doskonale zdawać sprawę z kryzysu politycznego, jaki wisiał w powietrzu na przełomie lat 1943 i 1944. Armia Czerwona nieubłaganie posuwała się na zachód, w kierunku Polski. Kwestia granicy pozostawała nierozwiązana. Moskwa szykowała swoich polskich klientów na wypadek przejęcia władzy, równocześnie domagając się usunięcia pewnych osób o rzekomo antysowieckiej postawie z rządu emigracyjnego w Londynie. Wreszcie, podczas gdy Sowieci zmuszali Niemców do odwrotu, w polskim podziemiu przygotowywano powstanie. Tymczasem Związek Sowiecki już wcześniej zerwał stosunki dyplomatyczne z Polską. Nie wiadomo, co jeszcze powiedziano Retingerowi prywatnie, natomiast wszystkie powyższe fakty były publicznie znane. Co więcej Retinger, już od czasu gdy został osobistym sekretarzem Sikorskiego, nigdy nie ukrywał, że skłania się ku polsko-sowieckiemu pojednaniu. Można by sądzić, że nadawał się idealnie do misji mającej na celu nie tylko wysondowanie poglądów podobnie jak on myślących ludzi w kraju, ale także przygotowanie jakiegoś rozwiązania.
Związków, jakie łączyły Retingera z brytyjskim wywiadem, nigdy do końca nie wyjaśniono; w jego własnych dokumentach nie ma chyba o nich nawet najmniejszej wzmianki. Jest jednak rzeczą trudną do pomyślenia, że mógłby w wojennym Londynie działać tak, jak działał, gdyby nie został całkowicie oczyszczony z wszelkich podejrzeń, czy że służby brytyjskie mogłyby nie zauważyć, jak bardzo jest dla nich użyteczny. Jako polityk w średnim wieku, byłby związany raczej z Ministerstwem Spraw Zagranicznych i z MI-6 niż z SOE (chociaż znał absolutnie wszystkich), i jest bardziej niż prawdopodobne, że MI-6 miało jakiś udział w jego misji do Polski. W spóźnionym liście do prezydenta Władysława Raczkiewicza, w którym wyjaśniał powody swojego nagłego wyjazdu, pisał, że to Brytyjczycy nalegali, aby jego misja została utrzymana w tajemnicy. Ci Brytyjczycy to niemal na pewno było MI-6. Ale jaką grę prowadziło MI-6 i jego polityczni zwierzchnicy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych? Na ten temat można tylko snuć spekulacje. (Snucie spekulacji nie jest zresztą niczym zdrożnym).
Na przełomie lat 1943 i 1944 najbardziej palące pytania w Europie Wschodniej dotyczyły przywrócenia polsko-sowieckich stosunków dyplomatycznych - przynajmniej na płaszczyźnie praktycznych działań. Niestety - Ministerstwu Spraw Zagranicznych podawano dwie całkowicie sprzeczne wersje. Ambasada brytyjska w Moskwie przekazywała pogląd Sowietów, że polski naród marzy, aby go wyzwoliła Armia Czerwona, i że jedyną przeszkodę na tej drodze stanowi rząd emigracyjny oraz jego reakcyjna polityka. Wielu brytyjskich funkcjonariuszy było skłonnych podzielić ten pogląd. Natomiast rząd emigracyjny mówił zupełnie co innego. Uważano jednak, że polskie koła w Londynie znane są z rozpowszechniania plotek o sowieckich obozach i o dokonywanych przez Sowietów masowych morderstwach, a także z upartego przeświadczenia, że tylko niewielu spośród ich rodaków zechce Sowietów życzliwie powitać. Wobec tego ktoś niezależny musiał podjąć zadanie odkrycia, gdzie właściwie leży prawda. A któż nadawał się do tego lepiej niż Retinger? Innymi słowy, według takiej hipotezy, Retingera wysłano by do Polski za plecami członków rządu emigracyjnego po to, żeby sprawdził, czy ich oświadczenia są prawdziwe. (I stąd potrzeba zachowania tajemnicy). Poproszono by go zwłaszcza o zbadanie trzech kwestii: po pierwsze, jak powszechne jest poparcie dla świeżo zreformowanych organizacji komunistycznych i prokomunistycznych; po drugie, jakie są szansę współpracy między komunistami i partiami demokratycznymi; oraz po trzecie, jaka będzie prawdopodobna reakcja szerokich kręgów ludności na wybuch powstania. Jest to wiarygodny scenariusz.
Retinger czekał na wylot z Bari przez trzy miesiące. Wzbudził wielką ciekawość wśród brytyjskiej załogi lotniska, choć nie rozgłaszano jego obecności. Zwłokę tłumaczono złą pogodą, co wyglądało na pretekst. Ostatecznie wszystko się udało. Retinger wszedł na pokład samolotu SOE wylatującego z Bari 3 kwietnia. Dwanaście godzin potem, o świcie, bezpiecznie skoczył. (Wbrew krążącym później plotkom, ani nie złamał nogi w kostce podczas lądowania, ani - na tym początkowym etapie - nie poniósł innego uszczerbku na zdrowiu). Został przyjęty przez prywatny komitet powitalny, a następnie wysłany do zadań i miejsc, których jego towarzysze podróży nie mogli się nawet domyślać. Nieliczne znane szczegóły dotyczące działalności Retingera w Polsce nie składają się w żadną większą całość. W którymś momencie zamieszkał w Warszawie i prowadził rozmowy z przywódcami podziemia. Spotkał się z generałem "Borem", który - tak jak każdy zwykły żołnierz - mógł mu powiedzieć tylko to, o czym wiedzieli wszyscy: że premier powinien próbować osiągnąć jakieś porozumienie ze Stalinem. Spotkał się z delegatem rządu na kraj Janem Stanisławem Jankowskim oraz z innymi politykami - na przykład z Kazimierzem Pużakiem i Stefanem Korbońskim - którzy mogli jedynie powtórzyć to, co już wcześniej przekazali do Londynu. Przez pewien czas miał ochronę przydzieloną przez służby bezpieczeństwa AK; dopilnowano, aby został zainstalowany w bezpiecznej kwaterze. W dokumentach nie ma niczego, co by mogło wskazywać na jego kontakty z komunistami, chociaż zarówno Bolesław Bierut, jak i Władysław Gomułka ukrywali się tuż obok. Zapewne wiedzieli, kim jest, i z pewnością mieli możliwość zaaranżowania - przez pośredników - jakiegoś spotkania. Ale komuniści reprezentowali maleńką izolowaną mniejszość i dysponowali niewielkim polem działania. Można by sądzić, że z radością przyjmą pomysł jakiegoś rapprochement. Ale ich pierwszym odruchem byłoby skierować wszystkie pytania do Moskwy.
Osobiste dokumenty Retingera, których część zachowała się w Londynie, nie rzucają zbyt wiele światła na cele jego misji z 1944 roku. Potwierdzają, że spotkał się z "Borem" i z delegatem rządu na kraj. Potwierdzają też jego wrażenie, iż Gestapo zostało poinformowane o jego przybyciu. Potwierdzają wreszcie, że Retinger bardzo nie chciał, żeby go uważano za szpiega. "Zawsze byłem przeciwny idei zawodowego wywiadu - pisał - (...) dlatego spotykałem się z wrogością służb wywiadowczych lub Deuxieme Bureau w każdym znanym mi kraju". Jednak są w tych dokumentach rzeczy wskazujące na to, że szczególnie interesowała go liczebność oraz struktura podziemia i że wyrażał opinie nie do końca przychylne. "Polska była polska w nocy" - brzmi jeden z jego komentarzy. Dostrzegał rolę NSZ i SL, ale nie wygląda na to, żeby odnotował obecność komunistów. W komentarzach, które pochodzą chyba z jakiegoś późniejszego okresu, Retinger pisze o wrażeniu, jakie zrobiło na nim Państwo Podziemne, jeśli idzie o sprawy cywilne, natomiast nic nie świadczy o tym, żeby był pod jakimś wyraźnym wrażeniem wojskowego potencjału Armii Krajowej. Według jego oceny, do lipca wyeliminowano dwadzieścia siedem procent brytyjskich agentów wysyłanych do Polski. W Warszawie rozkazów Armii Krajowej słuchało czterdzieści procent dorosłych w wieku poborowym, czyli tylko pięć procent całej populacji.
Próbę zamordowania Retingera podjęła pewna młoda kobieta, wypełniając bezpośredni rozkaz swoich zwierzchników z Armii Krajowej. Według jej własnych relacji, wcześniej zlikwidowała kilkunastu hitlerowców, kolaborantów i osób niepożądanych; nigdy jej nie podawano dokładnych przyczyn, dla których miała to robić. Jak wspominała później, tym razem rozkazy pochodziły wprost od szefa wywiadu w sztabie "Bora", pułkownika Kazimierza Iranka-Osmeckiego "Hellera", choć co do tego punktu toczyły się - i nadal się toczą - gwałtowne spory. Tak czy inaczej, nie ma wątpliwości, że próba zamachu się odbyła i że jako broń wybrano truciznę. Niedoszła zabójczyni dostała się do apartamentu Retingera, zaprawiła trucizną butelkę z lekarstwem, którą tam znalazła, po czym się wycofała, żeby z daleka obserwować efekty. Retinger wrócił, zażył lekarstwo i dostał gwałtownych torsji. Ale ponieważ po chwili przyszedł do siebie, nie podejrzewał niczego, poza kłopotami żołądkowymi. Wkrótce potem nastąpił atak polyneuritis - ostra niedyspozycja, która może być efektem trucizny i objawia się paraliżem kończyn *[Korespondencja autora z profesor Krystyną Orzechowską-Juzwenko z Wrocławia.]. Jego misja - bez względu na charakter - była skończona. Przyjaciele umieścili go pod fałszywym nazwiskiem w niemieckiej klinice, gdzie troskliwie zajmował się nim pewien polski lekarz i gdzie, leżąc w łóżku, niewątpliwie się zastanawiał, jakie ma szansę, aby ujść z życiem. Po pół roku chaotycznego zbierania informacji MI-6 wiedział o sytuacji politycznej w Warszawie tyle samo co przedtem.
Jednak fortuna się do Retingera uśmiechnęła. Szczęśliwym trafem w lipcu 1944 roku SOE zaplanowało specjalny lot, aby przewieźć przechwyconą przez AK rakietę V-2. Wyjątkowo miał to być lot z lądowaniem. Wobec tego sparaliżowaną szarą eminencję doliczono do ładunku. Postawiono ostre warunki. Załodze zapowiedziano, że rozebrana na części rakieta ma się za wszelką cenę znaleźć na pokładzie. Następną pozycją na liście spraw pierwszorzędnej wagi był inżynier, który wcześniej prowadził techniczne badania nad rakietą. Paralityk figurował u dołu listy.
Miał go przenieść na plecach pewien młody żołnierz i towarzyszyć mu również w podróży. Ale gdyby się okazało, że brak sprawności tego tandemu w jakikolwiek sposób opóźnia start samolotu, należało obu zostawić na ziemi.
Na tajne miejsce lądowania wybrano opuszczone przez Niemców polowe lotnisko niedaleko Tarnowa, w południowej Polsce, któremu dano kryptonim "Motyl" (...). Wszyscy członkowie ekipy zgromadzili się w ostatniej dekadzie lipca na kwaterach w niedalekiej odległości (...). Operacja była ważna i nadano jej najwyższą pilność, ale lot nie mógł być z góry wyznaczony na określoną noc, bo decydowała o tym pogoda.
Dnia 25 lipca o godzinie ósmej wieczorem komunikat meteorologiczny był na tyle dobry, że z lotniska w Brindisi wystartowała dakota (...). Załoga była brytyjska, ale samolot prowadził pierwszy pilot Nowozelandczyk Stanley George Culliford, a drugim pilotem i tłumaczem był Polak, kapitan Kazimierz Szrajer.
Pogoda sprzyjała i lot odbywał się spokojnie, a jednak bardzo mało brakowało, by cała wyprawa została jeszcze raz odwołana. Front wschodni przebiegał już przez sam środek Polski, tereny pozostające jeszcze w rękach Niemców były wypełnione cofającymi się na zachód oddziałami i lądowisko "Motyl" znalazło się w niebezpieczeństwie. Niedaleko rozkwaterował się oddział niemieckich lotników, a na lądowisku usiadły dwa rozpoznawcze storchy. Wprawdzie obydwa niedługo odleciały, ale nie było pewności, że nie powrócą (...).
Dakota musiała dwukrotnie nadlatywać nad lądowisko, które rozjaśniała wielkimi falami światła, bijącego z dwóch reflektorów, a gdy podrywała się po pierwszym nieudanym podejściu, ryk jej motorów darł ciszę nocną na strzępy. Gdy usiadła, otoczył ją tłum podziemnych żołnierzy, lokalnych chłopaków z okolicznych wiosek, częściowo bosych (...).
(...) należało się śpieszyć. Wysłannicy z Zachodu wysiedli, zabrano ich bagaż i wszystko zniknęło w ciemnościach nocy, do dakoty poczęli wsiadać pasażerowie z kraju. (...) Zaryczały motory, samolot drgnął, posunął się kilka centymetrów naprzód i stanął. W ostatnich dniach spadły deszcze, grunt był miękki, koła zapadły się i nie pozwalały na wystartowanie.
Po naradzie z oficerem startowym kazano wysiąść wszystkim pasażerom i wyładować bagaż (...). Żołnierze z obsługi lądowiska otrzymali rozkaz wykopania dołków przed kołami i wypełnienia ich słomą.
Znowu wniesiono do wnętrza Retingera, załadowano worek z częściami V-2, weszli pozostali pasażerowie i wrzucono bagaż.
Zahuczały najwyższym tonem motory, ich rozpaczliwy ryk niósł się ponad uśpionymi polami i nie było chyba w okolicy ani jednego Niemca, który by nie zerwał się z posłania. (...)
Niestety samolot nie ruszył z miejsca i znowu otworzono drzwiczki, i po naradzie kazano wszystkim wysiąść. Przed załogą stanął problem wykonania rozkazu, który przewidywał spalenie samolotu, gdyby start okazał się niemożliwy, ale byłaby to ostateczność możliwa tylko w sytuacji bez żadnego innego wyjścia.
(...) zapadła decyzja jeszcze jednej próby. Żołnierze pobiegli do wozów, przynieśli deski i podłożyli je pod koła. Po raz trzeci kazano wsiąść wymęczonym pasażerom (...). Minęło osiemdziesiąt minut od chwili lądowania, krótka lipcowa noc zaczynała się już rozjaśniać świtem.
Nareszcie huk motorów połączył się z ruchem samolotu. Dakota, cała rozdygotana, poczęła powoli posuwać się do przodu. Towarzyszył jej tłum krzyczących z radości podziemnych żołnierzy, którzy biegli obok i wymachiwali karabinami i czapkami.
Przelot do Brindisi odbył się bez przygód, były tylko trudności ze schowaniem podwozia, bo przy starcie, przypuszczając, że zacięły się hamulce, przecięto przewody i wypuszczono płyn hydrauliczny. Dlatego w Brindisi lądowanie odbyło się bez hamulców.
W Brindisi Retinger i dwaj inni mężczyźni opuścili pokład. Dakota została naprawiona i 28 lipca przyleciała do Londynu via Rabat i Gibraltar. Według relacji kuriera niosącego worek z częściami V-2, podeszli do niego dwaj brytyjscy oficerowie i zagrozili, że go zastrzelą, jeśli natychmiast nie odda im bagażu, "bo Churchill czeka już od kilku dni na tę przesyłkę" - oświadczyli. Kurier wyciągnął nóż, oznajmił, że worek jest przeznaczony dla jego zwierzchników, i odparował: "Myśmy w kraju czekali cztery lata na pana Churchilla".
Tymczasem sparaliżowanego Retingera przeniesiono do kwatery dowódcy bazy w Brindisi. Pewna Brytyjka z kobiecych oddziałów pomocniczych, związana z polską sekcją SOE, wspominała potem:
Całą sprawę strasznie wyciszono. Komendant bazy Terry Roper-Caldbeck poprosił mnie, żebym się zajęła gościem, który wcale dobrze się nie czuje. Powiedziano mi, że ma polio; dopiero później dowiedziałam się, że to Polak, i oczywiście nie wiedziałam, kim jest. Wtedy nie mówiło się o takich rzeczach, a już na pewno nie w zwykłej towarzyskiej rozmowie. Był u nas przez dobę, mówiło się, że jedzie z misją do Churchilla (...). Musiałam mu pomagać w jedzeniu (...). Nie mógł nawet chodzić (...). I miał przy sobie tego ogromnego sierżanta (...). Mówię wam, bałam się (...). Trzymałam mój rewolwer, mojego lugera, koło siebie na stoliku (...).
Retinger nie jechał z misją do Churchilla. Miał nadzieję, że zobaczy się ze swoim premierem Mikołajczykiem, który wkrótce miał udać się przez Egipt do Moskwy na spotkanie ze Stalinem. Wobec tego po krótkiej rekonwalescencji odleciał do Kairu.
Ostatni etap misji doprowadził Retingera z powrotem do Londynu. Dwadzieścia godzin na pokładzie trzęsącego, nieogrzewanego liberatora musiało być dla wyczerpanego i sparaliżowanego człowieka trudne do wytrzymania. Ale wytrzymał. Czekał na niego luksusowy apartament w hotelu Dorchester. A także brytyjski minister spraw zagranicznych. Ich rozmowy chyba nie zapisano. Nie mogła jednak się zbytnio różnić od rozmowy Retingera z premierem Mikołajczykiem. Rząd emigracyjny nie przesadzał. Z Sowietami po prostu nie dało się rozmawiać. Polacy nie chcieli okupacji komunistycznej ani trochę bardziej niż okupacji faszystowskiej.
(...)
W latach 1945-1946 sprawami Polski zajmował się jeszcze w Londynie Józef Retinger. Dzięki osobistej znajomości ze Staffordem Crippsem, ówczesnym kanclerzem skarbu, uzyskał olbrzymi grant w wysokości pięciu milionów funtów, z przeznaczeniem na odbudowę kraju. Trzykrotnie jeździł do Warszawy, aby rozdzielić ten hojny dar, który przybywał w postaci ciężarówek wojskowych, mostów pontonowych, urządzeń do budowy dróg, butów i ciepłych czapek - wszystko to kupowano po obniżonych cenach w składach armii brytyjskiej. Urzędnicy reżimu chętnie przyjęli prezent. Ale jednocześnie nakłaniali Retingera, żeby nie potwierdzał tego faktu publicznie. Nie życzyli sobie, aby Wielką Brytanię pokazywać jako zaprzyjaźnione mocarstwo. Kiedy Retinger ostatni raz przyjechał do Warszawy w 1946 roku, wpadł we wściekłość na wieść, że jego wierny asystent Tadeusz Chciuk "Celt", który dwa lata wcześniej wniósł go na pokład samolotu, ratując mu w ten sposób życie, został "zatrzymany" i że nie wrócą razem do Londynu. W końcu udało mu się uwolnić Chciuka w niepowtarzalnym stylu: zatelefonował bezpośrednio do Mołotowa. Tylko Retinger mógł zrobić coś podobnego.
Ale Retinger robił jeszcze dużo innych rzeczy i gdy jego interesy w Polsce schodziły na dalszy plan, kwitły jego interesy paneuropejskie. Podczas wojny nawiązał bliskie kontakty z wieloma politykami - jak na przykład z Paulem-Henrim Spaakiem - działającymi w rządach uchodźczych innych państw i mającymi wkrótce utworzyć trzon przyszłego ruchu zjednoczenia Europy. Retinger nie tylko do nich dołączył, ale zajął się koordynacją ich planów i odegrał zapewne rolę ważnego pośrednika między nimi a potężnymi siłami w USA, których przedstawiciele zamierzali wprowadzić ruch europejski na jego własne ścieżki. Był jednym z organizatorów kongresu w Hadze w 1948 roku.
W roku 1953 Retinger dokooptował do swego grona księcia Holandii Bernharda i założył tak zwaną Grupę Bilderberg. W tej właśnie roli stał się w oczach antyglobalistów zapoznanym geniuszem, który utworzył tajny związek rządzących światem handlarzy władzą.
JÓZEF RETINGER