Jan Grabowski

JUDENJAGD

Polowanie na Żydów 1942-1945. Studium dziejów pewnego powiatu

2011

 

(...)

 

Wstęp

Zwrot Judenjagd - "polowanie na Żydów" - po raz pierwszy do literatury historycznej wprowadził Christopher R. Browning, wybitny amerykański historyk zajmujący się Holokaustem. Określenie to zaczerpnął z zeznań policjantów, esesmanów i żandarmów podejrzewanych o popełnienie przestępstw wojennych i przesłuchiwanych przez niemieckich śledczych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. Właśnie w ten sposób nazywali oni wyszukiwanie żydowskich rozbitków ukrywających się po wsiach i miastach Generalnej Guberni *[W książce stosuje nazwę Generalna Gubernia zamiast Generalne Gubernatorstwo i Oświęcim zamiast Auschwitz, chcąc zachować klimat opisywanych czasów, takie nazewnictwo bowiem było wówczas używane.] po wywózkach z lata i jesieni 1942 r. Nie ulega wątpliwości, że w ostatnich trzech latach wojny polowanie na Żydów stało się jednym z najważniejszych zadań niemieckich sił żandarmeryjno-policyjnych na terenach okupowanej Polski. A na przełomie 1942 i 1943 r. było to z pewnością zadanie najważniejsze. O skali tego zjawiska do pewnego stopnia informują nas raporty żandarmerii nadsyłane z różnych dystryktów GG. Najpełniejszy zachowany w archiwach wykaz tego rodzaju raportów pochodzi z tzw. Warschau-Land (powiatu ziemskiego warszawskiego), czyli z podwarszawskich wiosek i miasteczek, ale podobne spisy zachowały się z terenów Lubelszczyzny oraz z Radomskiego. Żydów tropiono do samego końca wojny, do ostatnich dni władzy niemieckiej. W aktach niemieckiego Sądu Specjalnego z Lwowa (Sondergericht Lemberg) zachowały się teczki zawierające materiał z dochodzeń przeciwko Polakom i Ukraińcom oskarżonym o ukrywanie Żydów. Część wyroków śmierci zapadła latem 1944 r. - na parę tygodni przed wkroczeniem Armii Czerwonej do miasta. W innych wypadkach niemieccy sędziowie jeszcze w pierwszych dniach lipca 1944 r., tuż przed wejściem Rosjan, opiniowali odmownie podania o łaskę ludzi skazanych na śmierć za ukrywanie Żydów, domagając się jednocześnie niezwłocznego powiadomienia o wykonaniu wyroku. Nad morderstwami popełnionymi na Żydach urzędowe zapiski przechodziły do porządku dziennego, uważając przeprowadzane natychmiast egzekucje za rzecz naturalną i niewartą wzmianki. Jak by nie było, od jesieni 1942 r. Żydzi byli przecież wyjęci spod prawa.

Stosunki polsko-żydowskie na obszarach wiejskich Generalnej Guberni to temat dość mało zbadany - zwłaszcza w porównaniu z wieloma wartościowymi pracami poświęconymi większym miastom oraz ważniejszym gettom. Niemniej ze wszystkich punktów widzenia stosunki panujące na wsi zasługują na uwagę i mają zasadnicze znaczenie dla zrozumienia wojennych oraz powojennych losów zarówno Żydów, jak i Polaków. Szczególnie mało wiemy o losach Żydów ukrywających się w terenach wiejskich po masowych wywózkach do obozów zagłady latem i jesienią 1942 r. Ponad czterdzieści lat temu historyk Szymon Datner pisał: "nieomal każde sioło, osada, miasteczko i miasto w GG były świadkami mordów na Żydach zbiegłych z gett i transportów śmierci. Na tle bezimiennej śmierci setek tysięcy i milionów ofiar ginących w komorach gazowych i masowych egzekucjach te - w wielu wypadkach zidentyfikowane indywidualnie ofiary - zasługują zwłaszcza z jednego powodu na uwagę: byli to ludzie, którzy usiłowali w swoisty sposób walczyć o swą egzystencję". Datnerowi chodziło tu o ludzi, którzy pozostali od samego początku po aryjskiej stronie, bądź też o takich, którzy wyrwali się z gett przed ich likwidacją lub w jej trakcie. Na koniec Datner próbował ująć swoje przemyślenia w formie bardziej syntetycznej. Liczbę Żydów ocalonych na ziemiach okupowanej Polski oszacował na 100 tys. Ocenił również, że co najmniej drugie tyle ofiar zostało wychwytanych przez organa okupacyjne i padło ofiarą zbrodni. Wedle dzisiejszych ocen historyków, orientacyjne szacunki Datnera dwukrotnie zawyżają liczbę Żydów, którzy ocaleli po aryjskiej stronie, oraz ponaddwukrotnie zaniżają liczbę uciekinierów z gett, którzy w rozmaitych okolicznościach zginęli po aryjskiej stronie. Jeżeli przyjmiemy, że około 10 procent polskich Żydów próbowało się ratować ucieczką przed eksterminacją, to okazuje się, że liczba ofiar polowania na Żydów w latach 1942-1945 mogła wynieść 200-250 tys. ludzi. Powstaje wobec tego pytanie o okoliczności towarzyszące ich śmierci. Jest to pytanie szczególnie zasadne, gdyż to właśnie tragiczny los tych ludzi wywarł tak wielkie wrażenie na ocalałych Żydach, że stał się jedną z głównych (jeżeli nie główną) przyczyn głębokiego dysonansu w żydowskim oraz w polskim postrzeganiu Zagłady i okupacji. W relacjach ocalonych tragiczny los najbliższych, z którymi niejednokrotnie dzielili ziemianki, schowki, z którymi razem kryli się po lasach i po chłopskich zagrodach, zajmuje poczesne miejsce. W opinii wielu Żydów odpowiedzialność za śmierć wielu ich bliskich i napotkanych przygodnie towarzyszy niedoli spada bowiem również na barki polskich współobywateli. W polskich relacjach z lat wojny niezwykle często można się natknąć na stwierdzenie: "przyjechali Niemcy i zabrali Żydów". Jednym z celów tej książki jest właśnie znalezienie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób Niemcy dowiadywali się, dokąd jechać, jakie okoliczności towarzyszyły wyłapywaniu i mordowaniu Żydów ukrywających się po wioskach i lasach.

 

Pierwsza faza Judenjagd

Zasadniczo można wydzielić dwie fazy wyłapywania Żydów: działania Niemców i ich lokalnych pomocników następujące bezpośrednio po akcji wysiedleńczej oraz akcje przedsięwzięte w okresie późniejszym. Odmienna, jak się wydaje, była dynamika i skuteczność tych działań. Pierwsza faza polegała na pełnej mobilizacji oddziałów ewakuacyjnych (Evakuirungskommandos) nadal przebywających w powiecie, polskiej policji granatowej, junaków ze Służby Budowlanej (Baudienst), żydowskiej Służby Porządkowej oraz innych lokalnych pomocników i ochotników rozmaitego autoramentu. W różnym stopniu do akcji wyłapywania Żydów zachęcano również niezorganizowaną w żadne ramy instytucjonalne polską ludność miejscową. Pierwsze godziny i dni po akcji charakteryzowały się szczególnie wielką liczbą ofiar. Wpadali wówczas Żydzi wyciągnięci z kryjówek i z bunkrów w gettach (wspominali o nich wcześniej żydowscy świadkowie) oraz ci, którym udało się zbiec do pobliskich lasów. Ukrytych w bunkrach na terenie getta wyszukiwali również funkcjonariusze gettowej policji. Jeden z ocalonych z getta tarnowskiego tuż po wojnie zeznawał na procesie OD-Manna Wilhelma Lehrera: "oskarżonego znam sprzed wojny. Osk[arżony] nie należał do złych Odemannów, ale także nie do dobrych. Nie słyszałem i nie widziałem, by bił ludzi, niemniej jednak nosił «reitpeicze» [pejcz do jazdy konnej - J.G.]. W czasie jednej akcji w getcie postanowiłem ukryć się wraz z żoną i synem w tzw. bunkrze. Bunkier ten jednak został odkryty przez Odemannów, wśród których znajdował się Lerner. Na moje słowa: «Lerner, zmiłuj się», osk[arżony] oświadczył - «nie mogę nic zrobić»". Żydów, którym udało się zbiec z getta, wyłapywali policjanci oraz żandarmi przy pomocy chłopów idących w nagonce. Trudno ocenić liczbę ofiar, gdyż po części Żydzi ginęli od razu na miejscu, a po części rozstrzeliwano ich na lokalnym kirkucie. W obu wypadkach meldunki i relacje są niedokładne. Niekiedy wyciągniętych z kryjówek Żydów Niemcy pędzili do pociągów jadących do Bełżca - jeżeli transport nadal znajdował się na stacji. Także tu nie można precyzyjnie określić liczby ofiar. Wierny opis tej fazy polowania na Żydów zachował się w dzienniku Stanisława Żemińskiego z Łukowa: "dla mnie tragizm powiększyło to, że w zbrodni tej pławili się nie tylko sami Niemcy i sprowadzeni siepacze ukraińscy czy łotewscy, że brała w tym udział nasza kochana policja, bo wiadomo, że to zwierzęta, ale brali w tym udział Polacy - cywile na ochotnika, a więc «łapacze» z Arbeitsamtu i przygodni amatorzy. W Trzebieszowie w poniedziałek jakaś straż obywatelska, miejscowi chłopi wartujący w nocy przed napadami bandyckimi, dostali rozkaz wyłapania wszystkich miejscowych Żydów i odstawienia ich do Łukowa. Otoczono całą wieś i rozpoczęło się polowanie. Wywlekano Żydów, łapano ich na polach, po łąkach. Jeszcze strzały grzmią, a już nasze hieny czatują, co ukraść się da po Żydach. Jeszcze trupy Żydów nie ostygły, a już płyną podania o domy żydowskie, o sklepy, o warsztaty czy kawałek ziemi pozostałej. W dniu 5 listopada przejeżdżam przez wieś Siedliska. Wstępuję do Spółdzielni. Chłopi kupują kosy. Sklepowa mówi: «przydadzą się wam na dzisiejszą obławę». Pytam, na jaką obławę, «a na Żydów», zapytałem, «a ile płacą za schwytanego Żyda» - kłopotliwe milczenie. «Tropiciele» gromadnie ruszyli w lasy za zbiegami, licząc na obiecane przez Niemców zyski: wódkę, cukier, kartofle, naftę, ale też rzeczy osobiste pojmanych. Do tej akcji ludzie zgłosili się sami, przez nikogo nieprzymuszani i niezastraszeni". W Dąbrowie wyciąganiem Żydów ukrytych w bunkrach na terenie getta też się zajęli okoliczni mieszkańcy. W jednym z większych bunkrów (położonym przy ul. Nadbrzeżnej), na którego trop wpadł niejaki Józef Kucharski, Niemcy znaleźli 18 osób. Choć nie zachowały się inne opisy wyciągania z bunkrów Żydów, nie mogło to się w sposób istotny różnić od tego, co zapisał w swoim dzienniku Zygmunt Klukowski, lekarz z położonego pod Zamościem Szczebrzeszyna: "Przez cały dzień, do zmroku, działy się niesamowite rzeczy. Uzbrojeni żandarmi, SS i policjanci granatowi uganiali się po mieście, tropiąc i wyszukując Żydów. [...] wydobywano ich z najrozmaitszych kryjówek, rozbijano bramy, drzwi, wywalano okiennice, do niektórych piwnic i mieszkań wrzucano ręczne granaty. [...] nie potrafię opisać tego, co się działo [...]. Wciąż trwa tropienie Żydów. Obcy i żandarmi, i esesmani wyjechali wczoraj. Dzisiaj działają «nasi» żandarmi i granatowi policjanci, którym kazano zabijać na miejscu każdego złapanego Żyda. Rozkaz ten wykonują bardzo gorliwie. [...] W ciągu całego dnia wynajdowano Żydów w najrozmaitszych kryjówkach. Rozstrzeliwano ich na miejscu lub odprowadzano na kirkut i tam zabijano. [...] rabunek idzie na całego. W ogóle ludność polska nie zachowywała się poprawnie. Niektórzy brali czynny udział w tropieniu i wynajdywaniu Żydów. Wskazywali, gdzie ukryci są Żydzi, chłopcy uganiali się nawet za małymi dziećmi żydowskimi, które [polscy] policjanci zabijali na oczach wszystkich".

Żydowskie (ale też polskie - jak wynika z cytatu) opisy tej pierwszej fazy wyszukiwania zbiegów dają świadectwo niesłychanej, wręcz zwierzęcej brutalności, przechodzącej w orgię mordowania. Dla miejscowej ludności była to swoista lekcja posłuszeństwa: Niemcy byli panami życia i śmierci, a życie żydowskie straciło do reszty jakąkolwiek wartość. Trwające dniami i tygodniami polowania na Żydów stały się rzeczą na tyle codzienną, że w okolicach sąsiadujących z likwidowanymi skupiskami żydowskimi "nawet psy się przyzwyczaiły do trzasku strzałów i przestały szczekać" - jak zapisała młoda Żydówka z Radomyśla Wielkiego. To mniej więcej wtedy świadkowie niemieckich bestialstw przestali mówić o "mordowaniu" Żydów, a zaczęli używać bardziej bezosobowego określenia "strzelanie Żydów": "kiedy to strzelano Żydów w Radgoszczy", "nastąpiło strzelanie Żydów w Luszowicach" itp. Rzecz symptomatyczna: "strzelano" wyłącznie Żydów - w stosunku do mordów na ludności polskiej świadkowie używali innych czasowników.

Tuż za wschodnią granicą powiatu dąbrowskiego leży miasteczko Radomyśl Wielki. Latem 1942 r. w chwili likwidacji lokalnej wspólnoty żydowskiej około 250 Żydów salwowało się ucieczką na aryjską stronę. Aryjska strona oznaczała w tym wypadku pobliskie lasy i kryjówki u wcześniej opłaconych chłopów. Już w dniu deportacji rozpoczęło się polowanie na zbiegów. "Co się stało z tymi Żydami, którzy się przed wysiedleniem ukryli u chłopów w okolicy? Po największej części oni zostali wypędzeni z chat w samym dniu deportacji. Przy tym zostali ograbieni przez tych chłopów i pozbawieni nawet swej odzieży. Mieli [chłopi - J.G.] jedyną wymówkę, [że] bali się denuncjacji, co było kłamstwem. Podczas tych tragicznych dni mieliśmy ponowną okazję stwierdzić zwierzęcy instynkt polskich chłopów. Nie wystarczyło im wygonić Żydów z ich chałup, oni ich ścigali nawet tych, którzy się chowali w lasach i polach, ściągając z nich ostatnią koszulę. Jeżeli oni sami ich nie zabili na miejscu, oni donieśli na nich na policję, która ich dobiła. Większość Żydów, która się ukryła w wioskach w dniu deportacji, została zabita tego samego wieczora, inni zaś w przeciągu następnych 10-ciu dni". Tyle świadectwo jednej z mieszkanek Radomyśla, złożone tuż po wojnie.

Żydzi, którzy przetrwali ten pierwszy okres po likwidacji gett, z każdym dniem mieli coraz mniejszy wybór strategii przetrwania. Niektórzy byli w stanie znaleźć sobie kryjówkę u Polaków. W rzadszych przypadkach, uzbrojeni w przygotowane wcześniej aryjskie papiery, żyli "na powierzchni" - z reguły z dala od poprzedniego miejsca zamieszkania. Obie te opcje zazwyczaj wymagały sporych zasobów finansowych. Jeżeli chodzi o Żydów ukrywających się na terenie powiatu dąbrowskiego na powierzchni, to udało mi się natrafić na tylko jedną taką parę. Hersz Buch wraz ze swoją towarzyszką, niejaką Cesią, zaopatrzeni w fałszywe kenkarty, po ucieczce z likwidowanego getta w Tarnowie przemieszkiwali kilka miesięcy zimą 1943/1944 r. - jako Polacy - w wioskach pod Dąbrową. On miał dobry, aryjski wygląd, a ona uważała, że świetnie zna miejscowe obyczaje. Myliła się jednak, gdyż podczas mszy: "zamiast klęknąć wpierw na jednej, a potem na drugiej nodze, to uklękła na obie nogi i w tym samym dniu już zaczęto szemrać, że coś nie jest w porządku". W rezultacie oboje musieli natychmiast poszukać sobie meliny. Jak widać, w hermetycznym, rządzącym się własnymi prawami środowisku wiejskim próby przebywania "na powierzchni" były niezwykle rzadkie, krótkotrwałe i zazwyczaj skazane na porażkę. Przed Żydami, którzy nie mieli już grosza przy duszy, pozostawały cztery możliwe rozwiązania: budowa schronów i ziemianek w pobliskich lasach, powrót do nowo powstałych gett wtórnych (w tym wypadku w Tarnowie), dołączenie do jednego z Julagów (Judenlager - żydowskich obozów pracy) bądź do zwykłych obozów pracy, gdzie nadal wykorzystywano Żydów jako niewolniczą siłę roboczą. Stosunkowo nieliczni (jak to potem pokażę) szczęśliwcy mogli zdać się na współczucie i bezinteresowną pomoc aryjskich sąsiadów.

Druga faza Judenjagd

Pierwsza faza polowania na Żydów kończyła się z reguły po kilku dniach, po wykryciu Żydów chroniących się w prowizorycznych bunkrach na terenie byłego getta lub błąkających się po pobliskich lasach. Do wykrycia lepiej schowanych Żydów potrzebne były inne środki i inne metody. W tej fazie, która miała trwać już do końca wojny, najważniejsze - z punktu widzenia Niemców - było zapewnienie sobie pewnego stopnia współpracy ze strony lokalnej ludności. W celu osiągnięcia pożądanego skutku Niemcy uciekali się zazwyczaj do polityki zachęt oraz kar, wspartych ciągłą akcją uświadamiającą polską ludność o "żydowskim niebezpieczeństwie". System kar grożących Polakom ukrywającym Żydów został dość szeroko omówiony w literaturze historycznej. Kara śmierci, wprowadzona 15 października 1941 r. na mocy tzw. trzeciego rozporządzenia Hansa Franka o ograniczeniu prawa pobytu na terenie GG (Verordnung uber Aufenthaltbeschrankungen im Generalgouvernement), miała być stosowana zarówno wobec Żydów opuszczających (bez zezwolenia) tereny getta, jak też wobec wszystkich osób, które niosły im pomoc (tzw. Judenbegunstigung). Przez pierwsze miesiące po wprowadzeniu trzeciego rozporządzenia karę śmierci w tego rodzaju sprawach stosowano sporadycznie, niekonsekwentnie i wyłącznie w stosunku do Żydów. Polakom schwytanym na akcie niesienia pomocy Żydom ukrywającym się po aryjskiej stronie groziły wówczas - do lata 1942 r. - grzywny oraz kary więzienia. Sytuacja zmieniła się w sposób dramatyczny wraz z początkiem deportacji; od tego momentu Niemcy przystąpili do bezwzględnego karania wszystkich łamiących paragrafy trzeciego rozporządzenia. Żydów karano natychmiast śmiercią, a wobec Polaków kara śmierci stała się jedną z możliwych opcji. Na podstawie zachowanych akt lwowskiego Sondergericht, ciechanowskiego gestapo czy też powojennych dochodzeń toczonych przed polskimi i niemieckimi sądami można śmiało powiedzieć, że Polaków karano śmiercią dość często, ale w sposób niekonsekwentny. Po wieloletnich, żmudnych i drobiazgowych badaniach prowadzonych początkowo przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich, a następnie przez Instytut Pamięci Narodowej udało się ustalić, że odbyło się nieco ponad siedemset egzekucji na Polakach ukrywających Żydów. Natomiast skądinąd wiadomo, że wiele tysięcy Żydów zostało schwytanych u Polaków, po aryjskiej stronie. Osoby udzielające schronienia czasem wysyłano do obozów, czasem skazywano na kary więzienia. Zdarzało się też, że jedynym skutkiem wpadki była egzekucja schwytanych Żydów. Wiązało się to z amnestiami ogłaszanymi sporadycznie przez Niemców w stosunku do Polaków, którzy sami donieśli władzom o ukrywanych przez siebie Żydach. W takich wypadkach wezwana żandarmeria zabijała zdradzone ofiary, a donosiciel dostawał również część ich ubrań. Praktyka ta była w Tarnowskiem na tyle dobrze znana, że chłopi zeznający w śledztwie pod koniec lat czterdziestych wspominali o niej wielokrotnie. Amnestie były, rzecz jasna, odwrotną stroną bezwzględnych rozporządzeń o karach za przechowywanie i udzielanie pomocy Żydom. Przechowujący Żydów Polacy nie mieli koniec końców żadnej gwarancji, czy - w razie odkrycia przez Niemców tego faktu - pojadą do obozu, czy też zginą z całą rodziną. A takich sytuacji (które omawiam w dalszej części książki) zdarzyło się kilka na terenie powiatu dąbrowskiego.

Niechęć do Żydów - jak pisał w swoim raporcie z zimy 1940 r. Jan Karski - stanowiła tę "wąską kładkę, na której spotykał się okupant i znaczna część polskiego społeczeństwa". Kładkę tę Niemcy starali się umiejętnie poszerzyć za pomocą intensywnej i nieustającej propagandy antysemickiej skierowanej do wszystkich grup społecznych Generalnej Guberni, przede wszystkim zaś - do chłopów. Do każdej wsi docierała ociekająca nienawiścią do Żydów gadzinowa gazeta ścienna "Nowiny", którą sołtysi musieli rozklejać w widocznych miejscach. Natomiast latem-jesienią 1942 r. w dystrykcie krakowskim można było obejrzeć wystawę wędrowną poświęconą tyfusowi, którego głównymi nosicielami mieli być "wałęsający się między wioskami Żydzi". A 1 sierpnia 1942 r. w Tarnowie teatr objazdowy zaczął wystawiać sztukę Haliny Rapackiej pt. Kwarantanna, której wymowa była dokładnie taka sama jak wspomnianej wystawy wędrownej. Oprócz działań propagandowych wprowadzono premie i nagrody dla ludzi zaangażowanych w antyżydowskie działania. Najszerzej stosowany był system skromnych nagród, o których wspominał cytowany na początku Ringelblum. W Dąbrowie Tarnowskiej lokalny Landrat wypłacał za każdego doprowadzonego Żyda 2 kg cukru. Taką właśnie wypłatę pobierał od głowy niejaki Bronisław Przędział, młody człowiek mieszkający pod Dąbrową. Jeden z ocalonych wspominał po wojnie: "Przędział [...] był postrachem Żydów w Dąbrowie Tarnowskiej. Po wysiedleniu ukrywali się niektórzy Żydzi w lesie za Dąbrową. Przędział mieszkał w Bagienicy kilometr za miastem, chodził do lasu, wyłapywał ukrywających się. Za każdego przyprowadzonego na Gestapo Żyda dostawał od Niemców 2 kg cukru. Było to znane w Dąbrowie. Wydał Schacherównę, młodą dziewczynę, rodzinę Spatzów i córkę Metzgerów, rodzinę Fischerów złożoną z matki, córki i szwagra". Oczywiście cukier nie był jedyną nagrodą, dawano go niejako na osłodę. Tuż obok Dąbrowy, w powiecie mieleckim, wypłacano nawet po 500 zł od głowy. Do innych łupów dochodziły części garderoby ściągniętej z rozstrzelanych, zwyczajowo oddawane donosicielom i informatorom. Niekiedy zgłaszali oni przy tym zażalenia, tak jak ów gospodarz z Gorzyc, który pochował zwłoki Żydów zabitych przez polską policję i przywłaszczył część ich rzeczy: "zabrałem sobie sukienkę, trzewiki i chustkę pozostawioną przez [policjanta - J.G.] Lewandowicza i na sukience dopiero później stwierdziłem, że miała dziurę od kuli na plecach". W niektórych wypadkach nagrody były jeszcze bardziej szczodre - pewnemu mordercy Żydów Niemcy w nagrodę wręczyli całą skrzynkę wódki. Czasem wysokość nagrody można było z Niemcami wynegocjować. Oddajmy głos jednemu z gospodarzy, po wojnie skazanemu na osiem lat więzienia za pomoc w złapaniu i zamordowaniu dwóch Żydów: "gestapowiec nazwiskiem Haman pytał nas: «co wam się za zabicie tych żydów należy?», więc Koza odpowiedział: «co łaska - ja przystałbym na jakiś przyodziewek»". Gestapowiec Haman przyznał Kozie rację i cała ekipa została obdarowana walizką pełną pożydowskich ubrań. Niektórzy mieszkańcy jednak, nie licząc na niemiecką hojność, sami pobierali z góry nagrodę, niejako ryczałtem. Michał Witkowski z Luszowic, schwytawszy w swojej stodole żydowską dziewczynkę (wiadomo o niej tylko tyle, że była córką Żyda Lejba), postanowił doprowadzić ją na posterunek żandarmerii do Radgoszczy. Po drodze odebrał dziecku trzymane w rękach zawiniątko, które schował pod mostem. Po wykonaniu zadania (dziewczynka została z miejsca rozstrzelana przez żandarmów) Witkowski wrócił pod most, wyciągnął stamtąd paczuszkę i stwierdził, że znajdowały się tam "dwa swetry i skrzyneczka, w której były igły i nici".

Zauważyć trzeba, że wydawanie i mordowanie Żydów nie spotykało się z równie surową oceną społeczną, jak wydawanie i mordowanie Polaków. W pewnych kręgach to pomoc Żydom uważana była wręcz za działalność wrogą wobec żywotnych interesów narodu polskiego. Tego rodzaju pogląd wyraziło podziemnie pismo wydawane przez Narodowe Siły Zbrojne: "należy napiętnować tych, którzy chcą ukrywać między sobą Żydów, i ogłosić ich zdrajcami sprawy polskiej. Gdyż każdy prawy Polak wie, że w odrodzonej Polsce zarówno dla Niemca, jak i dla Żyda miejsca nie ma". Pisemku NSZ wtórował niejaki Józef Miceusz, konfident gestapo działający w Tarnowie i Krakowie, który "przyznał się do wsypania kilku osób, usprawiedliwiając się tym, że jakkolwiek był konfidentem przez półtora roku, to tylko śledził żydów" *[28 V 1945 r. Miceusza skazano na karę śmierci ("wydawał nie tylko Żydów, ale i Polaków"), udało mu się jednak uciec z więzienia i nigdy nie został schwytany. Sprawę ostatecznie zamknięto w 1986 r.]. W sposób najbardziej lapidarny stanowisko to ujął strażak Pączek z Racławic, który - złapawszy ukrywającą się rodzinę żydowską - oświadczył gospodyni Antoninie Mazur: "ty cholerna żydowska ciotko! Przetrzymujesz Żydów!" *[To nie jest jedyny wypadek stosowania tego rodzaju "inwektyw". W aktach śledczych i we wspomnieniach Żydów niejednokrotnie można natrafić na określenia "żydowski wujek" bądź "żydowska ciotka", skierowane - obraźliwie - pod adresem osób ukrywających Żydów lub z nimi sympatyzujących.].

W lipcu 1942 r. podczas trwających w okolicy akcji wysiedleńczych władze zintensyfikowały kampanię przeciw tyfusowi plamistemu. Jednym z najważniejszych zaleceń opublikowanych w okręgu tarnowskim był zakaz przyjmowania i nocowania obcych w domach. Na pozór chodziło tu o walkę z chorobami zakaźnymi - w rzeczywistości rozporządzenie starosty z 9 lipca wymierzone było w żydowskich uciekinierów szukających ratunku poza granicami likwidowanych gett. Taktyka długotrwałego polowania na Żydów została ujęta w końcu w spójny system rozporządzeń, które wypracowano w trakcie narad szefów policji i administracji cywilnej i który obowiązywał aż do końca okupacji. W jednej takiej "nocie operacyjnej" czytamy: "Der SS- und Polizeifuhrer, 13 marca 1943 r. Dotyczy: Zatrzymanie i likwidacja pozostających na wolności Żydów. Re: Narada naczelników okręgów [Kreishauptmanner] w Łowiczu z dnia 11 bieżącego miesiąca. W związku z ustaleniami podjętymi w dniu 11 bm. rozkazuję, aby natychmiast i jak najenergiczniej wyłapano Żydów i odstawiono ich w celu likwidacji na żandarmerię. Szczególnie idzie tu o Żydów przebywających w miastach oraz na wsi i poruszających się bez opasek [z gwiazdą Dawida - J.G.], którym udało się aż dotąd ujść wcześniej przeprowadzonym akcjom wysiedleńczym. W tym celu należy przede wszystkim włączyć do akcji Sonderdienst, polską policję oraz informatorów [V-Manner]. Należy również wciągnąć do tej akcji jak najszersze masy polskiego społeczeństwa. Po zatrzymaniu Żydów całe ich mienie (ruchomości, gotówkę oraz pozostałe przedmioty) należy odstawić do specjalnie w tym celu utworzonej składnicy mienia żydowskiego [Werterfassung]. Lokalni dowódcy żandarmerii mają sporządzić spisy zakwestionowanych rzeczy i przechowywać je do mojej dyspozycji pod odpowiednią strażą. Osoby, które przyczyniły się do ujęcia Żydów, mogą zostać wynagrodzone aż do 1/3 wartości zajętego majątku. Podpis: Der SS- u. Polizeifuhrer im Distrikt Warschau; SS-Oberfuhrer."

Przedstawiwszy tło wydarzeń, mogę przejść do analizy danych dotyczących wpadek Żydów ukrywających się po aryjskiej stronie, we wsiach i w lasach byłego powiatu dąbrowskiego. Zacząć należy od umiejscowienia zdarzeń w czasie.

Statystyka mordów na Żydach

Usytuowanie omawianych tu wydarzeń na osi czasu w chronologicznym porządku jest zadaniem - jak się okazuje - zaskakująco skomplikowanym. W zeznaniach chłopów (ale również w relacjach wielu ocalałych) lata okupacji zlewają się ze sobą, a jedyny porządek ustalają następujące po sobie pory roku oraz związane z nimi prace polowe. Gdzieniegdzie tylko przebijają wydarzenia o historycznych wymiarach, które zezwalają nam na bardziej precyzyjne powiązanie chłopskiego dyskursu z określonymi datami. Taką chronologicznie wymierną cezurę stanowią: nadejście frontu wschodniego, likwidacja lokalnego getta (choć i tu mogą się pojawić problemy - zwłaszcza gdy dane getto likwidowane było etapami), kolejne dobrze udokumentowane rozboje miejscowego bandyty Kosieniaka czy też masowe egzekucje, na przykład wymordowanie Cyganów w lipcu 1943 r. w Szczurowej. W innych wypadkach, a do takich z całą pewnością należały wypadki mordowania pojedynczych Żydów, ustalenie dokładnych dat nastręcz wiele trudności, jeżeli nie jest po prostu niemożliwe. Chłopi zeznający zaledwie kilka lat po zajściach często mówili: "daty dokładnie nie pamiętam, wiem tylko, że zdarzyło to się w czasie okupacji niemieckiej", "w czasie okupacji niemieckiej, roku ani dnia dokładnie nie pamiętam, ale było to w porze jesiennej", "w niepamiętnym mi roku wiosną byłem wyznaczony krytycznej nocy razem z sześciu innymi chłopami do pełnienia nocnej warty", "jakoś za czasów okupacji niepamiętnego mi dzisiaj roku", "jakoś jesienią, a było to w czasie jak sobie przypominam kopania ziemniaków, przybył do mojego mieszkania żydek, podając swoje nazwisko Gries, i podał, że pochodzi ze Szczucina". Rzecz charakterystyczna, uściślenia chronologii szły w parze z wykształceniem. Polscy urzędnicy gminni czy funkcjonariusze administracji miejskiej byli w swoich wypowiedziach bardziej kategoryczni i potrafili wymienić rok, a niekiedy miesiąc i dzień, kiedy dane wydarzenie miało miejsce.

Jak wynika z przytoczonych danych, w ponad 40 procentach przypadków nie sposób określić dokładnie daty zamordowania ukrywających się Żydów. W pozostałych przypadkach uderza dość wysoki procent mordów przypadających na lata 1943-1944. Tymczasem z raportów żandarmerii niemieckiej wyłania się zgoła inny obraz. Okresem największych "sukcesów" Judenjagd na terenach wiejskich była jesień-zima 1942 r. *[Trzeba tu podkreślić, że stwierdzenie to dotyczy terenów wiejskich. Inaczej rzecz się przedstawiała w miastach.] Wtedy to po wsiach i lasach wyłapywano setkami błąkających się uciekinierów z gett. To właśnie jesienią 1942 r. żołnierze 101. Batalionu Policyjnego operującego na północ od interesujących mnie obszarów wyciągali z bunkrów leśnych setki Żydów *[Christopher R. Browning, Zwykli ludzie. 101. Policyjny Batalion Rezerwy i "ostateczne rozwiązanie" w Polsce, tłum. Piotr Budkiewicz, Warszawa 2000, s. 135-136.]. Rzecz jasna, tego rodzaju zdarzenia z biegiem lat (i - pamiętajmy - przy prawie całkowitej anonimowości ofiar) zaczęły zanikać w pamięci polskich świadków i uczestników tych zdarzeń. Wyraźniej natomiast rysowały się mordy na ludziach, którzy od dłuższego czasu przebywali w okolicy lub przez dłuższy czas korzystali z gościnności polskich sąsiadów. Do refleksji nad zestawieniem w tabeli 3 skłania spora liczba mordów z roku 1944, kiedy to - jak zgodnie podkreślają żydowscy ocaleni z terenów wiejskich - polowanie na Żydów zeszło już na plan dalszy. Większość ukrywających się Żydów została do tego czasu wyłapana, a Niemców w coraz większym stopniu zaprzątało nadciągające ze wschodu zagrożenie sowieckie. Niemniej właśnie te dość późne wpadki z końcowego okresu okupacji najlepiej wbiły się w pamięć miejscowej ludności. I tego też wyrazem są zamieszczone w tabeli liczby.

Okoliczności śmierci

Starając się zrozumieć wyliczenie zamieszczone w tabeli 4, musimy pamiętać o ograniczeniach dokumentacji, na której się ono wspiera. Przede wszystkim wszelka dokumentacja policyjno-sądowa ukazuje jedynie mały fragment opisywanego zjawiska. Za ujawnionymi przejawami zachowań zbrodniczych kryją się inne, które nigdy nie wyszły na światło dzienne *[Po zapoznaniu się ze skończoną już moją książką w okolice Dąbrowy Tarnowskiej udał się Marek Osiecimski, dziennikarz stacji telewizyjnej TVN. Przeprowadziwszy w ciągu zaledwie jednego dnia wywiady z miejscową ludnością, posiłkując się zgromadzoną tu dokumentacją, zdołał zidentyfikować kilka kolejnych żydowskich ofiar, które nigdy nie zostały zarejestrowane w dokumentach archiwalnych służących mi za podstawę źródłową.]. Pamiętać też trzeba, że mordy na Żydach wykrywano w dość wyjątkowych okolicznościach - zazwyczaj na skutek zawiści sąsiadów bądź innych waśni, które owocowały donosami nadsyłanymi na milicję. Szczególnie prawdopodobne były wobec tego dochodzenia w sprawach o mordy, których dokonano w obecności wielu świadków. Natomiast zabójstwa Żydów dokonane na własną rękę przez same osoby ich ukrywające - wobec braku postronnych świadków - do dziś w ogromnej większości pozostają poza wszelką ewidencją. W rzadkich jedynie wypadkach dochodziły one do uszu władzy - zazwyczaj wtedy, gdy głęboki konflikt rozdarł samą rodzinę sprawców i skłonił kogoś do złożenia donosu na współmałżonka czy brata. Zdarzały się też wypadki, gdy o tego rodzaju mordzie wiedzieli inni ukrywający się Żydzi. W jednej z żydowskich relacji czytamy: "w roku 1942 ukryła się u Michała Kozika w Dąbrowie Tarnowskiej (Ruda-Zazamcze) Rywka Gluckmann z dwoma dorosłymi synami. Gospodarz przetrzymywał ich od 1942 do 1944 (około 3 miesiące przed wkroczeniem Armii Czerwonej), jak długo mu się opłacali. Gdy pieniądze się skończyły, Kozik zamordował wszystkich troje siekierami. Żydzi ukrywający się naprzeciwko, a mianowicie Chaskel Gruszow z matką, siostra [...] z Aronem Berkerem, jej mężem, słyszeli krzyki mordowanych i nazajutrz dowiedzieli się, że Gluckmannowie nie żyją. Gruszow obecnie mieszka w Katowicach, Gruszowa mieszka w Dąbrowie Tarnowskiej". Nieco pełniejszy opis podobnej zbrodni zachował się w liście żydowskiego uchodźcy, który opuściwszy Polskę wkrótce po pogromie kieleckim, w liście do swojego znajomego, polskiego chłopa, przedstawił drobiazgowo mord popełniony na jego bracie przez przechowującego ich gospodarza *[W tym wypadku sąd uniewinnił oskarżonego, uzasadniając swoją decyzję w następujący sposób: "Icek Apfelbaum mieszka obecnie za granicą, nieźle mu się powodzi i pisuje listy do świadka Stanisława Gassa, w których posądza oskarżonego o wydanie go z bratem żandarmom, nie przytaczając na to jednak bardziej konkretnych dowodów". Jest to jeden z wielu przykładów ilustrujących trudności, na jakie natrafiano w toku śledztw dotyczących mordowania Żydów. Jest to również jeden z bardzo licznych dowodów na respektowanie przez sądy okręgowe i apelacyjne reguł procedury sądowej w śledztwach tego typu.].

Opisy podobnych spraw można też znaleźć w aktach sądów niemieckich z czasów wojny. Pewien ukrywający się Żyd, dowiedziawszy się o wymordowaniu własnej rodziny przez ukrywających ich chłopów, zameldował o tym sam na żandarmerii. W innym wypadku odtrącona kochanka zawiadomiła policję granatową o mordzie, którego dopuścił się na trzech przechowywanych Żydówkach jej były narzeczony. Ale są to sytuacje wyjątkowe; można założyć, że mordy na Żydach, dokonane przez ukrywających ich gospodarzy, to jeden z tych dramatów, których prawdziwej skali już nigdy nie zdołamy poznać.

Ukrywający się Żydzi a społeczność wiejska: sołtysi, straże, zakładnicy i obławy

Nie ulega wątpliwości, że ogromna większość ukrywających się Żydów wpadła i poniosła śmierć w wyniku zdrady; wydawano ich donosami lub też odstawiano bezpośrednio na najbliższy posterunek PP bądź żandarmerii. Aby zrozumieć okoliczności towarzyszące wpadkom, musimy zacząć od przedstawienia struktur samorządu wiejskiego i wiejskiej samoobrony, które koordynowały wszystkie działania zbiorowe lokalnych wspólnot. Na szczeblu gminy władza znajdowała się w rękach wójtów, czyli urzędników mianowanych przez starostów. Podczas okupacji zdecydowana większość przedwojennych wójtów utraciła stanowiska na rzecz ludzi lojalnych wobec władz niemieckich, których głównie rekrutowano spomiędzy miejscowych volksdeutschów. Z punktu widzenia Niemców podstawowym zadaniem wójtów była mobilizacja polskiej wsi dla potrzeb gospodarki Rzeszy. Chodziło tu o sprawne ściąganie kontyngentów, zachęcanie ludzi do wyjazdu na roboty do Niemiec oraz przekazywanie na teren wiejski rozmaitych zarządzeń okupanta. Od 1940 r. ukazywał się nawet specjalny dwujęzyczny "Biuletyn" przeznaczony dla wójtów, a w starostwach regularnie odbywały się odprawy, podczas których Kreishauptmanni informowali wójtów o bieżących zadaniach i poleceniach płynących z centrali w Krakowie. Otrzymane polecenia wójtowie przekazywali sołtysom, którzy stali na czele samorządu wiejskiego. Przed wojną stanowisko to obsadzano w wyniku głosowania, sołtysami zostawali więc przeważnie gospodarze cieszący się mirem w swojej społeczności. W niektórych okolicach wybory sołtysów były wyborami bezpośrednimi; gdzie indziej głosy oddawali wyłącznie członkowie Rady Gromady. Podczas wojny wyborów nie urządzano, lecz wszystkim sołtysom polecono dalej wykonywać swoje obowiązki, a ustąpienie z funkcji sołtysa Niemcy traktowali jako sabotaż. Jeżeli na stanowisku sołtysa zdarzył się wakat, nowego sołtysa mianował wójt w porozumieniu z władzami niemieckimi. Tak jak wójtów wzywano na odprawy do Kreishauptmanna, tak sołtysów wzywano od czasu do czasu do landkomisarza, a w spotkaniach uczestniczyli też miejscowi żandarmi. Odprawy odbywały się bardzo często - w niektórych powiatach dystryktu krakowskiego sołtysów wzywano nawet co tydzień. W Dąbrowie w takich naradach brał udział wspomniany wcześniej żandarm Richard Ketter - znany w powiecie morderca Żydów. Podczas narad poruszano sprawę kontyngentów, wyjazdów na roboty do Niemiec, a w lecie 1942 r. - problem sprawnej organizacji wywózki miejscowych Żydów do gett zbiorczych (w naszym wypadku - do Dąbrowy i do Tarnowa) lub bezpośrednio do transportów kierowanych do obozów zagłady. Zadaniem sołtysów było zorganizowanie dostatecznej liczby podwód i zmobilizowanie strażników wiejskich. Po deportacji miejscowych Żydów sołtysom przypadła jeszcze inna rola: nieoficjalnych syndyków masy spadkowej pozostałej po wymordowanych. We wszystkich wioskach i gminach do obowiązków wójtów i sołtysów należało dysponowanie pożydowskim mieniem i domami. Choć zagadnienie to wykracza poza ramy mojego studium, warto jednak zaznaczyć również ten rozległy - i jak dotąd niezagospodarowany - teren badawczy.

Z biegiem czasu, po wybuchu wojny ze Związkiem Sowieckim, wraz z narastaniem aktywności podziemia jednym z najważniejszych zadań wójtów i sołtysów stało się zorganizowanie samoobrony wiejskiej. Samoobrona ta opierała się głównie na wartach nocnych, na straży pożarnej oraz na gońcach gminnych. Na przykład w gromadzie Bolesław warta nocna liczyła 30 ludzi zebranych z 12 okolicznych wsi. Chcąc zabezpieczyć magazyny wojskowe, które zbudowano w samym Bolesławiu, Niemcy scalili pobliskie wsie w tzw. gminę zbiorową (Sammelgemeinde) i w ten sposób zmobilizowali do nocnych wart więcej gospodarzy. Wartownicy zbierali się zazwyczaj na wartowni (na wartownię niekiedy zajmowano po prostu chłopską izbę), przy której znajdował się drewniany areszt gminny, zamykany na kłódkę. Co wieczór na wartowni wyznaczony przez Niemców, przez sołtysa lub przez policję granatową komendant straży urządzał odprawy wartowników. Następnie chłopi rozchodzili się pilnować wcześniej im przydzielonych odcinków wsi. Oprócz zwykłych wartowników, którzy stawali na straży w systemie nocnych rotacji, służbę pełnili tzw. dziesiętnicy. Dziesiętnikami byli stali wartownicy, którzy pełnili służbę niejako na etacie wioskowym, pobierali za to skromne apanaże oraz mieli prawo wydawania rozkazów pozostałym wartownikom i strażnikom. Niemcy dbali też o to, aby zawsze przynajmniej jeden członek warty nocnej był uzbrojony w karabin. Oprócz dziesiętników i wartowników ważna rola przypadła zakładnikom, czyli gospodarzom, którzy własną głową ręczyli za to, że na terenie wioski nie dojdzie do działań "zagrażających interesom narodu niemieckiego". Zakładników wyznaczanych przez sołtysów lub przez policję granatową trzymano w szachu, gdyż co tydzień musieli się meldować na najbliższym posterunku, aby "zdawać sprawę ze stanu bezpieczeństwa w terenie". W ten sposób spora grupa gospodarzy stała się, czy mieli na to ochotę, czy też nie, informatorami władz - a za odmowę współpracy można było się znaleźć w obozie pracy.

Co należało do obowiązków warty? Przede wszystkim zabezpieczenie wsi przed "bandytami, partyzantami i innym niepożądanym elementem". Wraz z uaktywnieniem się oddziałów partyzanckich na przełomie 1942 i 1943 r. stan bezpieczeństwa na wsi (szczególnie na wschodzie kraju) zaczął się gwałtownie pogarszać. Instrukcje płynące z Krakowa zalecały szczególną czujność w wyłapywaniu zbiegłych jeńców sowieckich oraz Żydów uciekających z likwidowanych gett. Wartownicy mieli więc prawo legitymować i zatrzymywać wszelkie podejrzane osoby - a do nich niewątpliwie należeli błąkający się od wsi do wsi Żydzi. Po zatrzymaniu Żyda, zanim do sprawy włączyły się inne instancje, wartownicy mieli również szansę na przeprowadzenie własnego "dochodzenia". Jeden z polskich świadków tak opisywał schwytanie zamożnego Żyda ukrywającego się pod Mędrzechowem: "kiedy siedział [w areszcie], to słyszałem, jak płakał i żalił się. Dowiedziałem się także, że [wartownicy] wypuszczali go z wartowni i chcieli, żeby prowadził ich pod swój dom i wskazał, gdzie ma zakopane rzeczy i złoto. Kiedy nie chciał wskazać, wówczas bili go i katowali". Czas spędzony przez złapanych Żydów w areszcie, to męczące godziny wyczekiwania na śmierć, które wypełniały błagania o litość, o darowanie życia. Szczególnie dramatyczne sceny rozgrywały się wtedy, gdy złapani Żydzi znali swoich ciemiężców. "Wówczas ujęty odszedł na bok i głośno się modlił: «Boże, za co Ty nas tak doświadczasz, za co ci ludzie nas tak prześladują. Ja jestem taki młody i chciałbym żyć!»". Żyd Haskiel Rand, złapany przez wartę w gminie Wojnicz w grudniu 1943 r. wraz ze swoim dziewięcioletnim synem Izaakiem, został tak pobity, "że całą twarz miał we krwi, tak że początkowo nie mogłem go rozpoznać - zeznawał granatowy policjant. - Rand wówczas zwrócił się do mnie ze słowami: «panie komendancie, patrzcie, co oni ze mną zrobili, jak mnie pobili». Na to jeden z tych, co go doprowadzili, to jest Stanisław Kok, odpowiedział: «zbiliśmy cię, boś się rzucał, sukinsynu»". W Sutkowie pod Radgoszczą w maju 1944 r. warta chłopska schwytała osiemnastoletniego Chaima Knie. Jeden z wartowników krzyknął do komendanta straży: "Franciszku, mamy żyda!". Schwytany Knie, którego mieszkańcy nazywali Chaimkiem, prosił swoich strażników o litość. Bezskutecznie. "Gdy mnie Chaim zauważył - zeznawał parę lat później komendant straży z Sutkowa - zwrócił się do mnie ze słowami: «co ja im winien, czemu oni mnie tak powiązali». Potem Chaim usiadł sobie na szkarpie i zaczął się nawet modlić... Nadmieniam, że schwytanego Chaima wszyscy znali, bo jakoś od początku działań wojennych ukrywał się w okolicy". Skrępowaną ofiarę następnego dnia rano odstawiono na posterunek policyjny w Radgoszczy, gdzie został zamordowany. Jak widać z przytoczonych przykładów, schwytanych Żydów traktowano brutalnie. Niekiedy bardzo brutalnie. Kolejnym krokiem po aresztowaniu Żyda było wezwanie sołtysa lub wójta, do którego należała decyzja o dalszym postępowaniu. W nielicznych wypadkach (zazwyczaj do połowy 1942 r., kiedy jeszcze istniały w okolicy jakieś getta) sołtys mógł zarządzić zwolnienie aresztanta. W praktyce w przytłaczającej większości wypadków zapadała jednak decyzja o wydaniu Żydów w ręce władz. Wówczas sołtys wyznaczał gospodarza obarczonego powinnością podwody szarwarkowej (innymi słowy - przymusowej i za darmo) celem odtransportowania zatrzymanego do najbliższego posterunku PP bądź na żandarmerię. W razie nieobecności sołtysa podwodę wyznaczał podsołtys lub komendant straży, a jeśli i oni byli nieobecni - jeden z dziesiętników. Jeżeli natomiast transport zatrzymanych z takich czy innych powodów był niemożliwy, a we wsi nie było telefonu, to na posterunek posyłano gońca gminnego. Goniec taki miał oficjalny status i niejako z urzędu musiał towarzyszyć policji przy rewizjach i przeszukaniach u lokalnych gospodarzy. Gońcy wiejscy oraz woźnice transportujący Żydów na policję na rozkaz sołtysa stawali przed trudnym dylematem - odmowa mogła się skończyć podwyższeniem kontyngentu, aresztowaniem lub nawet śmiercią. Wypuszczenie odwożonych na śmierć Żydów mogło znów za sobą pociągnąć surowe kary ze strony Niemców. Represje zresztą mogły spaść i na innych: to właśnie dlatego w każdej wiosce kilku gospodarzy wyznaczano na zakładników - żeby uniknąć tego rodzaju niespodzianek. Natomiast po wojnie tych samych woźniców i gońców sądzono za współudział w morderstwie na transportowanych Żydach i niejednokrotnie skazywano na wieloletnie więzienie.

Należy tu wspomnieć o wyjątkowo trudnej roli sołtysów, którzy w okresie polowania na Żydów znaleźli się w sytuacji, do której zupełnie nie byli przygotowani. Postawieni po wojnie przed sądem, w dość nieporadny z reguły sposób usiłowali bronić swojego dobrego imienia. Sołtys z Kłyża, skazany ostatecznie na sześć lat więzienia za wezwanie do wsi policji granatowej, która w wyniku tego schwyciła i zamordowała miejscową Żydówkę, tłumaczył się: "przewinienie moje polegało na tym, że niejaki Julian Żelazny zgłosił się do mnie urzędowo i zażądał ode mnie zgłoszenia do policji granatowej, że Żydówka ta prosi, by ją policja odstawiła do getta, a ja żądaniu temu musiałem uczynić zadość". Władysław Nagórzański, sołtys z Siedliszowic i organizator obławy, której ofiarą padł ukrywający się od roku w okolicy miejscowy żydowski kupiec, również tłumaczył się wyższą koniecznością: "policjant wydał polecenie, bym jako sołtys wysłał kilku chłopów celem ujęcia żydka". Z jednej strony w razie zaniechania pościgu bądź wypuszczenia Żydów sołtysom groziły surowe represje ze strony Niemców. Z drugiej strony musieli brać pod uwagę "elementy wątpliwe" wśród własnych sąsiadów. Ktoś w końcu Żyda wydał, złapał, obrabował. Bardzo często to właśnie ci ludzie domagali się szybkiej egzekucji łub bezzwłocznego oddania schwytanych w ręce władz. Opornym sołtysom grożono denuncjacją. Choć przeważnie pisane toporną, nieporadną polszczyzną, donosy do władz bardzo łatwo mogły stać się przyczyną zguby sołtysa i jego rodziny. W jednym z takich pism czytamy: "Wkreślam parę słów do władzy niemiecky zarzedu gminy ojżen najpierw zwracam się do żiendarmerii i Pana Komendanta w Kraszewie bo u nasz w Gutkowie wyrabiają się straszne rzeczy sporęki sołtysa, bo sołtys Głuszniewski i Władysław Konieczek ta są pierwsze politykanci, bo ich powinno dawno już nie być, to by drugich nie oszukowali". Niemcy tłumaczyli te pisma na niemiecki, a dalszy los sołtysa zależał już wyłącznie od widzimisię komendanta miejscowego posterunku. Przekazanie sprawy w ręce władz policyjnych nie oznaczało wcale, że straż wiejska spełniła już swój obowiązek. Po przyjeździe policji straż musiała obstawiać i ubezpieczać funkcjonariuszy, towarzyszyć im do wiejskiego aresztu bądź do gospodarstwa, w którym podejrzewano obecność Żydów. Ale i na tym obowiązki warty się nie kończyły. Jeden z wartowników ze wsi Łęki Dolne zeznawał: "jednemu z chłopów polecono odciągnąć sieczkarnię od ściany, po czym gestapowiec [chodzi o żandarma - J.G.] po odbiciu drzwi prowadzących do kryjówki wezwał żydów do opuszczenia tejże. Gdy nikt się nie odezwał z kryjówki i nie wychodził, gestapowiec rzucił dwukrotnie granatem, po czym z karabinu maszynowego ostrzeliwał kryjówkę. Ponieważ ja byłem wzrostu niskiego, gestapowiec wręczył mi łańcuszek i polecił mi wejść do lochu i wyciągnąć zwłoki żydów na zewnątrz. Wszedłem więc do lochu, zakładałem każdemu już nieżyjącemu żydowi łańcuszek na rękę, po czym inni chłopi wyciągali dalej żydów na zewnątrz [...]. Dopiero po ich wyciągnięciu na powierzchnię okazało się, że jedna żydówka jeszcze daje znaki życia, więc gestapowiec polał ją wodą, żydówka otworzyła oczy, a gdy nic nie mówiła, gestapowiec ją zastrzelił". Jak widać z tego opisu, od czasu przyjazdu policji do chwili mordu warta odgrywała wciąż rolę ważną, choć drugoplanową; usługową wobec mundurowych.

W większych wsiach, takich jak wspomniany wcześniej Bolesław, oprócz warty nocnej istniała też warta strażacka. Od warty nocnej różniła się przede wszystkim lepszą koordynacją działań - strażacy ćwiczyli w końcu razem, byli zdyscyplinowani i wprawieni w działaniach zespołowych. Poza tym przed wojną komendanta ochotniczej straży pożarnej, tak jak sołtysa, wyłaniano w drodze wyboru przez ogół wioski. Cieszył się on we wsi wobec tego pewnym szacunkiem, a jego decyzje miały znaczną moc sprawczą - nie tylko w dziedzinie gaszenia pożarów. Komendanci straży pożarnej, podobnie jak sołtysi, pozostali na stanowiskach podczas wojny. Strażaków - z oczywistych przyczyn - nie obowiązywała godzina policyjna, korzystali więc z większej swobody ruchów niż inni gospodarze. A pod pretekstem zbiórek strażackich można było przeprowadzać różne ćwiczenia, choćby ćwiczenia z poszukiwania i łapania Żydów. Przykładem tego rodzaju ćwiczeń może być akcja strażaków z Racławic (wieś między Miechowem a Olkuszem), którzy w czerwcu 1944 r. zostali zwołani na zbiórkę. Celem ćwiczenia było przeprowadzenie rewizji w domu niejakiego Wawrzyńca Pomiernego, u którego - jak mówiono we wsi - przechowywali się Żydzi. Istotnie, podczas rewizji strażacy wykryli w stodole podejrzanego sześcioro Żydów: "dwoje Lewkowiczów i czworo dzieci Krotzerów". Jedna z Żydówek usiłowała salwować się ucieczką, ale i ją niebawem dopadli inni, czekający w pobliżu strażacy. "Lewkowiczowa starała się ukryć w pszenicy, a Kozioł starał się odciąć jej drogę, idąc ziemniakami rosnącymi tuż przy pszenicy. Gdy Lewkowiczowa opierała się - uderzył ją". Cała operacja poszukiwania została przeprowadzona z pewną dyscypliną: strażacy podzielili się na dwie grupy, po sześć osób w każdej. Jeden ze strażaków mówił potem, że zaglądali jedynie do domów, "nie przeszukując jednak dokładnie piwnic czy strychów". Potem podjechały podwody wyznaczone przez przywołanego na miejsce sołtysa, "a strażak Pączek związał Lewkowiczów sznurem". Sam sołtys słyszał, jak "Żydzi z płaczem prosili obecnych, aby ich nie odprowadzano do policji", a potem "zrobiło mu się słabo i z mieszkania wyszedł". Zanim jednak zrobiło mu się słabo, zdążył wyznaczyć podwody. Następnie złapanych Żydów odstawiono na posterunek PP w pobliskiej Sułoszowej, a później do Wolbromia, na żandarmerię, gdzie zostali zgładzeni. Akcja racławickiej straży pożarnej nie była zdarzeniem wyjątkowym. W pamięci świadków (zarówno strażaków, jak i innych gospodarzy) utrwaliły się kilkakroć powtarzane akcje wyłapywania Żydów przeprowadzane przez miejscową ochotniczą straż pożarną. Na wiosnę 1944 r. odbyło się kilka tego rodzaju akcji, skończyły się jednak niepowodzeniem. Kiedy indziej znów (co do daty świadkowie nie byli w stanie się zgodzić) złapano kilku Żydów, których na polu za wioską zabił przywołany specjalnie w tym celu polski policjant. Wśród racławickich strażaków nie było zresztą wielu zagorzałych antysemitów, ale wystarczyło kilku, "którzy byli znani we wsi ze swego nieprzychylnego i wrogiego stosunku do Żydów", aby pozostali posłusznie udali się na akcję. Czynili to raczej ze strachu przed kolegami i przed Niemcami niż z własnego przekonania. Poza konformizmem wrogość, agresja w stosunku do Żydów były motywowane - co do tego świadkowie nie mieli wątpliwości - chęcią grabieży żydowskiego złota. Zachowanie się straży pożarnych w dystrykcie krakowskim nie odbiegało od tego, co działo się i na innych obszarach Generalnej Guberni.

W "Biuletynie Informacyjnym" (organ Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK) z 22 października 1942 r. opublikowano następującą notatkę dotyczącą likwidacji podwarszawskich gett: "przeprowadzono mordowanie i wywożenie Żydów w Wołominie, Stoczku, Węgrowie, Radzyminie, Jadowie, Siedlcach. Z różnych stron nadchodzą wiadomości o masowym mordowaniu Żydów, lecz żadne z nich nie są tak straszne, jak to, co nam donoszą z Wołomina i Stoczka. Straż pożarna w Wołominie i męty społeczne spośród ludności Stoczka, które brały czynny udział w akcji niszczenia Żydów, zyskały sobie fatalną kartę w historii, dopomagając w zbiorowym mordzie, wyszukując ukrywających się i przodując w grabieży". Biuletyn "Informacja Bieżąca" donosił o likwidacji getta w Stoczku: "w wysiedleniu Żydów 24 X haniebny udział wzięła polska Straż Ogniowa, wyciągając ich z mieszkań, rabując mienie. Katowskie pachołki doczekały się pochwały od niemieckiego Starosty". W odróżnieniu od koordynowanej z okupantem akcji straży pożarnej w Stoczku akcje racławickiej straży pożarnej odbywały się bez żadnego uczestnictwa Niemców. Nawet policję granatową wzywano dopiero po fakcie, po zakończeniu obławy. Niekiedy straż pożarna nie tyle wspomagała, ile wręcz zastępowała policję granatową w wyszukiwaniu Żydów. Na posterunek PP w Mszanie Dolnej nadeszło zawiadomienie, że u jednego z gospodarzy w Skrzydlnej ukrywają się dwaj Żydzi - bracia Jumka i Josek Gryblowie. W związku z tym, że tego akurat dnia na posterunku zarządzono alarm i funkcjonariusze mieli zakaz oddalania się od budynku, schwytanie Żydów zlecono telefonicznie strażakom. Strażacy opuścili wówczas wartownię, otoczyli odpowiedni dom i pojmali Żydów. Strażaków używano zresztą i do innych celów. W Szczurowej po masakrze miejscowych Cyganów strażaków zmobilizowano do obstawienia miejsca egzekucji, a potem wykorzystano jako grabarzy do pochowania pomordowanych. Według jednego ze świadków: "[Engelbert] Guzdek [żandarm - J.G.] polecił sołtysowi niezwłocznie zwołać straż pożarną. Na sygnał trąbki w ciągu 5 minut zgłosiło się 21 strażaków. To na razie wystarczyło, Guzdek zabrał ich na cmentarz. Wnet zadzwoniły łopaty" *[Ten dualizm zadań OSP trwał i po wojnie. W celu włączenia strażaków w szerzej pojęte akcje utrzymywania porządku na Podlasiu zainicjowano akcje "Każdy strażak ormowcem - każdy ormowiec strażakiem".]. Wartom strażackim (pomimo dyscypliny i świetnej znajomości terenu i ludzi) zdarzały się też pomyłki. Paweł Nogal, naczelnik OSP w Zagorzycach, schwytał na drodze nieznajomego mężczyznę, "który prawdopodobnie miał być narodowości żydowskiej", a następnie oddał go w ręce bawiących akurat we wsi żandarmów niemieckich. Już wkrótce okazało się, że nieznajomy nie jest Żydem, lecz Polakiem Janem Byczkiem, wędrownym sprzedawcą nici. Niezrażeni tym Niemcy i tak zabrali schwytanego Byczka ze sobą, a następnego dnia - rozstrzelali go za posterunkiem.

Pora teraz przejść do obław - kolejnego zagrożenia stojącego przed ukrywającymi się Żydami. Obławy przeprowadzane z wykorzystaniem opisanych wcześniej wiejskich struktur samoobrony należały do najskuteczniejszych broni stosowanych przez Niemców przeciwko Żydom ukrywającym się na terenach wiejskich. O stopniu ich skuteczności niech świadczy fakt, że spośród 239 Żydów wykrytych i zabitych na terenie powiatu dąbrowskiego, o których mamy informacje w źródłach archiwalnych, aż 34 wpadło w sidła obławy. W rzeczywistości liczba ta była proporcjonalnie o wiele większa, gdyż powojenne sprawy karne z rzadka jedynie ocierały się o zjawisko obław. Obławy traktowano jako czysto niemieckie przedsięwzięcia, tak więc i odpowiedzialność za żydowskie ofiary - w rozumieniu polskich sądów - spadała na barki niemieckich decydentów i uczestników. Poza tym obławy leśne miały jeszcze większy potencjał zagrożenia niż przeszukania prowadzone w wiejskich chałupach. Ziemianki i bunkry budowane w lasach zazwyczaj - choć i tu są wyjątki - wymagały wspólnej pracy zespołu ludzi i stanowiły schronienie dla całych rodzin bądź też grup rodzin. Wpadka siłą rzeczy pociągała za sobą wiele ofiar. W relacjach z powiatu dąbrowskiego natrafiamy na opisy obław, których ofiarą padło od kilku do kilkunastu Żydów równocześnie.

Z punktu widzenia skuteczności i zasięgu obławy można podzielić na te bezpośrednio powiązane z likwidacją gett oraz późniejsze, cechujące się inną dynamiką - i najczęściej skierowane również, ale nie wyłącznie, przeciw Żydom. Obławy na Żydów ratujących się przed deportacją i śmiercią organizowano z rozmachem, wykorzystując niemieckie i polskie siły policyjne. Oprócz formacji mundurowych w łapaniu zbiegów brali udział miejscowi chłopi - przymuszeni do udziału niemieckim rozkazem lub też zachęceni obietnicą łupu na ujętych zbiegach. Wczesne obławy przynosiły szczególnie obfite żniwo, gdyż Żydzi w pierwszych godzinach i dniach ucieczki nierzadko poruszali się sporymi grupami i zazwyczaj kiepsko orientowali się w terenie. Ci, którzy przetrwali pierwsze obławy, z czasem udoskonalali swoją strategię przetrwania, inwestując czas i wysiłek w wybudowanie stałych schronów, dających jakąkolwiek osłonę przed wpadką i przed zimnem.

Sygnałem do obław były polecenia rozsyłane z zarządów gmin do sołtysów. Jedno z takich pism zachowało się w aktach krakowskiego sądu. 28 sierpnia 1942 r. wójt Franciszek Rusina z Kośmic Wielkich wystosował następujący list do sołtysa w pobliskich Janowicach (na wschód od Miechowa i na północny zachód od Dąbrowy Tarnowskiej): "w związku z zarządzeniem Starostwa Powiatowego w Krakowie z dnia 14. [o] 8.1942 r. w sprawie wysiedlenia żydów z terenu gminy zawiadamiam, że zarządzenie to jest bardzo surowe. W wykonaniu tegoż zarządzenia i na polecenie miasta Wieliczki należy dopilnować, aby na terenie tamtejszej gromady nie znajdował się ani jeden żyd, żydówka czy dziecko żydowskie. Zatem wyśle Pan zakładników natychmiast, by przeszukali cały teren gromady; zaułki, krzaki itp., czy ci gdzieś nie przebywają. Przyłapanego wzgl[ędnie] napotkanego żyda należy odstawić natychmiast do posterunku Policji Polskiej. Zaznaczam, że za przechowywanie żyda w mieszkaniu każdemu grozi kara śmierci. Również odpowiedzialność za przebywanie żyda na terenie gromady spada na sołtysa i w razie zaniedbania tegoż grozi mu kara śmierci. Upominam jeszcze raz, żeby ta sprawa była należycie dopilnowana. Za wykonanie tegoż jest Pan odpowiedzialny pod grozą kary śmierci. Kośmice Wielkie, dnia 28 sierpnia 1942 r." Trudno powiedzieć, czy takie same pisma trafiły do rąk sołtysów powiatu dąbrowskiego, ale nie ma wątpliwości, że lokalne polskie władze samorządowe zostały skutecznie zmobilizowane do działania. Schemat działania był dość prosty - do sołtysa wpływała informacja, że u któregoś z gospodarzy ukrywają się Żydzi. Często informatorami byli sami ukrywający Żydów, którzy - z takich czy innych względów - chcieli się kłopotliwych gości pozbyć. Obowiązkiem sołtysa było powiadomienie policji i zorganizowanie łapanki. Zachował się opis jednej z wielu takich sytuacji: "wobec tego, że Ludwik Kosian mi o tym [że w jego stodole ukrywa się Żyd - J.G.] zameldował, udałem się do dworu, w którym był telefon i zgłosiłem o tym policji w Otfinowie, od policji dostałem polecenie, by obstawić stodołę [...]. Wysłałem gońca, ażeby powiadomił ludzi, aby wzięli udział w łapance. Za chwilę zobaczyłem ludzi, a była ich masa, prowadzących jakiegoś człowieka" *[Jak zeznali świadkowie, we wspomnianej łapance na sześćdziesięcioletnią ofiarę wzięło udział około stu osób. Schwytanemu raz udało się uciec, lecz tłum złapał go ponownie i koniec końców Żyda odstawiono w ręce granatowych policjantów, którzy go zabili. Po wojnie pod sąd postawiono sołtysa i kilku innych łapaczy - wszyscy zostali uniewinnieni.].

W organizowaniu i przeprowadzaniu akcji przeciwko Żydom niezwykle ważna rola przypadła wcześniej omawianym strażom wiejskim. Z punktu widzenia żydowskich niedobitków chowających się po lasach dodatkowe zagrożenia dotyczyły dwóch płaszczyzn. Z jednej strony ujęcie kolektywu wiejskiego w paramilitarną dyscyplinę straży zwiększyło groźbę rewizji w chałupach i nadawało im oficjalną sankcję, a z drugiej - ułatwiało organizację i zwiększało skuteczność obław w pobliskich lasach. Obecność w ten sposób ukonstytuowanej władzy ułatwiała też organizowanie obław na własną rękę. W gromadzie Brnik obławę na Żydów zorganizowano prewencyjnie, w obawie przed ewentualną akcją niemiecką. "Ponieważ Niemcy wiedzą, że dużo żydów jest w Brniku i obawa jest, że gromada Brnik popadnie w katastrofę" - jak to podsumował jeden z uczestników obławy. Podobny, prewencyjny charakter miała obława zorganizowana z rozmachem w marcu 1943 r. w okolicach Mędrzechowa. Mieczysław Sojka, jadący z Radwana przez Wólkę Mędrzechowską, "zauważył w polu w krzakach pięciu obywateli narodowości żydowskiej, a mianowicie: matkę i trzech synów oraz jednego ob[ywatela] narodowości żydowskiej nazwiskiem Fałek". O swoim odkryciu Sojka poinformował niezwłocznie sołtysa Wólki, który natychmiast zarządził obławę w celu ujęcia wykrytych Żydów. Równocześnie Sojkę posłano do pobliskiego Mędrzechowa, gdzie znajdował się najbliższy posterunek żandarmerii. Obława ruszyła, nie czekając na pojawienie się żandarmów. Wzięło w niej udział - jak zeznał jeden ze podejrzanych - około 300 osób, czyli prawie cała dorosła ludność wioski. "Jedni poszli na polecenie Trzepaczka, gdyż napędzał ich sam, chodząc po domach, inni zaś byli z ciekawości" - konkludował zeznający. Warto tu dodać, że o ile w wypadku obław urządzanych oddolnie działała presja sołtysa, o tyle w innych wypadkach o masowy udział dbali zakładnicy gromadzcy (wyznaczani przez sołtysa lub przez policję granatową), którzy ręczyli głową za pomyślność przedsięwzięcia. Opisana wyżej obława zakończyła się sukcesem, a pięcioro ciężko pobitych Żydów przekazano w ręce mędrzechowskich żandarmów, którzy ich niezwłocznie rozstrzelali. Podobną mobilizację gospodarzy do udziału w obławie na Żydów przeprowadzili zakładnicy w Toni. "Na wiosnę 1943 r. w Wielką Sobotę koło godziny 10 przed południem przyszedł do mojego domu zakładnik gromadzki Piotr Czupryna, oświadczając mi, gdyż z rozkazu sołtysa oraz niemców mam iść na obławę celem ujmowania żydów. Ja na to się nie zgodziłem i Czupryna poszedł dalej do innych domów, a za jakieś 20 minut przyszedł znowu i powiedział, że jak nie pójdę, to przyjdą po mnie Niemcy. Wobec takiego stanu rzeczy zmuszony byłem iść i udałem się do kępy wiklinowej koło wału Wiślanego, gdzie wiedziałem, że ukrywali się żydzi, lecz w kępie nikogo nie zastałem i schroniłem [się tam]. Za jakąś chwilę przyszedł do tej kępy, gdzie się schowałem, Roman Wawrzynek i Wójcik Jan i razem tam siedzieliśmy. Słyszałem, będąc w kępie, w niedalekiej odległości jakieś rozmowy oraz ruchy ludzkie, lecz nikogo nie widziałem, w szczególności ani żandarmerii niemieckiej], ani policji polskiej, gdyż krzaki, w których byłem schowany, były wysokie tak, że na bliską odległość nie widziało się człowieka. W tej kępie przesiedziałem z około dwie godziny, a następnie krzakami doszedłem pod swój dom i już więcej nigdzie nie wychodziłem. Słyszałem następnie, że w czasie tej obławy zostało ujętych coś około 6 osób narodowości żydowskiej, które zostały zastrzelone. Ja żadnego czynnego udziału w obławie nie brałem". O tym samym wydarzeniu czytamy w relacji granatowego policjanta: "na terenie gromady Tonie [Tonia] nad rzeką Wisłą w tak zwanej «wiklinie» ukrywały się do Wielkanocy 1943 r. dwie rodziny żydowskie, które wybudowały sobie w tych zaroślach ziemiankę. Żandarmeria niemiecka, w szczególności kierujący akcją zupełnego wyniszczenia żydów komendant tejże żandarmerii Guzdek zarządził na Wielką Sobotę 1943 r. obławę przeciwko tymże ukrywającym się żydom. Ażeby obława dała lepsze wyniki, Guzdek wyznaczył w tym celu około 10 zakładników, których osobiście uczynił odpowiedzialnymi za to, by mężczyźni gromady Tonie w dniu tym stawili się na obławę. Zakładnicy obchodzili domy, powiadamiając obywateli gromady Tonie o bezwzględnym rozkazie stawienia się mężczyzn na obławę oraz podkreślając, jakie niebezpieczeństwo im grozi ze strony Guzdka w wypadku, gdyby się na obławę nie stawili".

Natomiast obława widziana oczami ofiary (w tym wypadku dziesięcioletniego chłopca ukrywającego się wraz z rodziną pod Dąbrową) wyglądała w ten sposób: "później, gdy ciocia musiała czasami chodzić do wsi [po żywność - J.G.], wyszpiegowali nas [chłopi] i sprowadzili policję do lasu. Było to 10 lutego [1944 r.]. Na dworze mróz, ale u nas w ziemiance taki gorąc, że wszyscy byliśmy rozebrani, a siostra boso, gdy niespodziewanie wpadła policja. Uciekaliśmy, jak staliśmy. Z naszej kryjówki uratowali się wszyscy i przenieśliśmy się do innego lasu. W sąsiedniej kryjówce zginęło 8 osób, między innymi matka, która nie chciała zostawić kulawej córki, i jej mąż". Druga kryjówka została jednak również zdekonspirowana podczas kolejnej obławy - tym razem na trop ukrywających się Żydów wpadł gajowy, który powiadomił polską policję i Niemców. "Strzelano za nami i wtedy zginęły dwie moje siostry i kilka osób" - mówił w 1946 r. cytowany powyżej Dawidek Wasserstrum.

Oprócz obław organizowanych przez samych chłopów, przez Niemców bądź też z bezpośredniego zlecenia żandarmerii zdarzały się i obławy inicjowane przez policję granatową. Na terenie powiatu dąbrowskiego przebieg takiej obławy w następujący sposób opisał jeden z jej uczestników: "strażnik wiklin z Kars zameldował, że nad Wisłą między Karsami a Borusową ukrywają się Żydzi. Mądry [komendant posterunku PP w Otfinowie - J.G.] zarządził natychmiastowy wyjazd w to miejsce. Ekspedycją dowodził Lewandowicz. [...] Po dotarciu nad Wisłę nakazał nam otoczenie wskazanej kryjówki, po czym ruszył do niej tylko z Niechciałem [inny policjant z Otfinowa - J.G.]. Prawdopodobnie spodziewał się znaleźć przy Żydach pieniądze lub kosztowności, którymi nie zamierzał się z nikim dzielić. Naszym zadaniem było zatrzymanie Żydów, którzy próbowaliby szukać ocalenia w ucieczce. Po chwili usłyszałem strzały w nadrzecznych wiklinach, a zaraz potem dostrzegłem kilka osób uciekających przecinką w nadrzecznych zaroślach, które szybko zniknęły mi z oczu [...]. Niechciał i Lewandowicz zastrzelili w kryjówce dwóch Żydów. Gdy dołączyliśmy do nich, zarówno zwłoki, jak i kryjówka były już przeszukane. Niechciał nie był zadowolony - machnął tylko ręką i skomentował jednym słowem - «bidoki». [...] Gdy tylko wyszliśmy z trzcin, ten sam informator Mądrego przybiegł z wieścią, że w Karsach przy przewozie rozpoznał oczekującą na prom Żydówkę, której prawdopodobnie udało się zbiec z nadbrzeżnej kryjówki w wiklinach. Lewandowicz i Niechciał rzucili się biegiem i po chwili od strony przewozu usłyszałem kobiece krzyki, następnie strzały, po czym wszystko umilkło. Według relacji Niechciała Żydówkę zastrzelił Lewandowicz. Zwłoki zastrzelonych pogrzebał sołtys z Kars". W 1943 r. doszło do obławy wokół miejscowości Skrzynka. Obława objęła swoim zasięgiem kilka okolicznych wsi, a szczególną uwagę poświęcono domom znajdującym się blisko lasu. Warto wspomnieć, że kwestia domów znajdujących się blisko lasu to odrębne zjawisko, któremu poświęcę nieco więcej miejsca, analizując próby udzielania pomocy Żydom w powiecie dąbrowskim.

Przegląd zachowanych relacji i spraw karnych zdaje się wskazywać, że do zwołania obławy wystarczył ktoś z inicjatywą i z - choćby niewielkim - autorytetem. Mógł to więc być sołtys, bogaty gospodarz, gajowy lub ktokolwiek inny, kto potrafił narzucić swoją wolę innym. Same nagonki na Żydów nie wzbudzały najwyraźniej silnych negatywnych emocji, poza zrozumiałą niechęcią gospodarzy do marnowania dnia pracy na działalność dość bezproduktywną.

Bywały też obławy na Żydów zarządzane ad hoc, bez wcześniejszej mobilizacji lokalnych wart i straży. Jeżeli brakowało mężczyzn, do nagonki brano również kobiety. Przytaczam tu opis takiego pospolitego ruszenia z okolic Szczucina, z kwietnia 1943 r. Zmobilizowana w ten sposób do akcji mieszkanka Wólki Mędrzechowskiej zeznała: "chcieli policjanci posłać Andrzeja Łabuza, który stał z nimi, po ludzi, lecz ten nie chciał, tłumacząc, że w miasteczku jarmark i ludzi we wsi nie ma, bo są na jarmarku, i powiedział, że robotnicy sadzą drzewka w lesie, to może oni pójdą. Po drodze wzięto 3 chłopców, którzy pracowali przy sadzeniu drzewek. Na przedzie szli Niemcy, potem policjanci, a za nimi my, cywile. W miejscu, gdzie las szczuciński i słupski łączą się ze sobą, rozdzielono nas na dwie grupy, z tym że potem mieliśmy się zejść. W grupie, do której mnie przydzielono, był 1 żandarm niemiecki i 1 policjant granatowy. W obu partiach byli Polacy, Niemcy i policjanci granatowi. Szliśmy tyralierką, ale my, wiejscy ludzie, szliśmy za Niemcami i policją w tyle. Ja nie poszłam krzakami, lecz szłam drogą. Gdy schodziliśmy się, usłyszałam strzały". Przykładem podobnej kooperacji między Niemcami a ludnością miejscową jest obława opisana przez Helenę Ausserbach. W obławie wzięło udział dwóch członków Sonderdienst oraz grupa chłopców wiejskich spod Dulczy i Radomyśla, którzy wskoczyli na konie i puścili się w las chwytać Żydów. Przykład ten jest zaczerpnięty co prawda spoza powiatu, ale Radomyśl i Dulcza leżą dosłownie tuż za wschodnią granicą powiatu dąbrowskiego, a las, w którym przeprowadzono obławę, był lasem granicznym dwóch powiatów. Na koniec można dodać, że obławy organizowane przez społeczność wiejską pod wodzą sołtysa niekoniecznie i nie zawsze wymierzone były w Żydów. W gromadzie Dąbrówka Szczepanowska (kilka kilometrów na południowy zachód od Tarnowa) sołtys Andrzej Gawron wpadł na pomysł, aby kontyngent ludzi kierowanych na roboty do Rzeszy wypełnić miejscowymi Cyganami: "zebranie gromadzkie uchwaliło zatem, żeby cyganów tych ująć, wobec czego wysłali po nich wartę gromadzką, która udała się do Kępy i ujęła 12-tu cyganów, same starsze osoby, i doprowadzili ich do szkoły. Za jakiś czas przyszedł posterunek z Pleśnej. Jeden z Cyganów został zastrzelony przez granatowych policjantów za próbę stawienia oporu, kilku uciekło, a resztę odstawiono w ręce Niemców". Natomiast Niemcy i PP od czasu do czasu urządzali obławy na Polaków uchylających się od pracy w Rzeszy. Jan Szewczyk, granatowy policjant z posterunku w Otfinowie, zeznawał: "w 1942 roku brałem udział w łapance Polaków celem wywiezienia ich do Niemiec na roboty z grom[ady] Kłyż, pow. Dąbrowa. Łapanka była zorganizowana przez żandarmerię niemiecką z udziałem polskiej policji granatowej z posterunku Otfinów. Udział w łapance brał komendant posterunku Stefan Mądry, policjant Walkowski, Motyka, Eugeniusz Niechciał i z[astęp]ca komendanta Wacław Lewandowicz. Po ujęciu danych osób doprowadziliśmy ich do Niemieckiego Urzędu Pracy w Dąbrowie Tarnowskiej, gdzie z kolei te osoby zostały odesłane transportem do Niemiec na roboty". Od zimy 1943 r. na stacji kolejowej w Dąbrowie Tarnowskiej niejednokrotnie zatrzymywano pociąg osobowy ze Szczucina do Tarnowa. Celem tej tzw. obławy pociągowej było - poza łapaniem szmuglerów - wyłapanie uchylających się od robót w Rzeszy.

W lesie duleckim

Na wschodniej granicy powiatu dąbrowskiego, kilka kilometrów za Radgoszczą, rozciąga się spory kompleks leśny, tzw. las dulecki. Nazwa pochodzi od najbliższych wsi - Dulcza Mała i Dulcza Wielka. Obie wioski, podobnie jak i otaczające je lasy, położone są już na terenie powiatu mieleckiego (gmina Radomyśl Wielki), tak że ukrywających się na tym terenie Żydów wyłączyłem z wyliczeń statystycznych dotyczących powiatu dąbrowskiego. Warto jednak poświęcić trochę miejsca na opis sytuacji Żydów ukrywających się w tym największym kompleksie leśnym bezpośrednio sąsiadującym z interesującym nas powiatem. Tym bardziej że wielu ukrywających się pochodziło z Dąbrowy, z pobliskiej Radgoszczy i okolic, a sposób ukrywania się w lesie znacznie odbiegał od tego, co działo się w pobliskich wioskach. Mamy w tym wypadku dość wyjątkową sytuację, gdyż z lasu duleckiego zachowało się aż pięć relacji złożonych po wojnie przed żydowskimi komisjami historycznymi: dwojga małych dzieci, jednego czternastoletniego chłopca i dwóch dorosłych kobiet. Na tych relacjach opieram przytoczony tu opis.

Do lasu duleckiego pierwsi Żydzi zaczęli napływać latem 1942 r., w miarę postępów akcji przesiedleń z pobliskich wiosek do gett w Tarnowie i w Dąbrowie, a szczególnie po 19 lipca 1942 r., kiedy to Niemcy zgładzili ludność żydowską pobliskiego Radomyśla Wielkiego. O wiele więcej uciekinierów pojawiło się jesienią, po likwidacji najbliższych gett. Czternastoletni Herman Amsterdam znalazł się w lesie we wrześniu 1942 r., tuż po Jom Kipur. Po kilku dniach w lesie znajdowało się już ponad 50 Żydów, w większości koczujących pod gołym niebem lub kryjących się pod osłoną z gałęzi. Pierwsza obława nastąpiła jeszcze we wrześniu, za sprawą gajowego z pobliskiej miejscowości Małec, który naprowadził żandarmerię na trop zbiegów. W tej pierwszej obławie schwytanych zostało około 30 Żydów. Ci, którym udało się ją przetrwać, przystąpili do budowy schronów, niejednokrotnie znakomicie zamaskowanych, z kilkoma tunelami umożliwiającymi ucieczkę. W lesie pojawili się również miejscowi bandyci, z którymi ukrywający się nawiązali niełatwą i nietrwałą współpracę. Wśród żydowskich uciekinierów w lesie duleckim znajdowało się kilku przedwojennych żołnierzy Wojska Polskiego, którzy zdobyli kilka karabinów i granatów, i do pewnego stopnia ujęli życie poukrywanych w schronach Żydów w karby dyscypliny. W relacji młodej kobiety ukrywającej się w tym lesie czytamy: "partyzantka żydowska była podzielona na grupy po 10 osób, razem 50 osób. Każda grupa miała swój schron, wygodnie urządzony, osobno miejsce do spania, osobno do gotowania, dyscyplina była wojskowa". Liczba ukrywających się zmieniała się z miesiąca na miesiąc. Według jednego szacunku wynosiła ona od kilkudziesięciu do kilkuset ludzi. Część Żydów wpadała w częstych obławach, ale na ich miejsce napływali inni, wygnali z domu przez ukrywających ich dotąd gospodarzy. Inni uciekali z pobliskich Julagów, takich jak Mielec czy Dębica.

Helena Aussenberg, urodzona i wychowana w Radomyślu Wielkim, również dołączyła do uciekinierów szukających bezpiecznego schronienia w lesie duleckim. Od końca lipca, po likwidacji radomyślańskiego getta, Aussenberg (z niemowlęciem na ręku) wraz z liczną rodziną błąkała się przez kilka miesięcy między okolicznymi wioskami. Niekiedy udawało im się zaczepić na parę dni przy istniejących jeszcze żydowskich skupiskach. Ale tych było z każdym dniem coraz mniej. Z czasem sytuacja stała się jednak rozpaczliwa, a w jednej z wpadek zginęło dziecko i matka narratorki. Zastraszeni chłopi, jeżeli udzielali pomocy, czynili to w największym strachu przed sąsiadami i była to pomoc bardzo kosztowna i z reguły krótkotrwała. We wrześniu Helena Aussenberg znalazła się w pobliżu Dulczy i dowiedziała się o wielkiej obławie, którą przeprowadzono w lesie duleckim dwa dni wcześniej. W obławie tej zginął jej wuj wraz z synem. Być może chodzi tu właśnie o wspomnianą wcześniej obławę, w której wpadło kilkudziesięciu Żydów. Aussenberg wraz z siostrą przechowała się jedną noc w Dulczy u znajomej chłopki, ale już rano musiały uciekać, gdyż jak stwierdziła autorka relacji: "o chłopce, która dała nam schronienie, wiedziano, że pomaga Żydom". Następne dwa miesiące spędziły u chłopki nazwiskiem Pawełczak, która trzymała obie uciekinierki tak długo, jak długo starczyło im ubrań, którymi opłacały gościnę. Potem obie udały się do niejakiej Pachołowej, u której jeszcze przed wysiedleniem z Radomyśla obie zostawiły trochę rzeczy. Po miesiącu trzeba jednak było ruszać dalej - gospodyni zażądała, aby obie Żydówki się od niej wyniosły. Ostatnim etapem wędrówki był las dulecki, w którym Aussenbergówna znalazła się zimą 1942/1943 r. Od pierwszej chwili zwróciła uwagę na niefrasobliwość mieszkających w ziemiankach Żydów (było ich około 30), którzy palili ogniska i nie zachowywali jakiejkolwiek dyscypliny. W lesie (zwanym Wilcze Doły) pojawiali się bandyci, którzy polowali na żydowskie dziewczęta; dochodziło na tym tle do mordów. W ślad za strzelaniną następowały obławy: "chłopi dostali broń - pisała Helena Aussenberg - i otoczyli las. Udało nam się jeszcze na jakiś czas zbiec i nikt nie wpadł w ich ręce. Rano wyszła siostra po drzewo i zauważyła chłopów z karabinami. Wróciła natychmiast, ostrzegła nas i uciekłyśmy w las. Ale pozostała jedna rodzina Spatzów złożona z 12 osób oraz mój ojciec. Ci nie zdołali już uciec i wpadli w ręce chłopów, którzy powystrzelali wszystkich. Ja z siostrą uciekałyśmy na oślep, a za nami strzelano". Obie kobiety uciekały cały dzień, aż na koniec dotarły do świetnie zamaskowanego bunkra, który należał do rodziny Amsterdamów ze wsi Małec. W bunkrze mieszkało kilka osób, w tym jeden stary Żyd Koch z Radomyśla, ciężko ranny w czasie ostatniej obławy. Cierpiał bardzo i zmarł po paru dniach na zakażenie krwi. Mieszkał tam również wcześniej cytowany chłopiec Herman Amsterdam, autor jednej z zachowanych relacji. W podobnych okolicznościach w lesie duleckim znalazła się siedmioletnia wówczas Cyla Braw. Pierwsze miesiące po wysiedleniu Cyla wraz z rodziną spędziła u gospodarza w Dulczy Małej, który przyjął ich za opłatą. W zimie 1942 r. przerażony zwiększającym się ryzykiem wykrycia, chłop wymówił im gościnę i cała rodzina poszła do lasu, żyć w ziemiance. "Leżałyśmy tam cały dzień i nic się nie robiło. Nie mieliśmy czym świecić, a po jedzenie wychodziła mamusia i mężczyzna, po żywność, którą kupowali u chłopów". Tej samej zimy ofiarą bandytów (najpewniej członków bandy Kosieniaka) padli ciotka, wuj i ojciec czternastoletniego Hermana Amsterdama. Jeżeli wierzyć relacji chłopca, to mordercą jego ojca był sam Kosieniak, którego zresztą pewien czas później zabił siekierą inny z miejscowych chłopów. W innej ziemiance ukrywał się mały Dawidek Wasserstrum. "Dzieci zachowywały się bardzo dzielnie, nie płakały, nawet jednoroczne dziecko, które było z nami, nie płakało, jakby rozumiało sytuację. Ciotka wychodziła nocą na pole, wykopywała ziemniaki, sama ścinała zboże na polach i tak żyliśmy. Jeszcze dziś pamiętam ten okrutny głód. Mieliśmy wprawdzie jeszcze trochę rzeczy u Polaków, ale nie chcieli nic oddać. Tak żyliśmy rok".

W maju 1943 r. w lesie duleckim (według młodego Amsterdama) znów ukrywało się 60 Żydów. Nie była to jednak spokojna egzystencja, gdyż co kilka tygodni Niemcy, PP i miejscowi chłopi przeprowadzali obławy, których ofiarą padało za każdym razem po kilku Żydów. W 1944 r. w lesie pozostało już tylko około 30 żydowskich uchodźców. Pod koniec tego roku sytuacja w lesie duleckim stała się dramatyczna. Żydzi - od dawna już wyczerpawszy resztki zasobów finansowych - kradli od chłopów kartofle i drób. W miarę zbliżania się frontu w lesie coraz częściej pojawiały się silne patrole Wehrmachtu. W starciach z chłopami i z żołnierzami zginęło jeszcze kilkunastu Żydów. 27 listopada 1944 r., nie mając już nic do stracenia, ostatnia grupa ukrywających się zdecydowała się przedrzeć się na drugą stronę frontu. Podczas próby przebicia Żydzi zostali wzięci w krzyżowy ogień. Helena Aussenberg tak kończyła swoją relację: "żeby wywołać wrażenie, że jest nas wielu i przestraszyć Niemców, zaczęliśmy krzyczeć «precz z Hitlerem, niech żyje Armia Czerwona». Niemcy pochowali się w bunkrach, my rzuciliśmy do bunkrów granaty, wtedy z dalszych bunkrów wyszli Niemcy i dali ogień. Zaczęła się strzelanina i ze strony sowieckiej [...] nastąpiłam na minę i urwało mi nogę". Z kilkuset Żydów, którzy w ciągu dwóch i pół roku walczyli w lesie duleckim o przetrwanie, ocalało kilka lub kilkanaście osób.

Kim byli miejscowi sprawcy?

Stajemy teraz przed pytaniem: kim byli pośredni i bezpośredni sprawcy żydowskiego nieszczęścia rekrutujący się spośród członków lokalnej wspólnoty? Czy donosiciele, łapacze i mordercy w jakiś sposób odstawali od średniej wioskowej? Czy byli to, być może, przedwojenni kryminaliści, spauperyzowane wiejskie lumpy? Niektórzy historycy nadal, z uporem godnym lepszej sprawy, utrzymują, że działający w miastach szmalcownicy rekrutowali się głównie spośród kryminalistów, spośród lokalnej hołoty. To nieprawda, wiemy już dziś dobrze, że szmalcownicy rekrutowali się spośród wszystkich warstw społecznych. I choć można wśród nich było spotkać zawodowych bandytów, to znakomita większość nie miała żadnych przedwojennych kryminalnych zaszłości. Na ponad 240 osób oskarżonych o wymuszanie na Żydach, którymi interesowały się niemieckie sądy w Warszawie w latach 1940-1943, znajdujemy zaledwie 20 przedwojennych kryminalistów. Natomiast szantażystą z najlepszym rodowodem był niewątpliwie młody hrabia, po wojnie jeden z filarów polskiej emigracji we Francji, który w oficjalnej biografii szczycił się "prześladowaniem i uwięzieniem przez hitlerowców" - w rzeczywistości spędził pewien czas w więzieniu na Rakowieckiej ze względu na próby wymuszenia okupu od dwóch żydowskich handlarzy. Zwykli rzemieślnicy, synowie inteligenccy czy robotnicy zajęli się zaś prześladowaniem Żydów, gdyż było to intratne i niespecjalnie ryzykowne zajęcie, które - przynajmniej w pewnych kręgach - nie pociągało za sobą groźby ostracyzmu społecznego.

Czy na wsiach tropienie Żydów podlegało innym prawom? Czy istniały jakieś cechy wyróżniające delatorów, złodziei żydowskiego mienia, dręczycieli osób ukrywających się i wreszcie morderców Żydów, od reszty dąbrowskiego społeczeństwa? Przyjrzyjmy się zatem ludziom postawionym po wojnie przed sądem za przestępstwa przeciwko Żydom (tabela 5).

Z zebranych materiałów na samym wstępie wyłączyłem dane dotyczące 17 granatowych policjantów oraz 14 sołtysów, podsołtysów i komendantów straży pożarnej, którzy z racji swoich funkcji niejako automatycznie brali udział w prześladowaniu Żydów i tym samym wchodzili w pole zainteresowania sądów. Wyłączyłem też kilkudziesięciu gospodarzy, o których stanie majątkowym nic nie wiemy. Aby uzyskać bardziej reprezentatywną próbkę, oprócz materiałów z powiatu dąbrowskiego uwzględniłem w tabeli 5 również dane pochodzące z powiatu miechowskiego oraz z innych wsi powiatu tarnowskiego. W obu wypadkach chodzi o typowo rolnicze okolice.

Zatrzymajmy się na chwilę nad przedstawionymi danymi. Przede wszystkim zwracają uwagę wiek oskarżonych chłopów i ich status majątkowy. Ludzie biorący udział w prześladowaniu Żydów to w ogromnej większości dojrzali, żonaci mężczyźni powyżej 30. roku życia. Na palcach jednej ręki można zliczyć młodych samotnych mężczyzn z najuboższych rodzin, których obecności można - zdawałoby się - spodziewać w tego rodzaju sprawach. Najbardziej uderzająca jest liczba średniozamożnych gospodarzy uwikłanych w "żydowskie" procesy. W powiecie dąbrowskim, szczególnie zaś na terenach żyznych naddunajeckich madów za w miarę zamożnego uważano już gospodarza mającego ponad 10 morgów (około 5 ha) ziemi. Zdecydowana większość osób prześladujących Żydów nie ma aż takiego areału, ale nie są to ludzie zupełnie biedni; to raczej taka wiejska przeciętna. Małorolnych i bezrolnych jest tu niewielu. Na koniec parę słów o upartyjnieniu podsądnych. Dane odnotowane w tabeli 5 dotyczą lat 1947-1950, kiedy do partii komunistycznej należało około 8 procent dorosłych Polaków. Na wsi procent ten był znacznie niższy - w 1950 r. chłopi stanowili zaledwie 13 procent członków PZPR. Widać więc wyraźnie, że liczba towarzyszy partyjnych wśród zabójców Żydów znacznie przewyższa statystyczną średnią. Wśród 14 ujętych w tabeli członków partii zwraca uwagę obecność szczególnie okrutnych morderców, ludzi, którzy organizowali obławy na Żydów, ich poszukiwania i zabójstwa. Czy w tych ludziach drzemała potrzeba działania, którą po wojnie najlepiej mogli zrealizować w strukturach partyjnych? A może chodziło tu o poczucie bezkarności, które mogła gwarantować legitymacja partyjna? Nie wiadomo, zbyt szczupła podstawa źródłowa uniemożliwia jakiekolwiek spekulacje, ale stanowi też zachętę do dalszego badania tego problemu.

Policja niemiecka

W polskich i w żydowskich zeznaniach i relacjach z powiatu dąbrowskiego bardzo często można się natknąć na stwierdzenie: "przyjechało gestapo z Tarnowa i zabrało Żydów". Przyjazdowi temu towarzyszyły zazwyczaj aresztowania, bicie, egzekucje oraz akcje masowego odwetu. Wypada zatem poświęcić choć trochę miejsca identyfikacji gestapowców z Tarnowa, którzy odwiedzali Dąbrowę i okolice, napawając lękiem miejscową ludność i bezpośrednio przyczyniając się do śmierci wielu ukrywających się Żydów. A warto zaznaczyć, że w Tarnowie, określanym przez samych Niemców jako miasto stwarzające szczególne wyzwania, już w końcu 1939 r. energicznie rozbudowano struktury władz policyjnych i bezpieczeństwa.

Siły policyjne operujące na terenie Tarnowa i okolic składały się z Policji Bezpieczeństwa (Sicherheitspolizei, Sipo), w której skład wchodziła Geheime Staatspolizei (gestapo), czyli tajna policja państwowa, zajmująca się sprawami politycznymi oraz żydowskimi (za sprawy żydowskie odpowiedzialny był Referat IVB, popularnie zwany "Judenreferatem"), oraz z Policji Porządkowej (Ordnungspolizei, Orpo). Siedziba gestapo w Tarnowie znajdowała się przy ul. Urszulańskiej, w dwóch sąsiadujących ze sobą kamienicach. Komórki gestapo zajmowały się polskim podziemnym ruchem oporu, szpiegostwem oraz wszystkimi innymi działaniami stanowiącymi - w oczach Niemców - zagrożenie dla "żywotnych interesów narodu niemieckiego". Na podstawie danych zgromadzonych przez niemieckich prokuratorów w latach sześćdziesiątych można sporządzić w miarę pełną listę pracowników placówki Sipo (Sicherheitspolizeiaussendienststelle) w Tarnowie. Szefem gestapo był zmarły w 1958 r. Josef Palten, a do kluczowych pracowników "Judenreferatu" należeli Gerhard Grunow, noszący tytuł "specjalisty od spraw żydowskich" (Judensachbearbeiter), Walter Baach, Hubert Schachner, Karl Oppermann, Ernst Hufer oraz słynący z bestialstwa Otto von Malottki. Otto Jeck, Hans Nowak oraz Nicolaus Ilkiw pracowali w tarnowskiej placówce jako tłumacze. Ilkiw pochodził z Borysławia, Nowak z czeskiego pogranicza, a Jeck - spod pobliskiego Mielca. Wszyscy trzej obowiązki tłumaczy łączyli ze szczególnie okrutnym pastwieniem się nad zatrzymanymi. Jeck (nawiasem biorąc, bezskutecznie poszukiwany przez prokuraturę w Bochum aż do końca lat osiemdziesiątych) i Nowak z czasem awansowali z prostych tłumaczy na pełnoprawnych funkcjonariuszy gestapo (Kriminalangestellte). Do innych tarnowskich gestapowców szczególnie aktywnych w "sprawach żydowskich" należeli Josef Kastura, pochodzący ze Śląska SS-Oberscharfuhrer Hermann Blache oraz okrutny morderca Wilhelm Rommelmann. Blache, którego koledzy z pracy dowcipnie nazywali "królem żydowskim" (Konig der Juden), niejednokrotnie zabierał na akcje swego siedemnastoletniego syna, któremu kazał rozstrzeliwać schwytanych Żydów, a Karla Oppermanna (zapalony myśliwy, po wojnie inspektor podatkowy w Karlsruhe) widziano od czasu do czasu, jak przechadzał się po mieście w stroju myśliwskim i strzelał z karabinu do Żydów. W powojennych zeznaniach Oppermann zapewniał wprawdzie, że na żadne działania antyżydowskie nie miał czasu, gdyż był całkowicie pochłonięty walką z sabotażem i z polskim podziemiem, ale sąd nie dał tym wyjaśnieniom wiary i skazał go w 1969 r. na dożywocie. Warto tu przytoczyć fragment przesłuchania Oppermanna: "jako specjalista od walki ze szpiegostwem, w którym sabotaż grał niepoślednią rolę, nie miałem nic wspólnego ze strzelaniem do Żydów". - Pytanie: "Panie Oppermann, a czym zajmował się Pan w Tarnowie, w czasie wolnym od pracy?" - Odpowiedź: "Tak w ogóle, to miałem bardzo mało wolnego czasu. Ale kiedy już miałem parę wolnych chwil, to lubiłem się udać na łono natury, na polowanie". Analogie z polowaniem dostrzegali sami Żydzi. Mieszkająca w Radomyślu Wielkim Chaja Rosenblatt opisywała, jak to "w pewnych dniach [jeszcze przed likwidacją radomyślańskiego getta - J.G.] wpadała do miasta mała garstka Gestapo, którym się udało złapać kilku Żydów, ich zastrzelić i natychmiast z powrotem do Mielca, jakby chodziło o wyprawę myśliwską". W relacji mowa o mieleckim gestapo, ale metody działania w obu graniczących ze sobą powiatach nie były, jak z tego wynika, znowu tak od siebie różne. Na marginesie dodajmy, że tenże Oppermann własnoręcznie zamordował wykrytą pod Krakowem i sprowadzoną do tarnowskiego getta żonę przebywającego wówczas w oflagu generała Bernarda Stanisława Monda.

Drugą interesującą nas częścią Sipo była Kriminalpolizei (kripo), czyli policja kryminalna. W odróżnieniu od polskiej policji granatowej (PP), która znajdowała się poniekąd na poboczu struktur niemieckich, kripo była jednym z podstawowych elementów składowych policji niemieckiej umożliwiających kontrolę ludności na podbitym terytorium. Funkcjonariusze kripo pełnili służbę ubrani po cywilnemu, a zdecydowaną większość "kryminalnych" czynnych w GG stanowili przedwojenni polscy policjanci. Na przykład w Krakowie wśród stu funkcjonariuszy kripo znajdowało się jedynie dziesięciu Niemców odkomenderowanych z Rzeszy w ramach tzw. służby na Wschodzie (Osteinsatz) - resztę stanowili polscy policjanci. Obecność polskich tajniaków umożliwiała Niemcom w miarę skuteczną penetrację polskiego społeczeństwa. Kripo miała w zasadzie toczyć walkę z przestępczością pospolitą, ale polskich funkcjonariuszy używano stale do działań o wybitnie politycznym charakterze, wliczając w to operacje przeciw podziemiu (tzw. akcje WBB, czyli Wiederstandsbewegungbekampfung). Naczelnikiem tarnowskiej kripo był Karl Klee, a jego zastępcą - Herbert Kother. Klee pojawił się w Tarnowie w maju 1940 r. i objął kierownictwo Oddziału V (Abteilung V - Kripo). Podobnie jak inni niemieccy policjanci, w składanych po wojnie wyjaśnieniach Klee próbował podzielić się odpowiedzialnością za zbrodnie na Żydach ze swoimi polskimi współpracownikami. Oprócz gestapo i kripo w skład Sipo wchodziła jeszcze kierowana przez Untersturmfuhrera Schosstaka Służba Bezpieczeństwa (Sicherheitsdienst, SD), której działania na terenie okręgu tarnowskiego z trudnością jedynie dają się oddzielić od działań gestapo.

Działalnością policyjną tout court zajmowała się niemiecka Policja Porządkowa. Z naszego punktu widzenia najważniejsze były jej dwie główne siły składowe: działająca na wsiach żandarmeria i jej miejski odpowiednik, czyli Schupo (Schutzpolizei - Policja Ochronna). Policja Polska uważana była za formację pomocniczą wobec Orpo. Do tego dochodziła Sonderdienst. Skupimy się jednak na żandarmerii, której przypadła kluczowa rola w wyniszczeniu dąbrowskich Żydów.

Struktura terenowa niemieckiej żandarmerii w GG wspierała się na okręgach (Kreise), które powstały w 1940 r. na skutek dość arbitralnego scalenia przedwojennych powiatów. W każdym z pięciu (początkowo czterech) dystryktów GG powstały dowództwa żandarmerii (Gendarmeriehauptmannschaften), które swoim zasięgiem obejmowały kilka okręgów. Na terenie każdego okręgu utworzono natomiast tzw. plutony miejscowe żandarmerii (Gendarmeriezuge). Te z kolei dzieliły się na placówki zamiejscowe (Gendarmerie Aussenposten), które nadzorowały podstawowe ogniwa żandarmerii, jakimi były posterunki (Gendarmerieposten). Tarnowskie Gendarmeriezug podzielono na trzy takie placówki zamiejscowe, z których jedną latem 1940 r. zlokalizowano w Dąbrowie Tarnowskiej. Na podstawie dostępnych danych osobowych można stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że przy doborze personelu poszczególnych posterunków żandarmerii w GG sporą wagę przywiązywano do znajomości języka polskiego. Obok dowódcy żandarmerii Rudolfa Landgrafa na posterunku w Dąbrowie od połowy 1942 r. pełnił służbę jeden z najokrutniejszych żandarmów, znany nam już Engelbert Guzdek, o którym jeszcze niejednokrotnie będzie mowa. Guzdek (przez okoliczną ludność nazywany "krwawym upiorem" oraz "katem Powiśla") pochodził ze Śląska Cieszyńskiego i mówił płynną polszczyzną. Oprócz Guzdka na posterunku w Dąbrowie pełnili również służbę żandarm Franciszek Boruschak (Boruszak), łodzianin Artur Zimmermann, pochodzący spod Radomia Robert John, Richard Ketter, Kunstler, Billert, z których trzej pierwsi również władali językiem polskim. Z innych dąbrowskich żandarmów można dodać N. Kreisera, N. Plozka, Jana Chanysza oraz N. Baumgartena. Tytułem porównania dodam, że w pobliskiej Dębicy stacjonowało 12 żandarmów; tylko trzech z nich pochodziło z Altreich (Rzesza w granicach sprzed 1938 r.), reszta - z byłej Czechosłowacji.

Przegląd akcji skierowanych przeciwko Żydom po likwidacji gett wykazuje, że w działaniach tych niemiecka żandarmeria prawie nigdy nie była samodzielna. Warunkiem powodzenia akcji była obecność miejscowych polskich przewodników. A tych najczęściej rekrutowano spośród członków wiejskich straży, zakładników, dziesiętników czy gońców gromadzkich. Lecz najważniejszym i stałym komponentem operacji żandarmerii była polska policja granatowa, bez której żandarmi, luźno jedynie powiązani z powierzonym sobie terenem, byli bezradni. Widać to na przykładzie 101. Batalionu Policyjnego, operującego w 1943 r. w dystrykcie lubelskim. Dla niemieckich policjantów polowanie na Żydów stało się wówczas jednym z głównych, jeżeli nie głównym zajęciem. Hasłem do polowania były poufne meldunki i donosy napływające od okolicznej ludności lub od polskich tłumaczy pracujących dla policji. Otrzymawszy odpowiedni meldunek, dowódca formował kilkuosobowy patrol, którego zadaniem było schwycenie Żydów oraz przesłuchanie ich w celu uzyskania informacji dotyczących innych schronów. Na koniec Żydów rozstrzeliwano na miejscu, bez dalszych formalności. Działania żandarmerii w dystrykcie lubelskim (skąd pochodzą jedyne zachowane dane zbiorcze) cechowały się niezwykłą skutecznością. Od maja do października 1943 r. policjanci niemieccy zastrzelili na tym terenie prawie 1700 ukrywających się Żydów. Podobnie wyglądają (niepełne) statystyki sporządzone przez policję operującą na terenie Warschau-Land, czyli w okolicach Warszawy. Jak wynika z raportów przesyłanych do centrali przez posterunki w Garwolinie, Radzyminie, Tłuszczu, Pruszkowie i w Falenicy, patrole biorące udział w Judenjagd wymordowały w okresie marzec-listopad 1943 r. ponad 600 Żydów. Są to - jak zaznaczyłem - bardzo fragmentaryczne dane, a liczba ofiar z całą pewnością była znacznie wyższa. Choć dane te dotyczą innych dystryktów, schemat działania żandarmerii na terenie powiatu dąbrowskiego był podobny. Tu, w Dąbrowie, do samodzielnych akcji żandarmerii niemieckiej dochodziło zupełnie wyjątkowo. Dość często zdarzało się jednak, że schwytanych Żydów na posterunek przyprowadzali chłopi, zazwyczaj członkowie straży nocnych. Tytułem przykładu, w gromadzie Pilcza (gm. Bolesław) "w 1942 lub 1943 r., w porze nocnej, przechodzili nieznani żydki, którzy weszli do zagrody ob[ywatela] Andrzeja Łacha, chcąc sobie zerwać parę jabłek". "Nieznanymi Żydkami" okazały się dwie młode Żydówki, które niebawem zostały schwytane przez kilku gospodarzy. "Następnie osoby schwytane bardzo się prosiły, by zostały puszczone", lecz prosiły bezskutecznie, gdyż zamiast tego obie "schwytane osoby" zostały doprowadzone do sołtysa, który polecił wioskowemu dziesiętnikowi i innym wartownikom odprowadzić Żydówki na posterunek w Bolesławiu. A tam obie ofiary odebrał dyżurny żandarm Richard Ketter, który tego samego dnia zamordował je na łąkach za wsią. W takich wypadkach (których znajdujemy kilkadziesiąt w aktach z terenu Dąbrowy) udział żandarmerii ograniczał się do samej egzekucji, ciężar wykrycia Żydów i ich doprowadzenia na posterunek spadał na barki miejscowej ludności. Nieco inaczej było przy wyjazdach w teren; zazwyczaj żandarmi wyruszali na Judenjagd na skutek donosu, w towarzystwie polskiej policji. Wyprawy te prawie nigdy nie były wyprawami poszukiwawczymi - żandarmi udawali się pod wskazany adres. W razie nieobecności gospodarzy zdarzały się wypadki pociągnięcia do odpowiedzialności innych gospodarzy - żandarmi stosowali wówczas zasadę odpowiedzialności zbiorowej.

Oprócz zwykłych posterunków policji granatowej oraz żandarmerii władze niemieckie od czasu do czasu tworzyły specjalne mieszane komanda, powoływane do zadań specjalnych. W powiecie dąbrowskim utworzono przynajmniej dwa takie oddziały: na jesieni 1942 r. posterunek mieszany do zadań specjalnych powstał w Radgoszczy, a od zimy 1943 r. przeniesiono go do Otfinowa/Siedliszowic. Oba posterunki znalazły się pod dowództwem pochodzącego ze Śląska wachmistrza Engelberta Guzdka, którego zastępcą został inny Niemiec z Sonderdienst, także ze Śląska. Obaj niemieccy żandarmi mówili płynnie po polsku. Pod dowództwem Guzdka znalazło się około 10 polskich policjantów odkomenderowanych z pobliskich posterunków. Do zadań posterunku specjalnego należało dopilnowanie dostawy kontyngentów, a późną jesienią na plan pierwszy wysunęło się wyłapywanie "bandytów, żydów i innych osobników" - jak to podsumował jeden z polskich podwładnych Guzdka. Skład posterunku specjalnego operującego w powiecie dąbrowskim bardzo przypomina tzw. Rollkommandos, tworzone równocześnie w dystrykcie lubelskim. Tam również typowe Rollkommando (przeznaczone do likwidacji "bandytów oraz Żydów") składało się z niemieckiego żandarma, niemieckiego zastępcy oraz z 10-15 polskich policjantów granatowych.

W niektórych okolicach, na przykład pod Miechowem, te lotne oddziały nazywały się Jagdkommandos i - w prawie 80 procentach - składały się z funkcjonariuszy polskiej policji. W maju 1943 r. do dąbrowskiego Rollkommando dołączył gestapowiec Wilhelm Rommelmann z Tarnowa - jeden z najokrutniejszych zbirów stacjonujących w okolicy. Przez dwa miesiące mieszkał u księdza Józefa Klocha na plebanii w Otfinowie i stamtąd koordynował pacyfikacje okolicznych wsi.

Komando Guzdka i Rommelmanna terroryzowało ludność powiatu dąbrowskiego aż do końca sierpnia, kiedy to Guzdek w dość niejasnych okolicznościach zginął z rąk polskiego podziemia. Natomiast Rommelmann, który zasiadł na ławie oskarżonych w Tarnowie w 1948 r., twierdził, że jego zadaniem było jedynie "prowadzenie ewidencji mienia pożydowskiego, a w szczególności zabezpieczenie tego mienia przed grabieżami". Zeznawał również, że do jego obowiązków należało "zabezpieczenie mienia nie tylko w samym Tarnowie, ale i w miejscowościach położonych w pobliżu Tarnowa. Miejscowości tych nie pamiętam, ale pamiętam, że wyjeżdżałem do różnych miejscowości, gdzie spisywałem i segregowałem mienie pozostałe po żydach; częściowo to mienie sprzedawałem za asygnatami dla miejscowej ludności, a pieniądze odprowadzałem do Kasy [...]. Jakoś w lecie 1943 dostałem polecenie wyjazdu do Powiatu Dąbrowskiego i zamieszkałem na plebanii w Otfinowie. Byłem tam przez około 10 dni, ale przeczę, bym brał udział w aresztowaniu Polaków oraz w ich rozstrzeliwaniu. Przeciwnie, na moją interwencję zostali zwolnieni z więzienia 4-ej mężczyźni, którzy zostali zaaresztowani pod zarzutem szkodzenia Niemcom, a to na skutek anonimowego doniesienia. Przypominam sobie tylko, że w tym czasie zastrzelono dwóch chłopaków na wale koło Dunajca i rozstrzelano jakąś młodą dziewczynę, ale ja przy tym nie byłem obecny i rozkazów nie wydawałem. W czasie gdy mieszkałem w Otfinowie, miałem również zarezerwowany pokój u notariusza w Żabnie, ale na terenie żabieńskim nie miałem żadnych funkcyj i pokój ten używałem tylko dla swojej kochanki, z którą tam przebywałem" *[Sąd Okręgowy w Tarnowie skazał Rommelmanna na karę śmierci. Wyrok (śmierć przez powieszenie) wykonano w Tarnowie 9 IX 1948 r.]. Tyle Rommelmann. Oprócz mordowania Żydów na początku sierpnia 1943 r. Jagdkommando Guzdka wymordowało prawie całą społeczność cygańską w Szczurowej. Ale o tym będzie mowa dalej. Krwawe żniwo operacji Guzdka do dziś wspominane jest ze zgrozą przez mieszkańców Dąbrowy i okolicznych powiatów.

PP - polska policja granatowa

Kazał mi przynieść ćwiartkę wódki, wypić, bo maję żyda i czeba go zastrzelić, a bez wódki na sucho, to będzie go źle strzelać.

Kolejnym wnioskiem, który narzuca się z lektury tabeli mordów (tabela 4), jest ogromna - i moim zdaniem nie dość dobrze przez historyków opisana - rola, jaką w wymordowaniu żydowskich niedobitków odegrała w latach 1942-1945 Policja Polska. W jedynej książce poświęconej policji granatowej o całym tym zagadnieniu - rzecz zupełnie zdumiewająca - nie znajdujemy praktycznie ani słowa *[Hempel, Pogrobowcy klęski...]. Tymczasem liczbą mordów na ukrywających się po deportacjach Żydach policja granatowa prawie dorównała swoim kolegom, żandarmom niemieckim. Dane statystyczne z tabeli 4 dotyczą wyłącznie jednego powiatu, ale nie ma podstaw, by wątpić, że działania granatowych policjantów z powiatu Dąbrowa Tarnowska odbiegały w zasadniczy sposób od czynności służbowych ich kolegów po fachu z innych obszarów wiejskich o podobnej strukturze społecznej. Na terenie badanych gmin rozmieszczono kilka posterunków PP oraz placówek żandarmerii niemieckiej. Niektóre z nich miały efemeryczny żywot, a inne przetrwały do końca okupacji. Posterunki znajdowały się, jak zaznaczyłem wcześniej, we wszystkich większych wioskach, siedzibach władz gminnych byłego powiatu. Kim byli granatowi policjanci pełniący służbę na terenie Dąbrowy i w okolicach? Większość stanowili funkcjonariusze przedwojennej Policji Państwowej, powołani do dalszej służby przez Niemców późną jesienią 1939 r. Drugą grupą byli młodsi policjanci, zwerbowani już podczas wojny i przeszkoleni w szkole policyjnej w Nowym Sączu. Do nich dołączyła spora grupa polskich policjantów pochodzących z Pomorza, z Wielkopolski oraz ze Śląska, których wyrzucono z pracy po włączeniu tych ziem do Rzeszy, a potem przeniesiono do GG. Ludzie ci - słabo związani z miejscową ludnością - niejednokrotnie wykazywali się szczególną gorliwością w wypełnianiu niemieckich rozkazów. Warto nadmienić, że policjanci z nowego, okupacyjnego naboru niejednokrotnie nie spełniali nawet niezwykle skromnych, przedwojennych kryteriów doboru, czyli zaliczonych czterech klas szkoły powszechnej.

Dla policjantów Żydzi - lub raczej ich majątek - stanowili cenną zdobycz zarówno w czasie trwania "ostatecznego rozwiązania", jak i wcześniej. W okresie poprzedzającym likwidację gett na terenie powiatu dąbrowskiego policja granatowa specjalizowała się w rabowaniu towarów i pieniędzy od przemieszczających się między gettami Żydów. W pamiętnikach miejscowego granatowego policjanta znaleźć można dość dokładny opis tego rodzaju akcji, których celem byli wędrujący od wioski do wioski żydowscy handlarze. Z reguły od Żydów wymuszano pewną część towarów, niekiedy żądania wspierano biciem, rzadziej - aresztowaniem złapanych. Nieco później, już w okresie likwidacji gett, policjanci nadal zasadzali się na Żydów, lecz tym razem ceną było już życie. "Kazimierz Ł. obiecał Żydówce Kupelmanowej przewiezienie w bezpieczne miejsce. Wybrał się po nią furmanką do Tarnowa, dbając jednak o to, żeby uciekająca zabrała z sobą najcenniejsze rzeczy. Wcześniej jednak umówił się z [granatowym policjantem] J., który zaczaił się na trasie przejazdu. W pobliżu Bolesławia zgwałcili nieszczęsną kobietę, a następnie bestialsko ją zamordowali. Nie była to jedna zbrodnia tego typu. Ł. podejmował się pomocy przy przeprawianiu Żydów za Wisłę. W rzeczywistości grabił ich i zabijał; wszyscy bezpowrotnie znikali ludziom z oczu".

Biorąc pod uwagę potencjalne możliwości zarobku, nie dziwi, że "sprawy żydowskie" zajmowały poczesne miejsce w harmonogramie działań policji granatowej. Szczególnie pouczające są zeznania trzech policjantów z posterunku w Radgoszczy, którzy w sposób szczegółowy opisali poszczególne etapy poszukiwania Żydów, rolę miejscowych donosicieli oraz współpracę z niemiecką żandarmerią *[Zeznanie Stanisława Młynarczyka z posterunku w Radgoszczy: "Jakoś jesienią 1942 roku, będąc w Żdżarach, pow. Dąbrowa, wraz z policjantem Gordziejczykiem i żandarmem Heinbergerem uchwyciliśmy 4-ch żydów, w tym jedną żydówkę, którzy ukrywali się w domu Szkotaka w Żdżarach. Ujęci żydzi zawiezieni zostali do Radgoszczy, gdzie następnie zastrzeleni zostali przez Niemców. Na miejscu zaś gestapowcy niemieccy, którzy później przybyli, gdyż policjant Gordziejczyk udał się na koniu do Radgoszczy celem ich zawiadomienia, zastrzelili rodzinę Szkotaków, tj. Szkotaka i jego żonę, za to, że przechowywali wymienionych żydów. Dodaję, że żydów pierwszych zauważył sonderdienst Hajnberger, ja udziału w strzelaniu nie brałem. Również jesienią 1942 roku brałem udział w zabraniu jednej żydówki wraz z małym dzieckiem, która ukrywała się u Odokiego Władysława z Radgoszczy, a o której doniósł do posterunku właśnie wymieniony Odoki. Wraz ze mną był sonderdienst Hajnberger, który po zabraniu tej żydówki w drodze do posterunku w odległości 200 m od zagrody Odokiego zastrzelił ją, jak również zastrzelił dziecko. Ja w strzelaniu udziału nie brałem. Jakiś czas potem również u tego samego Odokiego było zabranych dwóch żydów, których również zdradził Odoki, których to żydów zastrzelili gestapowcy niemieccy".]. Złowroga rola policji granatowej w dziele wyniszczenia Żydów wiązała się z jednej strony ze świetną znajomością terenu, a z drugiej - z idącą z nią w parze szeroko rozbudowaną siecią agenturalną. W odróżnieniu od żandarmów niemieckich (którzy zresztą pojawiali się w wioskach sporadycznie lub wcale), granatowi byli na stałe obecni we wspólnotach wiejskich, zazwyczaj powiązani nie tylko nićmi służbowych, ale i rodzinnych więzów z terenem swojego działania. Tego rodzaju zakorzenienie niosło ze sobą dla ukrywających się Żydów tragiczne konsekwencje. Podstawą akcji policyjnej był zazwyczaj "poufny meldunek" złożony osobiście lub nadesłany anonimowo na posterunek. O skali donosów przeciwko Polakom ukrywającym Żydów pisano już wcześniej *[O pladze donosów w Krakowie wspomina kronikarz Edward Kubalski (Niemcy w Krakowie. Dziennik 1 IX 1939-18 1 1945, Kraków 2010). Epidemia donosów rozprzestrzeniła się w stolicy GG do tego stopnia, że zagroziła funkcjonowaniu urzędów niemieckich. Na specjalnych naradach burmistrze niemieccy wezwali do siebie polskich księży i wójtów, żeby ci wpłynęli mitygująco na miejscową ludność.]. Choć w publikacjach tych ujmowano głównie kwestię donosów w kontekście miejskim, nic nie wskazuje na to, aby na wsi były one mniej uciążliwe. Władysław Reiter, funkcjonariusz kripo, a zarazem agent wywiadu AK z Mielca twierdził, że "szedł na rękę ludności polskiej, wiedząc z nadsyłanych na policję anonimów o przechowywaniu przez Polaków osób pochodzenia żydowskiego, sam zwracał uwagę tym Polakom na grożące im niebezpieczeństwo". Niektóre doniesienia na policję spowodowane były lękiem przed możliwymi represjami funkcjonariuszy. Na przykład w Miroszowie pod Miechowem, przebywając na tzw. patrolu kontyngentowym (którego celem było wytropienie i ukaranie gospodarzy zalegających z odstawieniem zboża), niejaki Piotr Jaworski "poczęstował [policjantów] pół litrem wódki i mówił, że u Bielawskiego znajdują się ukryci żydzi". Donos miał na celu odwrócenie uwagi komendanta posterunku od sprawy zaległego kontyngentu. Istotnie, pod wskazanym adresem policjanci znaleźli czwórkę Żydów, których starannie zrewidowali, odbierając wszystkie wartościowe rzeczy. A potem wyprowadzili sto metrów za wieś i zabili strzałami w tył głowy, "bo gdyby ich odprowadzić na posterunek, to zastrzelą niemcy pana i całą rodzinę" - jak oznajmił komendant Krawczyk odpowiedzialnemu za przechowywanie Żydów gospodarzowi *[Zginęło wówczas troje Żydów o nazwisku Spokojny oraz jeden nieznanego nazwiska.].

O ile zdarzało się, że miejscowa ludność - o czym wspominałem wcześniej - oddawała Żydów w ręce niemieckiej żandarmerii, o tyle zdecydowanie chętniej wydawano ich w ręce policji granatowej. Powód był prosty - funkcjonariusze PP po prostu nie wzbudzali takiego strachu jak niemieccy żandarmi. Granatowi należeli w końcu do tej samej "sfery zobowiązań" i - w odróżnieniu od Niemców - zachowywali się w sposób przewidywalny, a niekiedy można było liczyć na ich wyrozumiałość. Działania policji granatowej wpisywały się również w swoiście pojętą ciągłość władzy. Większość funkcjonariuszy była wszak w policji przed wojną i reprezentowała władzę lepiej znaną i lepiej rozumianą.

Bywali oczywiście policjanci gorsi i lepsi. Zdarzało się niekiedy, że łapacze Żydów trafiali na policjantów, którzy nie wykazywali najmniejszego entuzjazmu dla wzięcia udziału w "ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej". Przekonał się o tym niejaki P., który (wraz z żoną) doprowadził na policję dwie Żydówki: "słyszałam na własne uszy - zeznawała po wojnie inna Polka - jak te żydówki prosiły, ażeby je puścić. Na te słowa odpowiedziała żona P., że natoście sobie zasłużyły i teraz musicie cierpieć, i to jest darmo i trudno. A więc nie pomagały prośby i błagania tych żydówek, tylko jednak zostały doprowadzone do magistratu przez P. i jego żonę. Po doprowadzeniu tych żydówek przyszedł do mnie P. i powiedział do mnie: myślałem, że coś z tego będzie. Natomiast dostałem naganę, że po co doprowadziłem te żydówki, powiedział do mnie jeden z policjantów granatowych, niejaki Gromala, «jakżeś je sobie przyprowadził, to sobie je zastrzel, bo ja nie będę ich strzelał»". Były to jednak sytuacje rzadkie, gdyż opornym policjantom groziły - w razie odmowy przyjęcia schwytanych Żydów - surowe konsekwencje ze strony ich niemieckich nadzorców. Na drugim biegunie postaw granatowych są tacy policjanci, jak często pojawiający się na kartach tej książki Niechciał, Lewandowicz czy choćby Piotr Bińczycki, pełniący służbę w Ujściu Jezuickim, który - jak zeznał po wojnie ocalały z Zagłady Aleksander Kampf: "12 kwietnia 1943 r. w nocy, w towarzystwie dwóch policjantów, wpadł do stodoły i wyciągnął z niej żonę i dzieci. Żonę sam zastrzelił na miejscu, a dzieci zabrał na posterunek, gdzie znęcał się nad nimi cały dzień i całą noc, a nazajutrz zastrzelił". Nawiasem mówiąc, po wojnie Bińczycki odnalazł się w nowej rzeczywistości i pracował w aparacie bezpieczeństwa w Krakowie. I ci policjanci wydają się zupełnie przeciętnymi przedstawicielami swojego zawodu, w miarę zżytymi z miejscowym społeczeństwem (o czym świadczą setki nazwisk podpisanych pod listami skierowanymi do krakowskiego Sądu Apelacyjnego w obronie oskarżonych policjantów - morderców Żydów!). Jak to pisał Władimir Bukowski o przesłuchującym go oficerze KGB - "dobry człowiek, tylko pracę ma kiepską".

Po otrzymaniu poufnej informacji komendant posterunku wysyłał (z reguły na rowerach) dwóch-trzech policjantów w celu znalezienia ukrywających się Żydów. Z rzadka jedynie proszono o wsparcie żandarmerię niemiecką; zazwyczaj wtedy gdy spodziewano się oporu lub gdy niemiecki policjant łącznikowy sam wyraził zainteresowanie wzięciem udziału w ekspedycji. W zupełnie wyjątkowych wypadkach na scenie pojawiało się samochodem tarnowskie gestapo. Po przybyciu na miejsce granatowi wzywali sołtysa, podsołtysa, gońca gromadzkiego, zakładników, dziesiętników z warty lub informatorów do obstawienia miejsca, w którym spodziewali się znaleźć swe ofiary. Następnie przystępowano do przeszukania chałupy i zabudowań gospodarskich.

Rewizje przebiegały zwykle w atmosferze zastraszenia, w rytm towarzyszących im wrzasków i gróźb policjantów. Niejednokrotnie rewizjom towarzyszyło też bicie gospodarzy i demolowanie pomieszczeń. W Gorzycach (gm. Otfinów), szukając Żydów, policjanci zrewidowali kilka domów (doniesienie, jak się okazało, nie było dość precyzyjne, gdyż w okolicy mieszkało kilku gospodarzy o tym samym nazwisku). Jednego gospodarza obudziły słowa: "Policja, proszę otworzyć". Na to dictum gospodarz wciągnął spodnie i wyskoczył przez okno, lecz daleko nie uciekł, gdyż za węgłem już czekał na niego jeden z ubezpieczających funkcjonariuszy: "jeden z osobników wystawił do mnie pistolet i powiedział «stój, skurwysynie, ręce do góry». Osobnik kazał mi wstać i z powrotem wejść oknem do mieszkania, co też zrobiłem". Gdy weszli do mieszkania, gospodarzowi ściągnięto kalesony i wymierzono siedemdziesiąt uderzeń kijem na obnażone pośladki, "a jak mdlałem, to mnie wodo polewali" - kończył swoje zeznanie. U innego gospodarza policjanci z Otfinowa z takim zapałem poszukiwali Żydów, że aż podejrzanemu zerwali podłogi.

Złapanych Żydów najczęściej przesłuchiwano w wioskowym areszcie lub w chacie gospodarza, który doniósł. Chodziło o jak najszybsze wydobycie informacji o "żydowskim złocie", o którym po wsiach krążyły legendy. Zgodnie z głębokim przekonaniem mieszkańców podtarnowskich wsi Żydzi mieli złoto. Wszyscy Żydzi. Aż trudno zrozumieć siłę tego przekonania, jeżeli weźmie się pod uwagę, że wielu złapanych Żydów dzieliło przed wojną nędzną egzystencję swoich polskich sąsiadów. W wielu wypadkach łapani Żydzi pochodzili z tej samej wioski i nie ulegało wątpliwości, że nawet przed wojną nie przelewało im się w domu. Absolutna pewność, z jaką mówiono w podtarnowskich wioskach o "żydowskim złocie", jest swoistym hołdem złożonym przedwojennej endeckiej i kościelnej propagandzie, jak również niemieckim wysiłkom idącym w tym samym kierunku. Przesłuchanie schwytanych żydowskich rozbitków pozwalało na ewentualne odnalezienie zakopanych precjozów łub - znacznie częściej - na sporządzenie listy chłopów, do których Żydzi oddali na przechowanie swoje kołdry, sztućce, ubrania lub krowy czy konie. Zachował się wstrząsający opis świadka tortur, którym chłopi poddali połapanych wcześniej żydowskich sąsiadów. W miejscowości Gniewczyna miejscowi gospodarze, zamknąwszy w ciemnej komorze Żydów, przystąpili do bicia mężczyzn i gwałcenia kobiet. Chodziło między innymi o wyduszenie informacji o tym, gdzie, u kogo Żydzi zostawili na przechowanie swoje rzeczy. Potem złoczyńcy "krążyli po wsi i na podstawie zeznań wymuszonych torturami odbierali zimowe odzienia zostawione na przechowanie u zaufanych ludzi, grożąc - w razie odmowy - że zjawi się u nich gestapo. Tak było u litościwej Marii z Kulpów: «Pochwalony, nima Janka?», «Na wieki, zaraz przyjdzie», «Eh, pilno mi», «A co tam znowu», «Eee, nic, ja tylko po te żydowskie łachy», «Jakie łachy? U nas nie ma żadnych...», «Są, Marynka, są, ty sobie przypomnij», «Sumiennie wam mówię, że nima!», «Lejba zeznał, że u ciebie...», «Niech se Lejba przyjdzie sam!», «Oddaj płaszcz zimowy i kapelusz!», «Sumienia nie macie?»". O wiele bardziej profesjonalnie wymuszaniem informacji (i dóbr) zajmowali się granatowi policjanci. Schwytawszy niejakiego Szmulka Brewermana, który ukrywał się w miejscowości Walizka (pow. Mińsk Mazowiecki) miejscowi odstawili go na posterunek PP. Trzy dni później do wioski przyszło polecenie, aby wszyscy gospodarze, którzy w ostatnich miesiącach ukrywali Szmulka (poleceniu towarzyszyła lista nazwisk) zgłosili się na posterunek w Latowiczu. Chłopi zgłosili się na policję granatową, gdzie ich pouczono o szkodliwości tego rodzaju działań, po czym wlepiono każdemu po 500 zł kary. A Szmulka, z którego wyciśnięto już wszystko, co wiedział, następnego dnia rozstrzelano za posterunkiem.

Po przesłuchaniu i rewizji przed granatowymi policjantami otwierało się kilka możliwych scenariuszy działania. Po pierwsze, złapanych i obrabowanych Żydów można było odstawić podwodą do najbliższego posterunku żandarmerii na egzekucję. Niemcy dokonywali tych zabójstw rutynowo, kwitując je w raportach dziennych zwięzłym "nach dem gegebenen Richtlinien verfahren [postąpiono zgodnie ze stosowną dyrektywą]". Opcja ta jednak pociągała za sobą ryzyko dekonspiracji - przed egzekucją Żydzi mogli nie tylko wyjawić Niemcom nazwiska gospodarzy, u których wcześniej znaleźli schronienie, lecz także to, że granatowi dopuścili się na nich rabunku podczas aresztowania. Dodatkową komplikacją było również to, że złapanych Żydów trzeba było osobiście oddać w ręce Niemców oraz sporządzić raport z zajścia. A to wiązało się niejednokrotnie z wielogodzinną (czasem całonocną) podróżą. W tej sytuacji dla wielu granatowych policjantów zabicie złapanych Żydów jawiło się jako najprostsze wyjście z sytuacji. Pewną pomocą w zrozumieniu tego wycinka pracy granatowego policjanta w powiecie dąbrowskim jest autobiograficzna książka pióra Tadeusza Stefana Krasnodębskiego, który pełnił służbę na posterunku w Otfinowie. Jest to publikacja z wielu punktów widzenia kuriozalna, ale w pewnym ograniczonym zakresie może stać się użyteczna w badaniach nad wyniszczeniem Żydów. Weźmy na przykład opis schwytania i zamordowania żydowskiego policjanta z Żabna Kaima Wilka, który po likwidacji getta ukrywał się w okolicy. Krasnodębski pisze: "Wilk ukrywał się jakiś czas w Diamencie, aż spotkała go tam kiedyś narzeczona Niechciała i opowiedziała o tym spotkaniu. Niechciał z Lewandowiczem udali się do Diamentu i zatrzymali Wilka, który chcąc się wykupić, wskazał im miejsce ukrycia kosztowności, jednak na nic mu się to nie zdało, bowiem policjanci cenne rzeczy zabrali, a Żyda zastrzelili". Nieco inaczej to samo wydarzenie przedstawił zaraz po wojnie Albin B., jeden ze świadków zeznających w krakowskim sądzie: "Żyd Wilk szedł do mego domu i z tych pięciu chłopców jeden udał się na posterunek zameldować policji. Po chwili czasu widziałem jadących na rowerach 4-ch policjantów, a to Krasnodębski Tadeusz, Lewandowicz, Lesiński i Mądry. I przyjechali do mojego domu prosto po tego żyda i tego żyda zabrali ze sobą do posterunku i ten żyd się ich prosił, żeby go puścili całkiem na wolność, to im pokaże, gdzie ma schowane złoto i pieniądze. Więc policja tego żyda do Żabna poprowadziła, gdzie miał schowane pieniądze i złoto, i tego żyda zastrzelili i tymi pieniędzmi i złotem podzielili się wszyscy czterech policjantów". Niby drobna różnica, a jednak istotna, gdy się bliżej przyjrzeć; niewątpliwie jednak policjant Krasnodębski wiedział, o czym pisze. Na podobne nieścisłości natrafiamy, czytając opis śmierci Mendla Kapelnera. Według Krasnodębskiego: "kiedyś na posterunku pojawił się Żyd, Mendel Kapelner. Przypominał strzęp człowieka. Ukrywał się od lata zeszłego roku i widać było, że jest kompletnie wyczerpany fizycznie i psychicznie. Stanął w drzwiach i poprosił: «zastrzelcie mnie, bo ja już dłużej nie mogę wytrzymać»". Autor wspomina, że sam wymigał się od egzekucji, ale jego kolega wysłuchał prośby Kapelnera i zastrzelił go przed posterunkiem. Tymczasem Józef Dybała zeznający w kilka lat po wojnie nieco inaczej zapamiętał śmierć Żyda Kapelnera: "[sołtys Władysław Nagórzański oznajmił nam, że] idziemy chwytać żydka Mendla Kapelnera, że znajduje się w stodole u Migały Władysława schowany. Ja odpowiedziałem, że «łapać go nie pujdę, bo mu życia nie dałem», lecz doszliśmy pod stodołę i tu sołtys powiedział do nas, że Władysław Migacz zameldował do Poster[unku] Policji niemieckiej w Otfinowie, że w jego stodole ukrywa się żyd i policja dała mu rozkaz, aby go schwytać. I sołtys powiedział: wchodźcie do stodoły i łapcie żydka, i myśmy wszyscy trzech weszli do stodoły". Inny świadek, Józef Migała, ujął to lakonicznie: "w 1943 roku, w maju, ludność go schwytała i oddała w ręce policji polskiej, która to zastrzeliła ww. żydka Kapelnera Mendla". Bywały, rzecz znana, przypadki Żydów zgłaszających się do granatowych policjantów bądź też do niemieckich żandarmów z prośbą o szybką śmierć. Straszne to, lecz prawdziwe. Wydaje się jednak, że nie należał do nich Mendel Kapelner z Siedliszowic. Skoro już mowa o rodzinie Kapelnerów, warto dodać, że podobny los spotkał kuzynkę Mendla Pejkę (Perłę) Kapelner, ukrywającą się w pobliskich Bieniaszowicach. Pejka ukrywała się na strychu u zaprzyjaźnionego gospodarza wraz z niejakim Jakubem z Opatowca, zwanym przez miejscowych "Czarnym". Wypatrzył ich tam Karol Martyka, po czym wraz z kilkoma innymi odstawił na policję granatową w Gręboszowie, gdzie zostali straceni.

Jak widać z przytoczonych tu opisów, mordowanie Żydów było dla granatowych policjantów w okolicach Tarnowa rzeczą dość zwyczajną *[Podczas lektury akt można niekiedy odnieść wrażenie, że policjanci zabijali Żydów automatycznie, z nudów. Tak jak Marian Czerniewski, granatowy spod Mińska, który wyprowadził około 100 m za wieś schwytanego przez miejscowych chłopów i powiązanego drutem Żyda: "po czym odezwał się posterunkowy Czerniewski Marian, że ja dalej nie będę go prowadził i z kilku metrów strzelił mu w głowę, kładąc go trupem na miejscu".]. Wydaje się, że egzekucja stanowiła wręcz swego rodzaju inicjację, kolejny krąg wtajemniczenia, głębszy akt koleżeńskiej solidarności. Uczestnictwo we wspólnie dokonanym mordzie cementowało więzy solidarności towarzyskiej i zawodowej oraz - co oczywiste - gwarantowało lojalność w przyszłości. Jan Szewczyk, policjant z Otnnowa, w tych słowach opisywał ostatnie chwile osiemnastoletniej Salomei Suss i jej dwudziestoletniej siostry Heli, wydanych przez Jana A. i złapanych w gromadzie Gorzyce: "komendant [posterunku] Lewandowicz mówił do mnie i do młodego policjanta Stachowicza, że macie ich zrobić, bo jeszcze nic nie zrobiliście. Oznaczało to, że ja z wymienionym mam zastrzelić prowadzone żydówki. Odpowiedziałem mu, że jeżeli dotychczas nikogo nie zastrzeliłem, to i tej żydówki nie chcę strzelać, na co on mi odpowiedział, że jestem dupa, a nie policjant. Następnie kazał żydówkom skręcić z drogi do znajdujących się przy drodze krzaków. Wówczas młody policjant Stachowicz oddał jeden strzał z karabinu do żydówek. Jedna z nich upadła na ziemię, natomiast druga żydówka poczęła krzyczeć i biec do upadniętej żydówki i ja wówczas wystrzeliłem z karabinu jeden strzał do niej; ta poczęła krzyczeć jeszcze więcej i upadła na ziemię przy tej, która poprzednio została postrzelona. Na widok ten komendant Lewandowicz począł krzyczeć na nas słowami «co się pieprzycie». Oznaczało to, dlaczego zaraz na miejscu żydówki nie zostały zastrzelone, i wówczas komendant oddał do leżących jeszcze dwa strzały z karabinu i te umilkły. Nadmieniam, że jeszcze przed zastrzeleniem Żydówek kom[endant] Lewandowicz polecił gospodarzowi Dudce wykopać dół w Olszynie, w którym miały być pogrzebane Żydówki". Warto dodać, że morderstwo sióstr Suss policjanci przedstawiali jako swoiście pojętą próbę ochrony mieszkańców Gorzyc, którzy - gdyby obie Żydówki wpadły w ręce Niemców - mogliby ponieść konsekwencje ich ukrywania.

Do tego samego "patriotycznego" argumentu odwołali się dwaj policjanci z Otfinowa wezwani przez sołtysa do pobliskiej miejscowości Kłyż, celem "zrobienia czegoś z Żydówką". Jeden ze świadków tak opisał w zeznaniu działania policjantów po przybyciu na miejsce: "odprowadzili ją od moich budynków około 300 metrów, było to za stodołą, i tam ją zastrzelili i tam za tą stodołą została zakopana do ziemi, kto po jej śmierci ściągnął z niej ubranie i co się stało z tym ubraniem, tego nie wiem". Kilka dni po zabójstwie policjanci znów pojawili się w Kłyżu i oświadczyli miejscowym, że gdyby "Żydówka wpadła w ręce Niemców, to Niemcy wymordowaliby kilka rodzin". Podobne przekonanie wyraził mieszkający na Podlasiu endek Józef Górski: "przede wszystkim zaś Żydzi nas nienawidzili. Miałem tego wiele przykładów w czasie okupacji. Od niepamiętnych czasów mieszkał w Sterdyni szklarz Całka. Schronił się w Ceranowie i znalazł u różnych gospodarzy gościnę. Wreszcie został odkryty i granatowy policjant prowadził go na posterunek żandarmerii w Kossowie [Kosowie Lackim]. Wówczas Całka pięścią wygrażał wsi Ceranów i wykrzykiwał, że wyda Niemcom wszystkich tych, u których znalazł przytułek. Policjant zastrzelił po drodze Żyda pod pretekstem, że próbował ucieczki. «Czyż miałem dopuścić, że dla jednego parszywca całą wieś spalą?» - tłumaczył się przede mną". Tego rodzaju nastawienie dość dobrze koreluje z tonem raportów Biura Informacji i Propagandy KG AK spływających z innych obszarów do centrali w latach 1943 i 1944. W jednym z raportów z 1943 r. czytamy: "Żydzi kryjący się po lasach są przez ludność nienawidzeni. Są oni przyczyną wielu kłopotów i nieszczęść ludności polskiej. Urządzają napady rabunkowe, poza tym z reguły należą do komuny. Złapany przez żandarma «żyd leśny» prawie zawsze oskarża Bogu ducha winnych mieszkańców pobliskich wsi. Jest to albo zemsta za nieotrzymanie pomocy, albo zasada: «ginę ja - giń i ty»". I dwa cytaty z raportów dotyczących dystryktu warszawskiego: "stosunek do żydów - wrogi, często wręcz nienawistny", "dość liczne są nadal wypadki likwidacji żydów błąkających się po okolicy. W ciągu tego miesiąca zlikwidowano w ten sposób 8 osób - żydów. Egzekucje odbywają się przeważnie na miejscu schwytania. Zanotować również należy przypadki, że chłopi po wykorzystaniu żyda wskazują jego miejsce pobytu żandarmerii".

Mordowanie ofiar dokonywało się zazwyczaj bez pasji, dość rutynowo i bezosobowo. Schwytanych Żydów policjant (lub żandarm) wyprowadzał w kierunku najbliższego lasu i tam zabijał strzałem w głowę. Policjant Wesołowski z Racławic zeznał: "na rozkaz [komendanta posterunku - J.G.] Krawczyka zastrzeliłem jednego z Żydów, a drugiego postrzeliłem w szyję. Tego ostatniego dobił wystrzałem z karabinu Faryński. Faryński zastrzelił dwie osoby, a trzecią dobił. Było to trzech mężczyzn i jedna kobieta". Czasem po drodze prowadzeni na śmierć usiłowali błagać o łaskę, w wyjątkowych wypadkach próbowali uciekać, ale z reguły byli już wcześniej tak ciężko pobici, że o dalszym oporze nie było mowy. Czasami jednak egzekucjom towarzyszyła erupcja sadyzmu policjantów. Późną jesienią 1942 r. w Radgoszczy wydano w ręce policji młodą Żydówkę ukrywającą się wraz z małym dzieckiem. Prowadzona na stracenie kobieta błagała polskiego policjanta jedynie o to, aby ją zabił pierwszą, tak żeby nie musiała patrzeć na śmierć swego dziecka. Stało się inaczej, gdyż policjant: "uczynił wręcz przeciwnie, strzelając najpierw jej dziecko na oczach jej, a później ją samą". Zarówno przed dokonaniem mordu, jak i po egzekucji na bezbronnych Żydach polscy policjanci mieli w zwyczaju pokrzepić się wódką. Policjant Ryczak z posterunku w Pilznie, przygotowując się do egzekucji schwytanego w gromadzie Słotowa, kazał sobie przynieść "ćwiartkę wódki, bo mają żyda i czeba go zastrzelić, a bez wódki na sucho, to będzie go źle strzelać". Opisy picia dla kurażu przez zastrzeleniem ofiary oraz pijaństwa następującego po egzekucji są tak liczne, że zdają się wskazywać na pewien rytuał, którego przestrzegali tarnowscy funkcjonariusze PP. Rytuał ten znany był i gdzie indziej, a picie przed "strzelaniem Żydów" przez niejednego z oskarżonych po wojnie policjantów podawane było jako okoliczność łagodząca. "Osobnika narodowości żydowskiej zabiłem, bo byłem wówczas pijany - tłumaczył się policjant granatowy oskarżony o zabójstwo swego sąsiada Lejby Syjaka w Stanisławowie pod Mińskiem Mazowieckim - gdybym był trzeźwy, na pewno bym tego nie zrobił".

Po egzekucji następowały dwa kolejne etapy "pracy policyjnej" - rabunek oraz pochówek. Warto je omówić bardziej szczegółowo. Jak już wcześniej wspominałem, pierwszy rabunek następował bezpośrednio po zatrzymaniu. Chłopi lub policjanci wymuszali od Żydów informację o oddanym na przechowanie dobytku. Natomiast po egzekucji poddawano dokładnym oględzinom same zwłoki, wcześniej zdzierając całe ubranie i szukając pieniędzy, złotych monet i kosztowności, które mogły być tam zaszyte. "Oba trupy włożyliśmy razem z Franciszkiem Owczakiem do dołu i zasypaliśmy ziemią. Żydówkę włożyliśmy do dołu w ubraniu, tj. sukience - zaś Żyda w kalesonach, a kto rozebrał Żyda, tego nie wiem, a jedynie przypominam sobie, że Owczak zdjął z żyda kalesony, tak że pochowaliśmy go nagiego" - zeznał Piotr Skrzyński z Brnika. Niewprawionym gospodarzom brakowało zresztą doświadczenia w rewidowaniu ofiar. W Skrzydlnej miejscowy policjant, niejaki Kubala, wyśmiewał się z chłopów, którzy dzień wcześniej zabili dwóch Żydów, ale którzy zostawili w ubraniu jednej z ofiar kosztowny zegarek. "Powinniśmy go sobie byli zabrać i za niego byłaby porządna krowa - powiedział potem jeden z wykpionych gospodarzy - a tak to zegarek zabrała sobie policja". Natomiast policjantom doświadczenia w obszukiwaniu zwłok z całą pewnością nie brakowało, o czym świadczy następujący passus, dotyczący wcześniej opisanej egzekucji sióstr Suss: "policjanci zrywali ze zwłok odzież i odzież tę przeszukiwali. Zwłoki rozebrano, pozostawiając je tylko w majtkach".

Sam pochówek następował prawie zawsze na miejscu mordu. Już zawczasu policja (lub sołtys - zależnie od okoliczności) wyznaczała chłopów, którzy mieli wykopać grób. Zazwyczaj grabarzom po egzekucji oddawano jako zapłatę za pracę jakąś część garderoby ściągniętej z ofiar. Jeden z grabarzy zeznał później: "w tym czasie on z trupów pościągał całkowicie odzież i bieliznę i buty, do naga je rozebrał i sobie przywłaszczył te rzeczy, a te dwie Żydóweczki nago do dołu wrzucił i zakopał. Słyszałem od Wróbla Franciszka, że Dutka tak te trupy obdarł z odzieży po śmierci". Inny z chłopów oddelegowanych do kopania grobu wspominał: "przy zwłokach byli policjanci Lewandowicz i Niechciał. Policjanci zrywali ze zwłok odzież i odzież tę przeszukiwali. Zwłoki rozebrano, pozostawiając je tylko w majtkach. Lewandowicz odłożył jedną sukienkę i jedną parę butów oraz chusteczkę na głowę i kazał mi sobie te przedmioty zabrać. Resztę odzieży zabrali na furmankę, która stała opodal [...]. Zwłoki zastrzelonych Żydówek przeniosłem wraz z Wróblem i Ciomborem do wykopanego grobu i tam je pochowaliśmy, ale nawet nie zauważyłem, gdzie miały rany".

Niekiedy zwłoki zakopywano pod oknami ludzi, którzy zamordowanych Żydów u siebie przechowywali. W skrajnych sytuacjach grożono zakopaniem ofiar pod klepiskiem domu, gdzie się ukrywali. Tak też chciał postąpić Stanisław Nawrocki, sołtys ze Świebodzina (wieś położona na południe od Tarnowa), zamierzając "wydać rozporządzenie ludziom, aby [zabitych przez policję Żydów - J.G.] pochowali przy domu". W tym wypadku pochówek odbył się w pobliskim lesie, gdyż właścicielka domu sama wydała przechowywanych Żydów w ręce policji i zagroziła sołtysowi ewentualnymi represjami ze strony Niemców. Sam przerażający zwyczaj grzebania zwłok wykrytych Żydów w domach osób, które ich ukrywały, znany był i w innych okolicach dystryktu krakowskiego. Ukrywająca się pod Miechowem Żydówka odnotowała: "na czworakach dworskich opowiadał raz jeden fornal, że był koło Kazimierzy i tam gdzieś na wsi znaleźli Niemcy ukrytego Żyda. Żyda zastrzelono, a za karę dla tych, co go przechowali, pochowali go w izbie (dom nie miał podłóg, tylko uklepana ziemia była zamiast podłóg), tzn. na środku pokoju, w ten sposób, że nogi od kolan wystawały na zewnątrz". Trudno powiedzieć, do jakiego stopnia wieści takie były wytworem przerażonej fantazji, ale jedno jest pewne - skutecznie studziły one ewentualne pokusy ukrywania Żydów. Na koniec można dodać, że makabryczne rytuały mordu i pochówku ukrywanych i mordowanych Żydów nie są w żadnym razie zjawiskiem wyłącznie galicyjskim. Na podobne zachowania natrafić można było i w winnych dystryktach GG. W nocy z i na 2 listopada 1943 r. we wsi Rechta pod Lublinem miejscowi chłopi z placówek NSZ i AK dokonali masowego mordu na ukrywających się w wiosce Żydach. Jedna z mieszkanek Rechty w następujący sposób wspominała te wydarzenia: "W tym czasie przyszedł sołtys Michał Rymarz [...] do nas do domu i kazał mojemu mężowi wziąć szpadel i żeby poszedł i zakopał tych trupów. [...] W międzyczasie ja byłam w mieszkaniu u Kułagi i żona Kułagi mówiła, ażebym wzięła pierzynkę i siekierę do domu, bo [Adama Kułagę] zabrała niemiecka żandarmeria na Majdanek w Lublinie. W tym czasie do mieszkania przyszedł Józef Teter [...] i powiedział, żeby żona Kułagi poszła kopać dół na trupów za to, że ich trzymała. Następnie kazał zakopać trzy trupy przy oknie Kułagi i jeszcze powiedział, ażeby zakopać w mieszkaniu, lecz sąsiedzi się nie zgodzili, tylko zakopali pod oknem".

Baudienst

Poza policją, żandarmerią i strażą pożarną w likwidacji gett i w deportacji dąbrowskich i tarnowskich Żydów do obozów zagłady wzięła również udział Służba Budowlana (Baudienst). Organizacja ta, powołana do życia i grudnia 1940 r., od początku swego istnienia najaktywniejszą działalność podjęła w dystrykcie krakowskim - gdzie indziej Baudienst odgrywała niewielką rolę, a w dystrykcie warszawskim nie została nigdy sformowana. W polskiej literaturze historycznej temat Baudienst nie został praktycznie do dziś poruszony. Zanim przejdę więc do omówienia roli junaków w "ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej", warto pokrótce przedstawić garść informacji na temat tarnowskiej Baudienst.

Pierwszym naczelnikiem Baudienst na terenie okręgu tarnowskiego został niejaki Oberfeldmeister Bartsch. W 1941 r. po jego odwołaniu funkcję tę aż do końca wojny pełnił Alfred Eckmann, inżynier przysłany z Rzeszy. Tarnowska placówka (Kommandodienststelle des Baudienstes) podlegała naczelnemu dowódcy pracy (Generalarbeitsfuhrer) w Krakowie. Najniższą jednostką organizacyjną polskiej Baudienst był oddział (Abteilung), te z kolei tworzyły jednostki (Truppe) lub zespoły (Zuge). Z punktu widzenia zależności administracyjnej tarnowska Baudiensthauptstelle została wcielona do struktur urzędu starosty (Kreishauptmann). Z jednej więc strony szef tarnowskiej Baudienst realizował polecenia swojej centrali w Krakowie, a z drugiej - musiał słuchać zaleceń miejscowego starosty.

Baudienst wzorowana była na niemieckiej organizacji Służba Pracy Rzeszy (Reichsarbeitsdienst, RAD), a główną linią działania były prace przy budowie dróg, melioracji oraz przy regulacji rzek. Rekrutacja do Służby Budowlanej przebiegała tak samo jak w Rzeszy. Do służby w Baudient powoływano mężczyzn, którzy w danym roku kończyli 20 lat. Służba zasadniczo trwała rok, ale - w miarę potrzeb - władze mogły ją przedłużyć. W końcu marca 1942 r. w Tarnowie do poprzedzającej pobór do Baudienst rejestracji wezwano "mężczyzn narodowości polskiej, ukraińskiej i góralskiej rocznika 1922". Stawiennictwo było obowiązkowe, a uchylającym się groziły poważne kary. Wcielenie odbywało się po badaniach lekarskich oraz w obecności przedstawiciela miasta lub gminy. Baudienst dodatkowo podzielono na trzy organizacje "narodowościowe". Polacy szli do Baudienst. Ukraińcy - do Ukraińskiej Służby Państwowej (Ukrainische Heimatdienst), a górale - do Góralskiej Służby Państwowej (Goralische Heimatdienst).

Placówka w Tarnowie dzieliła się na trzy odcinki (Abschnitte): Tarnów, Lisia Góra oraz Szczuczyn. Naczelnikami odcinków byli Niemcy, lecz niższych dowódców (Unterfuhrer) wyłaniano spośród odpowiednio przeszkolonych Polaków. Polacy otrzymywali żołd - podobnie zresztą jak niemieccy junacy z RAD. W 1942 r. tarnowska Baudienst dysponowała około 1400 polskich junaków, pracującymi na terenie trzech odcinków, a w skład każdego odcinka wchodziło około 400 ludzi. Niemieccy pracownicy Baudienst nosili oliwkowozielone mundury, podobne do mundurów czeskiego wojska, a polscy junacy chodzili w ubraniach cywilnych. Jak wynika z wyjaśnień niemieckich przywódców tarnowskiej Baudienst, w pierwszym okresie okupacji junaków zatrudniano przy regulacji rzek, budowie dróg oraz ulic. Potem pracowali przede wszystkim przy budowie torów kolejowych. Ich udział w wymordowywaniu Żydów Tarnowa i okolic rozgrywał się niejako na marginesie głównego odcinka prac budowlanych. Niemniej Baudienst odegrała znaczną (i haniebną) rolę w czasie pierwszej fazy Judenjagd.

Przygotowania do wymordowania Żydów w Tarnowskiem nabrały tempa późną wiosną 1942 r. Wtedy to tarnowska Baudienst dostała polecenie oddelegowania do lokalnych gett pewnej liczby junaków, których zadaniem było wspieranie działań policji. Wybór junaków nie był przypadkowy, gdyż Baudienst "odznaczyła się" już wcześniej w akcjach antyżydowskich. Podczas jednej z akcji pacyfikacyjnych w getcie tarnowskim latem 1941 r. spędzono na rynek 300 Żydów i kazano im klęczeć. SS-mani strzelali do klęczących, a junacy z Baudienst ładowali trupy na ciężarówki.

Doświadczenia nabyte w 1941 r. miały się przydać w toku dalszej współpracy z SS rok później. Oddajmy tu głos jednemu z niemieckich dowódców: "pierwsze doświadczenia i przeżycia związane z działaniami mającymi na celu wymordowanie Żydów [Judenvernichtungsmassnahmen] wiążą się z czerwcem 1942 r. Pamiętam dobrze, że pewnego dnia rozmawiałem z moimi przełożonymi, Kreishauptmannem dr. Kipkem i jego zastępcą dr. Pernutzem, o działaniach żydowskich przewidzianych przez lokalną placówkę SS na następny dzień. Zostałem poinformowany, że zadaniem polskiej Baudienst będzie zabezpieczenie dóbr w domach opuszczonych przez wywiezionych Żydów lub też przeniesienie tych dóbr do magazynów. Następnego dnia rano określona liczba junaków miała się zjawić w tym celu na rynku w Tarnowie. Członkowie Baudienst przez cały ten czas byli zajęci pilnowaniem żydowskich domów i zabezpieczaniem własności żydowskiej".

Udział Junaków w wyniszczeniu tarnowskich Żydów nie był jednak tak skromny, jakby to wynikało z zeznań złożonych w latach sześćdziesiątych przez niemieckich inżynierów. Inżynierom trudno zresztą się dziwić - niemieckich pracowników Baudienst przesłuchiwano wówczas na okoliczność wymordowania Żydów, a junacy byli w końcu ich bezpośrednimi podwładnymi. Wróćmy jednak do Tarnowa i Dąbrowy w dniach likwidacji gett. Oba miasta na czas akcji wysiedleńczej zostały zamknięte. Zakaz poruszania się po ulicach objął nie tylko Polaków, ale również Niemców, personel administracji, a nawet żołnierzy niezaangażowanych bezpośrednio w akcję. Do uczestników aktywnych należały SS, miejscowe gestapo, żandarmeria, polska policja granatowa, junacy z Baudienst oraz pewna liczba oddziałów pomocniczych ze wschodu, których członków Niemcy z Rzeszy określali wymownym mianem "Beutegermanen", czyli "Germanie od łupów". Zamykając miasta w dniu akcji, Niemcy pragnęli osiągnąć dwa cele: ograniczyć liczbę świadków oraz zapobiec rabunkowi domów pożydowskich w opuszczonym getcie. O ile pierwszy z celów był nie do zrealizowania (cała w końcu Dąbrowa i Tarnów huczały od palby karabinowej, a trupy - jak widać z passusu powyżej - walały się po ulicach), o tyle próby rabunku były karane bezwzględnie. Jedną z takich egzekucji na szabrujących Polakach opisał zaraz po wojnie Piotr Chmura z Gruszowa Małego: "w październiku 1942 r. żona Józefa Surowca Zofia wraz z Marią Surowiec poszły do tak zwanego żydowskiego gieta, skąd zabrała jedną pierzynę i poduszkę, natomiast Maria Surowiec pozostała na chodniku, w chwili tej kiedy żona Surowca była w żydowskim domu i zabierała pierzynę, nadeszło dwóch żandarmów niemieckich, który jeden z nich nazwiskiem Munhoff strzelił z pistoletu, trafiając w głowę żonę Surowca". Rabunki pożydowskiego mienia na terenie powiatu dąbrowskiego (jak zresztą i gdzie indziej) były zresztą rzeczą powszechną, a drakońskie zarządzenia niemieckie skierowane przeciw złodziejom i szabrownikom miały bardzo ograniczoną siłę odstraszającą. W lecie 1942 r. po wywózce miejscowych Żydów do podobnych rabunków doszło w opustoszałym getcie w Żabnie. Oddajmy tu głos polskiemu policjantowi, który zanotował: "Lesiński [policjant granatowy z Otfinowa - J.G.] często przyjeżdżał do Żabna i szabrował w opuszczonym getcie, co tylko się dało. Krzciuk [policjant z Żabna - J.G.], uważając go za nieuczciwą konkurencję, doniósł na niego na gestapo, które natychmiast ukróciło szabrowniczy proceder. Burmistrz [Żabna] Uramek dostał z gestapo tarnowskiego polecenie wyprzedania pozostałego po Żydach majątku na licytacji. Dowiedziawszy się o tym, wpuszczałem niekiedy w nocy najbiedniejszych mieszkańców Żabna i okolicy, by zabrali najpotrzebniejsze z tego, co miało trafić pod młotek". Choć wywody Krasnodębskiego należy traktować z największą ostrożnością - między bajki można zapewne włożyć twierdzenia autora o "dopuszczaniu biednych do szabru" - nie ma jednak podstaw, by wątpić, że na terenie getta w Żabnie dochodziło do masowych kradzieży i do licytacji mienia pożydowskiego.

Niezwykłą aktywnością odznaczyli się małopolscy junacy podczas likwidacji getta w Działoszycach. Jeden z ocalonych Żydów napisał po wojnie: "Niemcy zjechali do miasteczka jak huragan, na motocyklach z przyczepami. Chaim-Lezer wszedł na strych zobaczyć, co się dzieje. Z tego to punktu obserwacyjnego ujrzał junaków, którzy otoczyli miasto. Junacy, uzbrojeni w łopaty, łomy i szpadle, ustawili się w kordon, stojąc w odstępach co 3-4 metry, tworząc w ten sposób istny mur. Nie zdziwiło nas to, że junacy ochoczo podjęli się wykonywać brudną robotę za Niemców. [...] Nieco później Żydów popędzono z Działoszyc w stronę Miechowa, gdzie kazano im się zatrzymać na podmokłej łące. Teren znów obstawili polscy junacy z Baudienst, uniemożliwiając Żydom ucieczkę". Taką samą aktywność wykazali junacy (wespół z policją granatową i Sonderdienst) w pobliskim Książu Wielkim. Chodziło im przede wszystkim o rabunek, ale przy okazji dopuścili się oni na miejscowych Żydach niesłychanych gwałtów.

W Tarnowie podczas akcji wysiedleńczej (podobnie jak w setkach innych gett) część Żydów pochowała się w prowizorycznie przygotowanych bunkrach i schowkach. W wyszukiwaniu ofiar szczególnie odznaczyli się młodzi polscy junacy z Baudienst. Dziesięcioletnia Giza Beller w ten sposób wspominała zaraz po wojnie kolejną akcję wysiedleńczą z getta: "niby miało być barakowanie, ale moja mamusia nigdy w takie rzeczy nie wierzyła i zawsze się ze mną ukrywała. Nad ranem obudziły nas krzyki ordnungsdienstów, wszyscy szli na plac. Chciałyśmy się przedostać do bunkru w ghetcie «B», ale już się nie dało. Na placu klęczeli ludzie twarzą do ziemi. Schowałyśmy się w piwnicy i to była bardzo zła kryjówka, jakimś szczęściem nas nie znaleziono. Szukali polscy chłopcy z Baudienstu". Furman Izaak Izrael zapisał w swojej wstrząsającej relacji: "naprzeciw mieszkał krawiec Silberman, któremu rano wysiedlono żonę i 2-je dzieci. Był schowany za szafą. Wyciągnęli go i zaczęli go bić w głowę - a on zawołał - Wy katy! I na was przyjdzie czas. Za nim stał junak z toporem, tylko mignął nim i uciął Silbermanowi głowę". Nieco dalej ten sam świadek wspominał: "przyszedł SS ze strychu i baudienści powiedzieli, że nie ma nikogo. Baudienści dobiegli zaraz do szaf i chcieli rabować, a gestapowiec mówi: tu wszystko w porządku, nic nie wolno brać. Musiałem jechać z tym gestapowcem oraz OD Berkelhamerem i baudienstami do każdego domu przy ul. Widok. Baudienści wchodzili do każdego mieszkania żydowskiego i wyganiali wszystkich żydów na ulicę". W czasie likwidacji tarnowskiego getta Żydów masowo rozstrzeliwano na cmentarzu żydowskim. Przed śmiercią Żydów stawiano nad wykopanymi wcześniej dołami i kazano im się rozbierać. Kosztowności i pieniądze składano na tylnym siedzeniu stojącego obok samochodu należącego do gestapo. Natomiast junacy z Baudienst znosili na wielką stertę ubrania pomordowanych.

Jak z widać z przytoczonych cytatów, rola junaków z całą pewnością nie ograniczała się jedynie do "zabezpieczenia własności", jak twierdzili niemieccy inżynierowie, lecz miała spore znaczenie dla powodzenia całej operacji. W aktach niemieckich można zresztą odnaleźć niepełne zestawienia przelewów dokonanych na konta Baudienst przez małopolskich starostów. W rubryce "wpłaty" naniesiono wyjaśnienia dotyczące charakteru realizowanych prac i projektów. Niektóre z nich zatytułowane są: "Judenaktion", "Judenumsiedlung" czy też "Arbeiten im Judenbezirk". Wynika z nich, że od jesieni 1942 do zimy 1943 r. junacy odpracowali przy akcjach wysiedleńczych 12 502 "robotnikodni".

Wkład junaków w tragedię Żydów dystryktu podkreślił kardynał Adam Sapieha. W memoriale skierowanym do gubernatora Hansa Franka 2 listopada 1942 r. krakowski purpurat ubolewał nad szkodliwym wpływem mordowania Żydów na morale polskiej młodzieży. Pisał on wówczas: "nad zjawiskiem tak przerażającego zwyrodnienia, jak używanie do likwidowania Żydów młodzieży «Baudienstu», specjalnie w tym celu napojonej wódką, nie chcę się dłużej zatrzymywać". Zdanie to warto sobie dobrze zakonotować - obejdzie się ono bez dalszych komentarzy.

Ostatnie miesiące okupacji, lato 1944-styczeń 1945 r.

W lipcu 1944 r. oddziały I Frontu Ukraińskiego dowodzone przez marszałka Iwana Koniewa dotarły do granic powiatu dąbrowskiego. I tam też się zatrzymały - aż do ofensywy zimowej, która rozpoczęła się w nocy z 12 na 13 stycznia 1945 r. Ostatecznie front się ustalił na linii Baranów-Radgoszcz-Jastrząbka. Radomyśl Wielki został zajęty przez Armię Czerwoną, ale w lesie duleckim nadal stali Niemcy. Linia frontu przebiegała dosłownie o kilkaset metrów od ziemianek ostatnich żydowskich robinsonów. Z jednej strony Wisły rozlokował się sowiecki 15. Korpus Armijny, a z drugiej strony okopały się jednostki niemieckie wchodzące w skład 59. Korpusu oraz 11. Korpusu SS. To ostatnie pół roku okupacji dla wielu Żydów okazało się brzemienne w skutki. Dla nielicznych Żydów, którzy przetrwali ponad dwa lata w różnych kryjówkach, nastąpił okres szczególnie niebezpieczny. Z jednej strony rodziła się pokusa, aby wyjść z ukrycia - wielu Żydom wyczerpały się ostatnie rezerwy finansowe, a bliskość frontu i pozorne załamanie się władzy niemieckiej zdawało się wskazywać na rychły koniec okupacji. Z drugiej strony rosła presja wywierana przez Polaków ukrywających dotąd Żydów, gdyż każdy dzień pociągał za sobą dodatkowe ryzyko. Niektórzy gospodarze, nawet ci najbardziej ofiarni, uznali, że jest to ryzyko, którego już nie są w stanie ponieść. Stanisław Pagos, jeden z najszlachetniejszych ratujących, na widok rozlokowujących się we wsi oddziałów Wehrmachtu podjął decyzję o natychmiastowym odprawieniu braci Abrama i Awigdora Weitów, którzy ukrywali się u niego od ponad roku. "Tak przeżyliśmy do października 1944 roku, gdy nagle zostaliśmy bez dachu nad głową. Do tej wsi, Gruszów Wielki, przyszło wojsko niemieckie i zajęło wszystkie stajnie dla koni. Pagos przyleciał bez tchu, że musimy już uciekać, żeby za 10 minut naszego śladu tu nie było. W ostatniej chwili wetknął nam w ręce garnek i pudełko zapałek i mamy już biegnąć do lasu odległego o 3 km od wsi". Pójście do lasu było jednak w dłuższej perspektywie wyborem bardzo ryzykownym, gdyż to tam właśnie odbywały się częste obławy. Do pierwszych ofiar sytuacji zaistniałej na skutek zatrzymania się frontu należeli Żydzi ukrywający się właśnie w lasach na terenie powiatu. Wycieńczeni dwoma latami w ukryciu, pozbawieni środków do życia oraz - coraz częściej - dalszej woli życia, leśni Żydzi znaleźli się nagle w pułapce, na ziemi niczyjej między dwiema wojującymi armiami. "W naszym lesie była linia frontu - wspominał dziesięcioletni Dawid Wasserstrum - była ciągła strzelanina, padały bomby i byliśmy w ciągłym niebezpieczeństwie". W lasach dąbrowskich rozpoczęły się znów obławy. Tym razem teren przeczesywały regularne oddziały Wehrmachtu, szukając partyzantów lub też próbując zabezpieczyć zaplecze frontu. W ostatnich miesiącach 1944 r. Niemcy zdecydowali się poważnie umocnić zaplecze frontu i wykopać sieć transzei, ułożonych w trzy kolejne pasy obrony. Tak zwana Nadwiślańska Rubież Obronna składała się z pierwszego pasa obrony, tuż przy Wiśle, oraz dwóch dalszych, zwanych "Wałem Wschodnim".

Jak notowali ocalali Żydzi, spotkania z regularnymi żołnierzami nie były tak groźne jak spotkania z polską policją czy z żandarmerią; żołnierze nie mieli po prostu pojęcia, że napotkani w lesie cywile mogą być Żydami. Równocześnie z Wehrmachtem w lesie pojawili się chłopi ukrywający się przed przymusowymi robotami prowadzonymi tuż za linią frontu. W miarę upływu czasu sytuacja wziętych w dwa ognie żydowskich rozbitków stawała się rozpaczliwa. Dziewięcioletnia Cyla Braw, ukrywająca się w lesie wraz z kilkudziesięcioma innymi Żydami, wspominała narastającą grozę i coraz większy głód: "kiedy Rosja się zbliżała, Niemcy uciekali i okrążyli las z 3 stron. Nie mogłyśmy już wtedy wychodzić z lasu i żywiliśmy się kartoflami". "Byliśmy bardzo głodni, osaczeni i tacy nieszczęśliwi, że wuj proponował, żeby oddać się w ręce gestapo. Nikt nie wierzył w ocalenie i już chcieli się oddać w ręce Niemców, ale ja i siostra chcieliśmy żyć za wszelką cenę i pozostaliśmy w naszej kryjówce" - mówił cytowany już Dawid Wasserstrum. Z grupy, w której ukrywała się Cyla Braw, w kolejnych obławach zginęło 18 Żydów. Wtedy też zapadła decyzja przebicia się przez linię frontu, na sowiecką stronę. Nocą, w panice żydowscy robinsonowie rzucili się przez trzy linie niemieckich okopów. Wzięci w krzyżowy ogień, oświetleni przez spanikowanych Niemców, nie byli w stanie pokonać tych kilku ostatnich kroków, które dzieliły ich od utęsknionej wolności. "Wtedy Niemcy oświetlili cały las - relacjonowała Cyla Braw - i kiedy widzieli, że to garstka Żydów, zaczęli nas ostrzeliwać ze 3 stron, a z 4-ej strzelali Rosjanie, bo myśleli, że strzelają do Niemców. Dużo nas wtedy padło, niektórzy zostali rozerwani przez minę. Wyszło nas z lasu 25, a 20 osób padło. Zaczęłyśmy wtedy po rosyjsku wołać: «nie strzelajcie!» i Rosjanie usłyszeli, przyszli nam na ratunek i rannych opatrzyli, i odwieźli do szpitala". Według szacunków Cyli dwudziestu leśnych Żydów, którzy przeżyli w bunkrach i kryjówkach ponad dwa lata, straciło zatem życie, gdy wolność była już praktycznie w zasięgu ręki, o parę kroków od sowieckich okopów, na kilka dni przed początkiem ofensywy ze stycznia 1945 r.

Innym zagadnieniem, które mogę w tym miejscu jedynie wstępnie zasygnalizować, są mordy ostatniej chwili. Chodzi tu o zabójstwa Żydów w przededniu nadejścia Armii Czerwonej, niekiedy tuż po przejściu frontu. Mordy tego rodzaju, jak się wydaje, miały na celu usunięcie niewygodnych żydowskich świadków oraz ostateczne przypieczętowanie praw do nielegalnie przejętej żydowskiej własności. W odniesieniu do powiatu dąbrowskiego natrafiłem na sporo takich przypadków, ale podobne zjawisko zaobserwować można i w innych okolicach.

Różne oblicza pomocy

Na podstawie zgromadzonych materiałów archiwalnych można stwierdzić, że w powiecie dąbrowskim przeżyło w ukryciu przynajmniej 38 Żydów, a 239 zginęło w rozmaitych okolicznościach, które starałem się wcześniej opisać. Jednym z uderzających wniosków jest jednak nie sam stosunek ocalałych do ofiar, lecz to, że większość ofiar do pewnego momentu również korzystała z pomocy Polaków. Wiąże się to z ogromnym i trudnym do prześledzenia problemem pomocy za pieniądze czy też ratowania dla zysku.

Jest rzeczą charakterystyczną, że badania nad historią pomocy i Sprawiedliwych zostały zdominowane przez socjologów i psychologów, a nie historyków, których zniechęciła pozorna szczupłość materiałów archiwalnych. Miało to ważne reperkusje metodologiczne. O ile historycy pracują, głównie analizując dokumenty, o tyle prace badawcze prowadzone przez socjologów i psychologów opierały się zazwyczaj na wywiadach z osobami zaangażowanymi w działalność pomocową bądź też z ocalonymi, którzy zawdzięczali życie tejże działalności. W wyniku zastosowania właśnie takiej, a nie innej metody badawczej szczególnie uwypuklone zostały postawy nacechowane altruizmem, charakteryzujące pomoc bezinteresowną. Postawy pomocowe wynikające z najzwyklejszej chęci wzbogacenia się uległy wobec tego przesunięciu na dalszy plan. Według amerykańskiej socjolog Nechamy Tec, autorki jednej z pierwszych i najciekawszych prac na ten temat, pomoc nastawiona na zysk mogła dotyczyć około 16 procent ogółu przypadków. Wyjątkowość tej sytuacji dalej podkreśla tytuł rozdziału poświęconego takim przypadkom: "Wyjątki: Ratujący antysemici i ratujący za pieniądze". Do podobnych wniosków doszli i inni badacze - w części powtarzając tę konkluzję za Tec, a w części - na podstawie własnych prac badawczych. Uwagę na ten problem zwrócił angielski badacz zajmujący się historią niesienia pomocy Żydom w krajach Europy Zachodniej. W jednym ze swoich artykułów pisał: "poszczególne relacje, same w sobie ciekawe, w sposób nieunikniony oddają punkt widzenia ocalonych, a nie tych, którzy padli ofiarą hitlerowskich prześladowań". W świetle badań historycznych wykorzystujących dokumentację sądową należy te szacunki poddać gruntownej rewizji. Zamiast zjawiska marginalnego płatna pomoc staje się zagadnieniem pierwszorzędnej wagi. Wydaje się bowiem, że to właśnie pomoc dla zysku stanowiła podstawę, a postawy czysto altruistyczne znajdowały się na marginesie "przemysłu pomocy". Różnica polega na tym, jak konceptualizujemy sam fenomen pomocy. O ile zagadnienie ratujących dla zysku samo w sobie nie jest tematem nowym, o tyle jego zakres zmusza nas do powtórnego przemyślenia całej problematyki pomocy. Powojenne studia, oparte na rozmowach z ocalonymi lub na relacjach Sprawiedliwych wśród Narodów Świata w sposób równie konsekwentny, co sztuczny i metodologicznie nieuzasadniony, zawyżały procent ratujących bezinteresownie. Jak widać z naszego zestawienia, Żydzi ukrywani przez ludzi szlachetnych mieli po prostu znacznie większe szanse na przetrwanie wojny i na złożenie odpowiedniej relacji. Z drugiej zaś strony trudno się dziwić, że ratujący za pieniądze, dla zysku, nie śpieszyli się dzielić swoimi doświadczeniami z powojennymi badaczami. Są to zastrzeżenia elementarne, niemniej w dużej mierze nieobecne w dotychczasowej literaturze przedmiotu. Ale to dopiero początek problemów związanych z tą tematyką.

Zgódźmy się, że źródła sądowe przybliżają nam perspektywę Żydów korzystających z płatnej pomocy. Czytając zawartość teczek krakowskich sądów, widzimy powszechność szantażu, wymuszeń oraz uzależnienia pomocy od opłat. Lecz nadal zwracamy uwagę wyłącznie na tych, którym udało się przeżyć. A to prowadzi do jeszcze większych przekłamań, do jeszcze większych nieścisłości. A przecież z takiej czy innej formy pomocy korzystali prawie wszyscy Żydzi - zarówno ci, którym udało się przeżyć, jak i ci, którym nie udało się dotrwać do końca wojny. Nie ma najmniejszego powodu, aby badanie zjawiska pomocy ograniczać wyłącznie do ludzi, którzy przeżyli. W miarę uwalniania coraz większych partii zasobów archiwalnych dotyczących tej tematyki konieczne staje się rozszerzenie podstawy naszych badań.

To właśnie dzięki źródłom archiwalnym, na których opiera się to studium, można objąć badaniami obie grupy - zarówno ocalonych, jak i ofiary. Dopiero wtedy można bowiem uzyskać w miarę wierny obraz horyzontu pomocy w okupowanej Polsce. Jeżeli oprzemy się na informacjach o rodzajach pomocy zawartych w tabeli 6, dochodzimy do wniosku, że około 75 procent ukrywających się Żydów korzystało z pomocy oferowanej przez ludzi motywowanych chęcią zysku. Natomiast korzystanie z pomocy altruistycznej staje się przywilejem stosunkowo nielicznych. W rzeczywistości procent korzystających z krótkotrwałej i jakościowo złej pomocy płatnej był z całą pewnością jeszcze wyższy - gdyż nie mamy pełnych danych o pierwszych dniach Judenjagd - kiedy to ginęło mnóstwo ludzi wydanych z miejsca przez przerażonych gospodarzy.

Inną refleksją związaną z danymi zawartymi w tabeli 6 jest liczba ocalonych. Biorąc pod uwagę fragmentaryczność danych, trudno silić się na ogólne konkluzje, ale - jeżeli chodzi o powiat dąbrowski, wydaje się, że skuteczne ukrycie się po aryjskiej stronie udawało się mniej więcej jednej osobie na dziesięć. Konkluzja taka pokrywa się z ustaleniami Christophera R. Browninga, który w swojej ostatnio wydanej książce poświęconej obozowi pracy w Starachowicach pisze: "z obozu nietrudno było uciec - wielu Żydów wielokrotnie opuszczało obóz i ponownie do niego wracało - lecz przetrwanie na zewnątrz przez dłuższy czas było niesłychanie trudne i niebezpieczne. Długotrwałe ukrywanie się było prawie niemożliwe, tak że większość z tych, którzy ocaleli, przetrwała, pracując w Niemczech lub w innych obozach pracy w Polsce. Nawet ci Żydzi, którzy uciekali w ostatnich miesiącach wojny, napotykali ogromne trudności. Koniec końców bardzo nieliczni usiłowali uciec, a co więcej, spośród tych, którzy się na to zdecydowali, niewielu dotrwało do wyzwolenia".

Najpowszechniejszą formą pomocy była bez wątpienia oferta oparta na podstawach finansowych. Pomoc ta, jak widać po liczbie i po procencie ocalonych, była niezwykle niskiej próby. Tak czy inaczej podczas wojny ofertę płatnej pomocy Żydzi przyjmowali z wdzięcznością - na coś więcej trudno było bowiem liczyć. Antek Cukierman, jeden z przywódców Żydowskiej Organizacji Bojowej, wyraził to krótko: "spotykałem Polaków - wspaniałych ludzi. I uważam, że nie ma znaczenia fakt, że brali pieniądze. Polacy też mieli ciężkie życie i trudno im było zdobyć środki na utrzymanie. Były wdowy i byli urzędnicy, którzy zarabiali parę groszy na pomocy Żydom". Ważne było to, aby ratujący za pieniądze dotrzymał wstępnych warunków kontraktu. Żeby nie windował ponad miarę ceny ratunku, żeby zapewnił swoim podopiecznym minimum warunków życiowych i - co najważniejsze - żeby niespodziewanie nie wypowiedział im gościny. O ile gros świadectw ocalonych i ratujących dotyczy miast (głównie Warszawy i Krakowa), o tyle doświadczenie ukrywania na wsiach odbiegało znacznie od doświadczeń warszawskich. Widać to wyraźnie na podstawie danych z powiatu dąbrowskiego i okolic.

Istotę problemu wiernie oddaje wspomniana wcześniej, niezwykle przejmująca relacja Chai Rosenblatt (z domu Garn), która zwiedzała kolejne kręgi piekła, ukrywając się od lata 1942 r. aż do końca okupacji w Dąbrowie, w getcie tarnowskim, u gospodarzy pod Dulczą i Radomyślem, a na koniec w ziemiankach w lesie duleckim. W chwili zagłady Radomyśla osoby mające jeszcze jakieś środki "mogły za pieniądze lub pewne dobra momentalnie się ukryć u znajomych rolników mieszkających w okręgu". Jak twierdzi autorka relacji, w ogromnej większości wypadków gospodarze, bojąc się sąsiadów i bojąc się Niemców, powyrzucali za drzwi swoich żydowskich lokatorów - pomimo wniesionej przez nich wcześniej opłaty. Chaja Rosenblatt była właśnie jedną z osób "mających pewne dobra i pieniądze" i ukryła się wraz z rodziną u Tomasza Szczurka, znajomego gospodarza z Dulczy Wielkiej. Już wcześniej Garnowie i Rosenblattowie powierzyli Szczurkowi większość swego majątku: "towar bławatny, który nam się udało ukryć z naszego sklepu, wszystkie nasze meble, bieliznę i całą odzież". Ponadto wręczyli mu również pokaźną sumę pieniędzy. Pomimo tych wszystkich przygotowań Szczurkowie wyrzucili Żydów za drzwi już po jednym dniu. Jak wyznała po powrocie z nabożeństwa żona gospodarza (a likwidacja żydowskiego Radomyśla przypadła właśnie w niedzielę) - ksiądz ostrzegł wiernych, że szykują się kontrole domów "za Żydami". "Staraliśmy się wytłumaczyć naszym protektorom «drogim przyjacielom», że nie możemy opuścić ich domu w jasny dzień, z obawy, żeby nie być spostrzeżeni. Nie ma mowy, żeby was zostawić chwilę dłużej u nas, oni nam odpowiedzieli. Zaczęłam ich błagać, [by] wzruszyć ich uczucia. [...] pozwoliłam sobie nareszcie jej powiedzieć, że ich Bóg Jezus Chrystus im nigdy nie wybaczy tego okrucieństwa". Pomimo próśb i płaczu starych rodziców Chai Rosenblatt gospodarze pozostali niewzruszeni i "płatna pomoc" dobiegła końca jeszcze przed wieczorem. Chaja z mężem i z rodzicami zaczęła swoją wielomiesięczną ucieczkę, która zawiodła ją - przez lasy - do likwidowanego getta w Dąbrowie, a stamtąd - do getta w Tarnowie. Uciekając przed kolejną likwidacją, w styczniu 1943 r. znów trafiła pod Radomyśl, do Dulczy Małej, tym razem pod dach sowicie opłaconego gospodarza Józefa Szozika. Po dwóch tygodniach gróźb i kradzieży oraz zagrożenia mordem Chaja Rosenblatt wraz z mężem musieli się salwować ucieczką do lasu. Kolejnym gospodarzem, który w pewien czas później przyjął Chaję i jej męża pod swój dach, był niejaki Adam Kokoszka z Radomyśla. Za gościnę otrzymywał 50 dolarów miesięcznie - dość pokaźną sumę jak na owe czasy. Pobyt u Kokoszki skończył się z chwilą, gdy oboje Żydów wyszpiegowała sąsiadka i zażądała pieniędzy, grożąc zawiadomieniem gestapo, jeśli nie spełnią jej żądania. Na jesieni 1943 r. Chaja wraz z mężem powróciła na pewien czas do domu Kokoszków, a stamtąd - w zimie 1944 r. - poszła ukrywać się w ziemiankach w lesie duleckim. Zanim zakończyła się wojna, Chaja zdążyła jeszcze urodzić dziecko (które podrzuciła u chłopów w Dulczy), zobaczyć śmierć męża zabitego przez Niemców, przejść przez mękę więzienia gestapo w Tarnowie, przez tortury na Montelupich w Krakowie, przez obóz w Płaszowie, a na koniec przez Bergen-Belsen.

Wśród anglosaskich prawników znane jest powiedzenie "hard cases make bad law [trudne przypadki tworzą złe prawo]". Chodzi o to, że tworzenie prawa pod wpływem skrajnych wypadków niejednokrotnie owocuje ułomnym prawodawstwem. Można się wobec tego zastanawiać, do jakiego stopnia użyteczne jest przywoływanie ekstremalnych świadectw w wypadku studiów poświęconych tematyce wyniszczenia Żydów. Niestety, na marginesach Zagłady istnieją wyłącznie skrajne wypadki oraz ekstremalne świadectwa i to właśnie na nich trzeba budować nasze rozumienie tego okresu i tej tematyki.

Świadectwa żydowskie z czasów wojny są w sprawie płatnej pomocy dość jednoznaczne - biedni Żydzi szukający schronienia byli prawie bez szans; podstawowym kryterium otrzymania pomocy były zaś odpowiednie środki finansowe lub też promesy zapłaty po wojnie. W warunkach wiejskich szczególną rolę odgrywały obietnice przepisania na ratujących inwentarza żywego, ziemi czy też gospodarstwa. Niektóre majętne osoby podpisywały weksle z powojennym terminem wykupu. Te formy płatności były, rzecz jasna, mniej chętnie widziane od płatności gotówką.

Raporty polskiego podziemia również nie pozostawiają wiele wątpliwości co do typów pomocy dostępnej Żydom. W jednym z nich, sporządzonym w czerwcu 1943 r. przez wywiad AK w dystrykcie warszawskim, czytamy: "zagadnienie żydowskie coraz mniej zaprząta uwagę Polaków wobec prawie całkowitego zlikwidowania żydów na terenie. Pozostali spokojni, a z tytułu swej zamożności mogący się jeszcze ukrywać żydzi są przechowywani przez Polaków, a ci, którzy poszli do lasu, są ze zrozumiałych względów nienawidzeni". Choć dla dzisiejszego czytelnika względy, dla których miejscowa ludność miała nienawidzić ukrywających się po lasach Żydów, nie są już tak zrozumiałe jak dla czytelnika lat wojny, to można się domyślać, że chodziło tu o kradzież żywności z pól, dopuszczali się jej bowiem ginący z głodu, o których pisali autorzy wcześniej cytowanych raportów podziemia. W innych wypadkach to nie kradzieże, lecz zwykła żebranina mogła wywołać agresję. W Grądach, u niejakiej Wiktorii Curyło, przez dwa tygodnie ukrywała się Żydówka Lipka wraz z trzema córkami. Lipkę dobrze znano we wsi, ponieważ pochodziła z niedalekich Dąbrówek Breńskich. Niewiele jej to pomogło, gdyż po dwóch tygodniach do drzwi Curyło zastukało dwóch granatowych policjantów z Mędrzechowa i zabrało Żydówki. Policjantów zawiadomił niejaki Stanisław K., który "żalił się, że nachodzą go Żydówki ukrywające się u Wiktorii Curyło i proszą o chleb i kartofle". Chcąc się pozbyć natrętów, K. doniósł na policję. Jedna z sąsiadek później mówiła: "na moje zapytanie, że ich doniósł i może spowodować ich aresztowanie, Stanisław K. odpowiedział «tak, niech ich sprzątną, ja na Żydów robić nie będę»".

O ile w dużych miastach, a zwłaszcza w Warszawie, wytworzył się swego rodzaju rynek na usługi ratowania, o tyle na wsiach o żadnych cennikach pomocy nie mogło być mowy. Zapłatę pobierano w gotówce, w promesach zapłaty, w kosztownościach bądź w naturze. Więcej szczegółów na temat rodzajów pobieranych opłat dostarcza dochodzenie przeciwko Józefowi L. z Radgoszczy, który zamordował młodą Karolinę Grun, ukrywającą się u niego przez kilka miesięcy. Grunówna, dobra znajoma Józefa L. sprzed wojny, początkowo opłacała się "gotówką, garderobą i pościelą". W pewnym momencie ukrywająca się gdzie indziej rodzina dziewczyny przepisała na Józefa L. kawałek pola. Niestety, gospodarz nadal nie był zadowolony - jak tylko dziewczynie skończyły się środki, Józef L. postanowił wyrzucić ją z domu. Kiedy Grunówna odmówiła opuszczenia kryjówki, gospodarz wyprowadził dziewczynę do lasu i tam - razem z towarzyszącym mu sąsiadem - zamordował.

W Kłyżu, u niejakiego Wolickiego, przez prawie pół roku przechowywała się Żydówka o imieniu Esterka. Koniec końców gospodarz wyrzucił Esterkę za drzwi, ale wcześniej zdołał od niej uzyskać sporo rzeczy, które z pewną zawiścią obserwowali sąsiedzi. Jeden ze świadków odnotował, że Wolicki "miał u siebie dużo rzeczy pożydowskich, tj. futro, które było własnością Kałmy Rota, oraz kapy w ilości 3 szt. po Lewi Abrahamie. Widziałem osobiście, jak Wolicki w futrze tym chodził ubrany, a w 1944 wzgl[ędnie w] 1945 odjął kołnierz od tego futra i przyszył inny". Trzeba dodać, że zeznania były niezwykle szczegółowe; jak widać, na tle wiejskiej nędzy pożydowskie dobra kłuły ludzi w oczy. "Futro to było koloru czarnego, spód ze skórek koloru popielatego, a kołnierz był koloru czarnego, gatunku nie znam. Gdy odpruł ten kołnierz Wolicki w roku 1944 lub 1945, przyszył inny o kolorze czarnym, kręcony baranek. Wolicki mówił mi osobiście, że futro to jest własnością rodziny Rotów". Ten sam świadek twierdził również, że Wolicki "w tym czasie gdy przechowywał Estę, dużo korzystał z niej". To stwierdzenie może odnosić się do wspomnianych wcześniej ubrań, ale może też dotyczyć gwałtów, które zdarzały się często, a o których co nieco jedynie można wyczytać między wierszami relacji i zeznań. Oprócz pieniędzy takie "opłaty w naturze" bywały niejednokrotnie warunkiem udzielenia pomocy. Dwudziestoletnia Szejna Miriam L., dziewczyna z zamożnej żydowskiej rodziny, wydana w ręce Niemców w czerwcu 1943 r., mówiła o tym podczas przesłuchania na gestapo: "opowiedziałam Garbaczowi swoją historię i poprosiłam go o pomoc w ucieczce, ponieważ w tej okolicy nie czułam się zbyt pewnie, gdyż za wielu Polaków mnie tu znało i obawiałam się, że pewnego dnia wydadzą mnie w ręce żandarmów. Garbacz obiecał pomoc i tejże nocy odbył ze mną stosunek [...] następnego dnia, koło południa, zostałam schwytana przez funkcjonariuszy gestapo. Muszę dodać, że dałam Garbaczowi 1 pierścionek z brylantem, 1 złoty damski zegarek, obrączkę męską oraz prawie nowe ubranie. Teraz już wiem, że jestem zgubiona i że Garbacz mnie zdradził".

Patrząc na ofiary Judenjagd w Dąbrowie i w okolicach, nie sposób nie zgodzić się z Cukiermanem - Żydzi płacili za kryjówki często i płacili dużo. Rzecz w tym, że płacili za pomoc niezbyt wysokiej próby - w odróżnieniu od ludzi ukrywających Żydów z przyczyn humanitarnych ratujący nastawieni na zysk nie czuli się związani z ukrywanymi żadnym szczególnym paktem solidarności. Przy ocenie jakości ratowania jednym z podstawowych kryteriów jest długość czasu spędzonego pod dachem ratującego. Inaczej niż Sprawiedliwi, ratujący dla zysku ratowali krótko i ratowali źle - choć i tu również zdarzały się wyjątki. Z reguły jednak pomoc ograniczała się do chwilowej zapomogi, do udzielenia bardzo krótkotrwałego schronienia. Pisała o tym Helena Aussenberg, ukrywająca się pod Radomyślem Wielkim: "chłopka trzymała nas przez jeden dzień, a nazajutrz poszłyśmy znów szukać schronienia. Wałęsałyśmy się od chaty do chaty, chłopi nas przyjmowali, ale bali się nas długo przetrzymywać, w jednej chacie pozostawałyśmy najwyżej kilka dni [...] powoli dowiedzieli się o nas okoliczni chłopi, baliśmy się siedzieć we wsi i w dzień ukrywaliśmy się w pobliskim lasku". W momencie kiedy Żydom kończyły się pieniądze, pojawiała się groźba eksmisji, wydania w ręce policji lub mordu. Dobrze ilustruje to następujący przykład: w Milówce pod Tarnowem u jednego z gospodarzy ukrywał się miejscowy Żyd wraz z dzieckiem. W grudniu 1943 r., po siedmiu miesiącach, Żydowi skończyły się pieniądze i gospodarz postanowił usunąć niechcianego gościa. "Mordko wyprowadzić się nie chciał, a nawet zagroził, że pójdzie na policję i doniesie, że go szwagier ukrywał"- na takie dictum gospodarz ze swoim szwagrem ciężko pobili Mordkę, a potem oddali go w ręce policji granatowej, na rozstrzelanie. Na jeszcze bardziej radykalne rozwiązanie zdecydował się niejaki Władysław Nosek z Janowic. Przez dłuższy czas przechowywał u siebie nieznaną z nazwiska mniej więcej trzydziestoletnią Żydówkę, lecz w końcu zdecydował się jej pozbyć. Trudno powiedzieć, czy przeważył w nim lęk przed policją, czy też chęć zdobycia zawartości dwóch walizek, które kobieta miała nadal w swoim posiadaniu. "Przygotowałem sobie więc kołek gruby jak bijak od cepów i nic nie mówiąc żonie, późnym wieczorem, poszedłem do krzaków, gdzie żydówka się ukrywała, i kołkiem tym uderzyłem ją kilka razy w głowę" *[W 1949 r. krakowski Sąd Apelacyjny skazał Noska na karę śmierci, wyrok został podtrzymany przez Sąd Najwyższy, lecz prezydent Bolesław Bierut w drodze łaski zmienił wymiar kary na dożywocie.]. Potem Nosek zakopał zwłoki na polu, a zawartością walizek (w których znajdowały się poszwy i ubrania) obdarował rodzinę. W szczególnie groźnej sytuacji znajdowali się Żydzi, którzy zdeponowali swoje ruchomości i kosztowności w rękach ludzi ukrywających ich dla zysku. Zaczynała się wówczas walka między poczuciem obowiązku, strachem a chciwością. Dla wielu gospodarzy pokusa łatwych pieniędzy okazywała się zbyt silna - zwyciężała chciwość, a jej ofiarą padali wyrzuceni za próg bądź też wydani w ręce policji Żydzi. Dlatego też co bardziej przezorni przed zejściem w ukrycie obdzielali swoim dobytkiem całą grupę aryjskich znajomych, minimalizując w ten sposób zagrożenie ze strony nieuczciwych depozytariuszy.

Sprawiedliwi

Rola, zasięg i motywy pomocy niesionej Żydom przez Polaków to przypuszczalnie jedne z najgoręcej dyskutowanych oraz najbardziej kontrowersyjnych tematów we współczesnych badaniach historycznych. Prac poświęconych tym zagadnieniom ukazało się tak wiele, że zasygnalizuję w przypisach tylko kilka podstawowych, w miarę nowych pozycji. Dyskusja ta oczywiście toczy się również poza środowiskiem zawodowych historyków, wiodąc samoistną egzystencję na łamach prasy i w innych mediach. Tematyka pomocowa jak mało która poddana zarazem jest ciśnieniu bieżącej polityki. A już szczególnie tzw. polityki historycznej od lat promowanej przez IPN. Owocem tej polityki, której zwolennicy czują się - jak to kiedyś trafnie ujął Artur Domosławski - "kustoszami Polski niewinnej" - są rozliczne artykuły, książki, wystawy, konferencje i programy edukacyjne, a ich wspólnym mianownikiem jest chęć zwiększenia szeregów ludzi, którzy gotowi byli się poświęcić, ratując żydowskich współobywateli.

O ile w pisarstwie zachodnim dość często wyrażano pogląd o obojętności lub wręcz o wrogości ludności polskiej w stosunku do mordowanych Żydów, o tyle publikacje wielu polskich historyków zbliżonych do IPN zdają się wskazywać na coś wręcz przeciwnego. W ostatnich latach zintensyfikowano prace mające na celu zliczenie Polaków, którzy ponieśli śmierć na skutek niesienia Żydom pomocy. Prace te trwały, nawiasem mówiąc, od połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku i prowadzono je pod egidą Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Na liście tej (na pewno niepełnej) znalazło się ponad siedemset nazwisk. Z czasem podstawę badawczą rozszerzono, włączając do niej tych wszystkich, którzy w taki czy inny sposób byli represjonowani przez Niemców z powodu ratowania Żydów. Ostatnio historycy z IPN zaczęli się zastanawiać, czy na listę ludzi niosących pomoc nie należałoby wciągnąć również tych, którzy za swe usługi domagali się pokaźnych pieniędzy. I niby dlaczego nie? W końcu sam Icchak Cukierman, jeden z dowódców ŻOB, twierdził, że to właśnie pieniądze były najlepszą, najpewniejszą rękojmią pomocy. Pytanie tylko, kiedy bezinteresowna pomoc przechodzi w pomoc, której wyłącznym celem jest polepszenie własnego bytu, a kiedy z kolei ta ostatnia przeradza się w wymuszanie pieniędzy, w szantaż i rabunek *[Warto tu wspomnieć o Zdzisławie i Halinie Krzyczkowskich, którzy - za pokaźne pieniądze i wśród ciągłych gróźb i szantaży - ukrywali rodzinę Mariana Berlanda. Koniec końców "szantażujący ratujący" zostali nawet odznaczeni medalami Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.].

Szkoda jednak, że pod presją polityki historycznej zrezygnowano z poszukiwania odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytanie: dlaczego ukrywanie Żydów niosło ze sobą tak straszne zagrożenie? Dlaczego nie brakowało chętnych do konspiracji, do innych działań, które również zagrożone były karą śmierci, a tak strasznie trudno było znaleźć schronienie dla Żydów? Pytanie to po raz pierwszy postawił przed prawie ćwierć wiekiem w swoim poruszającym eseju Jan Tomasz Gross, lecz do dziś mało kto podjął próbę udzielenia wyczerpującej odpowiedzi. Pewną wskazówką może być doświadczenie Józefa Stopki, gospodarza z Ratułowa, który na jesieni 1942 r. zaofiarował gościnę czteroosobowej rodzinie żydowskiej. Żydzi pod dachem Stopki mieszkali zaledwie tydzień, po czym przerażony gospodarz wyrzucił ich za drzwi. Niemniej parę dni później Stopkę wezwał do siebie granatowy policjant Karcz, który wpierw obił go po twarzy, a potem pobity Stopka usłyszał od Karcza następujące słowa: "że ja przechowuję żydów i że ma prawo mnie zastrzelić i że komendant posterunku dostał trzy listy, że ja trzymam żydów". W niewielkiej wiosce wystarczyło przygarnąć Żydów na parę dni, aby na posterunku PP wylądowały trzy donosy. Całe szczęście, że niewielu mieszkańców Ratułowa posiadło umiejętność pisania w języku niemieckim - w przeciwnym wypadku donosy trafiłyby nie do policji granatowej, lecz na niemiecką żandarmerię, a Józef Stopka najprawdopodobniej nie miałby okazji dzielić się swoimi przeżyciami w roku 1945.

W 1986 r. ukazała się ważna książka izraelskich historyków Izraela Gutmana i Szmula Krakowskiego *[Yisrael Gutman, Shmuel Krakowski, Unequal Victims: Poles and Jews During World War Two, tłum. Ted Gorelick, Witold Jedlicki, New York 1986.]. W książce tej autorzy postawili tezę, że Niemcy z wielką jedynie trudnością byli w stanie odróżnić Żydów od nie-Żydów i że żydowski strach polegał głównie na lęku przed denuncjacją ze strony Polaków. "W podobny sposób ci, którzy pomagali Żydom, czynili to bez wsparcia ze strony polskiego otoczenia, w rzeczy samej musieli się kryć przed sąsiadami, przyjaciółmi; czasem przed krewnymi. Akt ukrywania Żydów lub udzielania im innej pomocy był aktem powszechnie potępianym. Ukrywanie i pomoc budziły lęk wśród Polaków i często było przez nich aktywnie zwalczane" - pisali izraelscy historycy. Przeprowadzone kilka lat temu badania z terenu Warszawy zdają się potwierdzać słuszność konkluzji Gutmana i Krakowskiego. Z analizy niezwykle obfitych akt niemieckich sądów wynika, że w ogromnej większości wypadków wpadki Żydów ukrywających się po aryjskiej stronie spowodowane były bezpośrednim (schwytanie) bądź pośrednim (donos) działaniem miejscowej ludności.

Ukrywanie Żydów po wsiach było jeszcze groźniejsze niż w miastach, gdzie jednak ratowanie ułatwiała pewna anonimowość życia. Na wsiach mało co mogło ujść uwadze sąsiadów, a jakiekolwiek zmiany w stylu życia rzucały się natychmiast w oczy i mogły stać się przyczyną tragedii. Jednemu z gospodarzy szukający Żydów znajomi splądrowali całe obejście i pobili dzieci. Przyczyną tego sąsiedzkiego zajazdu było właśnie niecodzienne zachowanie chłopa - w tym wypadku jego częste wizyty w pobliskiej gospodzie. Wniosek nasuwał się sam: skoro wydaje w karczmie więcej pieniędzy, oznacza to, że trzyma Żydów. A Pejka Kapelner ukrywająca się w niewielkich Bieniaszowicach wpadła i została później stracona, gdyż jeden z miejscowych tropicieli wypatrzył gazetę w rękach sąsiada. Skoro ów niósł gazetę - znaczy, że ukrywał Żydów.

Wróćmy jednak do Dąbrowy Tarnowskiej. Instytut Yad Vashem przyznający tytuły Sprawiedliwy wśród Narodów Świata odznaczył nimi osiem osób, które podczas wojny niosły pomoc Żydom na terenie powiatu. W świetle tego, co wiemy o sytuacji panującej w powiecie dąbrowskim, nietrudno zaryzykować twierdzenie, że ukrywanie Żydów i niesienie im jakiejkolwiek pomocy należało niewątpliwie do zajęć najniebezpieczniejszych, wymagających największego hartu ducha i największych środków ostrożności. Z całą pewnością było to bardziej niebezpieczne niż zwykłe konspirowanie, sabotowanie kontyngentów, niekolczykowanie bydła czy łamanie innych również obciążonych karą śmierci zarządzeń niemieckich. Sytuacja na terenie Powiśla Dąbrowskiego nie odbiegała zresztą od tego, co można było zaobserwować w innych powiatach GG. Warto też pamiętać, że o ile ludzie zaangażowani w pomaganie Żydom w Warszawie, w Krakowie czy w innych miastach mogli mieć nadzieję na jakąś pomoc, solidarność - choćby ze strony "Żegoty" - o tyle ratujący na wsi byli skazani wyłącznie na siebie.

Sprawę zagrożeń związanych z udzielaniem pomocy prześledzić można na przykładzie rodziny Mędalów, którzy zginęli na skutek niesienia pomocy Żydom. Adam Musiał, wcześniej przywoływany historyk Powiśla Dąbrowskiego, w ten sposób opisał całe zdarzenie: "wielu Żydów ukrywało się w lasach. Tak np. w okolicach Szarwarku pod Dąbrową Tarnowską Żydzi urządzili swoje kryjówki, korzystając z pomocy mieszkańców okolicznych wsi. Na skutek doniesienia o godzinie drugiej w nocy 5 lipca 1943 roku Niemcy z Guzdkiem otoczyli las i wieś. Na szczęście nie zdołali schwytać Żydów, natomiast w zagrodzie Franciszka Mędali znaleźli przygotowane w większych ilościach mleko, jaja, chleb. Teraz nastąpiła tragedia. Żandarmi zabili Franciszka Mędalę i żonę Teresę, babkę Wiktorię Wężowicz oraz dzieci: Józefa i Stanisława. Następnie podpalili zabudowania i ciała wrzucili do ognia. Sąsiada Mędali, Władysława Starca, spalili żywcem. Gdyby wówczas schwytali Żydów, zamordowaliby i spalili całą wieś". Tyle Musiał. Sprawa mordu w Szarwarku, w odróżnieniu od innych tego rodzaju wydarzeń, nabrała pewnego rozgłosu. W 2005 r. staraniem lokalnej społeczności oraz z pomocą władz Dąbrowy i prywatnego przedsiębiorcy na miejscu tragedii odsłonięto nawet skromny pomnik - głaz z tablicą upamiętniającą mord na rodzinie Mędalów. Stoi na samym skraju wsi, właściwie już w lesie, w pobliżu miejsca, gdzie do lipca 1943 r. stał dom Mędalów. O Mędalach i o ich tragedii wiadomo więc stosunkowo wiele, lecz nikt nie zadał sobie najważniejszego pytania, a mianowicie: w jaki właściwie sposób doszło do tego mordu?

Żeby zrozumieć, jak doszło do egzekucji w Szarwarku, musimy się cofnąć do lata 1942 r., kiedy to ostatnim Żydom mieszkającym w wioskach Brnik i Szarwark rozkazano przenieść się do likwidowanego getta w Dąbrowie. Część usłuchała, inni - nie. Do tych opornych należało kilku członków licznej w powiecie rodziny Metzgerów. Samuel Metzger, mieszkaniec Brnika, wraz z rodziną zdecydował się przeczekać niepewny okres we własnym domu. Przez kilka dni panował spokój, lecz 23 lipca 1942 r. Metzgera dopadli Adam Wieczorek oraz Adam Kwiek (ps. "Olejarz"). Obaj chłopi mieli pałki, a Kwiek "leciał za mną kilkaset metrów, w biegu mnie doścignął, uderzył mnie pałką w głowę, że leżałem nieprzytomny około 2 godz. czasu oraz uszło mi dużo krwi" - jak po wojnie zeznał Metzger. Pozostali członkowie rodziny Metzgera zostali doprowadzeni przez chłopów do sołtysa, a następnego dnia - wraz z Samuelem, który koniec końców doszedł do siebie - bez dalszego oporu udali się do getta. Na miejscu, w lesie położonym między Brnikiem a Szarwarkiem pozostała jedynie Estera Metzger (ciotka Samuela) wraz z córką Tolką. Obie kobiety zamiast wyruszyć do Tarnowa bądź Dąbrowy, zdecydowały się ukryć w ziemiance, licząc na pomoc miejscowych. Brnik od Szarwarku dzielą najwyżej trzy kilometry. Tyle samo - od Dąbrowy Tarnowskiej. Nie jest to dobre miejsce na ukrywanie się, gdyż okolica jest gęsto zaludniona, a droga do najbliższego posterunku policji - krótka. Na domiar złego las pod Szarwarkiem jest niewielki - nie można go nawet porównać z wcześniej opisywanym kompleksem leśnym położonym na wschodzie powiatu, między Radgoszczą i Dulczą. Niemniej obu Metzgerównom (oraz paru innym Żydom, którzy ukrywali się wraz z nimi) udało się przeżyć w lesie prawie rok, do początku lipca 1943 r., kiedy to na ich trop wpadło kilku miejscowych chłopów. Według doniesienia, które nadesłano w listopadzie 1948 r. do Prokuratury przy Sądzie Okręgowym w Tarnowie, "pierwsza żydów w Szarwarku zauważyła Katarzyna Kwiek. Była na grzybach i opowiedziała do swojego syna Adama, że żydy są w borze, [powiedziała to] nie zdradziecko. Adam, syn Katarzyny, powiedział do brata Jana Kwieka z Brnika, nie zdradziecko, brat Jan powiedział do swojego sąsiada Owczaka nie zdradziecko, Owczak należał do konspiracji AK, podzielił się z kolegami, którzy należeli do AK, akowcy zdradzali żydów i sami ich wydawali. Władysław P[...] czy J[...], jego brat, zgłosił to na gestapo". Wplątując w tę historię AK i konspirację, autor doniesienia spekulował, pragnąc najwyraźniej zachęcić władze do bardziej intensywnych działań (było to, jak sam pisał, już jego trzecie doniesienie w tej sprawie). Nie ma jednak w tym wypadku żadnych dowodów na to, że tępieniem Żydów zajmowała się lokalna AK. Natomiast nie ulega wątpliwości, że wykrycie i późniejsze oddanie Żydów w ręce Niemców dokonało się za sprawą miejscowych chłopów. Władysław Rzepka, mieszkaniec Brnika, był w stanie nie tylko przywołać interesujące nas wydarzenia, ale również umieścić je dość precyzyjnie na osi czasu: "dnia 7 lipca 1943 r. wziąłem ślub z Weroniką Moździerz, mieszkanką gromady Szarwark" - zeznał w 1948 r. Na kilka dni przed ślubem Rzepka udał się wieczorem do narzeczonej, do Szarwarku. Idąc przez las - ten sam las, w którym ukrywały się od roku obie Metzgerówny - Rzepka natknął się na trupy kilku Żydów. "Na skraju lasu spotkałem Feliksa Węgorza, który na moje zapytanie podał, że tu właśnie Niemcy strzelali Żydów. Wówczas zauważyłem również Adama Kwieka, jak wyszedł od żyta odległego ode mnie i stojącego ze mną Węgorza o 50 metrów. I jak z tego żyta wyprowadził dwie Żydówki, prowadząc je w naszym kierunku. Gdy wróciłem do domu w południe, dowiedziałem się od matki, że we wsi była żandarmeria i dwie Żydówki zastrzeliła". Nieco brakujących szczegółów dostarcza nam opowieść Józefa Garstki, również mieszkańca Brnika. Kiedy Rzepka udał się do narzeczonej, Garstka wracał do domu i po drodze zobaczył w chacie Franciszka Owczaka spory tłum. "Wobec czego, z ciekawości tam wszedłem. Przed domem widziałem wartę gromadzką. W mieszkaniu Franciszka Owczaka zastałem dwie Żydówki siedzące na ławie koło pieca, a nadto w izbie był Franciszek Owczak, Adam Kwiek i Feliks Węgorz, z tym że obaj ostatni wyszli do sieni i tam stali. Zapytana przeze mnie starsza Żydówka powiedziała: «Co ja winna Franciszkowi Owczakowi, dlaczego mnie tu przyprowadzili?»". Są to ostatnie zarejestrowane w dokumentach słowa czekającej na śmierć Estery Metzger. Z zeznań sołtysa Stanisława Bartosza dowiadujemy się, jak on to zapamiętał: "stara matka oświadczyła do mnie, żeby je oddać do geta, a młodsza częsła się od strachu". Oddanie "do geta" nie wchodziło jednak wówczas w grę - getto dąbrowskie już nie istniało, a z getta w Tarnowie wywożono ostatnich Żydów do Bełżca lub do Płaszowa. Przypatrującemu się zajściu Garstce niebawem "zrobiło się niemiło" i udał się do domu, a straż nad obiema Żydówkami przez całą noc sprawowała wspomniana wcześniej warta gromadzka. Następnego dnia rano na miejsce, do Brnika, do domu Owczaka, przybyła żandarmeria wraz z policją granatową (było to właśnie osławione Jagdkommando Rommelmanna i Guzdka) i obie Żydówki wywieziono pod las, gdzie zostały zastrzelone. Zaraz potem sołtys polecił obie kobiety zakopać na miejscu egzekucji, a zadanie to zlecono Józefowi i Wojciechowi Garstkom oraz Piotrowi Skrzyńskiemu. Pochówek nieco skomplikowało nagłe pojawienie się nad grobem jeszcze jednego z Metzgerów, który twierdził, że chciałby być pochowany razem z siostrą. Wezwano wobec tego żandarma, który go zabił, a następnie polecił pochować we wspólnym grobie, obok siostry. Nie był to jednak jedyny kłopot grabarzy: jak się okazało, jedna z kobiet, młoda Tolka Metzger, była tylko ranna i nadal dawała oznaki życia, "lecz Wojciech Garstka wziął na szuflę ziemi i rzucił jej [ziemię] na głowę parę razy". Patrzący na to sołtys Bartoszek zwrócił mu uwagę, "że nie powinien tak robić, a on nic na to nie odpowiedział" *[Nie jest to zresztą jedyny przykład zakopywania żywcem rannych Żydów na tym terenie. Podobnie postąpili chłopi w Janowicach, którzy - na rozkaz policji granatowej - zakopali zwłoki dwóch Żydówek. "Jedna jeszcze żyła, od ludzi dowiedziałam się, że policja granatowa strzelała ich, lecz jedna żyła, jak ją zakopywali" - zeznała później jedna z mieszkanek wioski.]. Gdy już młodsza Metzgerówna skonała, Owczak i Skrzyński musieli dalej się trudzić, kopiąc grób, gdyż "ziemia była twarda względnie znajdowały się korzenie drzew". Na koniec z trupów zdjęto ubranie, a jedną z ofiar pochowano całkiem nago. Sprawa ubrań pożydowskich nabrała zresztą większego rozgłosu, gdyż w wyniku obławy do Brnika odstawiono na furze kilka worków pełnych ubrań należących do Żydów pomordowanych w lesie. Na tym tle wywiązała się kłótnia między chłopami, którą musieli przerwać niemieccy żandarmi i polscy granatowi policjanci. W wyniku ich interwencji od udziału w łupach odsunięto tych rolników, którzy nie wzięli w nagonce udziału. Co prawda żona Tadeusza Wałaszka Weronika mówiła: "patrzcie, jak tych Żydów do naga obdzierają i nawet mówiła, że przecie powinni ich w ubraniach pochować", ale inni mieli mniej skrupułów. Jan Kwiek zabrał sobie żakiet, spódniczkę i koszulę, a jak stwierdziła Weronika Niemczura z Brnika: "wszyscy dobijali się do brania ubrań po tych Żydach". Wokół worków z ubraniami Żydów zrobił się taki tumult, że "jeden Niemiec doszedł i odpędził tych ludzi i powiedział, że te rzeczy są tylko dla zasłużonych, że zasłużeni mają to prawo zabierać".

W wyniku obławy na Żydów, która odbyła się 4 lipca 1943 r., wytropiono i zabito przynajmniej pięciu (a może więcej) Żydów ukrywających się w lesie oddzielającym Brnik od Szarwarku. Kilka spośród ofiar jesteśmy dziś w stanie zidentyfikować: chodziło o Esterę i Tolkę Metzger oraz o brata Tolki, którego imienia nie udało mi się ustalić. Na pobliskich "Stawiskach" złapano też kilku innych, obcych Żydów, ponoć pochodzących z Krakowa. Lecz o nich miejscowi wiedzieli o wiele mniej niż o zamordowanych Metzgerach, którzy urodzili się i wychowali razem z nimi, w tej samej wiosce.

I tu wracamy do punktu wyjścia, którym był mord na rodzinie Mędalów - gdyż dopiero przytoczone właśnie zdarzenia pozwalają umieścić pomoc niesioną Żydom przez Mędalów we właściwym kontekście. Jak już wcześniej wspomniałem - w odróżnieniu od większości innych mordów, których daty można ustalić jedynie w przybliżeniu - w wypadku wydarzeń w Szarwarku takich wątpliwości nie mamy. I to nawet nie dzięki Władysławowi Rzepce, który pamiętał, że mordy wydarzyły się na "parę dni przed jego ślubem", lecz głównie dzięki dość dokładnym informacjom o ruchach niemieckich oddziałów żandarmerii. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że na dzień przed przybyciem do Szarwarku, 3 lipca 1943 r., Jagdkommando Engelberta Guzdka, składające się z żandarmów niemieckich oraz z granatowych policjantów, dokonało masowego mordu na Cyganach w Szczurowej *[Oprócz niemieckich żandarmów w skład Jagdkommando odpowiedzialnego za zbrodnię w Szczurowej wchodzili miedzy innymi granatowi policjanci Jan Szewczyk, Eugeniusz Niechciał, Matryka, Walkowski oraz inni o nieustalonych nazwiskach.]. Z rąk Niemców dowodzonych przez Guzdka zginęły wówczas 93 osoby. Po egzekucji na wieść o wykryciu Żydów w lasach pod Brnikiem Jagdkommando wyruszyło w dalszą drogę. Ze Szczurowej do Szarwarku jest prawie 30 km. Na podstawie dostępnych materiałów archiwalnych trudno dziś powiedzieć, czy polowanie na Żydów zaczęło się w oczekiwaniu na pojawienie się Niemców w okolicy, czy też komando przybyło na skutek meldunków o sukcesach łapanki. Jedno nie ulega wątpliwości - duża liczba Żydów wyłapanych bez kłopotu na niewielkim terenie wskazywała jednoznacznie, że ktoś musiał im nieść pomoc. Bez pomocy aryjskich znajomych ani Metzgerowie, ani anonimowi Żydzi z Krakowa pomordowani 4-5 lipca 1943 r. nie przetrwaliby bowiem tak długo w lesie. Nie wiemy, czy Mędalowie pomagali Żydom z dobroci serca, dla zysku czy też z połączenia tych motywacji. Nie wiemy nawet, czy Mędalowie w ogóle pomagali Żydom. Nie jest to zresztą istotne - ważne jest to, że zginęli posądzeni o niesienie pomocy Żydom. Donos złożony na żandarmerii oraz podejrzanie wielkie zapasy nagromadzonego w domu Mędalów jedzenia były dość wymownymi dowodami ich winy. A dalej sprawy potoczyły się tak, jak je opisał Adam Musiał w cytacie przytoczonym na początku tego rozdziału. Na koniec warto dodać, że wiele lat później mord w Szarwarku stał się przedmiotem zainteresowania krakowskiej filii Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. W latach 1968-1970 przesłuchano w tej sprawie wielu mieszkańców okolicznych wsi, lecz tym razem chodziło jedynie o podkreślenie roli niemieckich żandarmów. Działania prokuratorów Głównej Komisji wpisywały się w logikę prac prokuratury niemieckiej w Bochum, która wówczas prowadziła dochodzenie przeciw kilku żandarmom z Dąbrowy. Zeznania świadków sprawiają wrażenie przepisanych z tego samego skryptu, a tło wydarzeń - opisane powyżej - znika zupełnie. Jan Wątroba z Szarwarku zeznał wtedy: "widziałem, jak Niemcy obstawili niektóre domy, w tym również mój dom, oraz dom Franciszka Mendali [Mędali]. Po chwili zobaczyłem, jak dwaj Niemcy weszli po drabinie na dach domu Mendali i podpalili go". Stanisław Jan Pabian, też z Szarwarku, zeznawał w podobny sposób: "widziałem, jak Niemcy otoczyli dom Mendali i kilka innych domów. Widziałem, jak Niemcy wchodzili na dach domu Mendali i go podpalili". Stanisław Dudek z Szarwarku zeznał w trakcie tego samego dochodzenia: "zobaczyłem, że zabudowania otoczyli Niemcy: żandarmeria i wojsko. Po chwili zobaczyłem, że zabudowania Franciszka Mendali płoną". Jak wspomniałem wcześniej, zeznania składane ponad 20 lat później przed Główną Komisją dostarczają wielu szczegółów dotyczących dnia mordu, wyglądu żandarma Guzdka, opisu samej egzekucji, wrzucania zwłok w płomienie, rewizji dokonywanych po domach - ale nie mówią już niczego o wymordowanych Żydach. Więcej, w żadnym z tych zeznań nie pada ani jedno nazwisko ukrywających się Żydów, a już na pewno nie ma mowy o uczestnictwie niektórych mieszkańców w wyłapaniu żydowskich ofiar. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych prokuratorom chodziło już wyłącznie o niemieckich sprawców oraz o polskie ofiary, a dalsze dociekania dotyczące kulis ponurej zbrodni mogły jedynie komplikować dochodzenie.

Oprócz kilku Sprawiedliwych, których czyny doczekały się upamiętnienia, ratowaniem Żydów zajmowało się wiele innych osób, a ich poświęcenie i bohaterstwo w niczym nie ustępowały bohaterstwu ludzi odznaczonych kilkadziesiąt lat później medalami za swe zasługi. O ile męczeńska śmierć Mędalów, którzy wpadli w ręce żandarmerii na skutek obławy i donosu, pozostawiła jakiś ślad w pamięci sąsiadów, o tyle ciche bohaterstwo wielu innych ratujących nie doczekało się nawet wzmianki. Warto więc przyjrzeć się kilku osobom, które ukrywając Żydów, zdecydowały się nie tylko łamać najsurowsze zakazy niemieckie, ale które - co może jeszcze istotniejsze - czyniąc to, odważyły się wystąpić przeciwko części własnej wspólnoty. Największe przerażenie w ratujących (i w ratowanych) wzbudzali bowiem nie tyle sami Niemcy, którzy we wsiach pojawiali się dość rzadko i którzy o ich mieszkańcach wiedzieli jeszcze mniej, ile ci sąsiedzi, dla których życie żydowskie nie przedstawiało najmniejszej wartości i którzy bez chwili wahania gotowi byli wydać zarówno ukrywanych, jak i ukrywających się w ręce policji granatowej lub niemieckiej.

Jednym z tych zapomnianych ratujących był Bolesław Sroka, przed wojną inżynier rolnictwa i znany pod Tarnowem społecznik. Podczas wojny Sroka pracował w Brniu, w majątku barona Konopki, gdzie już w 1941 r. (kiedy sytuacja Żydów w Dąbrowie i w okolicy zaczęła się pogarszać) zatrudnił na tzw. placówce kilkudziesięciu żydowskich pracowników sezonowych. Praca w dobrach Konopki stwarzała Żydom szansę na wyrwanie się z getta oraz na wspomożenie głodujących rodzin. Latem 1942 r., gdy Żydów zaczęto wycofywać z placówek i wywozić "w nieznanym kierunku", Sroka postanowił niektórym z nich pomóc. Jedną z ratowanych Żydówek była osiemnastoletnia Fela Grun, urodzona i do wojny mieszkająca w Szczucinie. Rodzina Grimów należała zresztą do najzamożniejszych rodzin żydowskich w powiecie - między innymi należał do nich majątek pod Radgoszczą, w którym Grunowie zatrudniali własnego gajowego *[Gajowy ten zresztą podczas wojny zamordował jedną z ukrywających się Grunówien.]. Niewykluczone zresztą, że Srokę i Grunów łączyła przedwojenna zażyłość. W sierpniu 1942 r. Sroka wysłał Felę wraz z bratem i dwiema siostrami do swego kuzyna, Michała Sroki, a następnie załatwił dla nich schronienie we wsi Czarkówka pod Radgoszczą, u Franciszka Sołtysa. Zaraz po wojnie uratowana Fela Grun zeznała w Krakowie: "brat i siostra przechowywali się w Zabrniu u Polaka Forgiela. On również był bardzo zacnym, szlachetnym człowiekiem i jemu zawdzięczają życie. Drugą siostrę moją ulokował prof. Sroka u swoich przyjaciół w Świebodzinie u Czupryny, gdzie pozostała do wyzwolenia. Tam było jej również dobrze. Prof. Sroka zupełnie bezinteresownie uratował też innych Żydów. Zabezpieczał nas w żywność i pieniądze, mimo że nie mieliśmy u niego nic do odebrania". Wyrażenie "nie mieliśmy nic do odebrania" dotyczy przedmiotów i pieniędzy, które Grunowie już wcześniej zdeponowali u zaufanych Polaków. O ile Sroka pośredniczył w znajdowaniu kryjówek oraz wspomagał Żydów finansowo, o tyle codzienne ryzyko spadało na chłopów, u których Żydzi znaleźli schronienie. Jednym z nich był wspomniany Franciszek Sołtys z Czarkówki, któremu chciałbym poświęcić więcej miejsca. Według relacji młodej Żydówki, pierwszy rok (od lata 1942 do lata 1943 r.) spędziła wraz z siostrą u Sołtysa, płacąc mu za ratunek pieniędzmi, z którymi przybyła do kryjówki. Po roku pieniądze się skończyły: "chcieliśmy przenieść majątek, który przechowywaliśmy u innych chłopów. Ponieważ w dzień nie można było wyjść na światło dzienne w obawie przed rozpoznaniem, w nocy zaś warta też nie odpoczywała, a chciwi chłopi, którzy chcieli zagarnąć nasz majątek, mogli nas w każdej chwili wydać Niemcom lub zamordować, Franciszek Sołtys kategorycznie zabronił nam oddalać się z ukrycia i pomimo że sam był biedny, utrzymywał nas. Zarówno on, jak i jego rodzina cierpieli przez nas okrutnie, ponieważ znaleźli się i tacy Polacy, którzy nas szpiegowali". W obawie przed sąsiadami Sołtys wykopał specjalną kryjówkę, do której wchodziło się przez klapę w podłodze spiżarki. Była to przezorność ze wszech miar uzasadniona, gdyż we wsi zaczęto szybko podejrzewać, że u Sołtysa ukrywają się Żydzi. Jedną z osób, która wezwała Niemców, była Anastazja S., mieszkanka Radgoszczy, u której jedna z sióstr Grun zatrzymała się na jedną noc, na samym początku ukrywania się. W domu Sołtysa kilkakrotnie pojawiali się granatowi i żandarmi - za każdym razem poszukiwania Żydów kończyły się jednak niepowodzeniem. O jednej z rewizji mamy wyjątkowo zbieżne informacje, zarówno ze strony ofiary, jak i przeszukującego dom granatowego mordercy. Mordercy, warto dodać, którego młoda Grunówna świetnie znała jeszcze sprzed wojny... Oddajmy wpierw głos ofierze: "jakoś w grudniu 1943 r. pod dom Sołtysa podeszło dwóch policjantów granatowych z posterunku w Radgoszczy, którzy podjechali furmanką i pozostawiając furmana na drodze, udali się bezpośrednio do mieszkania. Ja wraz z kuzynem szybko ukryłam się do piwnicy, po czym Franciszek Sołtys szybko przysypał na nas dwa koszyki ziemniaków i więcej nie zdążył nasypać, ponieważ wymienieni policjanci szybko wbiegli, przystawiając Sołtysowi broń do głowy i zapytywali, gdzie są ukryci Grimowie [Grunowie]. Nadmieniam, że jednego z policjantów rozpoznałam, wyglądając przez okno, kiedy to nadchodzili, i był to Stanisław Młynarczyk. Znałam Młynarczyka poprzednio dobrze, ponieważ zamieszkiwałam w Radgoszczy i Młynarczyk do domu moich rodziców często przychodził i dawaliśmy mu masło, jajka i inne produkty spożywcze. Siedząc w piwnicy, słyszałam, że policjant Młynarczyk zabierając Sołtysa, udał się z nim na strych i słyszałam, że początkowo prosił Sołtysa, ażeby wskazał mu miejsce ukrycia mnie i mojej siostry, gdyż obydwie tam ukrywałyśmy się. Prosząc go, obiecywał mu, że za wskazanie otrzyma nagrodę, lecz Sołtys zawsze tłumaczył, że w jego domu żadni Żydzi się nie ukrywają. Następnie policjant zauważył odgniecione miejsce w koniczynie, w którym to miejscu ja poprzednio leżałam, oraz znalazł pozostawioną przez mnie chustkę. Wówczas zaczął bić Sołtysa, pytając się go, gdzie są ukryci Żydzi. Szukając dalej, policjant Młynarczyk znalazł drugą chusteczkę żony Sołtysa i mówił, że to jest też chustka żydowska. I w dalszym ciągu bił Sołtysa, nalegając na niego, ażeby się przyznał i wskazał miejsce ukrycia żydów. Rewizję przeprowadzał szczegółowo, obmacując każdą napotkaną szmatkę, mówiąc przy tym, że to jest żydowskie. Po chwili policjant Młynarczyk zszedł ze strychu do mieszkania i krzyczał jeszcze, że jeżeli Sołtys nie wskaże miejsca, to mu dom spalą. Po chwili przeprowadzili jeszcze rewizję w stajni i w komorze, a następnie odjechali. Siedząc w piwnicy, słyszałam każde słowo wypowiedziane przez Młynarczyka oraz każde uderzenie. Pozostały policjant bliżej mi nieznany, który pozostał w mieszkaniu, usiłował, a może i zgwałcił żonę Sołtysa. Słyszałam dokładnie, że płakała ona, prosząc go o pozostawienie jej w spokoju oraz że może nadejść jej mąż itd.". A teraz ta sama scena, tym razem opisana słowami policjanta Młynarczyka, przesłuchiwanego w Tarnowie siedem lat po tych wydarzeniach, zresztą w zupełnie innej sprawie: "przyznaję się, że w zimie 1943 roku byłem wraz z drugim policjantem na rewizji u obyw[atela] Franciszka Sołtysa zam. w Czarkówce, gm. Radgoszcz, w celu ujęcia żydów Grinów [Grimów], którzy tam ukrywali się. Przyznaję się, że przeprowadziłem szczegółową rewizję oraz że pobiłem ob[ywatela] Sołtysa Franciszka w celu wskazania przez niego miejsca ukrycia żydów, lecz ile razy go uderzyłem, nie pamiętam". Trudno o bardziej wymowny przykład cichego i bezinteresownego bohaterstwa ratującego Polaka, otoczonego murem niechęci, podejrzeń i poddanego ciągłemu zagrożeniu.

Dochodzimy tu do problemu motywacji ratujących. Jeżeli pomoc niesiono z powodu współczucia, z przyczyn altruistycznych, czyniąc to, łamano pewien konsensus. Konsensus, w którego ramach nie było miejsca na pomaganie Żydom. W ogólnym rozrachunku strat i zysków zagrożenie wspólnoty z racji ukrywania Żydów było niewspółmiernie większe od trudnych do ocenienia, niewymiernych, nie do końca akceptowanych imperatywów moralnych. Zjawisko to zresztą jest świetnie znane psychologom, a polega ono na powszechnej niechęci do pogwałcenia norm grupowych. Innymi słowy, jeżeli pewne czynności zostaną uznane za zgodne z interesem własnej grupy (a taką grupę można definiować na różne sposoby), to zajęcie postawy nonkonformistycznej jest przywilejem mniejszości. Czasem maleńkiej mniejszości, która w wyniku podjętego wyboru musi się liczyć z wrogością ogółu.

W niedawno wydanej książce o ukrywaniu Żydów poświęcono kilka słów Stanisławowi i Zofii Pagosom - jako jednym spośród szlachetnych, altruistycznych, ratujących. U Pagosów, mieszkających na skraju Gruszowa Wielkiego (niewielkiej wsi położonej o kilka kilometrów na północ od Dąbrowy), znaleźli schronienie dwaj bracia, Abram i Awigdor Weitowie. Młodszy Abram znalazł się pod dachem Pagosów zaraz po akcji likwidacyjnej z sierpnia 1942 r., a Awigdor dołączył do niego na jesieni, po bezskutecznych próbach ukrycia się w lesie. Rodzina Pagosów pozostawała - jak zeznał po wojnie Awigdor Weit - w przyjaźni z rodziną Weitów przynajmniej od dwóch pokoleń: "jeszcze ojciec Pagosa przychodził do domu mojego dziadka, który mu wiele pomagał, a sam Stanisław Pagos był bywalcem u nas w domu, odkąd pamiętam. Raz powiedział, że gdyby dziadek wstał z grobu, to choć nie bardzo lubi Żydów, toby jednak ucałował jego białą brodę. Przychodził kilka razy do ghetta i mówił, że jeżeli zrobi się źle, to możemy przyjść do niego, on nas ukryje". Podobnie jak Sołtys, Pagos też najbardziej obawiał się sąsiadów. I jak tamten zdecydował się na sporządzenie specjalnej kryjówki, gdyż chowanie Żydów na strychu (gdzie obaj Weitowie spędzili pierwsze tygodnie) pociągało ze sobą zbyt wielkie ryzyko dekonspiracji. Schron mieścił się w stodole, pod żłobem, pod przywalonymi gnojem deskami. Tam to chowali się Weitowie w chwilach zagrożenia. W domu Pagosów obaj chłopcy spędzili dwa lata, aż do późnej jesieni 1944 r. Pagos nie tylko utrzymywał obu Weitów, ale nawet oddał im część majątku: "po wojnie zwrócił nam futro i trochę biżuterii, jaką mu rodzice dali do schowania, a o której my nawet nie wiedzieliśmy". Dom Pagosów stał na uboczu, "czasem jednak przyszedł jakiś sąsiad do chaty i wtedy słyszeliśmy, że o niczym innym się nie rozmawia, tylko o Żydach, że jedną rzecz Hitler dobrze zrobił, że wygubił Żydów. Pagos potakiwał, bo musiał". Obaj Weitowie dotrwali w domu Pagosów do października 1944 r., kiedy to nagle musieli opuścić kryjówkę, gdyż w Gruszowie wraz ze zbliżaniem się frontu pojawiły się jednostki Wehrmachtu, a wszystkie stajnie zajęto dla wojskowych koni. Opuszczenie schronienia pod sam koniec wojny niosło ze sobą rozmaite zagrożenia, lecz - jak twierdził Awigdor Weit - w terenie nie było już tak niebezpiecznie, jak rok wcześniej, gdyż mało kto zajmował się nadal Żydami. Ogromna większość żydowskich rozbitków została wyłapana w poprzednich latach i jesienią 1944 r. pierwsze skojarzenia na widok nieznajomych niekoniecznie szły tropem żydowskim. Swoją relację Awigdor Weit zakończył następującymi słowami: "po wojnie Pagos przyszedł raz do Dąbrowy w sobotę i stanął pod synagogą i słuchał naszej modlitwy. Powiedział, że jak on dożył, iż Żydki mogą znów się modlić głośno, to on musi tego posłuchać. Pagos i po wojnie cierpiał za nas, bo mu docinano we wsi od «żydowskiego wujka» i nieraz wracał sam z kościoła, bo inni unikali go, dlatego że przechowywał Żydów. Gdy ożenił się w 1945 roku, koniecznie chciał, byśmy byli na jego weselu, a wtedy wieś polska nie była bezpiecznym miejscem dla Żydów. Zorganizował całą swoją rodzinę dla naszej obrony, dwaj jego bracia stali przy nas z rewolwerami i pilnowali, żeby nam się nic złego nie stało". Uważam, iż jest rzeczą wartą podkreślenia, że już po wojnie dwóch Żydów ocalonych z Zagłady i zaproszonych na wesele musiało korzystać ze zbrojnej asysty, aby uniknąć samosądu ze strony polskich współbiesiadników bądź sąsiadów. W lipcu 2010 r., kiedy odwiedziłem Gruszów Wielki, szukając domu Pagosa, natrafiłem na leciwą mieszkankę, która powiedziała mi, że owszem, Pagosa to we wsi specjalnie nie lubiano, ponieważ: "jak sobie wziął na przechowanie Żydków, to mu potem pole zapisali". "Nic złego jednak nie mogę o nim powiedzieć" - dodała na koniec.

Zakończenie

W lecie 2009 r. w niemieckim tygodniku "Der Spiegel" ukazał się artykuł pt. Der dunkle Kontinent (Ciemny kontynent) o europejskich pomocnikach Hitlera. Zdaniem autorów artykułu Zagłada Żydów była nie tylko dziełem Niemców, lecz także różnej maści "obcoplemiennych" sojuszników i sympatyków. Do wymordowywania Żydów przyczynili się łotewscy policjanci, litewscy strzelcy, ukraińscy milicjanci, wachmani i pospolite ruszenie, Polacy z Jedwabnego czy Radziłowa, francuscy i belgijscy ochotnicy do SS, ale też ich cywilni i umundurowani współbracia odbierający Żydom pieniądze i zamykający ich w więzieniach. Listę można by ciągnąć dalej i dalej. W Polsce publikacja "Spiegla" wzbudziła gniewne pomruki części polityków i publicystów, zarzucających autorom (do pewnego stopnia słusznie) chęć podzielenia się winą za Zagładę z resztą Europy. Być może tak, ale w dalszym ciągu zasadne pozostaje postawione przez nich pytanie, czy Niemcom udałoby się bez pomocy tzw. Beutegermanen oraz "obcoplemiennych" poputczyków dokonać dzieła Zagłady z takim samym powodzeniem, tak gruntownie i tak dokładnie, jak to uczynili. W świetle materiałów przedstawionych w tym studium można dojść do wniosku, że postawy ludności lokalnej miały przynajmniej dla pewnej części Żydów pierwszorzędne znaczenie. Ogromna większość Żydów stłoczona przez Niemców w gettach latem 1942 r. została spędzona na rampy kolejowe i wywieziona do obozów zagłady. Można co prawda zastanawiać się, jaka była w tamtych dniach rola polskiej policji granatowej czy też polskich junaków z Baudienst, ale jest jasne, że ich udział w likwidacji gett miał - z punktu widzenia Niemców - znaczenie raczej drugorzędne. Zupełnie inaczej rzecz się ma z setkami tysięcy Żydów, którzy stojąc w obliczu śmierci, postanowili - nieraz w ostatniej chwili - szukać ratunku wśród ludności aryjskiej bądź też salwować się ucieczką do lasu.

Jak dziś wiadomo, bardzo nielicznym - około 40-60 tys. - udało się dotrwać do końca okupacji niemieckiej w ukryciu. Jeżeli założymy (a w tej mierze wśród badaczy panuje konsensus), że ucieczką ratowało się około 10 procent ludności żydowskiej (w skali całej Generalnej Guberni chodzi tu o 250 tys. ludzi), to pozostaje pytanie, czy te 200 tys. późniejszych ofiar Judenjagd było od początku bez szans? Materiały przedstawione w książce dają częściową odpowiedź na to pytanie. Część Żydów błąkających się po lasach, schowanych w bunkrach i ziemiankach, ukrytych po stodołach i strychach u polskich sąsiadów dożyłaby zapewne wyzwolenia, gdyby nie splot tragicznych okoliczności. Gdyby nie to, że w oczach znacznych odłamów społeczeństwa polskiego życie żydowskie przestało w pewnym momencie przedstawiać jakąkolwiek wartość, gdyby nie to, że wszelkie próby pomocy Żydom były tak bardzo niebezpieczne, gdyby nie to, że udzielenie Żydowi pomocy przez wielu poczytywane było za grzech lub gorzej - za przestępstwo, wielu spośród żydowskich rozbitków mogłoby dotrwać do końca okupacji.

Ponad ćwierć wieku temu historyk Szymon Datner stwierdził, że: "na dwóch przeciwległych biegunach znajdowały się dwie grupy aktywne. Ci, którzy Żydów wydawali, napadali lub mordowali zarówno z chęci zysku, jak i z czystej nienawiści, oraz ci, którzy Żydów przechowywali i wspomagali. Ta druga grupa była znacznie liczniejsza i bardziej reprezentatywna zarówno dla Polaków, jak i władz Polski Podziemnej. Za to grupa pierwsza była w swoim działaniu bardziej skuteczna". O ile można polemizować z Datnerem, jeżeli chodzi o liczbę i reprezentatywność ratujących, o tyle nie ulega wątpliwości, że grupa prześladująca i mordująca Żydów była rzeczywiście grupą niezwykle skuteczną. Widać to na podstawie materiałów archiwalnych i na podstawie relacji ocalonych. Jak skuteczna była ta grupa? Oddajmy znów głos Datnerowi: "taką konkretną, chociaż niewyobrażalnie wielką zbrodnią, był właśnie Holokaust. I on Polaków nie obciąża. Była to robota niemiecka i niemieckimi rękami została wykonana. Z całą stanowczością muszę stwierdzić, że ponad 90 procent tej straszliwej, morderczej pracy Niemcy wykonali bez jakiegokolwiek udziału Polaków [...] natomiast rzeczywistym, jeśli mi tak wolno wyrazić, problemem dla Polaków było około dwieście-dwieście pięćdziesiąt tysięcy Żydów, którzy próbowali się uratować". Ale właśnie te niecałe dziesięć procent trudno zapisać w rubryce "brak danych", gdyż dane te są w zasięgu ręki, a za każdym procentem kryją się dziesiątki tysięcy pojedynczych tragedii niewinnych ludzi, których jedyną zbrodnią było urodzić się Żydami.

W jednym ze swoich artykułów ksiądz Józef Tischner napisał: "nie jest wolny człowiek, który nie potrafi przyznać się do winy. Nie jest wolny naród, który nie potrafi wysłuchać wyznania win i uczynić takiego wyznania. Nic tak nie krępuje wolności, jak wina nienazwana i niewyznana". Niech te mądre słowa będą przypieczętowaniem tego studium.






ŻYDZI A SPRAWA POLSKA