Krzysztof Kąkolewski

Jak pan żyje?

 

 

I

- Trzydzieści lat temu, ten sam czas. Żniwa w Oświęcimiu. Można zjeść kilka ziarenek zboża. Przy wieczornym apelu okazuje się, że brak jednego więźnia z bloku 14A. Wszedł w zboże i wyludnioną wokół obozu okolicą odszedł tak daleko, że pościg go nie dosięgnął. Noc, dzień i noc staliśmy, czekając na selekcję do bunkra głodowego na śmierć, co było karą za ucieczkę więźnia dla tych, którzy zostali.

Niektórzy SS-mani noc spędzili z nami, bijąc. Rósł stos nieprzytomnych. Zaczęła się wybiórka. Liczyliśmy, na kogo wypadnie. Oko Fritscha padło na mnie, potem wskazał ręką i wiedziałem, że po mnie, i rzeczywiście wypowiedziałem te słowa: "Mam żonę i dzieci, żal mi ich, że je osierocę".

Nagle ruch: jakiś więzień wystąpił z szeregu przede mną, zdjął czapkę przed Fritschem, a on pyta, czego więzień chce, więzień odpowiada: "On ma żonę i dzieci, ma dla kogo żyć, ja jestem samotny i chcę umrzeć za niego". "Za którego ty chcesz iść więźnia?" - zapytał Fritsch. "Za tego" - odwrócił się więzień. Patrzył na mnie. Poznałem, że to ojciec Kolbe. Mnie kazano wstąpić do szeregu na jego miejsce, a jemu na moje. Jak to się stało, że Fritsch usłuchał więźnia - nigdy tej zagadki się nie wyjaśni. Nie wierzyłem sobie, że znów będę żył.

- Powiedział pan "znów". Od tej chwili - jak pan żyje?

- W tym życiu czekały mnie zaraz straszliwe chwile... Przechodziłem tyfus.

- Czy nie przeklinał pan tego, że pan żył?

- O, nie. Bardziej jeszcze chciałem żyć, żeby nie zmarnowała się ofiara ojca Kolbego, chroniłem siebie dwa razy bardziej. W ten sposób ratował mnie drugi raz. On mi jeszcze dodawał siły, myślę, że już z nieba. Jak mogłem zaprzepaścić jego życie? On przeznaczył je, żebym żył z moją żoną i cieszył się synami. Do nich szedłem przez lasy pod Schwerinem w czasie ewakuacji: dwanaście dni nie dano nam jeść ani pić. Żywiliśmy się trawami i pokrzywami. Były upały i one były suche. Potem wojska amerykańskie przeszły przez nas. Kazali nam wstać i iść. Poszedłem. Zapisałem się na transport do Polski i wróciłem.

- Potem minęło dwadzieścia pięć lat życia?

- Bez burz, wielki okres spokoju, żadnych zdarzeń.

- Żadnych?

- Nic, zupełnie nic się nie zdarzyło. Rozpoczęło się to życie w Brzegu, nie chcieliśmy wracać do Warszawy, do wspomnień. Przyjechaliśmy tu za kuzynką. "Przywiozłaś mnie do miasta umarłych. Tu umarli tylko mieszkają" -  powiedziałem żonie. Może trzy tysiące ludzi tu było, łącznie z Niemcami, którzy wyjeżdżali. Miasto zdruzgotane. Ja pracowałem w administracji, żona w handlu. Nie zdobyliśmy wysokich stanowisk ani godności, ani odznaczeń. Nie dokonaliśmy niczego. Pracowałem w opiece społecznej. Jak tylko przyjechaliśmy, garnęli się do nas Niemcy, mały chłopiec, który stracił ojca na froncie, Manfred, dawaliśmy mu chleb, kiedy odjeżdżali do Niemiec, przyniósł prezent: tacę z kieliszkami, obiecał pisać, ale wiedzieliśmy, że nigdy nie napisze ani się nie zobaczymy. A teraz jesteśmy emerytami. Dostaliśmy pierwsze piętro tego domu, kiedy nas nie będzie dawno, będzie spłacone. To miasto emerytów. Ogrody i ogrody, łączą się jedne z drugimi, skwery i parki. Także nasz ogród przy domu, w którym mamy ulubione kwiaty polskie, ludowe: malwy, floksy, cynie. Mamy też róże, mniej kochane, jabłonki, gruszki, kurki, które w lecie zaopatrują nas w jajka. Mamy też króliki na potrawkę, paszy tu całe morze. Jest pies Kruk, bo czarny, i w okolicy zagnieździła się synogarlica, woła: "jestem tu, jestem tu". Teraz wysiaduje małe. A nasz ogród przechodzi przez park Wolności o niespotykanej przyrodzie, są platany, świerki, klony japońskie, co zrzucają korę na lato. Wierzyć się nie chce, że od dwudziestu pięciu lat jesteśmy w ciszy. Jak jeden rok. Bez burz. Piję dużo mleka, wstajemy teraz, kiedy nie chodzimy do pracy, inaczej: ja później, żona wcześniej. Mam dużo chrześniaków, jest kościół, spacer, kino. Czasem dochodzimy nad Odrę, płynie szybko, cicho. Patrzymy na kobiety, które na skwerach robią na drutach i wyszywają całe popołudnia, aż do zmierzchu, ale całe ukojenie nasze to ten park. Tam rozmawiamy o dzieciach.

- Właśnie, proszę opowiedzieć.

- Jak pan wie - włącza się pani Gajowniczek - byliśmy z mężem rozłączeni. Mąż został aresztowany, gdy na rozkaz podziemnej organizacji przekraczał granicę z Węgrami, i wywieziony do Oświęcimia, ja zostałam z chłopcami. Zachowanie ich dla przyszłości uważałam za najważniejsze. Starszy, Bohdan, uczeń szkoły średniej zamaskowanej jako zawodowa, kiedy na początku roku dostawał nowe podręczniki matematyki, tego samego wieczora rozwiązywał wszystkie zadania. Na egzaminie konkursowym wypisując jeszcze na tablicy temat zadania podał rozwiązanie. Był zwolniony od opłat. Pierwszego sierpnia zapytałam młodszego syna: "Co taka dziwna cisza?" Wtedy starszy powiedział: "Mamo, ja idę do powstania". Nie wiedziałam, że należy. "Nie puszczę cię". "To skoczę z balkonu". Był jeszcze szóstego sierpnia. Przyszedł spać, straszny był ten sen, tak twardy. Myślałam: nie obudzę go, ale on obudził się co do sekundy i poszedł. Ja nie chciałam ruszać się z naszego domu, gdzie było piekło: "Tu zgińmy, nasi bliscy choć będą wiedzieli, gdzie nasz grób". Myślałam o mężu i synu. Ale wyszliśmy. Punkt zborny naznaczony był dla wszystkich bliskich u siostry mojej w Rawie Mazowieckiej: dla mnie i młodszego syna, dla starszego, dla męża, cokolwiek by było - tam się spotkamy. Była mała nadzieja, strasznie mała. I wtedy pierwszy zjawił się Bohdan, który kanałami wydostał się na Bemowo. Nie wiedziałam nic o mężu poza tym, że można było mu przysłać paczkę. W połowie stycznia pojechałam do Tomaszowa Mazowieckiego nadać paczkę. W drodze zatrzymano pociąg. Niemcy w czasie rewizji stwierdzili, że wśród nas była pani, która miała ogromną sumę pieniędzy. Myśleli, że grupa przygodnych podróżnych jest grupą konspiracyjną i osadzili nas w więzieniu. Po kilku dniach zauważyliśmy coś, w co nie mogliśmy uwierzyć: strażników nie było, bramy były uchylone. Kiedy przyjechałam do Rawy, synów nie zastałam w domu. Po kilkunastu minutach znalazłam ich na polu pod lasem: leżeli obok siebie, w jednej sekundzie ujrzałam ich wśród masy zabitych. Uciekli z miasteczka i dostali się pod ogień, którym nacierająca armia obłożyła ten odcinek.

- Kiedy znalazłem się w punkcie zbornym naszej rodziny, ocalony, po pięciu minutach rozmowy poszedłem z żoną na cmentarz w Rawie. Tam, w grobie rodzinnym, byli synowie, dla których zostałem ocalony. Gdybym nie żył, żona nie odeszłaby od nich nadawać dla mnie paczkę. Lepiej gdybym ja zginął, a oni żyli, ale takie jest zrządzenie boskie, że ja zostałem wskrzeszony ich imieniem, a oni zginęli. Rozmawiamy ciągle z żoną, jak byłoby, gdyby oni żyli, a gdybym ja nie żył. Starszy syn byłby inżynierem, pewnie znanym, i moje nazwisko byłoby znane w całej Polsce, przypuszczam, że byłby konstruktorem samochodowym, stworzyłby samochód, którego nie ma teraz przez brak jego, a młodszy syn pracowałby w handlu zagranicznym, na jakiejś placówce w Paryżu czy na Kubie, jakie byłoby to proste: mieszkalibyście w Warszawie i czasem wspominalibyście mnie w jakimś parku, dawno nieżyjącego, umarłego w nie wyjaśnionych okolicznościach, w obozie. Zajmowaliśmy się z żoną z ramienia opieki społecznej kobietą, która została, na skutek osobliwych powikłań, z trojgiem wnucząt. Żona chciała wziąć najmniejsze: Tereskę, i wychować ją. "Niech pani mi ją zostawi, odpiszę na swoje nazwisko" - prosiła. Ale babka dziewczynki powiedziała, że ją sama wychowa. Po prawie dziesięciu latach babka przyjechała do nas z dziewczynką, komunikując swoją zgodę, ale było za późno, dziewczynka miała już swoją pamięć, swoje życie. Była u nas niedawno, bardzo ładna panienka, nic nie wie o naszym zamiarze, że była u niedoszłych rodziców.

- Powiedziałabym jej dopiero przed ślubem - wtrąca pani Gajowniczek. - Chłopczyka nie chciałam, bo to byłaby zdrada wobec moich synów.

Gajowniczek wyprowadza nas z mieszkania - którego zwykły zapach: mleka, gazu, parzonej herbaty, naftaliny, zamieszkałości nie godzi się z ołtarzem w sypialni, w którego centrum jest ojciec Kolbe, a po bokach synowie Gajowniczka. Usprawiedliwiając się, że nie umie opowiedzieć o swoim życiu, mówi o ojcu Kolbe. W miarę jak wzrasta kult jego jako męczennika i prochy Oświęcimia przez to, że zawierają jego prochy, stają się relikwią - życie samego Gajowniczka wydaje się zanikać, Gajowniczek jest tylko przyczyną świętości ojca Kolbe. Nie dostał odpowiedzi, dlaczego nie ujrzy swoich synów, dla których został zachowany przy życiu. A może - nie śmiem mu tego powiedzieć - nie szło o niego, tylko o upodobnienie swojego życia do życia Chrystusa, było to pragnienie męczeństwa? A może chodziło o to, by odebrać Niemcom poczucie, że życie jest najwyższą wartością i że władza nad nim jest najwyższą władzą?

 
II

 

W cztery lata po mojej wizycie w Brzegu przyjmuję u siebie Gajowniczka:

- Ta scena w moim życiu powtarza się ciągle od nowa. Czasem codziennie. Ile mogła trwać?

- Według moich obliczeń czterdzieści pięć sekund - odpowiadam. - Padło w niej dwadzieścia słów. Pięć wypowiedział pan, pięć Fritsch i dziesięć ojciec Kolbe - odpowiadam.

- Lata zużyto, żeby ją odtwarzać. Tomy napisano. Zmienia się sama scena, wydarzenia. Niektórzy w miarę mijania lat przypominają sobie coraz nowe fakty. Jestem bezbronny. Mówią o mnie i piszą, jakbym nie był żyjącym człowiekiem.

- Trochę tak jest.

- Więc robią ze mną, co chcą.

- Przykro mi, ale musimy odczytać ten fragment, żeby go przeanalizować:

- Moja nowa tragedia.

"...Skazany błagał o życie, prosił, że chce wrócić do żony, dzieci, nie chce umierać... Więzień, skurczony u stóp Fritscha, powtarzał swoje błaganie".

- Pan by obliczył, że to dwadzieścia słów - mówi Gajowniczek. - W Oświęcimiu nie błagało się o życie. To doprowadzało SS-manów do dzikiej wściekłości - było naruszeniem ich władzy. Każdy, kto by tak zrobił (wypadki takie były niezmiernie rzadkie), to po to, żeby zginąć natychmiast. Gdyby błagania istniały w Oświęcimiu, Oświęcim nie byłby Oświęcimiem.

Przyznaję, że wypowiedziałem do siebie słowa, ale to był jęk w pustkę. W tak wielkiej ciszy mogło to być słyszalne. Nie myślałem, że ktoś je usłyszy. To że je wypowiedziałem, opowiedziano mi potem. Gdybym zginął, nie wiedziałbym, że je wypowiedziałem. Więzień nie mógł zbliżać się do kata, a cóż dopiero przypaść do jego stóp, "kurczyć się" i tak tkwić. Fritsch cierpliwie słuchający powtarzającego swoją prośbę więźnia?

- Skurczony, co to znaczy?

- Że klęczę.

- Że klęczał pan.

- "Wrócić do żony i dzieci" - jakby zwolnienie z bunkra śmierci głodowej oznaczało szczęśliwy powrót do domu. Oznaczało inną formę śmierci.

- Pan przeżył.

- Nie wolno mi było umrzeć. Tylko mnie było wzbronione samobójstwo, rzucenie się na druty, tylko ja nie miałem wyjścia z Oświęcimia. Więźniowie zmuszali mnie do życia, wielekroć je jeszcze ratowali - podtrzymując czyn ojca Kolbego. Moim obowiązkiem było żyć, żeby nie zmarnowała się jego ofiara. Ojciec Kolbe nie wiedział, kim jestem, nie wiem, czy przyjrzał mi się, gdy zamieniał się ze mną losem.

- W bunkrze śmierci myślał o panu. Mógł zastanawiać się nad dziwnością tego, że narzucił swą wolę Fritschowi: pierwszy raz SS-man usłuchał więźnia. Cieszył się, że pana nie ma tam z nim, bo mogło się tak zdarzyć. Poza tym pan był tylko domknięciem, ukoronowaniem planu świętości, który miał ojciec Kolbe.

- Czy ojciec Kolbe myślał o mnie? To nie pycha: zapewne tak, i modlił się, żebym zniósł życie, którym mnie obdarzył.

- Pewnie jego myśl sięgała do pewnego punktu w pana życiu: do końca obozu.

- Już w Oświęcimiu równolegle do cierpień zadawanych przez oprawców pojawiło się nowe cierpienie w moim życiu. Niektórzy wyrzucali mi, że zgodziłem się, by wielki człowiek poszedł i poświęcił się za mnie. To ja powinienem był pójść za ojca Kolbego. Jakbym był przyczyną jego śmierci, zabójcą. Fritsch mu się nie sprzeciwił i ja uległem.

- Inaczej ofiara by się nie spełniła.

- W tym jest żal i do ojca Kolbego, że oddał życie za kogoś tak skromnego jak ja. "Gajowniczek to prostaczek - mówią niektórzy - po co go tak eksponować".

- Może zawiść? Nie umarłych, którzy nie zostali ocaleni, ale żywych? Nie dość - może myślą - ocalono go, ale dzięki temu zdobył sławę na cały świat?

- Może to dobrze postawione pytanie. Mnie wszystko jedno. To przestało mnie boleć. Myślę, że za prostaczka powinien oddać życie ojciec Kolbe - nie chodzi tu o mnie, chodzi o kogokolwiek. Ja byłem "kimkolwiek". Ale od czasu "nowych narodzin" zaczęto oczekiwać, że zacznę nowe życie, że stanę się kim innym.

- Kim miał pan zostać w wieku czterdziestu lat? Artystą? Mężem stanu? Marszałkiem? Świętym? Filozofem?

- Miałem stać się kimś równie wartościowym, zastąpić go w świecie, aby zrównoważyć stratę.

- Pozostał pan sierżantem w stanie spoczynku. Każda próba zrównania się, wielki gest, na przykład wstąpienie do klasztoru, próby "rewanżu", "odpłaty", byłyby niesmaczne, bezsensowne. Ofiara ojca Kolbego była bezwarunkowa, nie zobowiązywała pana do niczego, nawet do tego, by pan żył uczciwie.

- Mówiono i o tym, że się rozpiłem, straciłem wiarę, porzuciłem żonę. Nie wolno mi się bronić. Wtedy mówią, że w głowie mi się przewraca, bo uważam się za postać historyczną. Chciałem zachować jedno: honor żołnierza, podoficera odznaczonego krzyżami bojowymi w 39 roku. Teraz mi to odebrano. Zhańbiono mnie. W czasie filmu kręconego dla TV przez Waltera z Wajdą - przesłuchiwano mnie: "Powiedz, przyznaj się, że błagałeś, że klęczałeś". "Nawet we śnie nie pomyślałem" - odpowiedziałem. "To dla nas gorzej" - powiedział jeden z nich. Żona płakała. Odchorowaliśmy to oboje. Musiałem leżeć. Opadłem z sił, groził mi zawał. Jak mam się wywdzięczyć mojemu Wierzycielowi? Znieść cierpienia, które przyniesie życie mi ofiarowane. Sensem mojego życia jest to, że trwa dzięki ojcu Kolbemu.

- Teraz pan oddał życie za ojca Kolbego.

- Tak nie wolno mówić.

- Ofiara okazała się wzajemna. Pan był konieczny dla świętości ojca Kolbego. Teraz pan cierpi. Trudno to wszystko do końca zrozumieć. Ale jesteście połączeni, przykuci do siebie, bliźniacy świętości. Pan staje się odbiciem, obrazem, podobizną tamtego, żywą rzeźbą. Dlatego wiele ludzi nie traktuje pana jak żywego człowieka.

 

 

* Krzysztof Kąkolewski "Baśnie udokumentowane", 1976





Krzysztof Kąkolewski